Kateryna Kopanieva
Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.
Publikacje
Według ukraińskiego ministerstwa edukacji w kraju zdalnie uczy się pół miliona dzieci, a ponad 723 tysiące – w systemie mieszanym: online i offline. Ten drugi system funkcjonuje głównie w regionach frontowych, w których, mimo ciągłego ostrzału i przerw w dostawach prądu, rok szkolny rozpoczął się we wrześniu. Sestry postanowiły sprawdzić, jak wygląda nauka dzieci w pobliżu frontu i co chce zrobić ministerstwo, by zreformować edukację w realiach wojny.
Boję się iść do szkoły, gdy trwa wojna
– Naloty trwające 4-5 godzin, eksplozje, przerwy w dostawie prądu – tak wygląda nasze życie od ponad dwóch i pół roku – mówi Julia, matka ucznia z Dniepru. – Kiedy zaczęła się inwazja, mój syn był w trzeciej klasie. Teraz jest w piątej. Wcześniej były dwa lata pandemii koronawirusa, więc dziecko miało normalną naukę offline tylko w pierwszej klasie.
W pewnym sensie pandemia pomogła szkołom w regionach frontowych dostosować się do realiów wojny, bo proces nauki online był już wszystkim znany.
– Syn i ja nigdy nie opuściliśmy Dniepru – podkreśla Julia. – Jesteśmy przyzwyczajeni do ostrzałów i braku prądu. Jestem dekoratorką, teraz moje girlandy LED, segmenty LED i wstążki są w całym naszym domu. Podobnie jak power banki. Podłączyliśmy się do dwóch operatorów komórkowych, więc gdy jeden straci dostęp do Internetu, możemy przełączyć się na drugiego. Dlatego dla nas brak prądu nie oznacza, że syn przerywa naukę. Jego urządzenia działają jeszcze przez kilka godzin.
Gdy jest nalot, lekcja online zostaje przerwana. Syn zabiera gadżety i idzie do schronu, gdzie kontynuuje pracę, tyle że samodzielnie. Niektórzy rodzice narzekają, że w takich warunkach ich dzieci nie potrafią się skoncentrować. Mój Andrij nie ma takich problemów, bo nauka online od dawna jest dla niego normą.
Mamy jednak inne problemy. Na przykład mój syn bardzo boi się ostrzału. Jako że pracuję w domu, prawie cały czas jesteśmy razem. Ale jeśli nie ma mnie w pobliżu i dochodzi do ostrzału, Andrij może wpaść w panikę na myśl, że jego mama jest w niebezpieczeństwie. Byliśmy nawet z tym u psychologa. To był jeden z powodów, dla których odmówiłam zapisania syna do klasy offline, która pojawiła się w szkole w zeszłym roku. W związku z tym, że schron w szkole nie może pomieścić większej liczby osób, dzieci w takich klasach uczą się na zmiany: tydzień w klasie, a tydzień zdalnie. Syn powiedział: „Naprawdę chcę chodzić do szkoły. Ale boję się tam iść, gdy trwa wojna”.
W szkole nie ma nawet pielęgniarki, a bomby spadają na miasto 3-4 minuty po ogłoszeniu alarmu. Czy to wystarczająco dużo czasu, by wszyscy zeszli do schronu?
W szkolnej piwnicy zajęcia nie są kontynuowane, bo nie ma do tego warunków. W rezultacie około 150 dzieci po prostu siedzi (czasem godzinami) w wilgotnym, przepełnionym pomieszczeniu i czeka na odwołanie alarmu. A mój syn nadal może się uczyć, bo w naszym bloku jest schron.
Jednak opcję offline wybrało wielu rodziców. Niektórzy z powodu pracy, inni ze względu na socjalizację swoich dzieci. W zeszłym roku mogliśmy kontynuować naukę zdalnie, jednak w tym pojawił się problem: większość rodziców w klasie opowiadała się za nauką offline, więc nie będzie zajęć online.
Musieliśmy znaleźć inną szkołę, która z powodu braku schronu pracuje zdalnie.
Uczą się w Polsce czy w Niemczech, u nas chcą się bawić
W Chersoniu zdecydowana większość szkół działa tylko zdalnie, bo miasto jest pod ciągłym ostrzałem.
– W ciągu ostatnich dwóch miesięcy ataki dronów zrzucających amunicję na przechodniów stawały się coraz częstsze – mówi Andżelika Melnyk, dyrektorka Chersońskiego Liceum Tawrijskiego. – Takie drony już dwukrotnie wleciały na moje podwórko.
Wszystko z lewego brzegu, gdzie okopali się Rosjanie, dociera do nas w ciągu kilku sekund: drony, pociski z armat i moździerzy
Dlatego kwestia edukacji offline nie jest nawet dyskutowana. W naszym liceum uczy się obecnie 412 dzieci. Tylko 76 z nich nie opuściło Chersonia – i faktycznie mieszkają w schronach. Ale liceum działa.
Dzięki sponsorom wielu uczniów ma nowe laptopy z bateriami, które długo utrzymują energię. Routery są podłączone do power banków. Dzięki temu praktycznie nie odwołujemy lekcji.
Jeśli w miejscowości, w której jest nauczyciel, rozlegnie się alarm przeciwlotniczy, przerywa on lekcję, przekłada zajęcia na inny termin i idzie do schronu. Jeśli u nauczyciela alarmu nie ma, ale jest w miejscowości któregoś z uczniów (w klasach offline uczą się dzieci mieszkające w różnych regionach), taki uczeń wyłącza alarm i udaje się do schronu – a lekcja jest kontynuowana przez resztę klasy. Jednak lekcje (zwłaszcza te ich części, w których nauczyciel wyjaśnia nowy materiał) są nagrywane, więc ci, którzy coś przegapili, mogą później obejrzeć nagranie.
Online prowadzimy nie tylko lekcje, ale także zajęcia pozalekcyjne – spotkania dla dzieci, gry, a nawet koncerty
Kreatywność jest wyróżnikiem naszego liceum, dzieci mają zajęcia artystyczne. Choreografowie tańczą, muzycy uczą muzyki, a szkolny teatr wystawia miniprzedstawienia i jednoaktówki. Wszystko to jest teraz dostępne online.
Te zajęcia są prawdziwą terapią zarówno dla uczniów, jak dla nauczycieli. Organizujemy je późnym popołudniem, by mogły do nas dołączyć dzieci przebywające za granicą.
One uczą się w Polsce czy w Niemczech, ale i tak się z nami łączą. W ten sposób staramy się utrzymać naszą szkolną rodzinę razem. A dzieci, które odeszły, ale zechcą później wrócić, będą wiedziały, że zawsze są tu mile widziane.
Staramy się dostosować do każdych warunków. Jednocześnie jednak rozumiemy, że im dłużej trwa wojna, tym mniejsze szanse na przetrwanie mają instytucje edukacyjne w regionach frontowych. Ludzie w Chersoniu codziennie tracą swoje domy. Tylko na mojej ulicy zniszczono już 20, pozostało 6. Coraz więcej rodzin, które wyjechały, nie ma dokąd wrócić. Ludzie decydują się pozostać tam, gdzie akurat są, i posyłają dzieci do lokalnych szkół.
Od września 2025 r. wejdzie w życie nowe rozporządzenie ministerstwa edukacji, które zobowiąże przesiedlone dzieci do uczęszczania do szkół w miejscu zamieszkania. Oznacza to, że setki uczniów opuszczą nasze liceum (a także inne szkoły miejskie). Szkoły zostaną zamknięte, nauczyciele stracą pracę, dzieci stracą łączność ze swoimi macierzystymi szkołami, a w niektórych przypadkach – z krajem (nie każdy, kto przebywa za granicą, będzie chciał szukać nowej ukraińskiej szkoły online dla swojego dziecka; raczej wybierze szkołę za granicą).
Od formatu online do nauki w schronach
Na czym polega istota nowej inicjatywy ministerstwa? To reforma, którą nazwano „Szkoła offline”. Chodzi o „przywrócenie 300 000 uczniów do bezpiecznej edukacji bezpośredniej”. Aby to się udało, władze obiecują zbudować schrony w szkołach znajdujących się w regionach frontowych.
„Większość z tych, którzy obecnie uczą się zdalnie lub w trybie mieszanym, pochodzi z linii frontu i obszarów przygranicznych z Rosją i Białorusią – informuje nas służba prasowa Ministerstwa Edukacji Ukrainy. – To właśnie społeczności z tych obszarów są priorytetem przy budowie schronów. Rząd przeznaczył na nie łącznie 7,5 miliarda hrywien, pozyskiwane są też fundusze od darczyńców, w szczególności od rządu litewskiego, oraz z projektów realizowanych z naszymi partnerami z United 24 [platforma prowadzona przez ukraiński rząd w celu zbierania pieniędzy dla Ukrainy podczas wojny – red].
Wszystkie budowane przez nas schrony to schrony antyradiacyjne, czyli takie, w których uczniowie mogą kontynuować naukę, mieć przerwy i lekcje. To właśnie w tych schronach będzie można wznowić naukę w tradycyjny sposób”.
Kateryna Kopaniewa: Jakie są kryteria określania, czy dzieci mogą bezpiecznie uczęszczać do szkoły w trybie offline?
Ministerstwo: W sierpniu rząd zatwierdził metodologię oceny ryzyka w systemie edukacji. To dokument, który szefowie regionów mogą wykorzystać przy podejmowaniu decyzji o przywróceniu szkół do formatu offline.
Określając poziomy ryzyka, ministerstwo przeanalizowało następujące czynniki: lokalizację instytucji edukacyjnych w poszczególnych społecznościach, liczbę uczniów i pracowników tych instytucji, formy edukacji – a także dodatkowe dane: lokalizację miejsc eksplozji, obiekty infrastruktury, odległość od linii frontu, status każdej społeczności („okupowana”, „aktywna”, „potencjalnie wroga”), bliskość granic państwowych Ukrainy z krajem agresora, Republiką Mołdawii (w regionie Naddniestrza) i Republiką Białorusi.
Jeśli szkoła spełnia kryteria przejścia na edukację offline, a większość rodziców w klasie to przejście popiera, lecz niektórzy są temu przeciwni ze względów bezpieczeństwa – to czy dzieci takich rodziców będą miały możliwość kontynuowania nauki online?
Na prośbę takich rodziców szkoła może otworzyć oddzielne klasy zdalne. Ważne jest jednak, by w takiej klasie było co najmniej 20 dzieci. Dla takich dzieci istnieją inne indywidualne formaty nauki: rodzinny, zewnętrzny lub indywidualny patronat pedagogiczny.
Od września 2025 r. rodzice będą zobowiązani do przeniesienia swoich dzieci do szkół offline w miejscu zamieszkania. Czy to oznacza, że osoby wewnętrznie przesiedlone nie będą już miały możliwości kontynuowania edukacji online w szkole zdalnej?
Dzieci będą mogły kontynuować naukę w swoich placówkach kształcenia na odległość, jeśli w szkole w ich miejscu zamieszkania nie będzie miejsc lub jeśli ze względu na sytuację bezpieczeństwa szkoła ta nie wznowi nauki w pełnym wymiarze godzin.
Minimalna liczba uczniów w klasach zdalnych musi wynosić 20, a w przypadku każdego z roczników musi być co najmniej jedna klasa. W przeciwnym razie szkoła będzie zobowiązana zawiesić swoją działalność na czas trwania stanu wojennego. Szkoła może wznowić działalność w przypadku znalezienia schronu lub zmiany warunków.
Jakie opcje będą miały dzieci przebywające za granicą, jeśli w klasie ukraińskiej szkoły, w której uczą się online, nie będzie 20 uczniów?
Kilka: edukację rodzinną, edukację zewnętrzną i kształcenie na odległość z komponentem ukrainistyki.
Komponent edukacji ukraińskiej to skrócony program, w którym uczniowie mogą uczyć się kilku podstawowych przedmiotów, niedostępnych w szkołach zagranicznych. W szczególności są to: język ukraiński, literatura ukraińska, historia Ukrainy, geografia, podstawy prawa i obrona Ukrainy.
Państwo powinno zacząć słuchać rodziców
– Część inicjatywy ministerstwa, mająca na celu przeniesienie jak największej liczby dzieci do nauki offline, jest już wdrażana. Dlatego coraz więcej szkół w regionach frontowych przechodzi na mieszany format edukacji – mówi Kateryna Zwerewa, założycielka organizacji pozarządowej „Chcę się uczyć!”
– W Zaporożu taki format oznacza, że dzieci chodzą do szkoły jeden lub dwa dni w tygodniu, a przez resztę czasu uczą się online. Dzieci uczą się wyłącznie w schronach, ponieważ miasto jest pod ciągłym ostrzałem.
Ponieważ ataki stały się teraz częstsze, rodzice dzieci, które chodzą do szkoły offline, mogą je w każdej chwili przenieść do nauki na odległość.
Rozporządzenie Ministerstwa Edukacji i Nauki Ukrainy, które od września 2025 r. zobowiązuje dzieci do przejścia na edukację offline w miejscu zamieszkania, zostało już zatwierdzone, więc sieć szkół z pewnością ulegnie zmianie. Przesiedlone dzieci będą chodzić do szkół w miastach, w których obecnie mieszkają, a szkoły w regionach frontowych z mniej niż 20 uczniami w klasach zostaną zamknięte lub połączone z innymi placówkami edukacyjnymi. Dzieci, które fizycznie pozostaną w regionach frontowych, zostaną przeniesione do nauczania mieszanego w szkołach ze schronami lub do nauczania online.
Inicjatywę ministerstwa polegającą na przeniesieniu dzieci w stosunkowo bezpiecznych regionach do edukacji offline Kateryna Zwerewa uważa za logiczną. Zastrzega jednak, że próba narzucenia jednolitych warunków całemu krajowi jest błędem. Choćby dlatego, że sytuacja w regionach frontowych jest inna niż w pozostałych częściach kraju.
– Rozporządzenie ministerstwa nie mówi nic o tym, czy rodzice będą głos w takich kwestiach jak przejście z trybu online do offline i odwrotnie. A to przecież kwestia bezpieczeństwa dzieci – mówi Zwerewa. – Informuje tylko, że decyzję w tej sprawie podejmą Rada Obrony i administracja wojskowa lub rada pedagogiczna.
Ale czym będą się one kierować przy podejmowaniu decyzji? Opinią rodziców czy odgórnymi instrukcjami? Obawiam się, że druga opcja jest bardziej niż prawdopodobna
Zrozumiałe jest mówienie o tym, jak ważna jest socjalizacja dzieci. Jednak w miastach takich jak Zaporoże ludzie myślą przede wszystkim o tym, jak przetrwać. Od kilku tygodni Rosjanie atakują Zaporoże artylerią, to prawdziwy koszmar. Jak w takich warunkach można wymagać od szkół przestrzegania surowych standardów? Jeśli nie zostaną opracowane bardziej elastyczne mechanizmy dla regionów frontowych, obawiam się, że doprowadzi to do wyludnienia i wyjazdu z kraju jeszcze większej liczby osób.
A to jest dokładnie to, czego chce wróg: zdewastować nasze miasta i zamienić je w pustynie. Chcę wierzyć, że zostaniemy wysłuchani, a zdanie rodziców zostanie wzięte pod uwagę.
W Chersoniu dzieci prawie już nie chodzą po ulicach. Nie ma tu alarmów przeciwlotniczych – od razu słyszysz dźwięk nadlatującego pocisku, który eksploduje kilka sekund później. Lecz choć dzieci mieszkają w schronach, nadal się uczą – zdalnie. Dostosowaliśmy się do takich realiów – mówi Andżelika Melnyk, dyrektorka Chersońskiego Liceum Tawrijskiego
Niemcy zajmują pierwsze miejsce na świecie pod względem liczby przyjętych ukraińskich uchodźców. Według Eurostatu, ponad 1 110 600 Ukraińców mieszka obecnie w tym kraju, będąc objętymi tymczasową ochroną. W pierwszym roku wojny na pełną skalę to Polska przyjęła najwięcej Ukraińców, ale rok później rozpoczął się ich odpływ do Niemiec. Zdecydowały o tym względy socjalne i finansowe. Niemczech ukraińscy uchodźcy otrzymują pomoc socjalną i mają możliwość bezpłatnego uczestnictwa w kursach integracyjnych, co teoretycznie zwiększa ich szanse na znalezienie pracy.
Jednak statystyki zatrudnienia nie są imponujące: według niemieckiego Ministerstwa Pracy i Spraw Socjalnych oficjalnie zatrudnionych jest 192 tysięcy Ukraińców, a kolejne 48 tysięcy pracuje w niepełnym wymiarze godzin. Oznacza to, że w Niemczech pracuje nieco ponad 20 procent uchodźców z Ukrainy.
Wszechwidzące oko pośredniaka
Rufina z Charkowa przyjechała do Niemiec ze swoim synem w wieku szkolnym w kwietniu 2022 roku. Zaraz po tym jak wyjechała, jej teść, teściowa i ich córka zginęli w podczas rosyjskiego ostrzału miasta.
– Pojechaliśmy do Magdeburga, gdzie krewni mojej przyjaciółki zatrzymali się w pierwszych dniach wojny – mówi Rufina. – Jako że to była rodzina z niemowlęciem, wolontariusze zapewnili jej tymczasowe mieszkanie, a my mogliśmy się w nim zatrzymać. Ci, którzy nie mieli gdzie się zatrzymać, zostali umieszczeni w obozie dla uchodźców. Znajdował się w parku miejskim i składał się z trzech sal gimnastycznych – ludzie spali tam na łóżkach polowych. Znam Ukraińców, którzy mieszkali w tym obozie przez ponad trzy miesiące, bo nie mogli znaleźć zakwaterowania.
Niektórym ukraińskim uchodźcom w Niemczech pomagały rodziny niemieckie: ze znalezieniem mieszkania, adaptacją, umieszczeniem w przedszkolach i szkołach, z dokumentacją. Zwróciliśmy się do agencji wyszukiwania mieszkań - i osiedliliśmy się w pierwszym apartamencie, które nam zaoferowano. Płatność za wynajem mieszkania została przejęta przez centrum pracy (centrum zatrudnienia).
Według Rufiny stereotyp, że Niemcy są krajem biurokracji, jest pod wieloma względami prawdziwy.
— Proces formalności wydaje się bardzo trudny i długi w przeciwieństwie do Ukrainy. Jeśli nie pracujesz, co sześć miesięcy musisz aktualizować swoje dane w centrum pracy i przesłać dokumenty potwierdzające, że nie masz dochodów, nie otrzymywać przelewów z Ukrainy.
Wydanie karty bankowej w Niemczech następuje wtedy, gdy otrzymujesz kartę pocztą w ciągu miesiąca, po czym czekasz kolejne dwa tygodnie na kod PIN i kolejne dwa tygodnie na inne niezbędne dane
Kursy integracyjne, jeśli idziesz od poniedziałku do piątku, trwają dziewięć miesięcy. Kurs kończy się zdaniem egzaminu z języka niemieckiego na poziom B1 (średniozaawansowany) oraz egzaminu z przedmiotu „Polityka i historia”. Ostatni zdobyłem, ale dla B1 nie wystarczyło jednego punktu. Jeśli nie zdałeś B1, otrzymujesz kolejne 300 godzin treningu powtarzalnego, aby zacisnąć język.
Po otrzymaniu certyfikatu B1 już aktywnie szukasz pracy i oferujesz różne oferty pracy. Poziom B1 nie otwiera wielu możliwości — na pewno nie zostaniesz prawnikiem ani lekarzem z takim poziomem mowy. Możesz poprosić centrum pracy o możliwość dalszej nauki języka, aż do poziomu B2 lub C1. Wcześniej było to dozwolone częściej, teraz - tylko w niektórych przypadkach. Na przykład, jeśli byłeś lekarzem na Ukrainie i powiesz, że chciałbyś pracować tutaj w swojej specjalności, najprawdopodobniej będziesz mógł się uczyć, ponieważ potrzebni są lekarze w Niemczech. Ale nie mam pojęcia, jak uzyskać taką możliwość, jeśli jesteś na przykład krawcową lub mistrzem manicure.
Inne centrum pracy może oferować kursy przekwalifikowania. Warunkowo nie można pracować jako prawnik, jak na Ukrainie — idź na studia, aby zostać kucharzem lub fryzjerem. Takie kursy natychmiast wymagają praktyki zawodowej: na przykład trzy dni w tygodniu osoba uczy się, a dwa dni - praca i zdobywanie doświadczenia.
Podczas studiowania na kursie integracyjnym centrum pracy jest zasadniczo Twoim pracodawcą, któremu musisz zgłaszać każdy krok na swojej drodze
Jeśli przegapisz kursy niemieckiego lub wyjedziesz za granicę na wakacje bez ostrzeżenia beratora (inspektora centrum), spodziewaj się kłopotów. Jeśli nie dojdziesz do „terminu” (wizyty) bez uzasadnionego powodu i ostrzeżenia, centrum pracy zmniejsza wysokość świadczeń o 10-30%. Jeśli berator oferuje pracę kilka razy, ale odmawiasz bez konstruktywnego powodu, pomoc społeczna może zostać całkowicie anulowana.
Obecnie świadczenia socjalne dla jednego dorosłego uchodźcy z Ukrainy wynoszą ponad 500 euro miesięcznie (od 506 do 563, w zależności od sytuacji). Państwo zapewnia również pomoc w wynajmie. Taka pomoc jest dostępna nawet dla osób już zatrudnionych, jeśli pensja nie wystarcza im na opłacenie mieszkania.
– Dlatego nawet ci, którzy nie mają własnego domu i pracują za płacę minimalną (12,41 euro za godzinę przed opodatkowaniem), mogą w Niemczech całkiem dobrze żyć, choć ceny mieszkań są tu dość wysokie – mówi Rufina. – Na przykład wynajęcie mieszkania o powierzchni 60 metrów kwadratowych kosztuje 500 euro, do czego trzeba jeszcze doliczyć około 120 euro za media i Internet. Nawet jeśli dana osoba otrzymuje 1600 euro miesięcznie, pieniądze te wystarczą jej na zakup dobrej żywności, opłacenie ubezpieczenia i mediów, zakup niezbędnego sprzętu, ubrań, odpoczynek i wakacje. Pracując np. jako sprzątaczka możesz nie być w stanie oszczędzać pieniędzy, ale na pewno będziesz żyć normalnie.
System opodatkowania i świadczeń socjalnych został zaprojektowany tak, by w jak największym stopniu chronić osoby o różnych dochodach
Na przykład jeśli w jednej trzyosobowej rodzinie (tata, mama, dziecko) ojciec zarabia 1700 euro, a w innej 3000 euro, to biorąc pod uwagę pomoc dla pierwszej i wyższy podatek płacony przez drugą – rodziny te będą miały prawie taki sam standard życia.
Kiedyś zastanawiałam się, dlaczego dentysta, który otworzył prywatną praktykę, zamyka swój gabinet o godzinie 13. Okazuje się, że praca np. do 17 jest dla niego nieopłacalna, bo podatek „zje” prawie wszystko, co zarobiłby przez dodatkowe cztery godziny. Dlatego większość ludzi tutaj nie zapracowuje się dla wyższych zarobków czy kariery – przez co poziom stresu u nich jest niższy. Niemcy są spokojni i wierzą w przyszłość.
Niedawno Rufina znalazła pracę w Czerwonym Krzyżu.
– To wolontariat w kuchni. Ucząc się języka cieszę się, że mogę być przydatna dla społeczeństwa i państwa, które wspierają mnie od dwóch lat – podkreśla. – Jestem naprawdę wdzięczna Niemcom za ich pomoc. Poza tym praca wśród nich jest okazją do poprawienia moich umiejętności językowych i zapoznania się z „ulicznym” niemieckim zamiast literackiej niemczyzny, której uczę się na kursach. W Ukrainie pracowałam jako kierowniczka sprzedaży. Wątpię, czy kiedykolwiek będę w stanie nauczyć się niemieckiego do poziomu wymaganego w tym zawodzie. Tak czy inaczej, im lepszym niemieckim posługuje się obcokrajowiec w Niemczech, tym więcej w tym kraju ma możliwości.
Mniej niepokoju, bo jesteś chroniona
Istnieją jednak zawody, które nie wymagają doskonałej znajomości języka niemieckiego i pozwalają dość szybko znaleźć pracę. Jelizawieta Tołczejewa z Kijowa jest fryzjerką. Kiedy przyjechała do Kolonii wiosną 2022 roku, szybko znalazła pracę w salonie kosmetycznym w centrum miasta.
– Po prostu napisałam do salonu, który mi się spodobał – mówi Jelizawieta. – Napisałam po angielsku. Odpowiedzieli, że mogę przyjść, a po sprawdzeniu moich umiejętności natychmiast zaproponowali mi pracę.
Większość Niemców mówi po angielsku, więc kwestia języka nie była dużym problemem dla tego salonu piękności
Teraz mój niemiecki jest znacznie lepszy (odbyłam sześciomiesięczny kurs językowy), dobrze znam fachową terminologię i potrafię rozmawiać z klientami (Niemcy uwielbiają tzw. small talk, ale nie otworzą przed tobą serca na fotelu fryzjerskim). W Niemczech brakuje fachowców, którzy żyją z pracy własnych rąk, i branża kosmetyczna nie jest tu wyjątkiem. Wszyscy tu są mile zaskoczeni ukraińską obsługą.
Dobrych salonów kosmetycznych i fryzjerskich jest w Niemczech niewiele – jeśli zawczasu takiego nie sprawdzisz, istnieje duże prawdopodobieństwo, że wyjdziesz z niego z kiepską fryzurą lub okropnym manicure. Jelizawieta chodzi do ukraińskich mistrzów, ale jej klientami są głównie Niemcy.
Większości Ukrainek w Niemczech nie stać na wizyty w lokalnych salonach piękności
– Ich usługi są około trzy razy droższe niż w Ukrainie – mówi Jelizawieta. – Moja ostatnia praca, z kompleksową koloryzacją włosów i strzyżeniem, kosztowała 320 euro. W Kijowie taka usługa kosztuje około 100 euro. Jedną z najbardziej przystępnych cenowo usług jest strzyżenie na krótko. Kosztuje 55 euro (45, jeśli strzyżesz się co miesiąc).
Ceny i standard życia różnią w zależności od landu. Na przykład w Kolonii (Nadrenia Północna-Westfalia) ceny wynajmu są wyższe niż w Magdeburgu (Saksonia-Anhalt).
– Płacę niecałe 600 euro (wliczając media) za wynajem pokoju w centrum Kolonii – mówi Jelizawieta. – Ale dalej od centrum można znaleźć pokój za 500 euro. Miejsce, w którym mieszkam, przypomina mieszkanie komunalne: mam własny pokój i dzielę kuchnię z sąsiadem. Takie zakwaterowanie jest tutaj bardzo popularne. Krótkoterminowy wynajem również jest czymś powszechnym: kiedy wynajmujący mieszkanie wyjeżdżają na wakacje, wynajmują je komuś innemu. Sama tak pomieszkiwałam, dopóki nie znalazłam mieszkania na stałe.
– Ogólnie mówiąc, poziom lęku w Niemczech spada, ponieważ ludzie są chronieni społecznie. Nie jest tajemnicą, że w branży kosmetycznej w Ukrainie większość profesjonalistów pracuje na czarno – ciągle się martwisz, że jeśli zachorujesz lub zechcesz wyjechać na wakacje, stracisz pieniądze. A tutaj otrzymam wynagrodzenie niezależnie od tego, czy byłam na zwolnieniu lekarskim, czy na wakacjach.
Jednak to, że państwo kontroluje całe twoje życie, ma także swoje minusy. Owszem, jeśli zostaniesz zwolniona z pracy, zachorujesz lub nie będziesz miała pieniędzy na czynsz, państwo cię wesprze. Ale jeśli oczekujesz pomocy, nie możesz zrezygnować z tego, co państwo ci zaoferuje. Znam przypadek, że Ukrainka zrezygnowała z pracy z powodu konfliktu, więc urząd pracy odmówił jej wypłaty zasiłku. Powiedziano jej, że zanim zrezygnowała, powinna była skonsultować się z coachem, który spróbowałby rozwiązać konflikt. Pozostawiona bez pomocy kobieta wróciła do Ukrainy. Tutaj nie możesz też ot tak po prostu wziąć psa ze schroniska. Musisz wypełnić mnóstwo dokumentów i do końca nie jest pewne, czy dostaniesz pozwolenie na adopcję zwierzaka.
Mojej klientce odmówiono adopcji psa, ponieważ nie miała partnera. „Kto będzie wyprowadzał psa, jeśli zachorujesz?” – usłyszała
Uderzające jest również to, że przy tak wysokim poziomie opieki społecznej w Niemczech jest wielu bezdomnych i narkomanów – na ulicach, ale jeszcze więcej w metrze.
– Dlatego staram się nie korzystać z metra (lepiej chodzić lub jeździć na rowerze – wszędzie są ścieżki rowerowe) – mówi Jelizawieta. – W metrze nie ma bramek, każdy może wejść. Niemcy są tolerancyjni nawet wobec narkomanów – traktują ich jak ludzi, którzy są chorzy i potrzebują pomocy. Niemcy mają służbę socjalną, w której uzależnieni od narkotyków mogą otrzymać dawkę za darmo. Wychodzą z założenia, że lepiej dać narkomanowi taką dawkę, niż dopuścić do tego, że okradnie kogoś z pieniędzy, za które będzie chciał ją kupić. Znajomy, który pracował w takim serwisie, powiedział, że osoby przychodzące po dawkę są przekonywane do obrania właściwej drogi. Oferuje się im terapię, pomoc w znalezieniu mieszkania, a nawet zatrudnienia. Jednak to, czy przyjąć taką pomoc, jest wyborem danej osoby.
Podobnie jak we wszystkich krajach europejskich, większość ukraińskich uchodźców w Niemczech jest objęta tymczasową ochroną, a ta nie daje im prawa do ubiegania się o obywatelstwo
Obecnie tymczasowa ochrona Ukraińców w Niemczech została przedłużona do 4 marca 2025 roku. Jednak pomimo niejasnych perspektyw, coraz więcej Ukraińców wyraża zamiar pozostania w tym kraju. Badanie przeprowadzone przez platformę migracyjną EWL we współpracy z Centrum Studiów Wschodnioeuropejskich Uniwersytetu Warszawskiego w marcu 2024 r. wykazało, że co trzeci Ukrainiec w Niemczech (32%) zamierza tam pozostać przez co najmniej kilka lat. 8% stwierdziło, że chciałoby zostać w tym kraju na stałe. Wśród powodów wymieniono obecność tam przyjaciół i krewnych, uproszczony proces uzyskiwania dokumentów i pozwoleń na pracę oraz pomoc w pokryciu kosztów mieszkaniowych.
Badanie wykazało również, że 57% Ukraińców przebywających w Niemczech widzi przyszłość swoich dzieci w tym kraju, a 39% – w Ukrainie, do której zamierzają po wojnie wrócić.
Zdjęcia z prywatnych archiwów bohaterek
Kanclerz Niemiec Olaf Scholz wielokrotnie wzywał Ukraińców do bardziej aktywnego poszukiwania pracy. Aby przyspieszyć proces zatrudnienia, niemiecki rząd uruchomił program o nazwie Job Turbo, który ma wprowadzić uchodźców na rynek pracy i zachęcić ich do zatrudniania się natychmiast po ukończeniu kursów integracyjnych. Władze twierdzą, że program przynosi rezultaty, ale media mówią o fiasku
Nie przestraszysz skauta nocą pod gołym niebem
Na wojnę poszła jako strzelec, jej mąż był sanitariuszem. Wcześniej nie miała z wojskiem nic wspólnego, ale szybko opanowała niezbędne umiejętności – aż w końcu została dowódcą oddziału. Jej oficjalny znak wywoławczy to „Greta”, a nieoficjalny „Koliber”. – Bo jestem mała, drobna i mam kolorowe włosy – mówi. – No i mam tatuaż z kolibrem.
Kateryna Kopaniewa: Przed inwazją była Pani dyrektorką centrum plastycznego dla dzieci i młodzieży, przez pięć należała też Pani do Płastu*. Umiejętności skautowskie przydały się na wojnie?
Kateryna Brynecka: Oczywiście, zwłaszcza jeśli żyjesz w okopach i często zmieniasz miejsce pobytu. Chodzi o zdolność przetrwania w ekstremalnej sytuacji: rozpal ogień, zrób kawę w puszkach dla swoich towarzyszy, nawiguj w terenie. Niezbędne urządzenia nie zawsze są pod ręką, ale wiem, jak określić swoje położenie, patrząc na Gwiazdę Polarną. Nie przestraszysz skauta perspektywą noclegu w namiocie – chociaż na linii frontu śpi się pod gołym niebem.
Okop wyposażasz w potrzebne rzeczy i maskujesz go.
Namiot może ochronić cię przed deszczem, ale nie przed odłamkami. Obkładasz więc okop agrowłókniną, zatykasz dziury, przez które mogłyby wleźć myszy
A są ich setki, biegają wszędzie, kiedy śpisz, niszczą twoje rzeczy. Dlatego musisz chować wszystko w plastikowych pudełkach, a ubrania przechowywać w beczce... Oczywiście nie byłam na to gotowa, ale się przystosowałam.
Czy o pójściu na wojnę zdecydowała Pani 24 lutego 2022?
Pomysł, że powinnam przynajmniej nauczyć się posługiwać bronią, pojawił się wcześniej – kiedy w 2014 roku zdałam sobie sprawę, że wojna na pełną skalę z Rosją jest możliwa. Ale w tamtym czasie nie postrzegałam siebie jako potencjalnej żołnierki. Mój mąż i ja byliśmy aktywnymi uczestnikami Pomarańczowej Rewolucji, tam się zresztą poznaliśmy. W 2004 r. mogliśmy sobie pozwolić na codzienne przebywanie na Majdanie, ale w 2014 r. już nie, bo mieliśmy półtorarocznego syna. Pojechaliśmy do Kijowa dopiero w lutym, kiedy zaczął się rozlew krwi i nie mogliśmy już dłużej stać z boku.
Kiedy wybuchła wojna w Donbasie, zgłosiłam się na ochotnika. Wpadłam na pomysł dołączenia do jednostki obrony terytorialnej, która powstawała w naszym mieście. Ale mnie odrzucili. Usłyszałam, że „kobiet nie biorą”. Dopiero pod koniec 2021 r., kiedy pojawiła się groźba inwazji, przyjaciel powiedział mi o nowej, dużej rekrutacji do obrony terytorialnej. Postanowiłam spróbować jeszcze raz. Kontraktu jednak podpisać nie zdążyłam – wojna na pełną skalę rozpoczęła się wcześniej.
Rankiem 24 lutego byłam już w wojskowym biurze werbunkowym.
Nie miała Pani żadnych wątpliwości?
W tym czasie mieliśmy już z mężem dwójkę dzieci: dziesięcioletniego Marka i pięcioletnią Melanię. Mimo to nie mieliśmy żadnych wątpliwości.
Na jednym ze szkoleń powiedziano nam, że jeśli kraj zostanie zaatakowany przez wroga, masz trzy opcje: wyjechać, zostać i być gotowym na okupację – albo walczyć. Wybrałam trzecią opcję. Mój mąż wstąpił do wojska nieco później, lecz wcześniej był już w strefie działań wojennych.
Na początku moja jednostka patrolowała miasto. Dowiedziałam się, że w Wielkanoc wysyłają nas na front. Uciekłam więc na kilka godzin, żeby odwiedzić dzieci i poświęcić wielkanocną paschę. W cerkwi dostałam SMS-a: „Katia, jutro wyjeżdżamy”. Dzieci zostały z rodzicami męża, a ja pojechałam.
Wojna była dla Pani szokiem?
To nie był szok. Raczej złość. Bo kiedy po raz pierwszy zabrano nas na pozycje, okazało się, że nie mamy nawet czym kopać okopów. Z siedmiu łopat, które dostaliśmy na całą kompanię, dwie od razu się złamały. Nie wiedzieliśmy, jak i gdzie kopać, nie rozumieliśmy, dlaczego nikt przed wyjazdem nie kazał nam zabrać własnych łopat. Teraz jesteśmy już w tych sprawach ekspertami.
Najtrudniej patrzeć, jak znikają twoi towarzysze
Pamięta Pani swój chrzest bojowy?
To chyba było wtedy, gdy obok mnie spadła 120-milimetrowa mina artyleryjska.
Mój dowódca i ja byliśmy na warcie i już mieliśmy ją przekazać, gdy rozpoczął się ostrzał. Ledwie wskoczyliśmy do okopu, a tuż przed nami spadła mina. To był mój pierwszy raz, więc chciałam wysunąć głowę, żeby zobaczyć, jak wygląda sytuacja – ale dowódca złapał mnie i gwałtownie pociągnął w dół. W następnej sekundzie poleciały odłamki. Dowódca mnie uratował. Nauczyłam się raz na zawsze, jak się zachowywać w takich sytuacjach.
Do dziś pamiętam pierwsze pociski z „Gradów”, które spadły na nas, gdy spaliśmy w okopie. W takich chwilach wszystko wokół się trzęsie, huczy. Wydaje ci się, że to trwa całą wieczność.
Boi się Pani?
Przez większość czasu nie czuję strachu, ale podekscytowanie, przypływ adrenaliny. Po bitwach i ostrzałach wielu moich towarzyszy również odczuwa euforię – mają świadomość, że przeżyli, choć byli o krok od śmierci. Ale czasami zmęczenie zbiera swoje żniwo i czujesz ten rodzaj obojętności, kiedy nieustanny ostrzał przestaje cię już obchodzić. Jedyne, na czym ci zależy, to dotrzeć do miejsca, w którym będziesz mogła się położyć i trochę przespać.
Ale czasami bywa naprawdę strasznie. Tak było, gdy po raz pierwszy zobaczyłam sapera rozbrajającego zardzewiałą minę. Bałam się, że coś pójdzie nie tak
Co jest dla Pani najtrudniejsze na wojnie?
Patrzenie, jak znikają moi towarzysze. Nie mogę tego znieść. Ostrzał 24/7 jest ciężkim przeżyciem, nawet jeśli starasz się traktować go jak rutynę.
Ciężko jest też wtedy, gdy pada. Deszcze na stepach Zaporoża to prawdziwe wyzwanie. Dosłownie toniesz w błocie, ale musisz się jakoś poruszać, na dodatek z całym swoim wyposażeniem.
Ciężko bywa też wtedy, gdy usiłujesz skontaktować się z dowództwem, przekazywać swoją pozycję. Gdy zostałam dowódcą, często musiałam dosłownie wyszarpywać od niego rzeczy, których potrzebował mój oddział.
A co z seksizmem?
W wojsku jest seksizm, ale nie robię z tego wielkiej sprawy. Oczywiście zdarzają się żarty i różne komentarze, ale nie próbuję nikogo do niczego przekonywać. Po prostu wykonuję swoją pracę
Większość żartów to naprawdę tylko żarty. Kiedy żyjesz z ludźmi na pozycji przez kilka miesięcy i znasz ich jak zły szeląg, wolisz śmiać się z ich komentarzy, niż oburzać.
Jako psycholożka z wykształcenia mogę powiedzieć, że humor jest jednym z najlepszych sposobów na rozładowanie napięcia. Na wojnie nie ma zbyt wielu powodów do radości, dlatego te, które istnieją, są szczególnie cenne. To wtedy, gdy możesz się z innymi z czegoś pośmiać, kiedy masz dostęp do wody z kranu, toalety, gdy możesz napić się kawy... Doceniasz takie rzeczy tylko wtedy, gdy ich nie masz przez długi czas.
Kiedy wracasz do źródeł, zdajesz sobie sprawę, że to właśnie tam byłaś w pewnym sensie najszczęśliwsza. Bo kawa, którą twój towarzysz zdobył i zaparzył w spartańskich warunkach, jest najsmaczniejsza. Wschód słońca jest najpiękniejszy. W domu nigdy nie wstawałam o piątej rano, żeby go oglądać. Ale teraz, kiedy spędzam noce na stepach Zaporoża, widzę to piękno każdego dnia. I zachód słońca, który przypomina mi dom – bo słońce chowa się na zachodzie, gdzie są moje dzieci. Albo bukiet słoneczników. Dla mnie najlepszy był ten, który kiedyś przyniósł mi i moim towarzyszom chłopak z innego plutonu. Zerwał te słoneczniki po drodze, do dziś je pamiętam. Takie chwile pomagają wytrwać.
Zmieniła Panią ta wojna?
Wydaje mi się, że zmieniła absolutnie wszystkich – nawet tych, którzy są na tyłach i starają się jej nie zauważać. Jak zmieniła mnie?
Przestałam płakać, chociaż łzy są dobre, bo przynoszą ulgę. Ale nie potrafię już tego robić
Wielu moich chłopców ma ten sam problem: nie płaczą nie dlatego, że sobie na to nie pozwalają, ale dlatego, że już nie potrafią. Może łzy przyjdą później?
Zmieniam się, dostosowuję do nowych realiów. To tak jak z żabą, którą wrzuca się do wody i stopniowo podnosi temperaturę. Żaba dostosowuje się do nowych warunków, ale kiedy zdaje sobie sprawę, że jest już we wrzątku i musi wyskoczyć, nie może, bo nie ma siły. Często porównuję siebie do tej żaby i najbardziej się boję, że nadejdzie moment, w którym nie będę miała już siły wyskoczyć z wrzątku.
Kiedyś powiedziałam sobie, że nie pójdę do psychologa, dopóki wojna się nie skończy. Bo jaki jest sens naprawiania czegoś, skoro i tak wrócę tam, skąd przyszłam? Ale w zeszłym roku, podczas wakacji, poszłam do specjalisty, by dowiedzieć się, jak bardzo źle sobie radzę. I okazało się, że nie jest tak źle. Póki co się trzymam.
Walczę za moje dzieci
Udaje się Pani widywać z mężem?
Kiedy oboje byliśmy na linii frontu, czasami się udawało. I te chwile były prawdziwym szczęściem. Ale teraz on już jest na wojskowej emeryturze. W końcu ktoś musi być z dziećmi.
Zdecydowaliśmy, że zostanę w wojsku, choć to było bardzo trudne dla naszych dzieci. Zwłaszcza dla syna, który rozumiał, że mama i tata są w niebezpieczeństwie. Córka jest jeszcze mała i odbiera to inaczej. Kiedy powiedziałam jej, że mieszkam w lesie i mam ze sobą psa, ucieszyła się: „Ale fajnie! My też chodziliśmy do lasu z naszym psem!”.
Melanka zapoczątkowała rodzinną tradycję wysyłania uścisków w wiadomościach wideo. Jednak ona też dorasta i tęskni za obojgiem rodziców... Po powrocie mojego męża do domu, kiedy przyjechałam na urlop, zdałam sobie sprawę, że dzieci są na mnie obrażone. Nie mogą zrozumieć, dlaczego tata wrócił, a mama nie.
Mam nadzieję, że pewnego dnia to zrozumieją. W końcu jestem w wojsku przede wszystkim dla ich dobra.
Syn ma teraz 12 lat i nie chcę, żeby on też musiał walczyć. Mam nadzieję, że sama to wszystko skończę
Widziałam dzieci w wioskach na linii frontu. Dzieci w wieku mojego syna, żyjące pod ostrzałem, które przychodziły do nas, by naładować swoje telefony z generatora i odrobić lekcje online. Moje dzieci w Iwano-Frankiwsku mogą chodzić do szkoły. I chcę, aby miały taką możliwość także w przyszłości. Nie chcę, by musiały się kiedyś przekonać, jak to jest żyć bez wody, bez możliwości zakupu leków, pod bombami. Dlatego jestem w siłach zbrojnych.
Czym jest dla Pani Ukraina?
To mój okop, w którym zasadziłam ulubioną lawendę. To dom, w którym mieszka mój mąż i dzieci. To jest to, czego nie chcę stracić. A skoro nie chcę tego stracić, muszę to odzyskać i to obronić.
* Płast – Narodowa Organizacja Skautowa Ukrainy, największa w Ukrainie organizacja wychowawcza dla dzieci i młodzieży.
Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki
"Na jednym ze szkoleń powiedziano nam, że jeśli kraj zostanie zaatakowany przez wroga, masz trzy opcje: wyjechać, zostać i być gotowym na okupację – albo walczyć. Wybrałam trzecią opcję"
O życiu ukraińskich uchodźców w Nowej Zelandii wiadomo niewiele. Niektórym kraj ten wydaje się odległy, innych przyciąga do niego język angielski i oddalenie od Rosji. O niuansach życia w Nowej Zelandii rozmawiałyśmy z Ukrainkami, które się tam przeprowadziły lub przyjęły swoich krewnych po rozpoczęciu inwazji.
Wstęp tylko dla tych, którzy mają tu krewnych
– Polityka imigracyjna Nowej Zelandii jest teraz bardzo surowa i nie jest łatwo się tu dostać – mówi Olga Wiazenko, członkini Rady Ukraińskiego Stowarzyszenia Nowej Zelandii. Przeprowadziła się tu przed wojną, a po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji na podstawie specjalnych ukraińskich wiz przyjęła swoją matkę i teściową.
– Kiedy wybuchła wojna, nasze stowarzyszenie poprosiło rząd o złagodzenie przepisów dla Ukraińców. I władze wyszły nam naprzeciw. Przez dwa lata ukraińscy uchodźcy mogli wjeżdżać do Nowej Zelandii na podstawie specjalnych wiz. Głównym warunkiem ich przyznania było posiadanie krewnych w Nowej Zelandii.
Początkowo chodziło tylko o osoby najbliżej spokrewnione: mężów, żony, rodziców, dzieci, rodzeństwo. Później lista została rozszerzona, a mieszkańcy Nowej Zelandii otrzymali prawo zapraszania swoich kuzynów, dziadków i innych dalszych krewnych. Złagodzenie przepisów imigracyjnych oznaczało, że nie trzeba było płacić za sprowadzenie krewnych uciekających przed wojną (w normalnych warunkach prawo do sprowadzenia nawet bliskiego krewnego do Nowej Zelandii kosztuje około 3 tysięcy dolarów nowozelandzkich – czyli 1790 dolarów amerykańskich).
Ani uchodźcy, ani rodziny ich goszczące nie otrzymują żadnego wsparcia finansowego od nowozelandzkiego rządu.
Zanim przyjęliśmy nasze matki, napisaliśmy z mężem oświadczenie notarialne, w którym zagwarantowaliśmy, że będziemy finansować pobyt naszych podopiecznych i nie będziemy prosić państwa o pomoc
To był duży wydatek. Za same bilety lotnicze dla dwóch osób zapłaciliśmy około 10 tysięcy dolarów nowozelandzkich (6 tysięcy dolarów amerykańskich). W dwupokojowym domu, który tutaj wynajmowaliśmy (mieszkamy w Dunedin na Wyspie Południowej, bliżej Antarktydy), nie było miejsca dla gości. Musieliśmy więc się przenieść do czteropokojowego domu. Za wynajem płacimy teraz 760 dolarów nowozelandzkich (450 USD) tygodniowo. Dlatego albo sami uchodźcy, albo ich krewni muszą mieć solidną rezerwę pieniędzy na pokrycie kosztów przelotu i zakwaterowania.
Nowa Zelandia nie ma programów integracyjnych obejmujących wsparcie finansowe. Są tylko kursy językowe – bezpłatne dla Ukraińców. Osoby, które cię goszczą, też mogą pomagać w nauce języka. Mogą to robić nawet sami Nowozelandczycy, przychodząc do domu osoby uczącej się języka, by z nią porozmawiać. Ale by po prostu siedzieć i uczyć się języka, ty lub krewni, którzy cię przyjęli, musicie mieć poduszkę finansową.
Jeśli jej nie masz, musisz poszukać sobie pracy. Bez znajomości angielskiego możesz liczyć tylko na pracę fizyczną: sprzątanie, zmywanie naczyń lub robotę na budowie. Nawiasem mówiąc, nawet w tych obszarach mogą pojawić się trudności, bo zasady bezpieczeństwa są tu traktowane bardzo poważnie. Jeśli dana osoba nie rozumie przepisów, raczej nie zostanie zatrudniona.
Znam tylko jeden wyjątek: Ukrainkę, która przyjechała do Nowej Zelandii bez znajomości angielskiego. Zatrudniła się w pracowni krawieckiej, bo właścicielką zakładu jest jej siostra. Kobieta uczy się angielskiego podczas pracy.
Czas pobytu u krewnego, który zapewnia opiekę, jest nieograniczony – możesz mieszkać z nim pod jednym dachem przez całe lata. Praktyka pokazuje jednak, że nie wszystkim to odpowiada. Znam wielu Ukraińców (wśród nich jest moja mama), którzy wrócili do Ukrainy – mimo szansy na uzyskanie obywatelstwa. Ciężko polegać tylko na krewnych – a jeśli nie możesz znaleźć pracy, jest to nieuniknione. Wielu wraca również dlatego, że nie potrafią żyć tak daleko od domu.
Bilet w jedną stronę?
– W Nowej Zelandii naprawdę czujesz się, jak na krańcu świata – mówi Ołena Prawiło. Wraz z córkami – bliźniaczkami przyjechała do męża, który miał wizę pracowniczą do 2022 r. – Nie możesz tak po prostu tu sobie przylecieć, by odwiedzić kogoś z rodziny, bo loty są bardzo drogie. Byśmy mogły tu przybyć, mój mąż pożyczył pieniądze od swojego pracodawcy. Wciąż spłacamy tę pożyczkę.
Mieszkamy na Wyspie Południowej w mieście Christchurch. To region głównie rolniczy. Pracuję online dla ukraińskiej firmy – ze względu na różnicę stref czasowych moje godziny pracy to późny wieczór i noc. Jeśli znasz angielski, możesz znaleźć pracę jako nauczyciel w przedszkolu. Znam Ukraińców i migrantów z innych krajów, którzy poszli tą drogą.
Chociaż w Nowej Zelandii nie ma pomocy społecznej dla dorosłych Ukraińców, istnieją darmowe świadczenia dla ich dzieci. Bezpłatne są na przykład przedszkole, szkoła, a nawet dentysta (to duży plus, ponieważ usługi dentystyczne są tu drogie). Jedna z naszych córek ma już dwie darmowe plomby.
Jeśli chodzi o dorosłych, istnieje publiczna opieka zdrowotna, ale za niektóre świadczenia trzeba płacić. Na przykład wizyta u lekarza rodzinnego kosztuje 50 dolarów nowozelandzkich (30 USD). Wizyta u specjalisty może być już bezpłatna, ale być może będziesz musiała poczekać na nią nawet kilka miesięcy. Usługi ratunkowe są bezpłatne.
Ogólnie rzecz biorąc, Nowa Zelandia jest wygodnym do życia i niezwykle pięknym krajem, z górami i dostępem do oceanów.
Nie wiem jednak, jak można tu przeżyć bez samochodu – transport publiczny jest słabo rozwinięty, niemal nikt z niego nie korzysta
Samochody są jednak tanie, auto możesz kupić już za tysiąc dolarów. Z ukraińskim prawem jazdy możesz jeździć przez rok, po czym musisz zdać egzaminy i zdobyć miejscowy dokument.
Nowa Zelandia jest krajem przyjaznym dla środowiska. Nie widziałam tu plastikowych toreb – ludzie używają albo toreb ekologicznych, albo kartonowych pudełek, w których przenoszą zakupy ze sklepu do samochodu. Nikt nie wystawia niepotrzebnych rzeczy na ulicę, jak to jest w zwyczaju np. w Niemczech – bo na ulicy rzeczy mogłyby się zniszczyć i nie ma pewności, że ktoś je zabierze. Ale jeśli wystawisz je na internetowym rynku (marketplace), na pewno trafi się ktoś chętny.
Tutaj każdy, niezależnie od statusu i sytuacji finansowej, kupuje rzeczy używane. Mogę kupić patelnię w bardzo zamożnym domu, a ludzie, którzy mi ją sprzedali, kupią coś innego na marketplace
Nowozelandczycy rzadko zmieniają samochody, a swoje ubrania noszą do granic przydatności. Tutaj nie zaskoczysz nikogo, nosząc stare, podarte spodnie czy sweter. Chodzenie na bosaka, nawet zimą, też nikogo nie szokuje. Przed wejściem do sklepu możesz zobaczyć znak z prośbą o zdjęcie zabłoconych butów – gumiaki są tu najpopularniejszym obuwiem. Ludzie zdejmują je i wchodzą do sklepu boso.
– Sierpień to tutaj zima – mówi Olga Wiazenko. – Nie ma śniegu, co najwyżej mróz. Temperatura powietrza często jest powyżej zera, około 7-8 stopni. Trawa zawsze jest zielona, podobnie jak większość roślin. 20 stopni Celsjusza latem jest już uważane za upał. W domach nie ma ogrzewania, ludzie ogrzewają się klimatyzatorami, więc często pojawia się pleśń. W pierwszym roku było mi bardzo zimno. Teraz jestem przyzwyczajona do 15 stopni w domu, ale przed pójściem spać ogrzewam łóżko elektrycznym kocem.
Prostota Nowozelandczyków jest widoczna we wszystkim: w urządzeniu domów, ubiorze, stylu życia. Nikt nie demonstruje tu swojego bogactwa czy statusu – bez względu na to, ile zarabia. Wszyscy są równi. Ludzie są przyjaźni, ale cenią prywatność – własną i innych.
Nikt nie przyjdzie w odwiedziny bez zaproszenia. W złym tonie jest dzwonienie do kogoś, jeśli się wcześniej do niego nie napisze
Jeśli masz problemy, Nowozelandczyk ci pomoże. Jeżeli któryś z pracowników przechodzi trudny okres w pracy, koledzy ustalają, kto i kiedy przyniesie mu np. jedzenie. Jedzenie, nawiasem mówiąc, jest tu również bardzo proste, nikt nie spędza dużo czasu w kuchni. Nowozelandczycy albo kupują gotowe potrawy, albo ograniczają się do sałatki i kawałka grillowanego mięsa. Nie ma nowozelandzkiej kuchni narodowej. Popularna jest smażona brytyjska ryba w cieście z frytkami, a także kuchnia japońska i indyjska. W gości często przyjeżdża się z własnymi pojemnikami z jedzeniem – i każdy je swoje.
Kraj bez harówki i biurokracji
– Pracując dla dużej nowozelandzkiej firmy zauważyłam, że nikt tutaj nie goni za sukcesem i wysokimi zarobkami. Ludzie nie harują dzień i noc dla kariery, jak to ma miejsce w Stanach Zjednoczonych – mówi Iryna Chorużenko, mieszkanka Krzywego Rogu, która obecnie mieszka w Whangarei na Wyspie Północnej. – Równowaga między życiem prywatnym a zawodowym jest ważna: nikt nie bierze nadgodzin, a o 15.30 pracownika może już nie być w biurze. Wszyscy są zrelaksowani i nigdzie się nie spieszą.
Nie znam tu ani jednej osoby, która narzekałaby na wypalenie zawodowe
Iryna przyleciała do Nowej Zelandii krótko po rozpoczęciu przez Rosjan inwazji. W kraju nie miała żadnych krewnych. Przybyła na wizę pracowniczą, a pracę znalazła przez Internet, siedząc w schronie w Krzywym Rogu.
– Jestem inżynierem, specjalizuję się w mostach i konstrukcjach inżynieryjnych – wyjaśnia. – Odbyłam rozmowę kwalifikacyjną online z nowozelandzką firmą, siedząc pod ostrzałem. Firma pokryła koszty mojego lotu do Nowej Zelandii. To tutaj powszechna praktyka: przyszły pracodawca płaci za transfer pracownika z zagranicy, pod warunkiem że będzie on pracował dłużej niż dwa lata.
Zakwaterowania szukałam na własną rękę. Miałam szczęście znaleźć mieszkanie w centrum miasta, pięć minut od biura, co jest rzadkością. To bardzo wygodne, tym bardziej że nie mam jeszcze samochodu. Cena wynajmu mieszkania lub domu z dwiema czy trzema sypialniami w centrum Whangarei wynosi w przeliczeniu około 350 dolarów amerykańskich tygodniowo.
Wynajem nie jest tani, a kupno nieruchomości wydaje się wręcz nierealne. Aby kupić mały dom, potrzebujesz około miliona dolarów nowozelandzkich. Osoby, które się na to decydują, zaciągają 30-letnie kredyty hipoteczne i często wynajmują pokoje, by móc spłacać raty.
Jeśli żyjesz w Nowej Zelandii sama i wynajmujesz mieszkanie lub dom, a nie pokój, by prowadzić normalne życie, potrzebujesz około 3000 dolarów amerykańskich miesięcznie
Kilogram mięsa z kurczaka może tu kosztować 6-9 USD, a wołowiny 12-18 USD. Na artykuły spożywcze wydaję średnio około 300 USD miesięcznie. Nie chodzę do restauracji, jem w domu. Płaca minimalna w Nowej Zelandii wynosi 23 dolary nowozelandzkie (13,7 USD) za godzinę, co miesięcznie daje około 3000 dolarów australijskich płacy minimalnej. To wystarczy, jeśli masz własny dom lub wynajmujesz pokój. Ale jeśli wynajmujesz oddzielne mieszkanie, trudno będzie ci przetrwać.
Udało mi się znaleźć dobrą pracę dzięki mojej specjalizacji i znajomości angielskiego. Jeśli znasz język i masz zawód, twoje umiejętności i doświadczenie w Ukrainie będą brane pod uwagę. Nowa Zelandia jest krajem imigrantów – ograniczenia imigracyjne zostały wprowadzone niedawno. Wśród tych, którzy trafili tu dzięki specjalnym ukraińskim wizom, osobiście znam tylko starsze osoby, które przyjechały odwiedzić swoje dzieci. 70-letni rodzice mojej przyjaciółki znaleźli pracę wkrótce po przyjeździe: jej matka pracowała w kawiarni, a ojciec zbierał warzywa na farmie. Ale już wrócili do Ukrainy.
Iryna mówi, że była mile zaskoczona brakiem biurokracji i środowiskiem w Nowej Zelandii:
– Nie musisz zbierać miliona papierów, by zarejestrować się w jakimkolwiek urzędzie, jak ma to miejsce w wielu krajach europejskich. Nie mają jeszcze usług rządowych online, ale wiele procesów jest zdigitalizowanych, co ułatwia życie.
Po Krzywym Rogu byłam pod wrażeniem stanu tutejszego środowiska. Powietrze i ocean są niesamowicie czyste.
Tu nigdy nie jest gorąco, ale musisz uważać na słońce – wiele osób cierpi na raka skóry z powodu dziury ozonowej. Lepiej nosić kapelusz i długie rękawy
Istnieje również ryzyko trzęsień ziemi. Na większości terenów Nowej Zelandii są uśpione wulkany. Tutaj wciąż pamięta się trzęsienia ziemi w Christchurch, które zabiły setki ludzi. Na Wyspie Północnej jest mniej trzęsień ziemi, ale więcej ulew i powodzi. Jako inżynier jestem zaangażowana w krajowe projekty odbudowy dróg zniszczonych przez zeszłoroczny cyklon „Gabrielle”. Pogoda może się tu zmieniać co dziesięć minut: deszcz, słońce, mgła, wiatr, znowu deszcz... Ale już się przyzwyczaiłam i nawet to lubię.
Specjalny ukraiński program – już zamknięty
Specjalne ukraińskie wizy do Nowej Zelandii były wydawane do 15 marca 2024 roku. Każdy, komu udało się przylecieć do tego czasu i nie opuścił kraju, ma teraz możliwość ubiegania się o obywatelstwo. Opłata za wniosek wynosi 708 USD. Konieczność zdania przez Ukraińców testu z języka angielskiego (wymóg dla wszystkich imigrantów ubiegających się o pobyt stały) została zniesiona.
Rząd Nowej Zelandii poinformował, że w ciągu dwóch lat wojny na pełną skalę kraj wydał 1510 specjalnych wiz ukraińskich. Nie ma aktualnych danych na temat tego, ile osób, które otrzymały te wizy, wróciło do Ukrainy. Odkąd specjalny ukraiński program został zamknięty, Ukraińcy mogą wjechać do Nowej Zelandii na podstawie wizy pracowniczej (jak zrobiła Iryna Chorużenko) lub ubiegając się o azyl jako uchodźcy z innych krajów. Nowozelandzki Departament Statusu Uchodźców poinformował, że do tej pory „azyl otrzymało mniej niż pięciu Ukraińców ”, a do jego przyznania w tych przypadkach przyczyniły się „wyjątkowe okoliczności”.
Zdjęcia z prywatnych archiwów bohaterek
Większość tych, którzy uciekli przed wojną w Ukrainie, znalazła schronienie w Europie. Jednak niektórzy wyruszyli dalej – do Kanady, Stanów Zjednoczonych, Australii czy Nowej Zelandii. Ten ostatni kraj jest obecnie jedynym na świecie, który oferuje ukraińskim uchodźcom zezwolenie na pobyt, będące bezpośrednią drogą do obywatelstwa
Ze względu na problemy mieszkaniowe i obciążenie systemu ubezpieczeń społecznych w 2024 r. norweski rząd wprowadził szereg zmian mających ograniczyć napływ ukraińskich uchodźców. Jedną z nich jest całkowity zakaz podróżowania z Norwegii do Ukrainy. Sestry zapytały ukraińskie uchodźczynie o warunki życia w jednym z najbogatszych i najdroższych krajów w Europie.
Nie wybierzesz mieszkania – ani nawet miasta
Kateryna Czyżyk z Kijowa przyjechała do Norwegii ze swoim trzyletnim synem w marcu 2022 roku. Mieszka w Porsgrunn, mieście położonym o dwie godziny jazdy z Oslo na południe.
– Przyjazd do Norwegii w roli uchodźcy to rodzaj loterii. Nikt nie wie, co go czeka – mówi Kateryna. – Teraz wszyscy nowo przybyli Ukraińcy przechodzą przez Rode, obóz dla uchodźców (flyktninger r?de), a którym w wielkiej hali są porozstawiane namioty z piętrowymi łóżkami. Ludzie zwykle spędzają tam do dziesięciu dni, dopóki nie zostaną zarejestrowani i przesiedleni.
Ale ja i mój syn nie pojechaliśmy do Rode: w momencie naszego przyjazdu w Norwegii istniało kilka innych miejsc rejestracji Ukraińców. Zostaliśmy zarejestrowani na lotnisku, po czym wysłano nas do mutaku, czyli hostelu – to był typowy akademik ze wspólną toaletą i kuchnią na piętrze. Przez pierwszych kilka dni mieszkaliśmy w pokoju dla dziesięciu osób, potem przeniesiono nas do osobnego pokoju, ponieważ byłam z dzieckiem.
W mutaku kJaką pomoc otrzymują Ukraińcy w Norwegii? Czy łatwo jest znaleźć, mieszkanie, pracę i posłać dzieci armiono nas trzy razy dziennie, jedzenie było bardzo dobre, z mięsem i rybami. Słyszałam, że w Rode było trudniej – zbyt pikantne potrawy.
Nawiasem mówiąc, pierwsi ukraińscy uchodźcy byli zszokowani, gdy po przyjeździe zostali rozebrani, otrzymali te same ubrania, a wszystkie ich rzeczy zostały zabrane do kontroli. Takie zasady stosowano tu wobec wszystkich nowo przybyłych uchodźców. Teraz wobec Ukraińców już się ich nie stosuje.
Z naszego pobytu w mutaku zapamiętałam przede wszystkim epidemię rotawirusa; niemal wszyscy się zarazili. Wspólna toaleta na korytarzu była prawdziwym wyzwaniem.
Większość ludzi przebywa w mutakach przez około dwa miesiące, ale mój syn i ja byliśmy tam przez siedem.
Tutaj uchodźcy nie szukają mieszkań na własną rękę. Zajmuje się tym państwo
Rodziny z dziećmi często dostają mieszkanie. Jeśli jesteś sama, może to być pokój w dużym mieszkaniu dzielonym przez kilku uchodźców. To stałe lokum, które się wynajmuje. Uchodźcy nie mogą wybrać sobie miasta lub gminy, w których chcieliby żyć – zostaną osiedleni tam, gdzie akurat jest miejsce.
Mój syn i ja dostaliśmy mieszkanie w suterenie prywatnego domu. Było to miejsce oddzielone od sąsiadów, z całkiem przyzwoitymi warunkami. W mieszkaniu znajdowały się nawet meble, co w Norwegii jest rzadkością, bo większość przydzielanych uchodźcom lokali jest pusta.
Szkoła niuansów życia
Kiedy się osiedlasz, miejscowa gmina daje ci 2-3 tysiące koron (200-300 dolarów) na urządzenie się i zakup artykułów pierwszej potrzeby.
W mutaku dostawaliśmy 550 koron (około 55 dolarów) co dwa tygodnie. W Norwegii te pieniądze wystarczyłyby na co najwyżej jedne zakupy, ale ponieważ byliśmy karmieni, dawaliśmy sobie radę.
Przeprowadzając się z hostelu do osobnego mieszkania tracisz to wsparcie. Bezrobotny może natomiast ubiegać się o pomoc społeczną w wysokości 6500 koron (650 dolarów) na osobę dorosłą miesięcznie (na dziecko jest mniej). Osobno możesz ubiegać się o wsparcie ze specjalnego programu pomocy w opłaceniu czynszu: twój dochód zostanie obliczony i otrzymasz kwotę potrzebną na opłacenie mieszkania.
Po przesiedleniu do stałego miejsca zamieszkania Ukraińcy mają dwie opcje: szukać pracy lub zapisać się do specjalnego programu integracyjnego (większość uchodźców wybiera to drugie).
– Szkoła integracyjna uczy zarówno języka norweskiego, jak niuansów życia w Norwegii – wyjaśnia Kateryna. ?
Osoby uczęszczające do szkoły integracyjnej otrzymują stypendium w wysokości 17 000 koron (1700 dolarów) miesięcznie
Świadczenia socjalne są wtedy anulowane. W przypadku tych, którzy poszli do szkoły w 2022 roku, kurs trwał rok. Dla nowo przybyłych będzie on krótszy – od trzech do sześciu miesięcy, w zależności od decyzji gminy.
Jeśli nie znajdziesz pracy w trakcie nauki, po ukończeniu szkoły możesz ponownie ubiegać się o świadczenia socjalne. Zakłada się jednak, że po szkole integracyjnej osoba powinna znaleźć pracę lub przynajmniej staż. Istotą stażu jest to, że przez pewien czas pracujesz za darmo (ale zachowujesz świadczenia socjalne), zdobywasz doświadczenie, a pracodawca ma darmowego pracownika.
Manicure w Norwegii? Lepiej zapomnij
Przeciętna pensja według norweskich standardów to 3-4 tysiące dolarów miesięcznie. Za takie pieniądze można żyć w Norwegii na przyzwoitym poziomie, ale tylko wtedy, gdy pracują oboje partnerzy (małżonkowie). Nie ma tu zwyczaju, że mąż pracuje, a żona zostaje w domu.
W Ukrainie byłam manikiurzystką i w Norwegii udało mi się znaleźć praktykę w tej branży. Zaczęłam pracować jeszcze przed szkołą integracyjną, kiedy mieszkałam w mutaku. Po mieście rozeszły się wieści, że robię paznokcie dziewczynom, więc skontaktowała się ze mną Norweżka, która miała salon kosmetyczny i szukała ukraińskiej manikiurzystki (już wcześniej zatrudniała Ukrainkę i klientki były zadowolone).
Pracując dla niej na pół etatu, zarabiałam około 5000 koron (500 dolarów) miesięcznie, co w Norwegii jest niewielką kwotą. Warunki pracy były niekorzystne: płacono mi nie za klientów, ale za przepracowane godziny. Im więcej pracowałam, tym mniej dostawałam.
Kiedy więc właścicielka salonu zaproponowała mi pracę na pełen etat, pomyślałam, że moja pensja nie wystarczy nawet na opłacenie czynszu – i odeszłam. Po szkole integracyjnej znalazłam staż w innym salonie, z lepszymi warunkami. Zaliczyłam go i teraz czekam na podpisanie kontraktu.
Wśród klientek Kateryny Ukrainek jest niewiele:
– Większości naszych dziewczyn nie stać na manicure w norweskich salonach. W moim pierwszym salonie lakier szelakowy kosztował 800 koron (80 dolarów), a przedłużanie paznokci – od 1200 koron (120 dolarów). Dlatego klientkami salonów kosmetycznych są głównie Norweżki.
Nie mówię dobrze po norwesku, lecz moja praca nie wymaga biegłego posługiwania się tym językiem. W większości dziedzin znajomość norweskiego jest jednak konieczna – i to jest główna przeszkoda, z którą borykają się Ukraińcy szukający pracy.
Tutaj wszyscy rozumieją angielski, ale bez znajomości norweskiego nie dostaniesz pracy nawet w supermarkecie
Nawet branża sprzątająca w Norwegii nie jest zbyt dostępna: by dostać pracę w dobrej firmie sprzątającej, musisz mieć specjalne kwalifikacje. Kurs dający takie kwalifikacje kosztuje około 30 000 koron (3000 dolarów). Bez kwalifikacji możesz dostać pracę jedynie jako pokojówka w hotelu za minimalne wynagrodzenie.
Wielu Ukraińców znalazło pracę w usługach kurierskich. Wśród obcokrajowców panuje natomiast przekonanie, że w Norwegii możesz zarobić fortunę w fabrykach ryb, gdzie nie trzeba znać norweskiego.
Fabryki ryb rzeczywiście dobrze płacą, od 4 do 5000 dolarów miesięcznie, ale dla Ukraińca dostanie w nich pracy jest niemal niemożliwe. Bo wszystkie miejsca już dawno przejęli miejscowi
Ceny w Norwegii są wysokie. Wynajęcie małego dwupokojowego mieszkania kosztuje mnie 1100 dolarów miesięcznie (w Oslo cena jednopokojowego mieszkania zaczyna się od 1500 dolarów). Zakup podstawowych artykułów spożywczych na trzy dni to wydatek co najmniej 100 dolarów. Kilogram mrożonego fileta z kurczaka kosztuje 30 dolarów, dlatego wiele osób (w tym ja) jeździ po mięso do sąsiedniej Szwecji, gdzie zapłacisz za to 14 dolarów. Korzystam z transportu publicznego, który również nie jest tutaj tani (podróż autobusem do innego miasta będzie kosztuje ok. 80 dolarów).
Osobliwości życia na farmie
Inna ukraińska uchodźczyni wewnętrzna, Ołena Tretiak z Charkowa, musiała kupić samochód, by móc się przemieszczać po Norwegii. Wraz z córką w wieku szkolnym i matką została osiedlona w jednej z miejscowości w okręgu Innlandet, 500 kilometrów od Oslo.
– Nasze okolice to obszar rolniczy, najbliższe miasto jest oddalone o około 190 kilometrów – mówi Ołena. – Możesz kupić używany samochód za tysiąc dolarów; samochody są tutaj przystępne cenowo (nie dotyczy to jednak kosztów ubezpieczenia i utrzymania).
Mieszkamy na farmie położonej sześć kilometrów od najbliższej wioski. Ale nawet na takim odludziu na pewno znajdzie się przedszkole, a często nawet szkoła podstawowa. Co więcej, mój przykład pokazał, że możliwe jest znalezienie na takim odludziu pracy biurowej offline. Bo tutaj życie nie koncentruje się wyłącznie w dużych miastach.
W Ukrainie Ołena pracowała w branży IT. W Norwegii początkowo chodziła do szkoły integracyjnej i w ciągu roku udało jej się nauczyć norweskiego od podstaw do poziomu B1:
– Ten język jest dość trudny, ale miałam dobrego nauczyciela. Po szkole miałam szczęście znaleźć staż w mojej dziedzinie w lokalnym oddziale agencji rządowej. Z powodu języka na początku było tak trudno, że nawet płakałam z rozpaczy. Wydawało mi się, że nic nie rozumiem.
W sumie miałam staż przez ok. siedem miesięcy (w rzeczywistości były to dwa staże w ramach różnych programów, ale pracowałam dla tej samej organizacji). Potem udało mi się znaleźć pracę na własną rękę. Koledzy z pierwszej pracy pomogli mi napisać CV. Do tego czasu udało mi się zdać egzamin językowy, potwierdzić mój ukraiński dyplom IT (nie było trudno, bo studiowałam w Ukrainie systemem bolońskim) i ukończyć zaawansowany kurs na lokalnym uniwersytecie naukowo-technicznym.
Nie otrzymałam żadnych odpowiedzi z dużych miast, natomiast udało mi się znaleźć pracę w charakterze administratorki systemu w firmie działającej w naszej gminie. Bariera językowa nadal sprawia mi trudności, ale lubię tę pracę i rzetelnie uczę się norweskiego.
Przedszkolaki jedzą kanapki i śnieg
– Moja córka norweskiego nauczyła się bardzo szybko, ponieważ w jej przedszkolu nie było innych Ukraińców. Do szkoły przeszła więc niemal bez trudności.
Nawiasem mówiąc, niektóre rzeczy w norweskich szkołach i przedszkolach są dla nas szokujące. Kiedyś w przedszkolu widziałam dzieci na dworze (było tylko 7 stopni) i ich nauczycielki w gumowych kombinezonach, które oblewały się nawzajem wodą.
Tutaj dzieci mogą leżeć w błocie, jeść śnieg, pić z kałuży (sama widziałam!) – i nikt nie powie im złego słowa
Może się wydawać, że w szkole dzieci tylko się bawią i w ogóle się nie uczą – ale tak nie jest. Spędzają dużo czasu na świeżym powietrzu (piątek to ich dzień na wędrówki po górach, bez względu na pogodę). W pierwszej klasie córka bez mojej pomocy nauczyła się czytać, pisać, liczyć do stu i poznać wiele angielskich słów.
Nie mogę natomiast powiedzieć, że podoba mi się tutejszy system żywienia – w przedszkolach i szkołach dzieci dostają same kanapki. Zresztą dorośli też na okrągło jedzą kanapki. W Norwegii kanapka jest najpopularniejszym daniem (szczególnie z rybą). Innym narodowym daniem jest pinnekj?tt - solone i suszone żeberka jagnięce na brzozowych patykach, które jada się w Boże Narodzenie – tak jak owsiankę ryżową z kremem maślanym.
Wszyscy żyją, więc dlaczego się nie śmiać?
Norwegowie kochają jeść, ale jeszcze bardziej kochają się ruszać. Jazda na rowerze i piesze wędrówki są tutaj bardzo popularne. Piękno wokół (w Norwegii chyba nie ma brzydkich miejsc) jest inspirujące, choć warunki pogodowe nie zawsze pozwalają się nim cieszyć.
Tam, gdzie mieszkamy, zeszłej zimy było minus 40 stopni (mówią, że może być nawet minus 50). Przy takich temperaturach oddychanie jest fizycznie bolesne. Natomiast lata tutaj są chłodne: średnia temperatura wynosi około 13 stopni Celsjusza. Ostatnio było 20 stopni. Dla miejscowych to już upał.
Według Ołeny powszechne przekonanie, że Norwegowie są jednym z najszczęśliwszych narodów na świecie, nie jest dalekie od prawdy:
– Cały czas się uśmiechają. Nie denerwują się drobiazgami, nie pozwalają, by problemy psuły im nastrój. Pewnego razu mężczyzna zjeżdżał na rowerze z góry, upadł i połamał nogi. Siedział potem we krwi i błocie, wciąż się uśmiechając. Widziałam też, jak w piwnicy pękła stara rura, a Norweg w śnieżnobiałej koszuli został spryskany czarną cieczą od stóp do głów. Stał tam cały mokry – i oczywiście się śmiał. Wszyscy żyją, nic strasznego się nie stało, więc dlaczego się nie śmiać? Chodzi o to, by nie denerwować się sytuacjami, których nie możesz zmienić.
To chyba jedyne podejście, które może uratować twoje nerwy, gdy na przykład zetkniesz się z lokalną medycyną. Od miesięcy bezskutecznie próbuję znaleźć rozwiązanie problemu medycznego. Kiedy powiedziałam lekarzowi, że biorę lek, który w ogóle mi nie pomaga, poradził, żebym brała go więcej. Umówiłam się na wizytę u lekarza specjalisty, ale jego gabinet jest oddalony od miejsca, w którym mieszkam, o 200 kilometrów.
Kiedy moja mama zwichnęła palec, na pogotowiu powiedziano jej, że „samo się zrośnie”, chociaż palec był wyraźnie skrzywiony
Na szczęście nasz przyjaciel założył na ten palec bandaż – w szpitalu nawet tego nie zrobili. Mimo to ludzie tutaj dożywają 80-90 lat i dłużej.
Pacjent płaci za usługi medyczne do 3000 koron rocznie (300 dolarów). Wszystko powyżej tej kwoty jest opłacane przez państwo.
Zakazana Ukraina
Norweskie realia szokują Ukraińców, dlatego wielu z nich wraca do domu. Niektórzy nie mogą nauczyć się języka, inni nie mogą zaakceptować lokalnego stylu życia. Zakaz podróżowania do Ukrainy również skłonił część z nich do opuszczenia Norwegii. Teraz jeśli Ukrainiec objęty tymczasową ochroną pojedzie do Ukrainy choćby na jeden dzień, zostanie pozbawiony wsparcia socjalnego, a być może nawet statusu, który pozwala mu pozostać w Norwegii.
Norwegia stała się pierwszym krajem Europy, który zakazał Ukraińcom posiadającym status ochrony czasowej podróżowania do Ukrainy
Wprowadzono również inne ograniczenia w celu zmniejszenia napływu uchodźców. Na przykład norweski rząd przestał pokrywać koszty importu zwierząt domowych przez uchodźców, a usługi dentystyczne nie są już bezpłatne dla uchodźców w wieku od 19 do 24 lat. Rząd ogłosił również zamiar wysłania wszystkich zdolnych do pracy uchodźców do pracy – Ukraińcy powinni pracować co najmniej 15 godzin tygodniowo. Od czerwca 2024 r. w Norwegii pracowało tylko 11 000 Ukraińców.
W swoim artykule dla LSE EUROPP Aadne Osland, profesor w Norweskim Instytucie Studiów Miejskich i Regionalnych na Uniwersytecie Stołecznym w Oslo, zauważa, że głównymi przeszkodami w integracji Ukraińców w Norwegii są bariera językowa, trudności w potwierdzeniu ich kwalifikacji oraz niepewność co do tego, jak długo pozostaną w Norwegii i czy będą mogli pozostać w kraju po wygaśnięciu tymczasowej ochrony.
Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterek
Norweskie realia szokują niektórych Ukraińców, dlatego wielu z nich wraca do domu. Niektórzy nie mogą nauczyć się języka, inni nie mogą zaakceptować lokalnego stylu życia. Zakaz podróżowania do Ukrainy również skłonił część z nich do opuszczenia Norwegii
Latem czynsz jest 4-5 razy wyższy niż zimą
Ołesia Marczuk z Kijowa przyjechała do Bułgarii w marcu 2022 roku – z matką, synem w wieku szkolnym i kotem. Zamieszkali w mieście Sweti Włas, ponieważ wcześniej często spędzali tam wakacje.
– Znaliśmy miasto i mieliśmy dobre relacje z mieszkającą tam bułgarską rodziną – mówi Ołesia. – Gdy przyjechaliśmy w marcu 2022 r., spotkali się z nami i pomogli nam znaleźć hotel, w którym lokalne władze kwaterowały nowo przybyłych Ukraińców. Wtedy wszystkie hotele na wybrzeżu były puste, więc było mnóstwo miejsca. Uprzedzono nas jednak, że będziemy mogli zostać w hotelu do 1 czerwca, czyli do rozpoczęcia sezonu turystycznego.
Zakwaterowanie było bezpłatne. Jedzenie również miało być darmowe, ale w naszym hotelu, „Czajka”, mogli nam dać na przykład tylko startą marchewkę albo jedną miseczkę zupy na trzy osoby na lunch. Sami więc zapewnialiśmy sobie jedzenie. Naszej trzyosobowej rodzinie przydzielono jeden pokój. Wiem, że niektórzy Ukraińcy mieszkali w hotelu także latem, ale wtedy płacili już dodatkowo kwotę, która niewiele różniła się od kosztu wynajmu mieszkania. Co więcej, administracja hotelu mogła umieszczać w ich pokojach inne osoby – jeśli na przykład pokój był przeznaczony dla trzech osób, a mieszkało w nim dwoje Ukraińców.
Latem ceny w Bułgarii gwałtownie rosną. Dotyczy to zarówno hoteli, jak apartamentów.
Nawet jeśli jesteś stałym najemcą, który wynajmuje to samo mieszkanie od lat, cena może się różnić w zależności od sezonu
Na przykład miesięczny czynsz za nasze małe mieszkanie z jedną sypialnią i kuchnią typu studio poza sezonem wynosi 250 euro (plus media). Natomiast za każdy letni miesiąc musimy zapłacić ponad tysiąc euro. Wynajmujący może zaproponować 5 lub 6 tysięcy euro za rok z góry i wtedy koszt jest nieco niższy. Ale nie każdy jest w stanie dać takie pieniądze naraz.
W Bułgarii nie ma żadnych regularnych świadczeń socjalnych dla ukraińskich uchodźców
Przez cały czas pobytu w Bułgarii tylko raz wypłacono nam 350 lewów (około 175 euro). Ponieważ moja matka i ja jesteśmy uważane za różne rodziny, ona otrzymała taką samą kwotę. I to wszystko. W Bułgarii nie ma zasiłku dla bezrobotnych Ukraińców, więc nikogo nie obchodzi, czy pracujesz, czy nie.
Podobnie jest z edukacją dzieci: jeśli ukraińskie dziecko nie chodzi do szkoły, nikt go do tego nie zmusi.
Rząd nie pomaga Ukraińcom, ale też im nie przeszkadza. Jeśli masz pieniądze na wynajęcie mieszkania i utrzymanie się, zostań. Jeśli nie – wracaj do domu. Dlatego większość Ukraińców, których znam, pracuje. Nieznajomość bułgarskiego nie jest tu dużym problemem – zwłaszcza teraz, gdy na ulicach naszego miasta częściej słyszysz ukraiński niż bułgarski. Ukraińcy otworzyli tu już własne restauracje, centra rozrywki, świetlice dla dzieci, kawiarnie, sklepy, salony piękności i studia jogi.
Większość Bułgarów rozumie rosyjski, a teraz także ukraiński. Po angielsku nie mówią. Po przyjeździe zaczęłam uczęszczać na kursy bułgarskiego i zdałam egzamin na poziomie A1. Nie widziałam jednak potrzeby dalszej nauki języka, ponieważ cały mój krąg społeczny tutaj to Ukraińcy.
Ołesia jest z zawodu ginekolożką, ale w Bułgarii pracuje jako masażystka:
– Ukończyłam kursy masażu jeszcze w Ukrainie, podczas pandemii koronawirusa. Od tego czasu pracuję w niepełnym wymiarze godzin, masując koleżanki i przyjaciół. Od dawna chciałam odejść z ginekologii. Przeprowadzka do Bułgarii mi w tym pomogła.
Na początku zaoferowałam swoje usługi masażystki Ukraińcom, z którymi mieszkałam w tym samym hotelu. Kupiłam stół do masażu i inne niezbędne rzeczy – i zaczęłam szukać klientów w ukraińskich grupach. Razem z synem wydrukowaliśmy też ulotki z moim numerem telefonu i wkładaliśmy je pod wycieraczki samochodów z ukraińskimi tablicami. Moja baza klientów zaczęła rosnąć. Teraz zarabiam wystarczająco dużo, by utrzymać rodzinę.
Latem każdy mój dzień jest zaplanowany, bo mam wielu klientów. Zimą jest inaczej. W Bułgarii nawet biznesy takie jak mój zależą od pory roku.
Jeśli mieszkasz w hotelu, pracujesz 24/7
– W Bułgarii bez znajomości bułgarskiego i potwierdzonego dyplomu albo pracujesz w sektorze usług nastawionym na Ukraińców, albo sprzątasz. Ta druga opcja jest powszechna – mówi Ołesia Szykirlycka z regionu Odessy, która przeprowadziła się ze swoim synem w wieku szkolnym do Warny.
– Latem 2022 r., kiedy trzeba było albo wyprowadzić się z hoteli albo zapłacić więcej za dalszy pobyt, administracja hotelowa oferowała Ukrainkom pracę przy sprzątaniu lub w kuchni. Obiecywano ośmiogodzinny dzień pracy z zakwaterowaniem.
Wiele dziewcząt zgodziło się, ale później żałowały: okazało się, że jeżeli mieszkasz w hotelu, to tak naprawdę pracujesz 24 godziny na dobę.
Jeśli na przykład coś trzeba posprzątać w nocy, zrobisz to – nawet gdy nie ma tego w grafiku i to nie twoja zmiana
Początkowo też chciałam dostać pracę w hotelu. Ale kiedy powiedziałam, że przyjadę o wyznaczonej godzinie (mieszkałam już w wynajętym mieszkaniu), nie zgodzili się. Potrzebowali ludzi, którzy będą pod ręką przez całą dobę.
W pewnym sensie rynek pracy w Bułgarii jest bardziej podobny do ukraińskiego niż zachodnioeuropejskiego
Podobnie jak rynek wynajmu. Łatwo znaleźć lokum nawet na wynajem długoterminowy – nikt nie prosi o zaświadczenia o dochodach ani referencje od poprzedniego właściciela. Jeśli masz pieniądze, możesz się wprowadzić choćby jutro. Ale w każdej chwili możesz zostać eksmitowany. Sami teraz szukamy innego mieszkania, ponieważ to, w którym mieszkamy, właściciel obiecał swoim przyjaciołom. Znam dziewczyny, których właściciele weszli do ich mieszkań pod ich nieobecność i poprzestawiali rzeczy. Wszystko zależy od tego, na jaką osobę trafisz.
Wielu Bułgarów sympatyzuje z Ukraińcami i jest do nich przyjaźnie nastawionych. Ale nie wszyscy. Możesz tutaj spotkać też ludzi przychylnych Rosji – z wdzięczności za to, że niegdyś Rosja wyzwoliła ich przodków spod tureckiego jarzma. No i są Ukraińcy o prorosyjskich poglądach.
Wśród rodziców kolegów z klasy mojego syna byli Ukraińcy, którzy martwili się, że ich dzieci nie będą już mogły studiować literatury rosyjskiej w Ukrainie. Niektórzy oglądają rosyjskie kanały, niestety dostępne w Bułgarii. Z tego powodu nie mogę powiedzieć, że czuję się tu komfortowo.
Zgodnie z prawem Bułgarii Ukraińcy z bułgarskimi korzeniami mogą, przeszedłszy odpowiednią procedurę, otrzymać bułgarski paszport. Znam ludzi, którzy już to zrobili. Ja nie, bo nie planuję tu zostać
Olesia pracuje teraz w kawiarni:
– Na początku zmywałam naczynia, teraz jestem pomocniczką kucharza. Zespół i nastawienie są dobre. Jeśli chodzi o bułgarską kuchnię, to ona jest dla koneserów: dużo smażonych potraw, przyprawy dość specyficzne. Najlepszym daniem w miejscowych lokalach są smażone ziemniaki z serem. Często używają tu też syntetycznych przypraw, jak je nazywam, które nie są sprzedawane w Ukrainie już od dziesięciu lat.
Pomoc dla Ukraińców w Bułgarii pochodzi od wolontariuszy
Anastazja Bordejewa, lekarka z Odessy, jest jedną z niewielu Ukrainek, którym udało się nostryfikować dyplom lekarski w Bułgarii. Przyjmuje już pacjentów w Warnie i czeka na egzaminy potwierdzające jej specjalizację.
– Pierwszym warunkiem potwierdzenia mojego dyplomu była znajomość bułgarskiego – mówi Anastazja. – Poszłam więc na intensywne kursy, uczyłam się przez pięć godzin dziennie. Jednocześnie korzystałam z edukacyjnych aplikacji, oglądałam programy telewizyjne i czytałam po bułgarsku. Po sześciu miesiącach zdałam egzamin – i to był pierwszy etap mojej długiej podróży. Był bezpłatny, ale aby zostać do niego dopuszczonym, potrzebowałam poświadczonych notarialnie kopii mnóstwa dokumentów, za co musiałam sporo zapłacić.
Potem musiałam zdać pięć egzaminów z szóstego roku studiów; każdy kosztował 250 euro. Wolontariusze pomogli mi opłacić trzy z nich
Pod koniec tego roku czekają mnie jeszcze egzaminy potwierdzające moją specjalizację. Samo złożenie dokumentów do tych egzaminów (wraz z niezbędnymi tłumaczeniami i procedurami notarialnymi) kosztowało mnie już tysiąc euro. A mogłam do nich przystąpić tylko dlatego, że studiowałam na ukraińskim uniwersytecie w systemie bolońskim. Znam lekarzy z dużym doświadczeniem, którzy ukończyli ukraińskie uniwersytety wcześniej niż ja (kiedy nie mieliśmy jeszcze systemu bolońskiego) i kazano im studiować od początku – przez co najmniej pięć lat.
Na razie mam prawo do pracy w charakterze lekarza ogólnego, bez specjalizacji. Przyjmuję pacjentów w gabinecie lekarza rodzinnego. W Bułgarii lekarze rodzinni otwierają prywatne gabinety, które potem działają w ramach ogólnego systemu opieki zdrowotnej.
Opieka zdrowotna w Bułgarii jest objęta ubezpieczeniem, składka zaczyna się od 20 euro miesięcznie (dzieci i emeryci nie płacą). Jeśli masz ubezpieczenie, wizyta u lekarza wraz z badaniami, których zakres jest dość szeroki, kosztuje około półtora euro. Ale jeśli ubezpieczenia nie masz, sama wizyta będzie cię kosztować 25-30 euro.
Nie ma długich kolejek. Ze skierowaniem od lekarza rodzinnego często możesz umówić się na wizytę u specjalisty już następnego dnia. Ukraińcom trudno przyzwyczaić się do pewnych niuansów – na przykład nie rozumieją, dlaczego nie są im pokazywane wyniki badań (widzi je lekarz rodzinny, ale nie pacjent). Nieporozumienia często wynikają z bariery językowej, dlatego nasi pacjenci starają się szukać ukraińskich lekarzy.
Państwo nie zapewnia tłumaczy – tylko wolontariusze mogą tu pomóc. W rzeczywistości cała pomoc dla Ukraińców tutaj pochodzi wyłącznie od wolontariuszy, a nie od władz.
W Bułgarii przetrwać niełatwo. Musisz polegać tylko na sobie i swoim portfelu. Ale ten, kto szuka, znajduje możliwości
69 procent zadowolonych
W lipcu 2024 r. Agencja ONZ ds. Uchodźców opublikowała międzyagencyjny raport na temat ochrony i odpowiedzialności uchodźców z Ukrainy, w którym przeanalizowano warunki przyjmowania ukraińskich migrantów w siedmiu krajach europejskich: Bułgarii, Czechach, Węgrzech, Mołdawii, Polsce, Rumunii i Słowacji. Na podstawie wyników ankiet opracowano ocenę zadowolenia Ukraińców z warunków panujących w krajach przyjmujących. Bułgaria zajęła przedostatnie miejsce w tym rankingu (69 procent zadowolenia). Na ostatnim miejscu znalazła się Rumunia – z 61 procentami.
W raporcie zauważono, że Bułgaria nadal przyjmuje ukraińskich uchodźców, a jeśli ktoś nie ma gdzie mieszkać, nawet latem, musi zostać tymczasowo zakwaterowany w obiekcie komunalnym lub hotelu w ramach programu rządowego. Jeszcze w lutym 2024 r. w bazach i hotelach mieszkało 5 600 Ukraińców. W raporcie stwierdzono, że nowo przybyli uchodźcy mają takie same prawa jak ci, którzy przybyli bezpośrednio po rozpoczęciu inwazji.
Jeśli chodzi o świadczenia socjalne, mogą oni otrzymać jednorazową pomoc finansową w wysokości 1578 lewów (806 euro) rocznie, ale tylko w nagłych przypadkach. Według oficjalnych danych, taką pomoc otrzymało 142 Ukraińców. Innych zasiłków w Bułgarii nie ma. Jedynie osoby niepełnosprawne mogą liczyć na wsparcie państwa (od 19 do 152 euro miesięcznie, w zależności od stanu danej osoby), ale w praktyce otrzymanie takiej pomocy jest bardzo trudne.
Waria Dobrewa, wolontariuszka z Warny, powiedziała lokalnemu serwisowi „Mediapool”, że tylko kilku osobom udaje się uzyskać taką pomoc – i podała przykład Ukrainki z czwórką dzieci, z których jedno ma porażenie mózgowe i epilepsję (samo jedzenie dla tego dziecka kosztuje 2000 lewów miesięcznie). Dopiero po licznych skargach i wnioskach rodzinie udało się otrzymać miesięczny zasiłek w wysokości 1250 lewów.
Wśród problemów, z jakimi borykają się ukraińscy uchodźcy, Dobrewa wymienia także brak pomocy i ulg podatkowych na dzieci oraz niedostępność szkoleń, które mogłyby pomóc Ukraińcom w szybszym znalezieniu pracy
Nawiasem mówiąc, oficjalne statystyki dotyczące zatrudnienia ukraińskich uchodźców w Bułgarii nie są imponujące. Według rejestru zatrudnienia Krajowego Urzędu Skarbowego na dzień 30 czerwca 2024 r. tylko 14 786 ze 175 000 Ukraińców było oficjalnie zatrudnionych. Większość z tych osób mieszka w rejonach Burgas, Sofii i Warny. W raporcie stwierdzono, że większość Ukraińców pracuje w hotelach i restauracjach, w handlu i produkcji. „Jednocześnie odsetek Ukraińców zatrudnionych w szarej strefie kraju pozostaje nieznany” – czytamy w dokumencie.
Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterek, Shutterstock
Bułgaria przyznała status tymczasowej ochrony 175 tysiącom Ukraińców. Mimo braku programów integracyjnych dla uchodźców, wielu Ukraińcom, którzy przybyli do tego kraju, udało się znaleźć pracę. Niektórzy zdołali nawet zdobyć pracę w swojej specjalności lub założyć własną firmę. Sestry sprawdziły, z jakimi problemami borykają się ukraińscy uchodźcy w Bułgarii i jak sobie z nimi radzą
Tetiana Bondarenko jest aktorką. Przed inwazją grała w kijowskim Teatrze Michajłowskim, pojawiała się w filmach, tłumaczyła angielskie teksty dla ukraińskich kanałów telewizyjnych – i pracowała jako asystentka laboratoryjna w Instytucie Archeologii na Stołecznym Uniwersytecie Kijowskim im. Borysa Hrinczenki. 24 lutego 2022 r. przyszła do wojskowego biura werbunkowego, by wstąpić do obrony terytorialnej. Od jesieni 2022 r. jest na wojnie. Początkowo służyła w piechocie, teraz jest operatorką dronów. Tetiana, pseudonim „Bond”, opowiedziała nam o swoim życiu na wojnie, motywacji i walce z seksizmem w wojsku.
A ty kto? Kucharka?
– Do sił zbrojnych chciałam wstąpić jeszcze przed inwazją – mówi Tetiana. – W 2014 roku, kiedy zaczęły się walki w Donbasie, poszłam do hotelu „Kozackij” na Chreszczatyku, gdzie rekrutowano ochotników na wojnę, i powiedziałam, że chcę wstąpić do jakiegoś batalionu. Mężczyzna, który przyjmował podania, spojrzał na mnie z nieskrywanym sceptycyzmem: „A ty kto? Medyk? Kucharka?”
„Aktorka” – odpowiedziałam.
Myślę, że wyrzucił moją aplikację w chwili gdy opuściłam hotel. Od tamtej pory często nawiedzała mnie myśl, że nic nie robię, podczas gdy inni bronią kraju. Na początku 2022 roku nie miałam wątpliwości, że będzie inwazja, więc w styczniu postanowiłam zgłosić się do obrony terytorialnej. Pomyślałam, że to dobry sposób, by, po pierwsze, przygotować się do wojny, a po drugie – nauczyć się posługiwać bronią, co byłoby przydatne w mojej karierze aktorskiej (zawsze chciałam grać rolę silnych i wojowniczych kobiet).
Wojna na pełną skalę wybuchła akurat wtedy, gdy zebrałam już wszystkie dokumenty wymagane przez obronę terytorialną. Pozostało tylko napisać krótką autobiografię. Zaczęłam ją pisać, jak tylko usłyszałam pierwsze eksplozje za oknem. 22 lutego o 9 rano stawiłam się w biurze werbunkowym ze wszystkimi papierami.
To nie miejsce dla kobiet
– Ludzie często pytają mnie, kiedy podczas wojny tak naprawdę się bałam. Myślę, że wtedy, gdy po raz pierwszy dostałam broń i zrozumiałam, że nie mam pojęcia, jak się nią posługiwać. Bardzo się bałam, że zrobię coś niewłaściwego...
Nasze pierwsze strzelanie było 8 marca. Dla mnie, feministki, to ważna data: dzień, w którym kobiety walczą o swoje prawa
Tego dnia na strzelnicy, mając bronią w ręku, czułam, że robię dokładnie to, co powinnam.
Kateryna Kopaniewa: Kiedy trafiłaś na front?
Tetiana Bondarenko: To nie stało się od razu. Na początku stałam na punkcie kontrolnym niedaleko Kijowa. Przez całą wiosnę szkoliliśmy się z taktyce, materiałach wybuchowych i innych rzeczach. Później poszliśmy do strefy walk, ale przez długi czas byliśmy w rezerwie, 3-4 kilometry od linii frontu. Nasza kompania została wysłana bezpośrednio na front pod koniec października 2022 roku. Wtedy doszło do sytuacji, która była dla mnie wielkim rozczarowaniem.
W kompanii były tylko dwie kobiety: ja i sanitariuszka. I byłyśmy jedynymi, którym w ostatniej chwili nie pozwolono wyjść „na zero” [czyli w strefę bezpośrednich walk – red.]. Dowódca jednostki, do której nas wtedy przydzielono, stwierdził kategorycznie: „Nie bierzemy kobiet na linię frontu!”. Tymczasem połowa mężczyzn z naszej kompanii odpadła na etapie kopania okopów w rezerwie: w obronie terytorialnej było wielu ludzi w wieku powyżej 40 lat, niektórzy z nich mieli problemy z kręgosłupem, inni ze stawami i nadciśnienie. W rezultacie tylko 35 osób było w stanie iść na linię, która miała być obsadzona przez 70 osób. A ja i sanitariuszka – obie wyszkolone i zmotywowane – nie zostałyśmy wzięte, bo jesteśmy kobietami.
Nasz plutonowy przekonywał dowódcę kompanii powietrznodesantowej, że obie możemy walczyć. W końcu dowódca powiedział: „Dobra, bierzcie je. Ale jeśli jutro zaczną płakać, to będzie to twoja wina”
Ale i tak nas nie wzięli. Kiedy napisałyśmy raport do dowódcy, sanitariuszkę wysłał do punktu stabilizacyjnego, a mnie do innej kompanii, na łatwiejszym odcinku frontu. Powiedział, że najpierw muszę tam pobyć, a potem, za kilka tygodni, jeśli sobie poradzę, będę mogła dołączyć do mojej kompanii. Niestety moja kompania na mnie nie czekała – wróg dosłownie ją rozniósł, przeżyły tylko trzy osoby. Reszta to były „trzysetki” i kilka „dwusetek” [ciężko ranni i zabici – red.].
Wtedy powiedziałam mojej matce, że to nie kula wroga zabije mnie na tej wojnie, ale seksizm, który sięga tu granic absurdu. I głupota swoich.
Monopol na bohaterstwo
Jak myślisz, co jest przyczyną seksizmu?
Niestety, to nasza kultura. Armia składa się w 90 procentach z ludzi, którzy jeszcze wczoraj byli cywilami. To przekrój, zwierciadło społeczeństwa, w którym 70 procent mężczyzn odmawia postrzegania i traktowania kobiet jako równych sobie. Myślą stereotypem wpajanym im od dzieciństwa: „Mężczyzna to obrońca, kobieta to opiekunka”. Myślę, że jeśli zrozumieją, że kobiety są silne, inteligentne i mogą wykonywać te same zadania co oni, ich światopogląd legnie w gruzach. Bo jeśli kobieta jest dobrą wojowniczką, oznacza to, że mężczyźni nie mają już monopolu na bohaterstwo.
Jakie metody są skuteczne w walce z seksizmem?
Często widzę, jak niektóre dziewczyny starają się być delikatne i czułe w nadziei, że pomoże im to budować relacje z mężczyznami w wojsku. Wmawiają sobie: „Jeśli będę zachowywać się jak dziewczyna, to prędzej czy później oni staną się dżentelmenami”. Nigdy nie widziałam, by ta strategia działała.
Sama ostro reaguję na wszelkie przejawy seksizmu. Nie boję się, że mnie znienawidzą. Przynajmniej mnie usłyszą
Nawiasem mówiąc, mam dobre relacje z większością kolegów. Na szczęście to odpowiedni ludzie.
Seksizm przejawia się na różne sposoby, zazwyczaj w formie niewłaściwych komentarzy lub żartów na temat kobiet. I często mężczyźni nie doceniają roli kobiet w życiu cywilnym podczas wojny – choć to kobiety opiekują się osobami starszymi i dziećmi. Za to nie ma medali, nagród ani wypłat.
Przeprowadziłam nawet ankietę wśród moich towarzyszy broni, pytając ich, co woleliby robić: zostać w domu z dziećmi, jak ich żony, czy iść na wojnę. Zdecydowana większość wybrała to drugie.
Kiedyś żona jednego z moich kolegów żołnierzy podziękowała mi, mówiąc, że po rozmowie ze mną mąż zaczął zauważać jej „niewidzialną” pracę w domu
Jeśli chodzi o walkę z seksizmem ze strony dowództwa, to możesz na przykład pisać raporty – i ja to robię. Ale to nie zawsze jest skuteczne, bo rozkazy takie jak: „Nie bierzemy kobiet na linię frontu” nie są zapisywane na papierze. Są wydawane ustnie i trudno udowodnić, że seksizm był powodem, dla którego gdzieś ciebie nie zabrano.
Teraz nie jestem już żołnierzem piechoty. Jestem operatorką dronów i tu seksizm jest znacznie mniejszy. Mogę brać udział we wszystkich misjach bez żadnych pytań, chociaż znam operatorkę, której nie pozwolono uczestniczyć w misjach bojowych zimą. Wiele zależy od tego, jakiemu dowództwu podlegasz. To prawdziwy absurd, bo w armii katastrofalnie brakuje ludzi.
Ale dowódcy nadal dzielą ludzi według płci. Dla mnie to jak dzielenie ludzi na przykład według koloru oczu: „Nie wysyłamy niebieskookich na linię frontu, bo są łagodni”.
Nie znam ani jednego zadania na wojnie, z którym kobieta by sobie nie poradziła
Karabin maszynowy to dość ciężka broń, ale wszyscy znamy kobiety, które z powodzeniem obsługiwały takie karabiny. Moja towarzyszka broni, sanitariuszka, ma pseudonim „Mrówka”, bo sama wyciągała z pola bitwy rannych mężczyzn znacznie większych i cięższych od niej. Jedyna różnica między mężczyzną a kobietą na wojnie polega na tym, że kobieta nie ma prawa popełnić błędu.
Jeśli mężczyzna popełni błąd, to jest to coś normalnego, każdemu się mogło zdarzyć. Ale jeśli błąd popełni kobieta, od razu usłyszy, że na wojnie nie ma dla niej miejsca.
Czego chcą kobiety
Dziewczyny na froncie mówią o problemach z kobiecymi mundurami.
W moim batalionie nigdy nie słyszeli o kobiecych mundurach. Mam małą klatkę piersiową, co pozwala mi nosić męskie mundury i koszulki. Ale w naszej jednostce była dziewczyna z krągłościami, dla której męski mundur był prawdziwym problemem. Powiedziano jej, że po prostu nie wie, jak go nosić.
Dziewczęta muszą więc kupować własne mundury. Bielizna wojskowa jest również w tylko męskiej wersji. Spodnie Sił Zbrojnych Ukrainy nie zostały zaprojektowane dla kobiecych bioder, więc są dla nas niewygodne w walce.
Dlatego w 2022 roku kupiłam sobie mundur typu „brytyjka”, z szerszymi spodniami, i żeńską wersję kamizelki kuloodpornej
Jak radzisz sobie z miesiączkami na froncie?
Mam szczęście, bo przechodzę je stosunkowo bezboleśnie. Znam jednak dziewczyny, które mają z tym trudniej, ale i tak robią swoje i nie narzekają. Podpaskę możesz wymienić nawet w ziemiance – po prostu poproś swoich towarzyszy, by się odwrócili. Kiedy ludzie nie mogą opuścić okopu przez kilka dni, załatwiają swoje potrzeby do słoików lub worków. Dotyczy to zarówno kobiet, jak mężczyzn.
Nie czas umierać
Nie boisz się?
Oczywiście, że się boję. Rwę się do bitwy, ale to nie znaczy, że zamierzam biec pod ostrzałem i celowo narażać się na niebezpieczeństwo. W zeszłym roku byłam na pierwszej linii przez trzy dni. Wróg był 200 metrów ode mnie, a kule świstały nad głową dzień i noc. Siedzisz w ziemiance, patrzysz w ciemność i zdajesz sobie sprawę, że granat wroga może nadlecieć szybciej, niż zdążysz go zobaczyć. W takich chwilach działasz na adrenalinie, a ta nie odpuszcza cię jeszcze przez jakiś czas po powrocie do względnie bezpiecznego miejsca.
Jesteś wyczerpana i jednocześnie podekscytowana, bo wiesz, że przeszłaś przez piekło – i przetrwałaś.
Są momenty, w których zakrawa na cud to, że pozostajesz jeszcze przy życiu
Pamiętam sytuację, gdy wróg walił w nas z artylerii, a nasze pozycje obserwacyjne znajdowały się w wąwozie na zboczu wzgórza. Ukrywaliśmy się tam w dołach wykopanych przez Moskali – kopanie ziemianek było niemożliwe ze względu na wszechobecność wrogich dronów.
Miałam wtedy małą, pojedynczą norkę. Prawdopodobieństwo ataku lotniczego na nasze dziury było niewielkie – dotarcie tam było dość trudne. Popadłam w konflikt z dowódcą kompanii, bo wysłał mnie z tej norki na wygnanie, do posterunku kontrolno-obserwacyjnego pomiędzy linią frontu a stałym punktem rozmieszczenia. Zamiast mnie tamto stanowisko zajął inny wojownik. I gdy tak siedziałam w tym punkcie kontrolnym, usłyszałam przez radio, że czołg ostrzeliwuje nasze pozycje. Następna wiadomość była o „dwusetce”. To żołnierz, który był w mojej dziurze, zginął na miejscu.
Co pomaga Ci sobie radzić?
Kontakt z mamą i przyjaciółmi. Ważne jest, by mieć ludzi, z którymi możesz podzielić się tym, co leży ci na sercu. A cygara pomagają mi złagodzić ostry stres. Nie papierosy – cygara. W obronie terytorialnej nauczyli mnie je palić. W tym roku zwróciłam się o pomoc do psychologa i już czuję pozytywny efekt. Motywacja też mi pomaga.
Jak możesz ją zdefiniować?
Kiedy doszło do inwazji, poczułam się, jakbym dostała w twarz. Mój kraj, mój Kijów, został uderzony tak bezczelnie i podle. Chciałam raz na zawsze sprzeciwić się tym, którzy odważyli się to zrobić. I właśnie ro robię teraz.
Pomimo wszystkich trudności, które napotykam, będę bronić tego kraju, ponieważ jest mój. Podczas wojny odkryłam wschód Ukrainy – niesamowicie piękny i już mi bliski.
Jako feministka jestem przyzwyczajona do obrony własnych granic i swoich praw. Więc oto jestem – bronię mojego prawa do bycia sobą w moim kraju, bronię jego i mojej niezależności
Dlatego nawet jeśli coś mi się stanie, jestem spokojna, bo walczyłam o szlachetną sprawę.
Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki
„Tutaj, na wojnie, mam najlepszą rolę, tyle że nie na scenie. Jestem na froncie, bo muszę tu być. Choć trudno wyrazić, co czujesz, gdy rzucają Ci w twarz: „Kobiet na front nie bierzemy!” – mimo że chłopaki z mojej kompanii umierają, bo w wojsku brakuje mężczyzn. Ale wciąż walczę. O kraj i moje prawo do jego obrony”
Wskaźniki zatrudnienia wśród Ukraińców w Hiszpanii wciąż nie są najlepsze: od 2023 r. znalazło tu pracę zaledwie 15% ukraińskich uchodźców. Głównymi przeszkodami są bariera językowa i skomplikowana procedura potwierdzania dyplomów. Doświadczenia ukraińskich kobiet w Hiszpanii, z którymi rozmawiały Sestry, dowodzą jednak, że oba problemy można rozwiązać. Wiolina z Odessy, która obecnie mieszka w Barcelonie, i Natalia z Irpienia, która w momencie wybuchu wojny na pełną skalę przeprowadziła się do Sewilli, opowiadają o zaletach i wadach życia ukraińskiej migrantki w Hiszpanii.
Wiolina: Na wizytę u mnie nie czeka się miesiącami
– Przed inwazją pracowałam jako ginekolożka w Odessie – mówi Wiolina Wołkowa. – Wyjechałam do Hiszpanii, bo chciałam tu napisać pracę doktorską i na krótko przed wybuchem wojny wysłałam tutaj swoje dokumenty. Planowałam pracować jako lekarka w Ukrainie i prowadzić badania w Europie.
– Zaczęłam uczyć się hiszpańskiego zaledwie sześć miesięcy przed wyjazdem, więc kiedy przyjechałam do Barcelony, nie byłam jeszcze nawet na poziomie A2. Pomógł mi angielski. Barcelona jest miastem turystycznym i wiele osób rozumie tu angielski (w Madrycie i Walencji o to trudniej), choć sam ten język nie wystarczy do podjęcia pracy. Zaczęłam intensywnie uczyć się hiszpańskiego. Chodziłam na zajęcia online z ukraińską nauczycielką, oglądałam specjalne programy i starałam się otaczać tym językiem tak bardzo, jak to tylko możliwe.
Według Wioliny, jeśli chodzi o zakwaterowanie, większość Ukraińców w Hiszpanii polega na sobie:
– Przyjechałam z przyjaciółmi i na początku mieszkaliśmy w mieszkaniu, które wynajęliśmy na Airbnb. Mieliśmy nadzieję, że szybko znajdziemy coś na długoterminowy wynajem, ale okazało się, że bez hiszpańskiej umowy o pracę i poświadczenia stabilnego miesięcznego dochodu to prawie niemożliwe.
W Barcelonie znajduje się ośrodek dla uchodźców, w którym Ukraińcy otrzymują pomoc w załatwianiu formalności. Zaproponowali mi zakwaterowanie sto kilometrów od Barcelony, lecz kiedy zobaczyłam te tłumy matek z małymi dziećmi, które nie miały gdzie spać, pomyślałam, że oni potrzebują tego bardziej. Nawiasem mówiąc, kiedy szukałam mieszkania, ktoś rozbił szybę mojego samochodu i ukradł mi walizkę z rzeczami. W Barcelonie to nic niezwykłego.
Kradzieże i przestępstwa są tu powszechne. W restauracji miejscowy nie pójdzie do łazienki, pozostawiwszy torbę przy stoliku
Po miesiącu poszukiwań Wiolinie udało się znaleźć małe mieszkanie w Barcelonie za 900 euro. Znajomy właściciela pierwszego mieszkania, do którego trafiła, zgodził się wynająć je Ukraince bez historii kredytowej i pracy.
– Nie ubiegałam się o żadne zasiłki od państwa, od razu zaczęłam szukać pracy. Wydrukowałam swoje CV i obeszłam wszystkie piętnaście klinik w okolicy. Wszędzie informowałam, że mówię po angielsku, niemiecku, ukraińsku, rosyjsku, trochę po hiszpańsku. Zdawałam sobie sprawę, że nikt nie zatrudni mnie z dyplomem lekarskim, który nie został potwierdzony w Hiszpanii, miałam jednak nadzieję, że uda mi się dostać np. pracę recepcjonistki. Wszystko na nic. I wtedy przypadkowo spotkałam dziewczynę, która pracowała w prywatnej klinice leczenia niepłodności. Porozmawiała z kierownictwem i zaprosili mnie na rozmowę kwalifikacyjną. Tak dostałam swoją pierwszą pracę w Hiszpanii. Jako asystentka lekarza.
Do moich obowiązków należało wypełnianie historii chorób, kierowanie pacjentów na badania i pełnienie roli tłumaczki dla ukraińsko- i rosyjskojęzycznych pacjentów – tłumaczącej jeśli nie na hiszpański, to przynajmniej na angielski. Wśród pacjentek było wiele Ukrainek, które musiały przerwać leczenie reprodukcyjne w kraju z powodu wojny i kontynuowały je za granicą.
Koledzy bardzo mi pomogli. Hiszpanie są niesamowicie otwartymi i życzliwymi ludźmi. Pamiętam, jak pewnego razu przyszłam do pracy w depresji i rozpłakałam się, bo nie potrafiłam nic powiedzieć po hiszpańsku. Monserat, pielęgniarka, przytuliła mnie i uspokoiła... Teraz pracujemy w różnych klinikach, ale nadal utrzymujemy ze sobą kontakt.
Przykład Wioliny podważa powszechne przekonanie, że nostryfikacja dyplomu medycznego w Europie może zająć nawet dziesięć lat. Potwierdziła już bowiem jedną ze swoich kwalifikacji:
– W Hiszpanii najpierw musisz potwierdzić dyplom z praktyki ogólnej (co już zrobiłam), a następnie specjalizację (w moim przypadku ginekologię). Na pierwszym etapie musiałam tylko zdać egzamin z hiszpańskiego. Ale aby potwierdzić specjalizację, być może konieczne będzie studiowanie i zdawanie egzaminów w danej specjalności.
Dyplom lekarza rodzinnego dał mi prawo do praktykowania ginekologii terapeutycznej. Nie mogę operować, ale mogę przyjmować pacjentów, kierować ich na badania i wypisywać recepty. Teraz mam własną praktykę lekarską w prywatnej klinice.
Nie ma już bariery językowej, dobrze mówię po hiszpańsku. Rozumiem też kataloński, który w Barcelonie można usłyszeć wszędzie. Większość moich pacjentów to Ukraińcy. Około 60 procent pochodzi z Ukrainy, kolejne 30 procent z krajów takich jak Estonia, Litwa, Gruzja i Armenia. Reszta to Hiszpanie i mieszkańcy Ameryki Łacińskiej.
Jako że Wiolina pracuje w prywatnej klinice, pacjenci nie muszą czekać miesiącami na wizytę:
– Można się ze mną spotkać w ciągu tygodnia od umówienia wizyty. W sektorze publicznym na wizytę możesz czekać nawet sześć miesięcy (zwłaszcza u wąskiego specjalisty).
Hiszpania ma bardzo dobrą medycynę ratunkową. Jak często żartują moi pacjenci, tu nie pozwolą ci umrzeć: udzielą pomocy szybko i na wysokim poziomie
Ale jeśli to coś pilnego, nikt nie przyjmie cię w ciągu dnia czy tygodnia. W Hiszpanii krajowy system opieki zdrowotnej jest finansowany wyłącznie z podatków. Podobnie jak w wielu innych krajach europejskich, jest przeciążony i brakuje w nim specjalistów. Osoby, które mogą sobie na to pozwolić, trafiają do prywatnych klinik. Tyle że średnia cena takiej choćby wizyty ginekologicznej z podstawowymi badaniami wynosi tam około 300 euro (płaca minimalna w Hiszpanii to około 1400 euro). I nie jest to jedyna rzecz, która zaskakuje Ukraińców.
Jedną z najczęstszych skarg, jakie słyszę od moich pacjentek z Ukrainy, jest: „Ja tu nie mogę zrobić USG!”
Jako lekarka mogę powiedzieć, że nie każdy, kto chce zrobić USG, rzeczywiście go potrzebuje. W Ukrainie często nadużywa się diagnostyki – gdy na przykład pacjent jest wysyłany na setki kosztownych badań bez jakichkolwiek wskazań, a następnie leczony nie z powodu choroby, a wyników tych badań. Takie podejście może tylko zaszkodzić.
W Hiszpanii lekarze ściśle trzymają się procedur, co zazwyczaj jest uzasadnione. Ale są też niuanse. Na przykład miałam pacjentkę z wczesną menopauzą, której hiszpańscy lekarze zgodnie z procedurą przepisali terapię hormonalną. Tyle że to nie poprawiło, a wręcz pogorszyło jej stan. Co więcej, okazało się, że wcześniej chorowała na nowotwór – a w takim przypadku hormony mogą być szkodliwe. Wybrałam inną terapię i stan kobiety się poprawił. I hiszpańskie, i ukraińskie podejście mają swoje plusy i minusy. Osobiście jestem za medycyną opartą na procedurach opartych na dowodach, ale wciąż z indywidualnym podejściem do pacjentów.
Według Wioliny hiszpańskie podejście do pracy, zwłaszcza do równowagi między pracą a domem, różni się od ukraińskiego:
– Większość Hiszpanów jest zrelaksowana, nikt nie lubi się przemęczać. Jeśli dniówka trwa do 6, to o 6:05 nikogo w pracy już nie ma.
Hiszpanie mówią na Ukraińców: „trabajador”, co oznacza „pracujący”, „pracowity”. Sami nie zaharowują się dla oszałamiających karier czy dużych zarobków. O wiele ważniejsze jest dla nich dbanie o siebie i cieszenie się życiem. Są również bardzo otwarci. Dla Hiszpanów nie jest problemem zagajenie rozmowy z nieznajomym na ulicy. Nieznajoma kobieta przechodzi obok, zaczyna rozmowę i w ciągu dziesięciu minut gada z tobą tak, jakbyś była jej najlepszą przyjaciółką.
Natalia: lekcje bachaty i panowie w perukach
Natalia z Irpienia przyjechała do Sewilli, gdy rozpoczęła się inwazja. Ona też mówi o otwartości Hiszpanów. W Ukrainie miała własną herbaciarnię, w Hiszpanii została trenerką tańca bachata.
– W Ukrainie taniec był moim hobby – przyznaje. – Tutaj też zaczęło się od hobby: najpierw tańczyłam dla siebie, potem zaprosiłam inne Ukrainki do tańca na świeżym powietrzu, w parku. To był sposób na odwrócenie uwagi od problemów i wymianę energii.
Z czasem zaczęła regularnie organizować takie tańce.
Natalia przyjechała do Sewilli wiosną 2022 roku. Początkowo państwo pomogło jej z zakwaterowaniem.
– Są trzy fazy, przez które przechodzą nowo przybyli Ukraińcy – mówi. – W fazie zerowej ludzie są umieszczani w hostelach lub hotelach. Ja trafiłam do hotelu w centrum Sewilli. Zakwaterowanie i posiłki były darmowe. Mieszkałam tam przez miesiąc, ale niektórzy przebywali tam nawet do 10 miesięcy.
W fazie pierwszej Ukraińcy są dzieleni na grupy i umieszczani w mieszkaniach, najczęściej po kilka rodzin w jednym. Mieszkałam w takim mieszkaniu z ukraińską rodziną.
Druga (ostatnia) faza to przeprowadzka do stałego mieszkania, które wynajmujesz. Niektórzy znajdują je na własną rękę, innym pomaga państwo lub organizacja charytatywna. Jeśli Ukrainiec zgłosił się do programu socjalnego i został uznany za bezrobotnego, ma prawo do pomocy w opłaceniu czynszu.
Oprócz pomocy w czynszu, niepracujący Ukraińcy mogą otrzymać około 450 euro na osobę na pokrycie kosztów utrzymania (kwota może się różnić w zależności od składu rodziny i innych okoliczności). Kiedy dana osoba idzie do pracy (co jest obecnie aktywnie wspierane przez władze lokalne), płatności ustają.
Natalia szybko znalazła swoją pierwszą pracę. Została sprzedawczynią w sklepie:
– W Hiszpanii networking jest bardzo rozwinięty. Możesz znaleźć pracę szybciej przez znajomych niż wysyłając CV
– Jestem bardzo towarzyską osobą, więc mimo słabej znajomości hiszpańskiego szybko nawiązałam przyjaźnie. To dzięki nim dostałam pracę w sklepie.
Nie mogę jednak nazwać tego doświadczenia szczególnie udanym. Nie znałam hiszpańskiego, nie rozumiałam wielu rzeczy, a to wpłynęło na sprzedaż – chociaż ta praca zdecydowanie pomogła mi podszlifować język. Równolegle uczyłam się hiszpańskiego: najpierw na bezpłatnych kursach, potem brałam prywatne lekcje.
Obecnie wynajmuję pokój w centrum Sewilli za 350 euro miesięcznie (mieszkanie w tym miejscu może kosztować około 1300 euro). Mówi się, że niektórzy Ukraińcy dostają mieszkania socjalne, których wynajem jest tańszy. Na przykład mój znajomy wynajmuje mieszkanie socjalne za jedyne 400 euro, tyle że znajduje się ono na obrzeżach Sewilli.
Jak już wspominałam, zajęcia z bachaty zaczęły się od spotkań Ukrainek, które chciały potańczyć na świeżym powietrzu. Potem dziewczyny zaczęły prosić mnie, bym nauczyła je tańczyć – i taka była geneza treningów. Nawiasem mówiąc, wiele lat temu pracowałam jako trenerka fitness, więc miałam pewne doświadczenie w nauczaniu.
Bachata to popularny taniec w Hiszpanii. Specyfika zajęć, które prowadzę, polega na tym, że tańczymy bachatę bez partnerów. To rzadkość w Hiszpanii. Teraz wśród moich uczniów są nie tylko Ukrainki. Przez grupy na Facebooku skontaktowały się ze mną kobiety z Polski i Kazachstanu.
Jeśli chodzi o stronę hiszpańską, to do tej pory tańczyła z nami tylko jednak Hiszpanka. Natomiast duże zainteresowanie naszymi zajęciami wykazują Hiszpanie (śmiech). Wciąż mnie pytają, czy mogą dołączyć. Kilku przyszło nawet na zajęcia w perukach i hidżabach.
Gdy im odmawiam, nie obrażają się – ludzie są tu naprawdę bardzo otwarci i przyjaźni. Uściski i pocałunki, nawet z nieznajomymi, to tutaj norma.
Kiedy kogoś poznawałam, z powściągliwością podawałam mu rękę. A w zamian słyszałam: „Natalia, dos besos!”, czyli: „Natalia, dwa buziaki!”
Większość Hiszpanów podchodzi do życia na luzie. Wielu poniżej czterdziestego roku życia mieszka z rodzicami. Są zrelaksowani i nie myślą o tym, jak szybko rozpocząć samodzielne życie. Być może to przez ten klimat. Na południu Hiszpanii latem upały sięgają 50 stopni, a w takiej temperaturze trudno myśleć o pracy. Ludzie robią wszystko powoli, czekając na sjestę lub okazję do relaksu przy lampce wina.
Kuchnia w Sewilli jest bardzo smaczna, głównie to owoce morza. Sardele i krewetki w cieście są przepyszne, gazpacho pije się tu jak sok. Bardzo popularne jest też salmorejo – coś jak gazpacho, ale z plasterkami jamonu, gotowanym jajkiem i czosnkiem. Restauracji, do których jesteśmy przyzwyczajeni w Kijowie – z wyszukanymi wnętrzami i kontami na Instagramie – tu nie ma. W Hiszpanii najbardziej popularne są miejsca, które wyglądają jak zwykłe knajpki, ale tutejsza kuchnia jest niesamowita.
Sewilla to ciekawe i autentyczne miasto. Nawiasem mówiąc, nadal odbywają się tu corridy, tyle że teraz są to tylko przedstawienia z udziałem byków, bez krwi i zabijania.
W maju Hiszpania odnotowała wzrost liczby nowo przybyłych Ukraińców. Nowa fala uchodźców została przypisana przez hiszpańską gazetę „Aleteia” zwiększonemu ostrzałowi ukraińskich miast. Gazeta zacytowała też alarmujące oświadczenie organizacji charytatywnej The Madrina Foundation, że niektórzy nowo przybyli Ukraińcy byli „zmuszeni spać na ulicy, także z małymi dziećmi”.
Organizacja wezwała władze, a także hotele i hiszpańskie rodziny, by zwróciły uwagę na ten problem i pomogły Ukraińcom, tak jak zrobiły to w 2022 roku.
Zdjęcia: FB Barcelona info, e_t_ennelin, farinasfoto, elpapelon/sewilskie jedzenie
Hiszpania udzieliła tymczasowej ochrony przed wojną 209 748 Ukraińcom i stała się czwartym krajem w Europie z największą liczbą ukraińskich uchodźców. Tylko Polska, Niemcy i Czechy wyprzedzają ją pod tym względem. Niektórzy spośród tych, którzy otrzymali tymczasową ochronę w innych krajach, myślą o przeprowadzce do Hiszpanii, gdzie „jest ciepło i morze”...
Nie można służyć dwóm bogom
Przed inwazją życiem Wadyma rządził taniec. Ten choreograf, wykładowca na Wydziale Choreografii Nowoczesnej i Towarzyskiej Charkowskiej Akademii Kultury oraz dyrektor artystyczny zespołu tańca towarzyskiego nie miał nic wspólnego z wojskiem. Dziś jest zastępcą dowódcy batalionu. Walczył w wielu punktach zapalnych, teraz broni swojej rodzinnej Charkowszczyzny.
– Na front trafiłem rok po rozpoczęciu inwazji – mówi. – Przez pierwszych kilka tygodni byłem w obronie terytorialnej Charkowa. Rosjanie zdążyli już zająć część obwodu charkowskiego i nikt nie wiedział, jak daleko się posuną. Razem z chłopakami pilnowaliśmy wojskowego biura werbunkowego.
1 marca odesłano mnie do domu, bo akurat nie byłem potrzebny. W tym czasie w Charkowie nic nie działało, ludzie nie wiedzieli, skąd wziąć żywność. Dzięki przyjacielowi, który niestety później zmarł, udało mi się zdobyć trochę jedzenia. Dostarczałem je ludziom i tak zaczęła się moja przygoda z wolontariatem. Dołączyli do mnie przyjaciele i znajomi. Kiedy wiele osób dowiedziało się o naszej inicjatywie, wysłali pieniądze, dostaliśmy jedzenie i lekarstwa. Później przerodziło się to w organizację charytatywną. Wraz z zaprzyjaźnionym trenerem łyżwiarstwa figurowego pomagaliśmy też mieszkańcom Charkowa w ewakuacji. Gdy nasza fundacja się rozwinęła, zaczęliśmy dostarczać pomoc dla wojska w Bachmucie, Wołczańsku...
Kateryna Kopaniewa: Byłeś więc skuteczny na tyłach. Dlaczego więc zdecydowałeś się pójść na front?
Zdałem sobie sprawę, że to, co robię, to za mało. Odwiedziłem chłopaków w Bachmucie i pomyślałem, że nie można służyć dwóm bogom: albo zostanę cywilem, albo wstąpię do armii. Na początku nie powiedziałem rodzinie o swojej decyzji – żona, syn i rodzice dowiedzieli się, kiedy przeszedłem badania lekarskie i zacząłem przygotowywać się do wyjazdu na szkolenie.
To nie była kwestia odwagi, po prostu nie mogłem postąpić inaczej. Jak pozostać z tyłu, gdy twoi przyjaciele są z przodu? Jak spojrzysz w lustro, gdy oni giną? Gdybym został w Charkowie, zjadłbym siebie żywcem.
Miałeś prawo do odroczenia służby...
Tak, ponieważ jestem doktorantem. Wiem, że niektórzy próbują teraz wykorzystać studia doktoranckie, by uniknąć mobilizacji. Nawiasem mówiąc, nie porzuciłem studiowania. Oczywiście nie mogę chodzić na wykłady, ale nadal pracuję nad rozprawą doktorską z kulturoznawstwa. Utrzymuję kontakt z promotorem i studiuję. Jak widać, można to robić nawet na froncie.
Jeśli nie ja, to kto? Mój syn?
Przez te półtora roku służby przeszedłeś przez wiele gorących punktów. Jakich chwil nigdy nie zapomnisz?
Nasza brygada spędziła trzy miesiące w Lesie Sieriebrianskim w obwodzie ługańskim, gdzie ponieśliśmy ciężkie straty. Potem był Czasiw Jar, Andrijiwka i Bohdaniwka. Potem obwód charkowski: Oczeretyne, Kupiańsk...
Momenty, w których pozostajesz przy życiu tylko cudem, są na wojnie powszechne
Parkujesz samochód, a tu zaczyna się ostrzał moździerzowy. Trafiają dokładnie w to miejsce, w którym zawsze parkowałeś, tyle że tym razem z jakiegoś powodu zdecydowałeś się zaparkować po drugiej stronie ulicy.
Albo idziesz ewakuować swojego „dwusetnego” towarzysza [chodzi o tzw. „ładunek 200”, czyli w wojskowym żargonie żołnierza poległego w walce – red.], zabierasz jego ciało spod nosa wroga, a potem zdajesz sobie sprawę, że ty i twoi ludzie mieliście niesamowite szczęście, że się stamtąd wydostaliście. Dostajesz reprymendę, bo jako zastępca dowódcy kompanii nie miałeś prawa iść na ewakuację. Tyle że przecież nie mogłeś odmówić...
Śmierci moich towarzyszy nigdy nie zapomnę. Nie ma nic trudniejszego niż utrata swoich. Zwłaszcza ludzi, z którymi masz wyjątkowe wspomnienia i historie. Był żołnierz Wołodymyr, 21 lat. Kiedyś się potknął, samowolnie opuścił jednostkę, ale namówiłem go do powrotu. Wołodia był bardzo zmotywowany, chętny do walki. Przez długi czas nie pozwalano mu wychodzić na pozycję. W końcu się czekał. Poszedł na pozycję – i zginął tego samego dnia.
Przechodzenie przez takie chwile jest nieopisanie trudne. Chłopaki są różni, czasem trudni. Ale są prawdziwi. Jestem przy nich, kiedy panikują, kiedy się wypalają, kiedy są po prostu zmęczeni i potrzebują wsparcia. Wiem, co zrobić, gdy któryś popadnie w otępienie, gdy ze strachu i szoku nie rozumie, co się dzieje. Wiem, jak pracować z tymi, którzy na przykład wrócili na pole bitwy po ciężkim wstrząsie mózgu. Ale niektórzy ludzie nie potrzebują metod ani strategii. Potrzebują po prostu szczerej rozmowy lub wakacji.
Mówi się, że osoba, która została zmobilizowana, ale nie ma chęci ani motywacji do pójścia na front, nie może stać się skutecznym żołnierzem. To prawda?
Nie. Znam wiele przypadków, kiedy motywacja pojawiła się dopiero na froncie. Jeśli człowiek widzi, że dowództwo jest odpowiednie i że go traktują normalnie, dostosowuje się. Wciąż są ludzie, którzy boją się swoich błędnych wyobrażeń o wojsku. Dopiero gdy tu są, zdają sobie sprawę, że to wszystko nie jest takie straszne.
Że jeśli na przykład zachorujesz, nikt nie zmusi cię do pójścia na misję bojową. Że nawet w jednostce bojowej nie wszyscy zabijają – ktoś zajmuje się ewakuacją, ktoś obliczeniami i dokumentami. Jeśli widzę, że ktoś jest dobry w komputerach i papierkowej robocie, wolę poprosić go, by był urzędnikiem, a nie szedł do okopu.
Gdybyśmy mieli wystarczająco wielu ludzi, bylibyśmy w stanie rozłożyć obciążenie pracą bardziej efektywnie, a żołnierze mogliby odpoczywać po trzech dniach pracy, a nie piętnastu. Ale mamy problem z ludźmi, a obciążenie każdego żołnierza tylko rośnie. Tymczasem na tyłach zdrowi, silni mężczyźni mówią nam, że „nie urodzili się do wojny”.
Mam nadzieję, że nasze społeczeństwo zrozumie, że nie da się jednocześnie kochać Sił Zbrojnych i nienawidzić biur werbunkowych. Musisz dokonać wyboru
Jako zastępca dowódcy batalionu pomagasz swoim towarzyszom radzić sobie ze strachem. Czy kiedykolwiek się boisz?
Oczywiście. Każdy się boi. Pytanie tylko, jak sobie z tym radzisz. Ja mam pewną formułę, w której pierwsze pytanie brzmi: „Jaka jest najgorsza rzecz, która może ci się przytrafić?”. Prawdopodobnie śmierć. Ale nawet jeśli tak się stanie, to czy będę to czuł? Nie sądzę. Poza tym wszyscy kiedyś umrzemy.
Nie mam czego żałować, przeżyłem wspaniałe życie, byłem szczęśliwy, robiłem to, co kochałem.
Drugie pytanie w mojej formule: „Jeśli nie ty, to kto?”. Mój syn? Nie, wolę odejść teraz niż później. Ludzie, którzy mają dzieci, zrozumieją mnie.
Nie muszę przypominać sobie o mojej motywacji. Tak naprawdę walczę teraz w domu – na mojej Charkowszczyźnie, bez której nie wyobrażam sobie życia. Dorastałem w Sałtiwce, moi rodzice nadal tam mieszkają. W wieżowce stojące kilometr od ich domu uderzyło kilka rakiet. Dla mnie to najlepsze uświadomienie, dlaczego jestem na froncie. To moja ziemia i nie pozwolę nikomu jej sobie odebrać.
Teraz rozumiem, że prędzej czy później ta wojna musiała wybuchnąć. Nie myślałem o tym aż do 24 lutego 2022 roku. Byłem zajęty konkursami tanecznymi: najpierw w Charkowie, potem w Czerkasach. Na 25 lutego miałem już bilety do Bukowla. Zamiast plecaka ewakuacyjnego miałem spakowany plecak ze sprzętem narciarskim. Czasami żartuję, że nigdy nie wybaczę Rosjanom zrujnowania moich długo wyczekiwanych wakacji.
Walcz tańcząc
Jak zmieniła cię wojna?
Przestałem reagować na wiele rzeczy, które wcześniej wydawały mi się poważnymi problemami. Na przykład na awarię samochodu czy kłopoty domowe. Wszystko, co można rozwiązać za pomocą pieniędzy, nie wydaje mi się już problemem.
Zmieniło się moje podejście do ludzi. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Kiedy co pół roku wyjeżdżam na urlop i obserwuję wyluzowanych cywilów w kawiarniach, przekonuję siebie, że to wojskowi, tyle że w cywilnych ciuchach. Dzięki temu czuję się lepiej.
Zrozumiałem też, co oznacza wyrażenie „żyć chwilą”. To oglądanie ulubionego filmu, słuchanie ulubionej muzyki, rysowanie, tańczenie… na froncie. Uczenie mojego plutonu salsy, za co kiedyś dostałem nawet upomnienie. Parafrazując klasyka, odpowiedziałem na nie tak: „Wojna przemija, taniec jest wieczny”.
Potrafię tańczyć na ulicy, nawet w samochodzie. Dlatego mam pseudonim „Tancerz”. Niedawno jeden z moich towarzyszy wyznał mi, że jego marzeniem jest nauczyć się walca. Jestem gotów go nauczyć, ale on potrzebuje partnerki, a tutaj o taką trudno. Zajmuję się też fotografią. Fotografuję przyrodę, biedronki, owady, koty, jeże...
Czasami jedziesz po polu, trwa wojna, a ty robisz zdjęcia zachodu słońca. Bo jest taki piękny. I dlatego, że nie wiesz, czy go jutro też go zobaczysz
Zdjęcia z prywatnego archiwum Wadyma
– Nawet na wojnie musisz żyć. Nie da się być wojownikiem 24/7. Każdy potrzebuje kotwicy – czegoś, co pomoże mu się zrelaksować, odwrócić uwagę. Ja na przykład tańczę i robię zdjęcia. Taniec to mój zawód, a na wojnie jest źródłem inspiracji. Bardzo ważne jest, by żyć dalej, bez względu na to, gdzie się znajdujesz – mówi Wadym Melichow, tancerz, który został żołnierzem
Walczył już w Bachmucie, Sołedarze, Kliszczijiwce i w sektorze iziumskim na Charkowszczyźnie. Teraz wraz ze swoją jednostką Signum z 93. brygady znowu jest w jednym z najgorętszych miejsc. To właśnie z inicjatywy „Turysty” i jego towarzyszy broni ukraińska armia zaczęła aktywnie wykorzystywać drony kamikadze FPV [z podglądem na żywo – red.], które zmieniły przebieg wojny rosyjsko-ukraińskiej. Władysław opowiedział Sestrom o swoich wojennych doświadczeniach – i o tym, jak zaczęła się historia dronów na froncie.
Myślałem, że zdążę wyjechać, nim wojna wybuchnie
Władysław Owczarenko: 23 lutego 2022 r. otrzymałem pozwolenie na otwarcie swojej firmy w Estonii. Miałem już jedną firmę w tym kraju, więc był powód do świętowania otwarcia drugiej. Następnego ranka zadzwonił: „Zaczęła się wojna!”. Od razu zrozumiałem, że muszę wracać.
Kateryna Kopaniewa: Żadnych wątpliwości?
Miesiąc przed tymi wydarzeniami, odwiedzając rodziców, przeczytałem, że wojna na pełną skalę może rozpocząć się 22 lub 23 stycznia. Pomyślałem: „Lepiej wyjadę na czas”. Mieszkałem w Estonii od trzech lat i nie chciałem porzucać wszystkiego, co miałem, by iść na wojnę. Tak właśnie myślałem. Ale kiedy wojna się zaczęła, natychmiast się spakowałem i wyjechałem do Ukrainy.
Ośmiu innych Ukraińców chciało jechać ze mną, ale przekroczyłem granicę sam – w ostatniej chwili zdecydowali się zostać. Jeden z nich później jednak wrócił i wstąpił do armii. Nie miałem wątpliwości. Był tylko strach przed nieznanym, kompletny brak pojęcia, co mnie czeka.
Nie miałeś doświadczenia wojskowego?
Pewne doświadczenie miałem, bo studiowałem w Wojskowej Akademii Sił Lądowych im. Hetmana Sahajdacznego we Lwowie. Ale kiedy zobaczyłem, co się dzieje w armii i w całym kraju, zrezygnowałem na trzecim roku. Jednak wiedza, którą w tym czasie zdobyłem, bardzo mi się przydała.
Kiedy wróciłem do domu w Czerkasach, dołączyłem do lokalnej jednostki obrony terytorialnej. Najpierw pojechaliśmy do Irpienia. Potem walczyliśmy w obwodzie charkowskim, we wsi Zawody, którą wróg dosłownie zmiótł z powierzchni ziemi. W tym czasie chłopaki i ja byliśmy już w 93. brygadzie i wykonywaliśmy takie zadania jak rozpoznanie, obrona z dużą siłą ognia i wiele innych. Wróg ostrzeliwał nas 24/7. Waliło w nas lotnictwo, artyleria i moździerze, strzelali do nas zakazaną przez wszystkie konwencje amunicją kasetową.
Utrzymywaliśmy linię, dopóki 10 lub 12 rosyjskich czołgów nie wjechało do wioski i nie zaczęło nas demolować ogniem bezpośrednim. Byliśmy w dwupiętrowym domu, kiedy czołg zaczął strzelać bezpośrednio do nas. Spadały na nas kawałki dachówek, nie dało się oddychać z powodu pyłu i piasku... W końcu budynek się zawalił.
Stało się jasne, że jeśli nie zniszczymy tego czołgu, wszyscy zginiemy pod gruzami
Miałem ze sobą małego drona, z którego przed wojną strzelałem na wsi. Zasugerowałem dowódcy, byśmy spróbowali znaleźć czołg wroga za pomocą tego drona. Wybiegłem z nim na zewnątrz i wystartowałem. Dookoła eksplozje, wszystko płonęło, nie wiedziałem, gdzie lecieć. I wtedy zobaczyłem punkt, który uznałem za czołg. Natychmiast przesłałem współrzędne. Potem była kolejna salwa i zostałem przysypany dachówkami i cegłami.
Współrzędne były prawidłowe. Spaliliśmy ten czołg, co umożliwiło nam opuszczenie ruin domu. Próbowałem jeszcze zabrać znalezioną kamizelkę kuloodporną i rzeczy towarzyszy, ale po przebiegnięciu 300 metrów padłem – wysiadły mi nogi. Udało mi się stamtąd wydostać przy pomocy kolegi, choć moździerze waliły nieustannie.
Nie wszyscy dowódcy od razu zrozumieli znaczenie dronów
Zawsze w takich rozmowach pytam o chwile z frontu, których moi rozmówcy nie zapomną. Najwyraźniej właśnie opisałeś taki moment.
To jeden z nich, chociaż tej sytuacji nie można porównywać z tym, co przeżyliśmy później w Bachmucie. Tam wszystko było znacznie gorsze. To, co wydarzyło się w Zawodach, jest ważne przede wszystkim dlatego, że po raz pierwszy użyliśmy tam drona i to zadziałało.
Potem wolontariusze dali nam jeszcze kilka dronów Mavic, których zaczęliśmy używać do zwiadu. Następnie zaczęliśmy wymyślać systemy „zrzutu” i modyfikować amunicję do tego celu. Minusem był wysoki koszt drona w tamtym czasie i ryzyko, że wróg go zestrzeli.
Wtedy mój brat Serhij zasugerował użycie drona FPV: podwieszenie pod nim materiałów wybuchowych, uruchomienie go i trafienie w cel. Zebraliśmy pieniądze, zamówiliśmy drona na OLX, zrobiliśmy do niego amunicję i polecieliśmy. Zabrakło nam wtedy około 50 metrów, by dotrzeć do celu, ale najważniejsze było odkrycie, że ta metoda działa.
Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że wkrótce te drony całkowicie zmienią przebieg wojny. Teraz żaden atak nie jest kompletny bez dronów.
Rosjanie codziennie posuwają się w naszym kierunku. Nadciągają z piechotą, ponieważ podczas pierwszych szturmów spaliliśmy ich sprzęt. Przychodzą co noc, a my każdej nocy używamy dronów, by ich wykryć i zniszczyć
Kiedy udało wam się nadać kwestii dronów właściwe znaczenie?
Niestety, nie od razu. Przede wszystkim dlatego, że nie wszyscy dowódcy od razu zdali sobie sprawę z tego, jakie to ważne. Serhij i ja nadal ciężko pracowaliśmy nad naszymi FPV. W weekendy, zamiast wracać do domu, przyjeżdżaliśmy do bazy i trenowaliśmy, szukaliśmy pozycji i odpalaliśmy drony. Kiedy opuściliśmy Bachmut, zaczęliśmy pracować nad tym jeszcze intensywniej i w końcu udało nam się znaleźć wsparcie. A kiedy miesiąc później dotarliśmy do Kliszczijiwki, zniszczenie całego sprzętu wroga i powstrzymanie wszelkich rosyjskich ruchów na tym obszarze zajęło nam zaledwie dwa tygodnie.
Jak teraz, po 2,5 roku walki w najgorętszych miejscach, opisałbyś swoje odczucia związane z wojną?
Na początku był strach przed nieznanym. Potem, gdy zacząłem rozumieć, jak wszystko działa i co powinienem, a czego nie powinienem robić, nabrałem pewności siebie. Po roku na wojnie w zasadzie przestałem myśleć o strachu czy przyszłości. My nie lubimy pytań typu: „Co zrobisz po wojnie?”, ponieważ najpierw musisz przetrwać, a potem coś zaplanować. Takie było moje odczucie w 2023 roku. Teraz zacząłem się trochę obawiać o swoje życie, bo w ciągu tych 2,5 roku przeszedłem tak wiele, przetrwałem, zrobiłem wiele i chcę zrobić więcej.
Jestem w związku, chcę mieć rodzinę. Trochę szkoda byłoby umierać (śmiech)
Ten związek zrodził się na froncie?
Nie. Znaliśmy się już przed wojną, ale wszystko się zaczęło, gdy wróciłem na chwilę do domu po Bachmucie. Życzyłem jej szczęśliwego nowego roku, zaczęliśmy rozmawiać i nawiązaliśmy relację. Szczerze mówiąc, bardzo współczuję mojej dziewczynie z powodu tego, przez co teraz przechodzi.
Często zdarza się, że nie komunikujemy się przez długi czas. Moja ukochana ciężko znosiła moje kontuzje, których miałem kilka. A czasami po prostu nie mam siły kontaktować się nawet z najbliższymi mi osobami. Nie udaje mi się też często wpadać do domu.
Chłopaki i ja nie możemy sobie pozwolić na wakacje, bo wiemy, że nikt nas nie zastąpi
Właśnie dzisiaj pocisk wroga zranił dwóch moich towarzyszy, którzy stanowili główną część naszej załogi. Gdyby mnie nie było, załoga byłaby niezdolna do pracy. Naprawdę potrzebujemy ludzi.
Dlaczego jesteś na wojnie?
Nie nazwałbym siebie wielkim patriotą. Wyjechałem i przez kilka lat mieszkałem za granicą. Wiele z tego, co działo się i dzieje w naszym kraju, wywołuje we mnie złość. Ostatni skandal z deputowanym Tyszczenką [Mykoła Tyszczenko, deputowany do Rady Najwyższej, jest podejrzewany o zlecenie uprowadzenia i przetrzymywania byłego ukraińskiego żołnierza; w niewoli osoba ta miała doznać obrażeń fizycznych – red.] to tylko jeden z przykładów. I wcale nie jestem pewien, czy cokolwiek się w tym kraju zmieni.
Jestem na froncie przede wszystkim dlatego, że kocham sprawiedliwość. Od dzieciństwa jestem przyzwyczajony do tego, że łobuzy znają swoje miejsce. Tutaj, z okupantami, robię w zasadzie to samo – tylko na nieco większą skalę. Nie mogę pozwolić, by Rosjanie przyszli i zrobili z moim domem to, co robią na terytoriach okupowanych. Poza tym, dobrze odnajduję się na wojnie i rozumiem, że jestem tu naprawdę potrzebny.
Nie stałem się nerwowy ani agresywny
Czy wojna Cię zmieniła?
Zdecydowanie nie na gorsze. Tak czuję i widzę to w reakcjach moich bliskich. Prawdopodobnie jest pewne zmęczenie. Na froncie potrafię spać 3 godziny dziennie, ale w domu tylko śpię.
Śnisz o wojnie?
Niezbyt często. Moja dziewczyna mówi, że czasami denerwuję się przez sen, zgrzytam zębami. Ale nie stałem się nerwowy czy agresywny. Swoją drogą, bardzo mnie denerwuje, że niektórzy faceci usprawiedliwiają swoje nieodpowiednie działania kontuzjami, których doznali. Ja miałem ich co najmniej cztery, a jedna spowodowała nawet czasową utratę wzroku, ale jakoś nie mam ochoty krzyczeć na innych, pić alkoholu ani robić niczego podobnego.
To o czym śnisz?
Moje sny są zwyczajne, bardzo zwykłe. Pamiętam jeden moment, to była kampania w Bachmucie. Przyjechałem tam zimą, a wyjechałem wiosną. Bachmut był już całkowicie zniszczony, nie pozostał ani jeden dom czy drzewo. Ziemia była spalona, wszystko było szare i ponure. A potem w nocy zostałem wywieziony z miasta. Budzę się rano w bazie, wychodzę na zewnątrz i widzę... zielone drzewa. Nie potrafię powiedzieć, co wtedy czułem. Patrzyłem na te drzewa i prawie płakałem. Jakie to szczęście widzieć naturę, patrzeć jak wszystko kwitnie
Przez całe pięć dni urlopu po prostu spacerowałem, podziwiałem drzewa i nie potrzebowałem niczego więcej. Teraz moim marzeniem jest, aby to całe gówno skończyło się jak najszybciej. Naszym zwycięstwem. Wtedy mógłbym po prostu spacerować i cieszyć się tym.
I podziwiać drzewa...
Tak. I wszystkie wspaniałe rzeczy, które nas otaczają.
Zdjęcia z prywatnego archiwum
Zdjęcia z prywatnego archiwum
Wielu nie wierzy, że przed inwazją mieszkałem w Europie i wróciłem, by bronić kraju. Innych szokuje to, że jestem synem deputowanego do lokalnego samorządu. Jak się okazuje, dzieci deputowanych, których fotelowi krytycy w mediach społecznościowych chcą najpierw wysłać na front, też walczą – mówi Władysław Owczarenko, żołnierz o pseudonimie „Turysta”, który jako pierwszy użył drona na wojnie
Wiktoria, 25-letnia żołnierka o pseudonimie „Runa”, jest sierżantem sztabowym i dowódcą plutonu artylerii przeciwlotniczej. Podczas inwazji walczyła już w kilku punktach zapalnych, w tym w Piskach i Hulajpołe. Teraz jest w Bachmucie, gdzie codziennie toczą się zacięte walki. Opowiedziała nam o swoim życiu na wojnie, motywacji i prawdziwej przyjaźni.
Po co ci to? Lepiej wyjdź za mąż i gotuj w domu obiady
Po co ci to? Lepiej wyjść za mąż i gotować w domu obiady
Kiedy w 2018 r. podpisałam kontrakt z Siłami Zbrojnymi Ukrainy, byłam absolutnie pewna swojej decyzji. Chociaż wiele osób (w tym wojskowe biuro rekrutacyjne) próbowało mnie od tego odwieść – wspomina Runa. – W 2014 r., gdy wybuchła wojna, byłam jeszcze w szkole. Mieliśmy przedmiot o nazwie „Obrona Ojczyzny” i ucząc się go zdałam sobie sprawę, że chcę spróbować swoich sił w siłach zbrojnych. Zaraz po szkole, gdy miałam 17 lat, nikt nie wziąłby mnie do wojska, więc najpierw do szkoły pomaturalnej (uczyłam się na florystę i dekoratorkę okien), a jak tylko ją ukończyłam, poszłam do wojskowego biura rekrutacyjnego.
Kiedy mnie zobaczyli – małą, kruchą, 19-letnią – powiedzieli: „Po co ci to? Lepiej wyjdź za mąż i gotuj obiady w domu”. Ale wróciłam następnego dnia. Postanowiłam, że będę dobijała się do ich drzwi, dopóki nie dostanę tego, czego chcę. Kiedy dali mi długą listę dokumentów i certyfikatów, które musiałam przynieść, pewnie mieli nadzieję, że nie wrócę. Byli bardzo zaskoczeni, gdy po przejściu badań lekarskich przyniosłam im wszystko, czego chcieli.
Następnego dnia byłam już w ośrodku szkoleniowym „Desna”. Kiedy ukończyłam kurs młodego wojownika, zostałam wysłana do brygady, w której służę do dziś. Byłam gotowa na każdą specjalizację – z wyjątkiem kucharza i medyka. Teraz z medycyną jestem za pan brat (nieraz musiałam ewakuować rannych towarzyszy), ale wtedy myślałam, że nie będę w stanie udzielić pierwszej pomocy. Przydzielili mnie do plutonu rakiet przeciwlotniczych. Moją pierwszą specjalnością był strzelec przeciwlotniczy przenośnego przeciwlotniczego systemu rakietowego „Igła-1”. Potem przesiadłam się na działko przeciwlotnicze ZU-23-2, a teraz pracuję na działku C-60. Uczyłam się dość szybko, choć podstawową wiedzę i doświadczenie zdobyłam w walce.
Teraz jesteś dowódcą sekcji plutonu artylerii przeciwlotniczej 23. batalionu „Chortyca”. Jakie są Twoje obowiązki?
W czasie pokoju byłabym odpowiedzialna za personel i dyscyplinę w jednostce, ale teraz osobiście biorę udział we wszystkich misjach i dowodzę. Dostajemy cel, oceniamy sytuację i pracujemy nad jego osiągnięciem. W mojej załodze jest sześć osób. Ich życie często zależy od moich decyzji – na przykład gdy pracujemy nad celem, a tu nagle wróg otwiera ogień.
Mam kilka sekund na podjęcie decyzji, czy wróg tylko próbuje się wstrzelić i możemy pracować chwilę dłużej, czy też musimy natychmiast opuścić stanowisko
Muszę trzeźwo ocenić sytuację. Czasami jesteś podekscytowana – trafiasz w cel raz, potem drugi i chcesz to powtórzyć. Ważne jest, aby nie poddawać się takim emocjom, w przeciwnym razie można stracić ludzi i sprzęt. Zdarzały się sytuacje, w których chłopaki chcieli jeszcze trochę popracować, ale widziałam, że wróg prowadzi intensywny ostrzał i nakazywałam odjazd. A zaraz po tym trafiał w miejsce, w którym wcześniej staliśmy.
Czujesz strach w takich momentach?
Nie. Kiedy pracujemy z bronią, nawet jeśli jest kontratak, nie boję się. Działam szybko i sprawnie, z chłodną głową. Świadomość, że byłam o włos od śmierci, przychodzi później, gdy już jestem w stosunkowo bezpiecznym miejscu. Są ludzie, których w pewnych momentach paraliżuje strach, gubią się. Na szczęście mnie to nie dotyczy. Kilka pierwszych razy, gdy ewakuowałam rannych towarzyszy, naprawdę się bałam. Niektórzy mieli rany od odłamków, inni stracili kończyny. Robiłam im opatrunki, a ręce mi się trzęsły – bałam się, że zrobię im krzywdę, że zrobię coś nie tak. Teraz nie mam już tego problemu.
Opowiedziałeś nam kiedyś o momencie, w którym Twoi towarzysze mentalnie pogrzebali Twoją załogę.
To było już podczas inwazji na pełną skalę w rejonie Pisek w obwodzie donieckim. Wróg nacierał, a my ponosiliśmy ciężkie straty. Pracowałam na ZU-23-2. Zwykle pracujemy na zamkniętych pozycjach, ale otrzymaliśmy rozkaz wyjścia w otwartą przestrzeń. Było nas troje.
Wystrzeliliśmy kilka pocisków, zapytałam przez radio, gdzie strzelać dalej – w lewo czy w prawo, i w tym momencie zaczął w nas walić czołg wroga. Pamiętam hałas i gwizd w głowie, dużo kurzu... To była moja pierwsza kontuzja. W piwnicach obok były inne jednostki. Usłyszeli ten ostrzał i nadali przez radio, że z nami chyba już koniec. Z powodu przerw w łączności nie mogłam im odpowiedzieć, a przez długi czas nie mogliśmy też opuścić pozycji, bo samochód nie odpalał, a kierowca był ranny. Myślałam, że nigdy się stamtąd nie wydostaniemy... Na szczęście w końcu udało nam się ten samochód uruchomić.
Opowiedz nam o swojej przyjaciółce Ksjuszy, która zginęła...
Zginęła na tyłach w wyniku ataku rakietowego, a wraz z nią 14 innych osób, w tym jej chłopak. Dosłownia kilka dni wcześniej byłam tam kupić jedzenie, zobaczyłyśmy się z Ksjuszą. Powiedziała mi, że wkrótce awansuje na podporucznika. Chciała kupić samochód, mieli z chłopakiem wiele planów...
Parę dni później, gdy byłam na stanowisku, otrzymałam wiadomość: „Ksjusza – 200 lat”.* Nie uwierzyłam. Byłyśmy w tym samym wieku, ona też poszła do wojska w 2018 r.
Na pogrzebie stałam nad jej grobem i myślałam: „Miała 24 lata, jak ja. Ona już nie żyje, ale ja wciąż żyję”
Odtąd nie chodzę już na pogrzeby.
Starszy sierżant Szon
Co pomaga Ci się trzymać?
Rozmowy z towarzyszami broni. I praca, którą w trudnych chwilach starasz się być tak zajęta, że nie masz czasu na myślenie o czymkolwiek innym. Ale moim głównym antydepresantem jest Szon. Jest moim najlepszym przyjacielem.
Jak go poznałaś?
Marzyłam o psie od dzieciństwa. Latem 2018 roku, podczas mojej służby, pojechałam do Berdiańska i tam kupiłam Szona. Był malutki, miał zaledwie 25 dni. Razem wróciliśmy do obwodu donieckiego. W tamtych latach wojna nie była tak intensywna, co pozwoliło Seanowi stopniowo się przystosować. Na początku bał się głośnych dźwięków, ale potem się przyzwyczaił i teraz dobrze wie, kiedy strzelają nasi ludzie, a kiedy wróg, i odpowiednio reaguje. Został wychowany przez całą naszą jednostkę, chłopaki go uwielbiają. Ma nawet osobistą odznakę – „starszy sierżant". Jest ze mną cały czas, chyba że muszę gdzieś jechać. Zawsze mnie wtedy odprowadza, biegnie za samochodem. A potem wita mnie tak, jakby nie widział mnie od roku. Jest lepszy niż jakikolwiek psycholog.
Kiedyś rzuciłaś się, by go ratować, ryzykując życie...
Wróg zaczął ostrzeliwać nas rakietami z „Gradów”. Wszyscy szybko wskoczyli do dołu, ale Szon został na zewnątrz. Pobiegłem po niego, za co później zostałam upomniana przez dowódcę. Szon był otępiały, bardzo przestraszony, odrętwiały. Po tym incydencie posiwiał...
Nawiasem mówiąc, mamy inne zwierzęta, raz był nawet szop pracz. Znaleźliśmy go w okolicy Bachmutu. Najwyraźniej mieszkał z ludźmi, bo jadł nam z ręki. Karmiliśmy go, poiliśmy, kupiliśmy mu nawet uprząż do chodzenia. Ale uwolnił się i od tego czasu biega i robi zamieszanie, gdziekolwiek się pojawi. Grzebał w naszych rzeczach, tłukł naczynia... Nie dogadywał się z Szonem, więc znaleźliśmy dla niego inny dom.
Niektórzy mówią, że życie na wojnie jest szokiem. Są dziewczyny, które – mimo że przebywają na froncie –znajdują okazje, by zrobić sobie paznokcie, a na kolację zjeść ulubione sushi. Z czym Ty się zetknęłaś?
Życie na wojnie nie było dla mnie szokiem. Uczyłam się w szkole z internatem, byłam przyzwyczajona do życia w grupie i wczesnego wstawania. Pod tym względem wojsko niewiele się różni – może tylko tym, że cały czas chcą cię zabić (śmiech). Zdecydowanie nie jestem typem dziewczyny, która spędza czas na robieniu makijażu, manicure czy stylizacji. Nigdy tego nie robiłam i nie planuję tego w przyszłości. Kiedy mam okazję, potrafię zapleść włosy w warkocz, żeby przez kolejne dziesięć dni nie musieć myśleć o tym, co zrobić z nimi przez kolejne dziesięć dni.
Jeśli chodzi o warunki, to mogą być różne. W mieście lub na wsi często mieszkamy w piwnicach. W okolicy Bachmutu mieszkaliśmy na polu, w ziemiance.
Jednym z największych problemów są myszy. Są wszędzie. Jednej nocy można złapać ich nawet 500
Spadają ci na głowę, gryzą po palcach, niszczą różne rzeczy. To częste w ziemiankach.
Co jest dla Ciebie na wojnie najtrudniejsze?
Myślę, że problemy z zaopatrzeniem. Kiedy zamiast wykonać zadanie trzeba najpierw znaleźć sprzęt lub części zamienne potrzebne do jego wykonania, ogłosić zbiórkę, prosić o datki. Kiedy broń się zepsuje, zazwyczaj naprawiamy ją na własny koszt. Zbieramy też pieniądze na walkę elektroniczną (system blokujący sygnały wrogich dronów), ponieważ teraz wróg ma wystarczająco dużo dronów, by zniszczyć naszą artylerię.
To demoralizujące, gdy oprócz wykonywania swojej pracy musisz myśleć o tym, skąd wziąć pieniądze
Ale nadal robisz to, co musisz, ponieważ rozumiesz, dlaczego tu jesteś.
Dlaczego jesteś na wojnie?
Bronię mojego domu, Ukrainy. Urodziłam się i wychowałam tutaj i naprawdę nie rozumiem, jak można nie bronić swojego domu. Kiedyś zapytano mnie, o co walczymy. Odpowiedziałam, że o wszystko, co jest za nami. Nie chcę, by stało się to własnością kogoś innego. Dla mnie zwycięstwo to zwrot naszych terytoriów – chociaż w obecnej sytuacji, gdy wróg wciąż się rozwija, musimy przynajmniej nie stracić tego, co mamy.
Wyobrażasz sobie dzień naszego zwycięstwa?
Czasami rozmawiamy o tym z chłopakami: „Wyobraź sobie, że teraz przychodzą z kwatery głównej i mówią: ‘Wojna się skończyła’. Co zrobisz?”. I każdy marzy o tym, żeby pojechać do rodziny, do dzieci... Ja bym wzięła Szona i pojechała do siostry i siostrzeńca. Bardzo chcę też pojechać do Mariupola.
Jakie masz teraz marzenia?
Kiedy zaczęła się inwazja na pełną skalę, na chwilę straciłam sen. Na początku w ogóle nie spaliśmy, bo nie rozumieliśmy sytuacji, nie wiedzieliśmy, dokąd pójdzie wróg. Potem zaczęłam śnić o błyskach, takich jakie widzę podczas ostrzału wroga. Śniłam o moich rannych towarzyszach, których wyciągałam. Często krzyczałam przez sen.
Teraz już tego nie robię. Prawdopodobnie dlatego, że moje ciało się przystosowało. Kilka dni temu śniła mi się Ksjusza. Podeszła do jednego ze swoich towarzyszy i śmiejąc się, poprowadziła go za rękę. Nie wiem, jak zinterpretować ten sen. I czy w ogóle trzeba szukać wytłumaczenia dla takich snów.
*Od „ładunek 200”, co w ukraińskim i rosyjskim żargonie wojskowym oznacza poległego żołnierza.
Zdjęcia z prywatnego archiwum
„Mój pies Sean, podobnie jak ja, toczy wojnę od sześciu lat. Sean wyróżnia dźwiękiem, kiedy jego praca jest jego własna, a kiedy jest wrogiem. Jeśli jest nasz, naciska uszy i patrzy w różnych kierunkach. Jeśli rozpocznie się ogień wroga, natychmiast biegnij do piwnicy. I idziemy za Nim...”
Kate, która pracuje w pubie
Wołają na nią „Guinness”, bo mieszkała w Irlandii i pracowała w pubie. Z zawodu jest psychoterapeutką. Mogła kontynuować praktykę medyczną, ale postanowiła iść na front.
– Myślałam o wstąpieniu do sił zbrojnych w 2021 r. – mówi Kateryna. – Przez ostatnie sześć lat byłam członkinią młodzieżowej organizacji pozarządowej Liberalno-Demokratyczna Liga Ukrainy i angażowałam się w życie społeczne i polityczne kraju. Poznałam Romana Ratusznego [znany ukraiński aktywista i uczestnik wojny rosyjsko-ukraińskiej; zginął w wieku 24 lat – red.]. Dla nas wojna rozpoczęła się w 2014 roku. Szybko zrozumieliśmy, że Rosja nie zatrzyma się w Donbasie. Kiedy to wszystko się zaczęło, byłam w Kijowie. Nie chciałam wyjeżdżać – zrobiłem to na prośbę mojej rodziny. Przede wszystkim dziadków, którzy przeżyli okupację w regionie Kijowa i bardzo się o mnie martwili. W końcu wyjechałam do Irlandii z moim psem. Mieszkają tam nasi krewni.
Mówię po angielsku i to była moja szansa, by przekazać Europejczykom wiadomość o Ukrainie. Brałam aktywny udział w wiecach i wydarzeniach związanych z moim krajem. Pomagałam naszym uchodźcom, którzy nie mówili po angielsku.
W końcu znalazłam pracę w pubie. W Irlandii pub to cała subkultura. Udało mi się zostać „jedną z miejscowych” w mieście, a Irlandczycy znali mnie jako „Kate, która pracuje w pubie”. Często wspominam tę ciepłą atmosferę...
Ale zdecydowałeś się wrócić...
Miałam poczucie, że muszę zaciągnąć się do wojska.
Ukraina z pewnością potrzebuje darowizn i wieców, ale bardziej potrzebuje ludzi
Dla mnie życie w Irlandii było rodzajem eskapizmu – próbą przytłoczenia się tysiącem zadań w nowym miejscu, a tym samym ucieczką od rzeczywistości. Ale nie udało mi się uciec. Wiadomość o śmierci Romana Ratusznego mną wstrząsnęła, a kiedy zginął również „Da Vinci”, zrozumiałam, że nie mam prawa siedzieć bezczynnie, gdy tacy ludzie umierają za kraj.
Rzuciłam więc pracę i wróciłam do Ukrainy z postanowieniem wstąpienia do wojska.
Przygotowałam się na gorsze rzeczy
Napisałam do działu rekrutacji brygady piechoty morskiej – tej, w której obecnie służę. Chciałam się zajmować rozpoznaniem lotniczym, bo z wykształcenia jestem inżynierem i wiem coś na ten temat.
Byłam gotowa na falę seksizmu i odrzucenie, więc w liście do brygady napisałam, że chcę być albo w zwiadzie powietrznym, albo w artylerii. Wiedziałam, że ta druga opcja na pewno im się nie spodoba, więc była szansa, że zgodzą się na pierwszą. I tak się stało.
Służba w wojsku wymaga sprawności fizycznej. Miałaś kondycję?
W pewnym sensie tak, ponieważ w Irlandii uprawiłam jeździectwo. Kiedy wróciłam do Ukrainy, zaczęłem więcej chodzić i wykonywać ćwiczenia fizyczne, koncentrując się na mięśniach pleców i brzucha, ponieważ noszenie kamizelki kuloodpornej obciąża te grupy mięśni.
Nawiasem mówiąc, nie była aż tak ciężka. Istnieją kamizelki ważące nawet 15 kilogramów, ale moja, z płytami ceramicznymi, ważyła około 7.
Zostałaś oficerem łącznikowym-nawigatorem. Jakie są Twoje obowiązki?
Głównym zadaniem oficera łącznikowego-nawigatora jest zrobienie wszystkiego, aby pilot drona wystartował i doleciał nim do celu. To ciągła komunikacja z dowództwem, już od momentu, gdy wsiadamy do samochodu, by udać się na pole bitwy. Kiedy docieramy na pozycję, wspólnie przygotowujemy się do pracy. Nawigator przegląda mapy, szuka punktów orientacyjnych, mówi pilotowi, gdzie ma lecieć. Następnie raportuje sytuację do kwatery głównej.
Byłam już dowódcą załogi, a teraz pracuję w kwaterze głównej. Moim zadaniem jest kontrolowanie pracy wielu załóg.
Pierwsze wrażenia ze strefy działań wojennych były dla Ciebie szokiem?
Nie. Przygotowywałam się do gorszych warunków. Spodziewałam się mieszkać w ziemiankach, a mieszkamy w zwykłym, prywatnym domu. Chłopaki zainstalowali bojler, mamy nawet prysznic z ciepłą wodą.
Powiem więcej: kiedy mamy czas, możemy nawet zamówić sushi w pobliskim miasteczku i obejrzeć serial
Przygotowywałam się też do mojego pierwszego wyjazdu na front. Myślałam, że to będzie coś strasznego. Ale tak naprawdę podobało mi się. Nie było szoku, był strach. Jako psychoterapeutka mogę jednak powiedzieć, że to adekwatna reakcja na coś nieznanego. Naprawdę nie wiedziałam, czego się spodziewać.
A czy teraz, kiedy już wiesz, strach pozostał?
Tak, ale w większości sytuacji mogę go kontrolować. Naprawdę się przestraszyłam, gdy nasi ludzie zostali ranni na moich oczach. Wróg nas namierzył i uderzył w garaż, z którego wychodzili moi towarzysze broni, chłopak i dziewczyna. On odniósł lekkie obrażenia, ale ona miała 12 odłamków wbitych w ciało i mocno krwawiła.
Kiedy jej pomagałam, ostrzał nie ustawał. Bałam się, że nie będę w stanie jej uratować. Zanieśliśmy ją do pojazdu ewakuacyjnego pod ostrzałem, potem przez jakąś godzinę nie mieliśmy kontaktu z medykami, którzy ją zabrali. To była najstraszniejsza godzina w moim życiu. Przychodziły mi do głowy różne myśli, od: „czy wystarczająco mocno zacisnęłam stazę?” do: „a co jeśli krwawienie nie było krytyczne i ona po sześciu godzinach jazdy z tą stazą straciła przeze mnie rękę?”. Na szczęście przeżyła i ręki nie straciła. Ale zapamiętam ten moment na długo.
Doświadczenie pokazuje, że aby nauczyć się kontrolować swój strach, trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, czego dokładnie i dlaczego się boimy.
A co jeśli to jest strach przed śmiercią?
To normalne, że boimy się śmierci. Ja boję się śmierci. Nie chcę umierać. Nie chcę, by umarł mój mąż, który również jest na wojnie. Ale to nie jest ten rodzaj strachu, który paraliżuje i uniemożliwia wykonywanie pracy.
Większość żołnierzy zawarła ze sobą niepisaną umowę, że są gotowi na śmierć. Bo to jest wojna
Ale z drugiej strony cywile też są atakowani w spokojnych miastach. Też umierają, i to nie tylko z powodu rakiet. Wojna uczy przyjmować za pewnik to, że codziennie ktoś umiera. Zmienia się postrzeganie wielu rzeczy.
Na przykład gdy byłam cywilem (a jeszcze bardziej, gdy mieszkałem w Irlandii), każda wiadomość o ataku rakietowym na Kijów wytrącała mnie z równowagi. Natychmiast pisałam do mamy, a ta odpisywała, że nie słyszy wybuchów, bo Kijów to duże miasto. A kiedy jesteś na froncie i odgłos wybuchu dochodzi z odległości 300 metrów, też wydaje ci się to bardzo odległe.
Czytałam, że miałaś wstrząs mózgu...
I to niejeden. Za pierwszym razem pocisk uderzył w dom, obok którego stałam. Drugi miałam, gdy ratowałam siostrę. Konsekwencje bliskich wybuchów są dla mnie typowe: głośne dźwięki lub błyski światła mogą powodować silne bóle głowy i nudności. Wiem, jak to jest żyć z PTSD.
Nawet jeśli znajduję się na otwartej przestrzeni w spokojnym mieście, muszę wiedzieć, gdzie w pobliżu jest kąt, w którym mogłabym się ukryć w przypadku ostrzału.
Nigdy nie wychodzę z domu bez opaski uciskowej.
Czy twoi towarzysze broni szukają u ciebie pomocy jako psychoterapeutki?
Moja etyka zawodowa zabrania mi pracy z przyjaciółmi, a moi towarzysze broni są dla mnie nawet kimś więcej niż przyjaciółmi. Dlatego nie ma wśród nich pacjentów. Ale jeśli pytają mnie o coś jako specjalistkę, odpowiadam im. Niektórzy faceci, kiedy dowiadują się o mojej specjalizacji, są na początku sceptyczni. „Komu potrzebni ci ci psychoterapeuci?” – mówią. A potem siedzisz z nimi w kuchni do trzeciej nad ranem, bo muszą się wygadać...
A czy psychoterapeuta potrzebuje psychoterapeuty?
Jak najbardziej. Nawet jeśli pracujesz jako lekarz w cywilu. To stresująca, wyczerpująca praca i trzeba odbudowywać swoje zasoby. Teraz, na wojnie, również odczuwam potrzebę kontaktu z psychoterapeutą, ale szukam lekarza z doświadczeniem wojskowym.
Bez względu na to, jak dobry jest specjalista, jeśli nie był na wojnie, nie będzie w stanie zrozumieć niuansów pracy z żołnierzem
Pamiętam, jak przed inwazją na pełną skalę miałam pacjentów, którzy byli wojskowymi i weteranami ATO [operacji antyterrorystycznej przeciw separatystom obwodach donieckim i ługańskim, rozpoczętej w 2013 r. – red.]. Mówiłam im: „Musicie lepiej się wysypiać”. Bo tak mówi książka. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, dlaczego to niemożliwe, dlaczego nie można po prostu zrezygnować z napojów energetycznych...
Mój osobisty dziennik pomaga mi uporządkować myśli. Są takie momenty, kiedy nawet z najbliższymi osobami nie chcesz dzielić się tym, co leży ci na sercu – żeby po raz kolejny ich nie zranić. W takich przypadkach pomaga papier.
Wojna jest z nami długo, więc trzeba się dostosować
Opisałaś kiedyś moment, w którym siedziałaś z towarzyszami pod ostrzałem i porównywałaś smak paluszków krabowych z różnych sklepów. Czy takie wspomnienia z cywilnego życia pomagają ci przetrwać psychicznie?
Nie powiedziałbym, że na wojnie trzeba przetrwać psychicznie. To powszechny stereotyp wśród cywilów. W rzeczywistości gdy jest się w wojsku, wojna staje się częścią codziennej rutyny. Wyjście na pozycje bojowe jest postrzegane jako pójście do pracy. A w wolnym czasie żyjemy prawie tak samo jak ci, którzy są w cywilu. Pijemy pyszną kawę, jemy pizzę i paluszki krabowe. Dziś na obiad zjadłam sushi. A wieczorem umyję zęby moją ulubioną szczoteczką elektryczną z postaciami z Gwiezdnych Wojen i wezmę prysznic.
Do domu, w którym mieszkam z braćmi, kupiliśmy doniczki, żeby było przytulniej. Noszę ze sobą suszarkę do włosów z dyfuzorem i spędzam po 40 minut na układaniu włosów. Tak, wojna jest przerażająca, bolesna i niesprawiedliwa. Ale jest też życie na froncie, zwykłe ludzkie radości. Wojna jest z nami przez długi czas i musimy dostosować się do tych warunków.
Powiedziałaś, że kiedy zdecydowałaś się wstąpić do sił zbrojnych, byłaś moralnie przygotowana na falę seksizmu. Czy musisz sobie z tym radzić?
Jest wiele przejawów seksizmu. To wtedy, gdy mężczyźni pozwalają sobie na nazywanie cię „cipką” lub „kochaniem”, albo kiedy mówią coś zupełnie nie do przyjęcia. Na przykład, kiedy powiedziałam pułkownikowi, że mogę działać jako pilot, ponieważ wiem, jak latać dronami, powiedział coś w stylu: „, Co ty, kwiatuszku, będziesz latać w kiecce przed facetami?”.
W takich sytuacjach nie milczę, ustawiam mężczyznę na jego miejscu. Niektórym trudno jest zaakceptować, że kobieta może rozumieć sprawy wojskowe tak dobrze jak oni. I broń Boże, żeby próbowała wytknąć takiemu błąd – będzie obraza na całe życie. Mężczyźni, którym od dzieciństwa wmawiano, że nie powinni być słabi, boją się, że kobieta może być w jakiś sposób silniejsza od nich. Na szczęście nie wszyscy są tacy.
Wspomniałaś, że masz męża, który też jest na froncie. Poznaliście się podczas wojny?
Tak, służymy w tej samej brygadzie. Ironią losu jest to, że kiedy wstąpiłam do wojska, powiedziałam sobie, że nigdy nie nawiążę relacji z innym żołnierzem. Przede wszystkim ze względu na powszechny seksistowski stereotyp o kobietach, które znajdują mężczyznę w wojsku, zachodzą w ciążę i są zwalniane.
Ale tak się złożyło, że miesiąc po tym, jak się poznaliśmy, byliśmy w związku, a dwa miesiące później zabrał mnie na spotkanie ze swoimi rodzicami. Mój mąż i ja dobrze się rozumiemy, ponieważ mamy te same wartości i cele. Wiemy, dlaczego jesteśmy tutaj, na wojnie.
Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki
"W Irlandii pomagałam uchodźcom, pracowałam i uczestniczyłam w proukraińskich wiecach. Wszystko to było próbą odwrócenia uwagi od myślenia o moich rodzicach, przebywających w ostrzeliwanej strefie, o moim najlepszym przyjacielu w wojsku, mojej przyjaciółce, która straciła dom. W marcu 2023 r. dnia mój plan ucieczki od rzeczywistości runął. To wtedy zginął Dmytro Kociubajło - 'Da Vinci'”
Pomysł opuszczenia kraju nigdy tak naprawdę nie chodził mi po głowie. Tymczasowo do innego regionu? Już raz to zrobiłam i skończyłam z tym. Zdałam sobie sprawę, że jedynym wyjściem jest wypędzenie okupantów z mojej ziemi. Przez osiem lat czekałam na okazję, by dać im po gębach”.
Takie były uczucia 32-letniej Olgi Bihar w pierwszych dniach rosyjskiej inwazji, kiedy w towarzystwie matki i dwóch młodszych braci poszła do biura werbunkowego. Olga jest oficerem artylerii w Siłach Zbrojnych Ukrainy, zastępcą dowódcy batalionu i szefem wspólnej grupy wsparcia ogniowego. Ma pseudonim „Wiedźma”, bo jak sama mówi, „wie, jak podpalić niebo”.
Jak podpalić niebo
Powiedziałaś kiedyś, że w pewnym sensie rozpętanie przez Rosję wojny na pełną skalę było dla Ciebie ulgą. Co miałaś na myśli?
Rozumiałam nieuchronność tej wojny. A oczekiwanie śmierci, jak wiadomo, jest gorsze niż sama śmierć. Kiedy wszystko się zaczęło, to była ulga również dlatego, że tym razem Rosja zaatakowała otwarcie i mogliśmy dać wrogowi odpowiednią odpowiedź. Do lutego 2022 r. rosyjscy wojskowi, którzy zajęli Donbas, nie nosili szewronów – formalnie „ich tam nie było”. W oczach społeczności międzynarodowej był to raczej konflikt wewnętrzny, a my nie byliśmy w stanie odpowiednio zareagować.
Na własne oczy widziałam wszystko, co działo się w Donbasie w 2014 roku, bo pochodzę z Kramatorska. Brałam udział w oporze przeciwko okupantom. Zabrałam rodzinę do Kijowa i poszłam na studia prawnicze, ponieważ zdałam sobie sprawę, że muszę wiedzieć, jak chronić swoje prawa. W tym czasie miałam już dyplom z neurobiologii. Podczas zdobywania drugiego dyplomu pracowałam w kancelariach prawnych, potem założyłam własną firmę. W 2016 roku urodziłam syna.
Lubiłam swoją pracę, ale wiedziałam też, że kiedy zacznie się wielka wojna, pójdę służyć.
Czy Twoi bracia i mama też się zmobilizowali?
25 lutego do biura werbunkowego poszła cała rodzina. Teraz służymy w różnych jednostkach sił obronnych. Jeden brat jest sanitariuszem, drugi zwiadowcą. Mama też służy w siłach zbrojnych
Jeśli chodzi o mnie, nie wybrałam oddziału armii – na początku wielkiej wojny większość tych, którzy przyszli do biura werbunkowego, została przydzielona do obrony terytorialnej. Zostałam zastępcą dowódcy kompanii piechoty. Później dowodziłam plutonem, a po kampanii kijowskiej przeprowadziliśmy pierwszą poważną operację wojskową na obrzeżach Bachmutu.
Dużo się uczyłam – tak w praktyce, jak w teorii. Zostałam operatorem moździerza. Przydzielili mnie do plutonu z 4 operatorami moździerzy i przekonałam się, jak dobrze zaprojektowany system kierowania ogniem może zmienić sytuację na polu bitwy. Skupiłam się więc na wsparciu ogniowym. Niektórym może się to wydawać skomplikowane, ale dla mnie to było dość łatwe i bardzo interesujące.
Praca artylerzysty to liczby i obliczenia?
Potrzebna jest znajomość matematyki (podziękowania dla wydziału biologii), topografii. Tu nie ma wyższej matematyki, ale jest trygonometria: obliczasz balistykę i odległości.
To te same sinusy, cosinusy i cotangensy, których uczysz się w szkole i myślisz, że nigdy nie będziesz ich potrzebować w życiu. Dla artylerzysty ta wiedza jest niezbędna
By pocisk trafił w odpowiednie miejsce, trzeba go wyregulować, obliczyć kąt odchylenia, przeliczyć go na tysięczne, nanieść na mapę i wymyślić, jak zmienić ustawienia strzelania. Mamy już unikalne zautomatyzowane systemy, ale nadal sami wykonujemy wstępne obliczenia. Dostosowujemy nie tylko jedną broń, ale kilka naraz.
Raz miałam dziesięć pozycji strzeleckich naraz. Wróg atakuje. Planuję ogień, dostosowuję go, przydzielam cele, wydaję komendy do strzału, rejestruję przerwy w instalacjach i prowadzę wszystkie statystyki. Obraz z drona często pozostawia wiele do życzenia, ale trzeba określić współrzędne eksplozji, pamiętać, kto strzelał, szybko wprowadzać poprawki i zapisywać to wszystko w dzienniku. Mam przed sobą kilka monitorów, krótkofalówkę i słuchawkę, jednocześnie wykonuję obliczenia, zapisuję współrzędne, odpowiadam przez radio...
Moje umiejętności są stopniowo szlifowane. Na początku miałam trzy moździerze, potem sześć, a potem dostałam karabiny. Ponieważ nie mamy dni wolnych ani świąt, proces szkolenia i pracy jest praktycznie ciągły. Mój odpoczynek polega na sprawdzaniu pozycji. Postrzelać sobie, sprawdzić stan broni, rozmieszczenie ziemianek. To również należy do moich obowiązków.
Moździerze są bardzo ciężkie. Musisz je dźwigać?
Oczywiście, że tak. Ale musisz zrozumieć, że sama ich nie przenoszę. Zazwyczaj moździerz dowożą do miejsca, w którym można do niego dotrzeć, a następnie przewozi go quad albo moi towarzysze i ja ciągniemy go na pozycję za pomocą pasów.
Ta praca ma wiele niuansów, ale daję radę. Jesienią 2023 roku zostałam pełniącą obowiązki oficera wsparcia ogniowego, a w grudniu zastępcą dowódcy batalionu ds. artylerii.
Powiedziałaś, że czasami artylerzysta moździerzowy musi wykonywać zegarmistrzowską robotę, by trafić własnych ludzi. O jakich sytuacjach mówisz?
Teraz wojna się zmieniła: nie jest manewrowa, lecz pozycyjna. Jesteśmy w defensywie, a odległość między naszymi okopami a okopami wroga może wynosić nawet 25 metrów. Zgodnie z doktryną artyleria nie może prowadzić ostrzału wielkokalibrowego z odległości mniejszej niż 400 metrów. Ale jeśli wróg zajmie pozycję tak blisko naszej, jak to tylko możliwe, biorę odpowiedzialność za ochronienie naszej piechoty, a potem pracujemy jak chirurdzy. Obliczamy 10 000 razy, oddajemy kilka celnych strzałów i zachowujemy pozycję dla siebie. Z zewnątrz bitwa może wydawać się niekontrolowana, ale w rzeczywistości to jest złożony i starannie zaplanowany proces.
Co jest dla Ciebie najtrudniejsze na wojnie?
Kiedy nie ma połączenia z pozycją i zdajesz sobie sprawę, że możesz stracić ludzi. Jako dowódca rozumiesz, że jeśli tak się stanie, będzie to oznaczało, że praca została wykonana nieprawidłowo – i będzie to twój błąd. Ale nawet jeśli to nie będzie twój błąd, nadal trudno będzie sobie wmówić, że utrata ludzi to coś normalnego.
Najtrudniej jest z chłopakami w wieku 20-25 lat – kojarzą mi się z młodszymi braćmi. Ostatnio jeden z naszych najlepszych dowódców granatników znalazł się pod ostrzałem, a ja zareagowałam zbyt emocjonalnie, trzęsły mi się ręce. Moi podwładni nie powinni mnie widzieć w takim stanie.
Od nastroju i zachowania dowódcy dużo zależy, zwłaszcza jeśli dla niektórych podwładnych to pierwsza bitwa.
Około 70 procent ludzi ma taką samą reakcję na stres związany z pierwszą bitwą: zamykają się w sobie. Nie są w stanie odbierać informacji ani wykonywać rozkazów. Instynkt każe im uciekać – bez względu na to, dokąd mają iść
W takiej sytuacji spokojny dowódca może odegrać decydującą rolę, uśmiechając się, uspokajając, a nawet żartując. Stoi wojownik na mojej pozycji i sprawdzamy moździerz. I wtedy zaczynają się „przyloty”. Zdaję sobie sprawę, że jeśli pierwszy pocisk spadł sto metrów przed nami, to drugi nas ominie. Ale trzeci może trafić. Mamy więc trzy minuty na powrót na nasze pozycje.
Mówię żołnierzowi, żeby wyjął rurę z moździerza, ale on nie może tego zrobić – trzęsą mu się ręce, panikuje. Ja, siedząc spokojnie na ziemi i pokazując całą sobą, że nie dzieje się nic nadzwyczajnego, zaczynam go uspokajać. Nawet jeśli wróg uderza w naszą pozycję lub dach płonie, nie panikujemy: zakładamy maski, szmaty na twarze i czekamy, aż ostrzał się skończy, abyśmy mogli bezpiecznie wyjść.
W ogóle się boisz?
Tak. Pamiętam, że kiedy jedna z pozycji zgłosiła, że trzy wrogie KAB-y [udoskonalone radzieckie bomby lotnicze - red.] lecą w kierunku drugiej, poczułam chłód w środku, oddech uwiązł mi w gardle... Szybko zebrałam zespoły ewakuacyjne i kazałam im przynieść łomy i kilofy, żebyśmy mogli kogoś wykopać, gdyby się zawaliło.
Podejście do kobiet w wojsku jest już inne
Czy jako kobieta dowódca spotkałaś się z uprzedzeniami lub seksizmem?
Do 2016 roku w ukraińskiej armii nie było stanowisk bojowych dla kobiet. Z wybuchem wojny na pełną skalę pojawiło się wielu młodych dowódców zorientowanych na NATO, a stosunek do kobiet w armii zmienił się.
Oczywiście czasami słyszę coś w rodzaju: „Kobieta dowódcą? No cóż”. Ale nie traktuję tego jako osobistej zniewagi. Nie wszyscy ludzie są wykształceni i dobrze wychowani. A jeśli jesteś zbyt wrażliwa i nie potrafisz obrócić sytuacji w żart, to wojsko nie jest dla ciebie.
W mediach społecznościowych są filmy, na których robisz sobie manicure pod lampą, choć jesteś w strefie walk.
Prawdę mówiąc, nienawidzę tego robić, ale to konieczne. Manicure na wojnie to nie kwestia piękna, ale przede wszystkim wygody. Powłoka lakieru żelowego lepiej chroni płytkę paznokcia przed zimnem i urazami, przed agresywnymi substancjami używanymi do czyszczenia broni. Pod wpływem adrenaliny możesz nawet nie zauważyć, że się zraniłaś. Możesz uderzyć się w rękę, upaść – przepraszam za szczegóły – na zwłoki. Potem się stamtąd wydrapujesz, ręce w ziemi, nie ma gdzie ich umyć... Gdy paznokcie są chronione lakierem, istnieje większe prawdopodobieństwo, że skóra pod nimi przetrwa.
Długie paznokcie mają wiele zalet. Na przykład ułatwiają cięcie paczki z prochem strzelniczym. Niedawno użyłam długiego paznokcia do usunięcia odłamka z nogi... Lakier żelowy i lampa są też potrzebne – do klejenia plastiku lub lutowania jakichś detali.
Mówisz, że adrenalina blokuje odczuwanie bólu. Jak to działa?
Adrenalina sprawia, że tętno wzrasta i czujesz, że możesz zrobić wszystko. Ten stan jest euforyczny. Ale potem przychodzi to, co nazywamy wycofaniem.
Ostatnim razem, gdy trafiłam pod atak Gradów w Czasiw Jarze, byłam w stanie przebiec 10 kilometrów na adrenalinie. Ale potem byłam całkowicie znokautowana – spałam przez trzy godziny i nie słyszałam, jak uderzają w nas KAB-y. To jest wycofanie – ciało zbiera swoje żniwo.
Potem przez dwa tygodnie jesteś w fatalnym nastroju, nie możesz jeść ani spać, masz mdłości i bóle głowy. W takich momentach lepiej pozostać w bazie i zająć się rutynową pracą. A jeśli dostaniesz urlop, powinnaś pojechać do rodziny później, kiedy już dojdziesz do siebie psychicznie.
Masz siedmioletniego syna. Powiedziałaś, że czasami czujesz potrzebę zdystansowania się od rodziny, a nawet dziecka. Co to oznacza?
Może to zabrzmi szalenie, ale rozumiem, że mogę umrzeć. Moje życie jest teraz poświęcone państwu, a nie rodzinie. A moje wysiłki mają uczynić mojego syna tak niezależnym, jak to tylko możliwe. Tak, by jeśli coś mi się stanie, mógł to względnie dobrze przetrwać.
Inną kwestią jest to, że nie zawsze dobrze jest dzielić się swoim nastrojem i stanem z dzieckiem, które jest jeszcze niedojrzałe psychicznie. Przed wizytą u syna staram się jak najbardziej wyrzucić z głowy wojskowe tematy.
Czym jest dla ciebie Ukraina?
Dla mnie Ukraina to nie tylko granice na mapach topograficznych i geograficznych. To kod kulturowy. To tradycje, język, wynalazki. Mamy wiele powodów do dumy.
Jednocześnie gdy Ukraińcy przyjeżdżają do Polski, Niemiec czy Wielkiej Brytanii, są mile zaskoczeni doskonałymi drogami i poziomem życia. Kiedy przyjeżdżamy do baz NATO na szkolenia, jesteśmy pod wrażeniem organizacji wszystkich procesów. Dlatego teraz walczę o to, abyśmy mogli zbudować taki sam komfort, pokój i demokrację w naszym kraju.
Ale aby to zrobić, musimy najpierw pokonać wroga. Będziemy mogli normalnie żyć i rozwijać się tylko wtedy, gdy odgrodzimy się od Rosji i Białorusi drutem kolczastym i 10-kilometrowym polem minowym. Musimy wypędzić okupantów z naszej ziemi. I ja i moi bracia mocno nad tym pracujemy.
Zdjęcia z prywatnego archiwum Olgi Bihar
„Nawet jeśli wróg uderza w naszą pozycję albo płonie dach, nie panikujemy: zakładamy maski, szmaty na twarze i czekamy, aż ostrzał się skończy, abyśmy mogli bezpiecznie wyjść”
Najpierw walczył w szeregach 241 Brygady Obrony Terytorialnej w Kijowie, obecnie jest w batalionie dronowym. Sestrom opowiedział o tym, jak udaje mu się łączyć walkę na froncie z pracą w rolnictwie, o chwilach między życiem a śmiercią i o prawdziwej przyjaźni na wojnie.
Jagody dla sił zbrojnych
– Rozmowy z mamą o nawozie do krzewów, które prowadzę z frontu, stały się dla mnie czymś powszednim – mówi Jarosław. – Kiedy 25 lutego 2022 r. poszedłem na wojnę, zostawiłem rodzicom moją Ozeriankę – farmę truskawkową w obwodzie żytomierskim. Pod koniec 2022 roku zmarł mój ojciec, a matka przeżyła bardzo trudny czas. Staram się więc uczestniczyć we wszystkim na odległość. Mimo wszystko gospodarstwo żyje.
Przeprowadziliśmy nawet kampanię „Zawieś skrzynkę jagód dla Sił Zbrojnych” (zawiesić znaczy tutaj zapłacić za usługę, by ktoś inny mógł z niej skorzystać). Zaproponowaliśmy klientom, aby zapłacili za kilogram jagód lub więcej, dodaliśmy taką samą ilość od siebie i przekazaliśmy je wojsku. Do akcji przyłączyło się wiele osób, nawet klienci, którzy wyjechali z kraju. Później zaczęliśmy również dostarczać nasze borówki do szpitali wojskowych.
Z autopsji wiem, że można być na froncie ekonomicznym (jak wielu ludzi lubi mówić) i na prawdziwym froncie jednocześnie.
Przed 24 lutego nie wiedziałem absolutnie nic o sprawach wojskowych. Wojna dopadła mnie w Kijowie, w Nowobiliczach niedaleko Hostomla, gdzie próbował wylądować desant wroga. Już następnego dnia zaciągnąłem się do obrony terytorialnej rejonu Szewczenkowskiego.
– Przyznałeś kiedyś, że zastanawiałeś się, kto przejmie gospodarstwo, jeśli zginiesz.
– To było wtedy, gdy byliśmy we wsi Horenka niedaleko Hostomla, a wróg atakował nas rakietami Grad. Zagrożenie z Gradów polega na tym, że w przeciwieństwie do moździerzy, nie słychać ich. To znaczy rakietę można usłyszeć, ale dopiero półtorej sekundy przed uderzeniem.
Najgorzej było podczas naszej pierwszej misji bojowej w Horence. Były wybuchy na ulicy, ja i chłopcy staliśmy w zniszczonej, ciemnej piwnicy, a musimy iść na swoje pozycje. Ci, którzy wyszli wcześniej, skończyli jako „dwusetki” [„dwusetki”, inaczej „ładunek 200”, to w wojskowym żargonie zabici na polu walki – red]. Patrzę na ten apokaliptyczny obraz i zdaję sobie sprawę, że teraz moja kolej. Mój towarzysz o pseudonimie „Los” klepie mnie po ramieniu: „Idziemy, co?”. Żołądek skręca mi się ze strachu. To trochę zabawne, gdy teraz o tym myślę, ale to był pierwszy raz, kiedy to zrobiłem, bez żadnego szkolenia.
Strach na wojnie jest zarówno konieczny, jak niepotrzebny. Z jednej strony przeszkadza w pracy. Z drugiej strony może powstrzymać cię przed zbytnim bohaterstwem. Ale takie bohaterstwo zwykle zdarza się tylko do pewnego momentu. Kiedy widzisz na własne oczy, jak lekarze dosłownie pobierają organy wewnętrzne jednego z tych „bohaterów”, nie chcesz już być bohaterem i przynajmniej nie zignorujesz rozkazów swojego dowódcy. Na wojnie ważny jest zimny umysł i jasny plan działania.
Cokolwiek się stanie, będą przy mnie
Czasami jednak ryzyko, które nie jest uzasadnione instrukcjami, może uratować życie. Mnie się to przytrafiło. Zimą siedzenie w okopie przez cały dzień w temperaturze dziesięciu stopni jest niemożliwe, więc chłopaki i ja na zmianę ogrzewaliśmy się w pobliskim małym kiosku. Pewnego dnia byłem tak zmęczony, że tam zasnąłem – byłem po prostu znokautowany. I wtedy zaczął się ostrzał.
Wszyscy padli na podłogę. Wszyscy oprócz mnie – słyszałem wybuchy, ale z powodu przemęczenia jakby zadziałał mój wewnętrzny hamulec i dalej leżałem na odłączonej zamrażarce przy rolecie. To dziwny stan półsnu, kiedy wydaje się, że to wszystko wokół ciebie się nie dzieje – i nie możesz zareagować. W tym momencie mój kolega, chociaż zgodnie z zasadami nie wolno mu było wstawać podczas ostrzału, podskoczył i zwalił mnie na podłogę.
Kiedy ostrzał się skończył, zobaczyliśmy, że miejsce, w którym leżałem, było podziurawione odłamkami. Kiedy wstawaliśmy, ten, który mnie uratował, zapytał z tym swoim charakterystycznym uśmiechem: „Następnym mam cię budzić?”. Nawiasem mówiąc, jest znanym producentem z własnym studiem produkcyjnym.
Mamy ciekawy zespół: rolnik, producent filmowy, elektryk, tynkarz, bezrobotny i top menedżer Glovo. Ludzie, którzy w cywilu prawdopodobnie nigdy by się nie spotkali
– A teraz pewnie są więcej niż przyjaciółmi...
– Są mi bliżsi niż niektórzy z moich krewnych. Cokolwiek się stanie, będą przy mnie. W listopadzie 2022 roku, gdy zmarł mój ojciec, siedziałem z mamą po pogrzebie i zdałem sobie sprawę, że niektórzy z moich krewnych nawet nie zadzwonili. I wtedy odebrałem telefon, to był „Los”: „Jestem w twoim domu”. Przyniósł pieniądze – zrzucił się cały mój oddział. „Lis”, „Aleks”, „Ósemka”, i inni też tu są” – dodał.
Bezcenne.
Kawa po turecku jak medytacja
– Nasza wojskowa codzienność, żarty, rutyna z poranną kawą na mrozie to coś, czego nigdy nie zapomnimy. Kawa z blaszanego dzbaneczka i fajka z tytoniem to nasz rodzaj medytacji. Kawałek normalnego życia w absolutnie nienormalnych warunkach
Życie na wojnie to wyzwanie. Siedzisz w zimnie, wróg do ciebie strzela, nie ma prądu ani ciepłego jedzenia. Ale trzeba się dostosować. Na przykład trzeba spędzić noc w lesie w strefie lądowania. Na zewnątrz jest minus trzy, ale jest tak wilgotno, że zimno przenika do środka. Zbieram trzciny, robię improwizowane łóżko, kładę na nim futon, a na wierzchu śpiwór. Pod głowę wkładam buty, a do nóg i boków przyklejam chemiczne poduszki rozgrzewające. A potem zasypiam. Budzę się pokryty szronem, ale ta kawa w dzbanuszku i żarty moich towarzyszy przywracają mnie do życia, pomagają przetrwać bardzo trudne chwile.
– Opowiesz o nich?
– To bardzo trudne, gdy nie można kogoś uratować. Pamiętam, jak nasz sanitariusz o pseudonimie „Mucha”, pokryty krwią swoich towarzyszy, uratował cały oddział po ostrzale. Dosłownie trzymaliśmy go za ręce, gdy po ostrzale chciał biec do rannych cywilów. Nie miał prawa opuścić swojego stanowiska. Niektóre instrukcje mogą wyglądać opresyjnie, ale jeśli masz jednego medyka i on biegnie do cywilów, a w tym momencie zaczyna się atak, to po prostu nie będzie miał kto ratować rannych żołnierzy. A co jeśli jedyny saper potrzebuje pomocy, a my po prostu nie możemy opuścić tej pozycji bez niego? Jeśli saper zginie, zginą wszyscy.
A potem przybiega cywil i prosi nas o uratowanie jego matki. Nie wie, jak korzystać z apteczki. Więc robimy osłonę ogniową dla naszego medyka, aby pod ostrzałem mógł udzielić pomocy. W drodze powrotnej dostajemy sprawiedliwą reprymendę od dowódcy.
Nie da się uratować wszystkich. Ale i tak zrobisz wszystko, by przynajmniej spróbować
– Czy to prawda, że jeden z Twoich dowódców zdradził?
– To było jeszcze w regionie kijowskim. Po prostu uciekł. Wcześniej przez długi czas mówił mi, jakim jest oficerem i zawodowcem. Przywiózł ochotników do Hostomla, a po pierwszym ataku wsiadł do samochodu i odjechał. Następnego dnia pojawił się w komendzie z dokumentami stwierdzającymi, że rzekomo ma obustronne zapalenie płuc. Nikt go więcej nie widział. Po tym incydencie dowództwo nad naszą kompanią objął pułkownik, prawdziwy profesjonalista, którego bardzo szanujemy. Wojsko to przekrój społeczeństwa, tu są różni ludzie. A ty starasz się trzymać z tymi, którzy są ci bliżsi duchem.
– Masz zdjęcie, na którym widać, że uprawiasz truskawki nawet w strefie działań wojennych. Opatrzyłeś je podpisem: „Mogą zabrać mnie z farmy, ale nigdy nie zabiorą farmy ze mnie”.
– Zdarzyło się tak raz i chłopaki zjedli truskawki z przyjemnością. Zrobiłem to dla zasady. Oburzyła mnie historia rolnika z obwodu lwowskiego, który wykorzystując fakt, że walczył w strefie ATO [operacji antyterrorystycznej – red.], regularnie prosi o datki „na wsparcie swojej działalności”. Nadaliśmy mu nawet przydomek „Donatello”.
A w 2022 r., kiedy większość moich klientów z Kijowa przeniosła się do obwodu lwowskiego, ponownie poprosił ludzi o pół miliona hrywien, mówiąc, że mróz zniszczył jego uprawy. Rolnicy, którzy zadbali o pokrycie swoich pól agrowłókniną, nie zrobili tego – i tylko nasz „Donatello” znów potrzebował pieniędzy. Postanowiłem więc udowodnić, że nawet w niesprzyjających warunkach mogę uprawiać truskawki, bo wiem, jak o nie dbać. Krzaki dobrze rosły w skrzynkach po amunicji.
Rolnictwo to sprawa mojego życia. Ilekroć mam okazję wyjechać na przepustkę, spędzam dużo czasu na farmie. Jestem bardzo wdzięczny mojej mamie, która pomaga mi to wszystko ogarnąć.
Więź pokoleń
– Masz córkę w wieku szkolnym. Rozmawiasz z nią o wojnie?
– Saszulka ma osiem lat. Na początku wojny na pełną skalę moja była żona zabrała ją z Kijowa, ale potem wróciły. Niedawno została poproszona o napisanie eseju w szkole na temat: „Moje marzenie”. Napisała, że jej marzeniem jest „wybuch na placu Czerwonym, żeby nikt tam nie został i żeby nie było nalotów”. Tak właśnie myśli dziecko żyjące w realiach wojny. W Dniu Ochotnika Sasza podarowała mi zestaw pierników ze słowami: „Kocham cię nie tylko dlatego, że jesteś moim tatą, ale też dlatego, że jesteś ochotnikiem”. Ona jest moją motywacją.
– Co jeszcze motywuje Cię do walki?
– Uczyłem się w kijowskiej szkole, która teraz nosi imię Wasyla Stusa [najwybitniejszy ukraiński poeta II połowy XX w., zamęczony w 1985 r. w sowieckim łagrze – red.]. Miałem trzy lata, gdy poeta był torturowany w więzieniu. Myślę o nim i innych ludziach, którzy zostali zabici tylko za to, że byli Ukraińcami. Myślę też o moim pradziadku, rolniku, który został przez bolszewików zesłany na Syberię. Jego życie zostało zniszczone, a jego duże gospodarstwo przekształcono w kołchoz.
Ja też jestem rolnikiem, a Ukraina to moja ziemia i będę jej bronił. Gdyby mój pradziadek znalazł się w takiej sytuacji, na pewno poszedłby na front. Tak samo mój tata. Kiedy rozpoczęła się inwazja, mój tata powiedział, że gdyby nie jego zdrowie, też chwyciłby za broń.
I wiesz, w niektórych momentach jestem pewien, że oni – mój ojciec, mój pradziadek i ci ludzie, którzy zginęli za swoje przekonania w różnych czasach – pomagają nam. Tak wiele razy chłopaki i ja zostaliśmy uratowani dzięki szczęściu
Na przykład kiedyś mina utknęła w dachu budynku, w którym się znajdowaliśmy, i nie wybuchła…
Po śmierci ojciec nigdy nie przyszedł do mnie we śnie. Ale matka miała ostatnio sen o nim, był w mundurze wojskowym. Przypomniałem sobie jego słowa, że będzie wojna i musimy się przygotować. Pomyślałem, że pewnie jest teraz gdzieś blisko mnie...
Zdjęcia z prywatnego archiwum Jarosława Mowczuna
„Wokół strzelanina, walki, naloty... A ty siedzisz w ziemiance, opowiadasz mamie przez telefon, jak zrobić nawóz do borówek, obserwując przez ekran, jak działa system irygacyjny. Tak to jest, gdy jest się żołnierzem i jednocześnie rolnikiem, który chce utrzymać przy życiu rodzinny biznes”
Ma 32 lata i jest mistrzynią świata i Europy w trójboju siłowym. Przed wojną jej życie było wypełnione sportem, podróżami, wędrówkami – i miłością. Mąż Pawło był jej trenerem i mentorem. Zginął na wojnie w listopadzie 2022 roku. Kilka miesięcy później Oksana sama poszła na front.
Wciąż na ciebie czekam, chociaż znam prawdę/ Po prostu nie mogę zostawić wszystkiego za sobą/ Moje życie nie jest już moje, jest tylko nasze/ I bez względu na to, co się stanie, nie będę w stanie żyć inaczej
To fragment wiersza, który Oksana napisała po śmierci męża. Pisała wiersze już wcześniej i wszystkie dedykowała jemu.
– Mam ich całą książkę – mówi nam Oksana. – Przeżyliśmy razem pięć lat. Pawło był kulturystą. Kiedy się poznaliśmy – a stało się to na długo przed tym, jak zaczęliśmy się spotykać – i on, i ja byliśmy w innych związkach. Kiedy byliśmy już wolni, przychodziłam na jego siłownię, żeby podszkolić się w crossficie. Któregoś dnia zaprosił mnie do kina, do którego długo nie byliśmy w stanie się wybrać z powodu naszych napiętych harmonogramów. Szybko przyszło silne uczucie.
Pawło nauczył mnie żyć pełnią życia
Oksana Wedmid: Przed nim skupiałam się wyłącznie na sporcie i treningach. Pokazał mi, że nic złego się nie stanie, jeśli trochę odpocznę. Razem zaczęliśmy podróżować, wędrować i wspinać się po górach. Kiedy zaczęła się inwazja, byliśmy na szczycie Howerli. Natychmiast zeszliśmy do najbliższej wioski, kupiliśmy bilety na pociąg i wróciliśmy do domu, do Dniepru.
Kateryna Kopaniewa: Mimo że większość ludzi ewakuowała się wtedy ze wschodnich i centralnych regionów do zachodnich...
Byłam gotowa iść na wojnę, ale Pawło się sprzeciwiał. Sam natomiast chciał dołączyć do lokalnej obrony terytorialnej, lecz nie został przyjęty – w pierwszych miesiącach inwazji na pełną skalę było zbyt wielu chętnych. Zajął się więc wolontariatem, a ja kontynuowałam przygotowania do mistrzostw świata w trójboju siłowym..
Zostałaś wtedy mistrzynią świata. W mediach społecznościowych są filmy, na których podnosisz ukraińską flagę i płaczesz podczas ceremonii wręczenia nagród.
Chciałam, by świat usłyszał nasze wołanie o pomoc. Chociaż zostałam mistrzynią, w tamtym momencie to nie były łzy radości.
Latem mój mąż otrzymał wezwanie do wojska. Poszłam z nim do biura werbunkowego, mając nadzieję, że mnie też wezmą. Nie wzięli. A Pawło dostał nawet odroczenie, by pomóc mi przygotować się do mistrzostw Europy. Nie tracił jednak czasu na pomaganie: całkowicie zmienił swój trening, skupił się na wytrzymałości – przygotowywał się do służby. A po tym, jak zostałam mistrzynią Europy, poszedł na wojnę.
Podobno brał udział w wyzwoleniu Charkowa.
Tak, a konkretnie wyzwalał Izium. Był wtedy ze mną w codziennym kontakcie. Jak się później dowiedziałam, to było przed kontrofensywą. Pisał: „Przyjdę, kiedy przyjdę. Takie są okoliczności”. Później widziałam film, na którym on i chłopaki podnoszą ukraińską flagę w Iziumie.
Zginął w listopadzie. W obwodzie charkowskim, na samej granicy z Rosją. Był na misji jako zwiadowca. Wróg zaatakował ich pojazd i nikt nie przeżył... Krótko przed tym chcieli mu dać urlop, ale odmówił. Powiedział, że dopiero co był w domu i nie chce tak często jeździć tam i z powrotem. Dopiero teraz go rozumiem: trudno się przestawić z sytuacji wojennej na pokojową.
Rozmawialiśmy jeszcze rankiem tego dnia. A potem – pamiętam, byłam wtedy na ulicy – zadzwonił jego towarzysz broni. O mało nie zemdlałam.
Jeśli coś mi się stanie, możesz iść dalej
Nie mogliśmy go pochować od razu – identyfikacja przez kod DNA trwała cztery miesiące. Pamiętam ten dziwny stan, kiedy wierzysz – i jednocześnie nie wierzysz w to, co się stało. Próbujesz odgrodzić się niewidzialnym murem, przekonać siebie, że nic się nie zmieniło, że on wciąż tam jest.
Po wybuchu wojny na pełną skalę często rozmawialiśmy o śmierci. Powtarzał: „Jeśli coś mi się stanie, możesz iść dalej”. Zapewniał mnie, że dusza się odradza i że to, kim się będzie w następnym życiu, zależy od tego, jak dobrym się było. Jeśli to prawda, to jestem o niego spokojna.
Jak to się stało, że poszłaś na front?
Na początku chciałam nauczyć się pierwszej pomocy i choćby tego, jak trzymać karabin. Potrzebowałam czegoś do roboty, gdy czekaliśmy na te wyniki testów DNA. Poszłam na jeden kurs, potem na drugi. Wzięłam udział w czterech kursach dla młodych wojowników i zdobyłam szewron. To było odwrócenie uwagi, ulga.
Zdecydowałam się iść na wojnę nie dlatego, że chciałam się zemścić. Chciałam na nią iść już wcześniej
Pamiętam, jak Pawło powiedział mi: „Możesz iść na wojnę tylko wtedy, gdy ja zginę”. Więc teraz mam jego pozwolenie.
Przygotowując się do wyjazdu na wojnę, przygotowywałam się też do kolejnych zawodów i występowałam. Udało mi się nawet pojechać w góry. Sama, na trasę, którą kiedyś razem przeszliśmy. Myślałam, że tam będzie mi łatwiej, ale było tylko gorzej i szybko wróciłam. Przez znajomych dostałam się na rozmowę kwalifikacyjną do batalionu Ajdar i przyjęli mnie. Sam zasugerowałem dowódcy mój znak wywoławczy – „Kokarda”. Na uniwersytecie wołali na mnie „Ksenia Bantik”, bo grzywkę upinałam w kokardę.
Tu, na froncie, jest mi łatwiej
Przeszłam odpowiednie kursy, by zostać operatorką dronów, ale na początku przydzielono mnie do nasłuchu radiowego. Wcale tego nie chciałam. Robiłam to przez trzy miesiące, nieustannie przypominając dowódcy, że chcę iść na linię frontu. W końcu zostałam wysłuchana..
Jakie to jest zostać operatorką drona bez żadnego doświadczenia w tej dziedzinie? Jakie są twoje obowiązki?
To niełatwe, zwłaszcza jeśli nigdy wcześniej nie interesowałaś się czymś takim. Pierwsze kursy dronowe były dla mnie prawdziwym wyzwaniem, uczyłam się informacji na pamięć i oglądałam filmy instruktażowe setki razy.
Ale najlepiej uczyć się w praktyce. Na pierwszej linii frontu są niuanse, o których instruktorzy ci nie powiedzą. RPV, „mawiki”, „nietoperze” – w mojej pracy pożądana jest znajomość specyfiki każdego typu drona.
Do moich obowiązków należy sprawdzenie sprzętu przed akcją i praca z dronem w parze: jedno z nas jest przy konsoli, drugie wypuszcza drona, którym wysyłamy prezent do okupantów. Po 4-6 godzinach zastępuje nas kolejna para. Potem mamy trzy dni odpoczynku, ale mamy swoją rutynę. I trening, bez którego nie da się dobrze latać i trafiać w cel.
Sportowe doświadczenie i samodyscyplina pomagają mi to wszystko wytrzymać. Doświadczenie w pieszych wędrówkach pomogło mi szybko przyzwyczaić się do życia na wojnie. Na froncie można nie mieć możliwości umycia się przez długi czas, ale można się do tego przyzwyczaić.
Nie jestem z tych, co robią milion maseczek na twarz – mam jeden szampon na każdą okazję
Pamiętam swoją rozpacz, gdy w krytycznej sytuacji biegłam przez błoto z plecakiem ze sprzętem i nie mogłam wsiąść do samochodu – przez to moje metr pięćdziesiąt cztery wzrostu. Potem martwiłam się tym przez długi czas, ponieważ życie moich kolegów zależało od szybkości moich działań.
Jakich chwil nigdy nie zapomnisz?
Niedawno straciliśmy towarzysza. Biegliśmy z noszami ratować rannego kierowcę, gdy rozpoczął się ostrzał – wróg nieustannie ostrzeliwuje drogi ewakuacyjne. Facet, który chciał z nami iść, zginął. Powiedział, że chce się przydać. Takich rzeczy się nie zapomina. Tak samo jak momentów, kiedy budzą cię i mówią, że w naszą stronę jedzie kolumna rosyjskich czołgów. Na zawsze zapamiętam też dzień, w którym zniszczyliśmy z drona czołg wroga.
Czujesz strach?
Udaje mi się zachować spokój. Pewnego razu bardzo się przestraszyłam, gdy dowiedziałam się, że wroga dywersyjna grupa zwiadowcza weszła do sąsiedniego lasu i odcięła nasz punkt. Potem przez cały dzień trzymałam karabin szturmowy przy sobie. Kiedy wstąpiłam do wojska, próbowałam sobie wyobrazić, co czuł mój mąż w ostatnich sekundach swojego życia. Jak bym się czuła, gdyby to samo przydarzyło się mnie? Pracuję z dronami, dlatego teraz najbardziej boję się wrogich dronów. Wiem, jak precyzyjne są i kiedy słyszę ich charakterystyczny dźwięk, czuję niepokój.
A kiedy słyszysz ten dźwięk w Dnieprze, na wakacjach czy na rotacji?
W domu podczas alarmów lotniczych jestem dość ostrożna. Jeśli wiem, że latają drony lub rakiety, biorę kota i idę z nim za dwie ściany. Jednak brak nalotów martwi mnie jeszcze bardziej.
Kiedy rozlega się alarm, jest to już w jakiś sposób znajome. Cisza wydaje się czymś naprawdę niebezpiecznym
Kiedy wracam do domu, pierwszego dnia nie wiem, co robić. Normalny prysznic i czyste ubrania pomagają mi dojść do siebie. Bardzo kocham Dniepr, to moje rodzinne miasto, mój dom. Mój mąż i ja podróżowaliśmy do wielu krajów i za każdym razem byliśmy przekonani, że nigdzie nie jest tak dobrze, jak w domu. Tutaj wszystko jest twoje, jesteś u siebie. To jeden z powodów, dla których jestem teraz na pierwszej linii frontu: bronię mojego domu, w którym czuję się dobrze.
Są jeszcze jakieś powody?
Chcę kontynuować to, co zaczął mój mąż. Odnieść zwycięstwo, którego tak bardzo pragnął. Poza tym jako kobieta, która straciła ukochaną osobę, chcę, by jak najmniej osób przez coś takiego przechodziło.
Idę ulicą i widzę ból i cierpienie w oczach innych kobiet. Niektóre straciły mężów, inne synów, braci. Chcę, żeby to się skończyło. Walczę także dlatego, że na froncie jest mi łatwiej. W domu pochłonęłyby mnie moje myśli, tutaj po prostu nie mam na nie czasu.
Powiedziałeś kiedyś, że już nigdy nie będziesz w stanie poczuć zwycięstwa, bo straciłaś to, co najcenniejsze.
Dla mnie słowo „zwycięstwo” oznacza, że wszystko zostało osiągnięte. A tutaj się nie udało, bo jest za dużo żalu, za dużo strat. Tu nie będzie euforii. Będzie tylko ulga, że to się wreszcie skończyło.
Zdjęcia z prywatnego archiwum Oksany Wedmid
<span class="teaser"><img src="https://assets-global.website-files.com/64ae8bc0e4312cd55033950d/660fa25260eed30ffd7b8966_hrystyna%20kudryava%20ukraine%20.jpg">„Przeczytaj także: „Walczę o to, abyśmy już nigdy nie czuli się gorsi”, - oficer Christina „Kudryava”</span>
Pawło powiedział mi: „Możesz iść na wojnę tylko wtedy, gdy ja zginę”. Więc teraz mam jego pozwolenie
Po deokupacji obwodu charkowskiego, w czym brał udział, Pawło często powtarzał, że chce iść do Bachmutu, by pomóc naszym chłopakom. Nigdy tam nie dotarł. Chociaż… w pewnym sensie dotarł: w końcu teraz ja tu walczę, a on zawsze jest ze mną” - mówi Oksana Wedmid pseudonim „Kokarda”, operatorka dronów na froncie, mistrzyni świata i Europy w trójboju siłowym
"Nigdy nie aspirowałem do bycia wojskowym. Jestem doktorem historii, badaczem, pracownikiem muzeum. I trochę pisarzem. Muszę poświęcać czas na badanie historii, pisanie prac naukowych i książek beletrystycznych. Bo to lubię i nawet jestem w tym dobry.
Ale ostatnio jestem wojskowym, bo w moim kraju trwa wojna. Codziennie bierzemy udział w pojedynkach artyleryjskich, w których jedno trafienie pocisku wroga może zamienić nas w mielone mięso. Śpimy w ciężarówkach na skrzyniach, w niesamowitej ciasnocie, myjemy się w ciepłej wodzie raz w miesiącu.
Kiedy pada, jesteśmy mokrzy, kiedy jest błoto, jesteśmy brudni jak diabli (a myjemy się raz w miesiącu i nie jest pewne, że będziemy mogli w przyszłym miesiącu). A kiedy było zimno, moi bracia odmrozili sobie palce. Jemy, kiedy tylko mamy wolną chwilę, a nie wtedy, kiedy jest czas na jedzenie albo kiedy mamy apetyt.
Śpimy tak nieregularnie, że nie wiem, czy kiedykolwiek będę w stanie wrócić do mojego standardowego rytmu23-7. Jesteśmy priorytetowym celem dla wroga. Mogą próbować nas zniszczyć na różne sposoby i w dowolnym momencie” – tak Nazar Rozłucki rozpoczął swój post na Facebooku.
Jego słowa zostały udostępnione przez setki osób i przetłumaczone na różne języki...
Boisz się i… chcesz więcej
Nazar nigdy nie zamierzał iść na wojnę. Rosyjska okupacja Krymu w 2014 r. zmieniła jednak wszystko. Choć nie miał jakiegokolwiekdoświadczenia wojskowego, poszedł do biura rekrutacji wojskowej, a rok późniejzostał zmobilizowany.
Teraz jest artylerzystą. Na czytanie znajduje czas nawet na linii frontu, a w latach 2015-2016 napisał książkę o swoich doświadczeniach wojskowych zatytułowaną „Notatnik zmobilizowanego”.
- Robiłem dla siebie tak zwane notatki polowe w strefie walk, a po demobilizacji (było to w 2016 r.)napisałem książkę w trzy tygodnie – mówi Nazar w rozmowie z serwisem Sestry. – I prawie nigdy nie zaglądałem do swoich notatek, pisałem głównie z pamięci. Opisywałem życie na wojnie, emocje, które odczuwasz, gdy po raz pierwszy trafiasz na front.
Jedną z tych emocji był strach?
Był też strach. On istnieje do dziś i w pewnych momentach wojny jest bardzo na miejscu. Najważniejsze, żeby nie przeszkadzał w pracy. Dobrze pamiętam swój strach w 2015 roku, kiedy po raz pierwszy dostałem powołanie i zdałem sobie sprawę, że jadę na wojnę. Chociaż rok wcześniej, w 2014 roku, sam zgłosiłem się do komendy wojskowej.
Nie wzięli Cię?
Nie wzięli. To było w marcu, kiedy Rosja rozpoczęła aneksję Krymu. Gdy Duma Państwowa dała Putinowi formalne pozwolenie na wysłanie wojsk do Ukrainy „w celu przywrócenia porządku konstytucyjnego” (tj. przywrócenia Janukowycza), miałem przeczucie, że wybuchnie wojna na pełną skalę. Rozumiałem, że w takim przypadku armia będzie potrzebować ludzi, zwłaszcza zdrowych mężczyzn. Nie mogłem siedzieć bezczynnie, więc zgłosiłem się do wojska i przeszedłem badania lekarskie. Ale nie miałem doświadczenia wojskowego, więc kazano mi czekać na swoją kolej. Ta kolej nadeszła dopiero rok później, kiedy otrzymałem powołanie.
Wtedy naprawdę nie wiedziałem nic o sprawach wojskowych. Pracowałem w muzeum w Iwano-Frankiwsku i zajmowałem się badaniami. Nigdy nie trzymałem broni w rękach. Po półtora miesiąca na poligonie i kolejnym tygodniu koordynacji bojowej w jednostce zostałem wysłany na front.
Na początku byłem zwykłym ładowniczym, zajmowałem się też konserwacją systemu artyleryjskiego. Potem zostałem radiooperatorem, a późniejdowódcą jednostki kierowania ogniem. Przez jakiś czas służyłem też jako zwiadowca, ale podczas wojny na pełną skalę ponowniedołączyłem do artylerii, gdzie jestem teraz.
Z początku nie było mi łatwo, przede wszystkim ze względu na codzienne życie. Było lato, było gorąco. Przez kilka dni próbujesz poukładać swoje życie. Potem następuje zmiana kierunku i zaczynasz wszystko odnowa w nowym miejscu...
Mój tak zwany chrzest bojowy był 4 sierpnia 2015 roku. Pojechaliśmy na dyżur bojowy i otrzymaliśmy rozkaz trafienia w cel. Pamiętam, jak jechaliśmy Hiacyntami [bezwieżowa haubicoarmata produkcji radzieckiej – red.],każde działo wystrzeliwało po dwa pociski. I nagle zdajesz sobie sprawę, że to już nie jest poligon, że wróg może zareagować. Boisz się i... chcesz więcej.
Służyłem wtedy już prawie rok. W tym czasie mieliśmy tylko trzy straty, ale nie były to straty bojowe, lecz związane ze spożyciem alkoholu przez żołnierzy. W tamtych latach, niestety, w wojsku było tego dużo. Teraz jest zupełnie inaczej. Teraz nasze straty są stratami bojowymi. A to bardzo ciężko stracić towarzyszy broni. Zwłaszcza tych, których znało się osobiście.
Jednym z moich przyjaciół, który zginął, był Jura Dżus, również historyk, studiowaliśmy razem na uniwersytecie. Zginął w kwietniu 2023 roku w obwodzie ługańskim... Na początku ogarnęło mnie coś podobnego do depresji, potem przyszła złość. Jednak dopóki żyjesz, podnosisz się i wracasz do swojej pracy.
Niejeden raz myślałem o własnej śmierci, ale nigdy nie znalazłem odpowiedzi na pytanie, czy się boję. Żaden strach nie powinien mnie pokonać. Było kilka momentów, w których prawdopodobnie potrzebowałem pomocy psychologa, ale nigdy do nikogo się nie zwróciłem i ostatecznie poradziłem sobie sam.
Udało mi się pomóc sobie nawet po powrocie do cywilnego życia w 2016 roku.
Nie mogłem się doczekać demobilizacji, chciałem wrócić do domu. A kiedy w końcu wróciłem, myślałem tylko o tym, czy postąpiłem słusznie. Czy powinienem był zostać na wojnie? Chodziłem po mieście, patrzyłem na twarze ludzi, domy i próbowałem zrozumieć, czy to jest mój świat
Ale stopniowo się przystosowałem. Przeprowadziłem się do Kijowa, gdzie zacząłem pracować w Muzeum Ukraińskiej Diaspory.
Co sądzisz o cywilach, którzy zdecydowali się ignorować wojnę przez tyle lat?
Do 2022 roku nie było potrzeby, by na froncie była bardzo duża liczba ludzi, więc czułem się wtedy dobrze. Teraz, gdy sytuacja bardzo się zmieniła, mam inne myśli... Lecz kiedy przyjeżdżam na wakacje, staram się wyłączyć, bo po to przyjechałem.
Jednak chociaż nadal mogę kontrolować swoje myśli, nie mogę kontrolować niektórych reakcji. Na przykład jeśli usłyszę ostry dźwięk, natychmiast odwracam głowę w jego kierunku. Na poziomie podświadomości wiem, że ostry dźwięk jest źródłem niebezpieczeństwa.
W pierwszych miesiącach inwazji miliony ludzi wyjechały za granicę. A ty, wręcz przeciwnie, wróciłeś z zagranicy.
Byłem w Izraelu. Jako historyk od dawna rozumiałem nieuchronność poważnej wojny z Rosją; to była tylko kwestia czasu. Ale szczerze mówiąc nie sądziłem, że stanie się to w lutym 2022 r. – w tym czasie działania Putina przypominały raczej demonstrację. Wydawało mi się, że kiedy wróg naprawdę chce zaatakować, ukrywa swoje zamiary, aby nagle zadać druzgocący cios. Ale się myliłem.
Wróg miał nadzieję, że ta demonstracja nas zdemoralizuje, ale stało się dokładnie odwrotnie. Skontaktowałem się z chłopakami, z którymi wcześniej służyłem, a oni znaleźli dla mnie miejsce w mojej starej brygadzie. Dwa tygodnie po powrocie do Ukrainy byłem już na froncie.
To trwało dwa tygodnie bez przerwy
Opowiesz o jakimś ważnym dla Ciebie momencie na polu bitwy?
Prawdopodobnie była to bitwa o Pawliwkę w sektorze Wuhłedaru, w październiku 2022 roku. Wcześniej przez kilka dni na naszych pozycjach nicsię nie działo, padał deszcz i wszyscy byli nawet trochę zrelaksowani. Rankiem 29 października przyszedł rozkaz otwarcia ognia – i trwało to przez dwa tygodnie prawie bez przerwy. Strzelasz, przeładowujesz amunicję, strzelasz ponownie – wydaje Ci się, że trwa to wiecznie. Wróg miał dwie brygady piechoty morskiej, które zamierzały iść na Kurachowe i zająć całą południowo-zachodnią część obwodu donieckiego. Ale udało nam się dopilnować, żeby nie poszli dalej niż do Pawliwki.
Bardziej pamiętam nie bitwy, ale to, co widzę wokół siebie. Krajobrazy, zmiany pór roku. Nawet będąc na froncie można dostrzec piękno wokół siebie. To uspokaja i pomaga się nie wypalić. Pomagają też małe radości, na przykład gdy uda ci się wyspać lub zjeść coś smacznego, kiedy rozmawiasz z bliskimi albo kiedy po prostu jest ładny dzień.
Nadal robisz notatki w terenie?
- Nie. Piszę tylko posty na Facebooku. Nie jestem pewien, czy tym razem będę chciał napisać książkę. Ale chcę czytać – znajduję na to czas, gdziekolwiek jestem. Mój e-czytnik, na który ciągle ściągam nowe książki, jest zawsze ze mną. To różne książki, ale większość dotyczy historii.
Kiedy służyłem w 2015 roku, zorganizowałem bibliotekę polową na froncie. Książki, które koledzy wysyłali mina front na moją prośbę, wkładałem do skrzyni artyleryjskiej, pisałem na niej „Biblioteka”, a moi towarzysze często brali stamtąd coś do czytania
Zadają Ci pytania o historię?
Tak, ciągle. Najczęściej proszą, bym opowiedział imo tym, jak to było między Ukrainą a Rosją w różnych czasach. Wiele pytań zadają chłopaki ze wschodnich regionów, którym przez całe życie przedstawiano te wydarzenia w zniekształcony i wypaczony sposób. Pytają o szczegóły i przyznają, że przed wojną na pełną skalę ich obraz świata był zupełnie inny. Rozmawiamy również o obecnej sytuacji.
Twój post na Facebooku, w którym wyjaśniasz, dlaczego Ukraina potrzebuje pomocy w postaci broni i pieniędzy od swoich zachodnich partnerów, a nie wezwań do rozejmu, doczekał się setek tysięcy repostów i został przetłumaczony na różne języki. Wielokrotnie podkreślałeś, że rozmowy pokojowe, do których niektórzy politycy wciąż wzywają Ukrainę, nie rozwiążą sytuacji, a jedynie ją pogorszą.
Tak, bo Rosja jest gotowa do negocjacji tylko pod warunkiem całkowitej kapitulacji Ukrainy. I nawet jeśli nie będzie to całkowita okupacja, będzie to odrzucenie zachodniego wektora rozwoju, powrót sił prorosyjskich do ukraińskiej polityki i oddanie tych części regionów, które jeszcze posiadamy, a które Rosja już uważa za swoje.
W naszym przypadku tak zwany scenariusz koreański, w którym Rosja zachowałaby część już zdobytych ziem ukraińskich, a wolna część Ukrainy rozwijałaby się w pożądanym przez nią kierunku, jest niemożliwy. Tak się nie stanie, bo Rosja wciąż tam jest i nigdy się na to nie zgodzi.
Jeśli jakikolwiek europejski polityk nie zdał sobie jeszcze sprawy z tego, że Putin nie zatrzyma się na Ukrainie, to nie przestudiował historii. Hitler też kiedyś obiecał, że zadowoli się Sudetami i nie zajmie całej Czechosłowacji. Złamał tę umowę pięć miesięcy po jej podpisaniu, a po zajęciu Czechosłowacji dokonał inwazji na Polskę. Historia się powtarza, a jeśli Ukraina upadnie, nasi partnerzy będą musieli walczyć o jeden z krajów NATO. Inwestując teraz stosunkowo niewielką część swojego budżetu w pomoc Ukrainie, nasi partnerzy mają możliwość uniknięcia takiego scenariusza poprzez uszczuplenie potencjału militarnego Rosji. To, o co prosimy, to niewielki ułamek tego, czym dysponują kraje zachodnie. Ale ta pomoc może odegrać dla nas kluczową rolę.
Obecnie sytuacja na froncie jest trudna: wiele broni nie jest dostarczanych, a do innych nie ma amunicji ani części zamiennych. Ale nadal walczymy, ponieważ nie mamy innego wyboru.
Co pomaga Ci iść dalej?
Zrozumienie, że robię to, co muszę. I wsparcie mojej rodziny: narzeczonej, matki. W trudnych chwilach zawsze powtarzam sobie, że mogło być gorzej, i to pomaga. Pomaga też myśl, że pewnego dnia wrócę do cywilnego życia, do pracy i badań. Będę robił to, co kocham, i to w niepodległej Ukrainie, a nie w rosyjskiej kolonii.
Dlatego jestem na froncie. W pewnym sensie walcząc bronię swojego prawa do pisania jako naukowiec prawdy o historii Ukrainy. Nie chcę, żeby ktoś przychodził i mówił mi, co mam pisać i jak mam żyć. Zrobię wszystko, by tak się nie stało.
Moi towarzysze broni wciąż pytają mnie o naszą historię. Najczęściej proszą, bym opowiedział im o tym, jak to było między Ukrainą a Rosją w różnych czasach. Wiele pytań zadają chłopcy ze wschodnich regionów, którym przez całe życie przedstawiano wypaczone obrazy wydarzeń. Przyznają, że przed wojną ich obraz świata był zupełnie inny
Przed wojną na pełną skalę Ołena Iwanenko, pseudonim Ryż, była menedżerką w branży restauracyjnej i odnoszącą sukcesy trenerką usług i komunikacji. W grudniu 2022 roku, bez doświadczenia wojskowego i wiedzy, poszła na front.
Ze świata różowych kucyków – na wojnę
– Przed inwazją na pełną skalę żyłam w świecie różowych kucyków, a wydarzenia na wschodzie Ukrainy mnie nie interesowały. Wielka Wojna otworzyła mi oczy na wiele spraw. Chciałam spłacić dług wobec tych, którzy bronili kraju od 2014 roku. Przez te osiem lat, kiedy prowadziłam dość wygodne życie w Kijowie – mówi Ołena.
Do 2022 roku byłam tak zanurzona we własnej rzeczywistości, że planowałam nawet podróż do Moskwy. Rozmowy o możliwej rosyjskiej inwazji szczerze mnie irytowały. Prosiłam przyjaciół, by nie poruszali przy mnie tego tematu. A potem nadszedł 24 lutego... Byłam w Kijowie, ale nie słyszałem eksplozji, ponieważ wyłączyłam wszystkie komunikatory, słuchałam muzyki i przygotowywałam się do webinaru.
W końcu ktoś zadzwonił do mojej współlokatorki – postanowiła wyjechać. Ja nie chciałam uciekać: jeśli ktoś atakuje mój dom, zostanę, by go bronić. Zaczęłam więc szukać informacji, gdzie mogłabym się przydać. Zgłosiłam się na ochotnika do centrum krwiodawstwa. Znalazłam ludzi, z którymi ewakuowałam się z Irpienia w obwodzie kijowskim, gdzie toczyły się walki. Dostarczaliśmy ludziom żywność i lekarstwa, a po deokupacji obwodów kijowskiego i czernihowskiego ruszyliśmy na pomoc ofiarom.
Po jakimś czasie wróciłam do pracy. Biznes restauracyjny w niektórych regionach zaczął się aktywnie odradzać, pojawiły się nowe projekty. W tym samym czasie zostałam dyrektorką ds. obsługi gości w sieci restauracji.
Ale pod koniec 2022 roku poszłaś na wojnę. Dlaczego?
Po czterech miesiącach pracy zdałam sobie sprawę, że robię coś nie tak. Kiedy wyciągasz ludzi z okupacji, pomagasz tym, którzy siedzą w piwnicach bez jedzenia i wody, zdajesz sobie sprawę, że coś zmieniasz. Wojna trwała, a ja po prostu nie mogłam żyć tak, jak przed 24 lutego.
Zapisałam się na szkolenie wojskowe. Poszłam na pierwszą sesję szkoleniową z trzema sprawami w głowie: chciałam zrozumieć, czy po wielu latach pracy na stanowiskach kierowniczych będę w stanie być podwładą, czy sprawy wojskowe mi odpowiadają i czy potrafię znosić krzyki (myślałam, że w wojsku to normalne, ale okazało się, że nie).
Odpowiedzi na wszystkie te trzy pytania były pozytywne. Byłam pod wielkim wrażeniem 47 samodzielnej brygady zmechanizowanej „Magura”, o której pisał żołnierz i pisarz Walerij Markus. Postanowiłam do niej wstąpić – i zostałam przyjęta.
Na wojnie jesteś strzelczynią – sanitariuszką. Jakie są Twoje obowiązki?
Jestem strzelczynią, która udziela pierwszej pomocy rannym towarzyszom podczas walki. Podczas szkolenia wojskowego zdałam sobie sprawę, że najprawdopodobniej będę mogła wziąć udział w walce. Chociaż nie można mieć pewności, dopóki nie dojdzie do pierwszej bitwy.
Podczas szkolenia możesz być superbohaterką, a w prawdziwej bitwie płaczesz i szukasz miejsca do ukrycia. Znam takie przypadki
Zdarza się, że ktoś jest sportowcem w doskonałej formie fizycznej, a gdy wyrusza na wojnę, po prostu nie jest w stanie wytrzymać codzienności: upału, okopów i braku możliwości umycia się. Dla niektórych staje się to prawdziwym problemem.
Nasza brygada była przygotowywana do kontrofensywy, więc mieliśmy szkolenie zarówno w Ukrainie, jak za granicą. Nie jest tajemnicą, że dużym błędem, który był jedną z przyczyn niepowodzenia kontrofensywy, było to, że nie byliśmy ostrzelani. 90 procent uczestniczących w niej wojskowych nie było wcześniej na prawdziwym polu bitwy.
Na poligonie wszystko jest jasne: strzelam przed siebie, instruktorzy są za mną. A tutaj zostajesz wyrzucony z Bradleya [amerykański bojowy wóz piechoty – red.] na pole w pobliżu lądowiska, z wybuchami, pociskami, granatami ze wszystkich stron... Jesteś w takiej sytuacji po raz pierwszy i wydaje ci się, że twoje serce bije głośniej niż te wszystkie eksplozje. Zanim zdążyłam się zorientować, ranny czołgista już leżał obok mnie - granat padł natychmiast.
Powiedziałaś w wywiadzie, że pierwsza bitwa jest dla żołnierza decydująca.
Tak, ponieważ pokazuje, kim jesteś i kto jest obok ciebie. Ktoś potrzebuje więcej czasu, by się przygotować, ktoś mniej. A niektórym nigdy się to nie udaje i do końca walki pozostają „gotowaną kukurydzą”. Ktoś próbuje się ukryć, płacze, panikuje. Szanuję ludzi, którzy po pierwszej bitwie orientują się, że nie radzą sobie ze strachem i przenoszą się do innych jednostek. To przynajmniej uczciwe.
Gorzej, gdy ktoś próbuje uchodzić w oczach innych za bohatera, a jednocześnie po cichu robi wszystko, by do walki ponownie nie stanąć. Na wojnie nie można nosić maski, jak w cywilu. Wszystko jest tak obnażone, że nie możesz odgrywać żadnej roli. Jesteś tym, kim jesteś
Moja praca jako kierownika projektu w czasie pokoju pokazała, że gdy wokół panuje chaos, potrafię szybko się pozbierać i skupić na rozwiązaniu problemu. Tak samo jest na polu bitwy. Na filmie przedstawiającym jedną z naszych bitew (znalazłam w sobie siłę, by obejrzeć go choć raz) dookoła szaleje piekło, a ja jestem skupiona i spokojnie wykonuję swoją pracę. Ten film został nakręcony 19 października [2023 r. – red.]. To jedna z czarnych dat dla naszej brygady, kiedy ponieśliśmy ciężkie straty pod Awdijiwką.
Pierwszą czarną datą był dzień pierwszej bitwy: 17 czerwca 2023 roku w sektorze Zaporoża. Straciliśmy wielu ludzi i dużo sprzętu. Wtedy zginął mój towarzysz Dima, którego uważam za brata.
Nie widziałam, jak to się stało, usłyszałam tylko krzyk. Znaleźliśmy go z oderwaną nogą wiszącą na kawałku skóry. Wciąż żył. Wyciągałam go z ziemianki i mimo że z amunicją ważył 150 kilogramów, w ogóle tego nie czułam. Zrobiłam wszystko, co mogłam. Gdyby zdążyli go ewakuować, straciłby nogę, ale najprawdopodobniej by przeżył. Ale nie mogli go wyciągnąć. Dima zmarł cztery godziny po tym, jak został ranny. Jego ciało zabrano dopiero dwa miesiące później...
Czy ty też zostałaś ranna w tej bitwie?
Od bycia ranną dzieliły mnie wtedy 2 minuty i 10 metrów. Po 12 godzinach ciężkich walk byliśmy śmiertelnie zmęczeni i odwodnieni (adrenalina bardzo szybko zabiera wodę z organizmu), a do tego poruszaliśmy się we mgle. Szliśmy przez pole, zapominając o wszystkim, czego nas uczono. I znaleźliśmy się pod ostrzałem.
Pamiętam pierwszą eksplozję – mój towarzysz pada. Najprawdopodobniej zginął na miejscu. Potem była kolejna eksplozja: odłamek trafił mnie w udo, Andrijowi prawie odcięło rękę, a Dimie nogę. Wtedy zginęło trzech naszych ludzi, a czterech, w tym ja, zostało rannych.
W mediach społecznościowych są filmy, na których ludziom po bitwie nagle odbiera mowę...
Właśnie to się wtedy stało! Zaczęłam im opowiadać, co się stało w bitwie, że Dima został zabity. Po doświadczeniu ekstremalnej sytuacji, w której wyłączyłam swoje emocje, w końcu znalazłam się we względnie bezpiecznym miejscu. To było tak, jakby moje emocje były zamknięte w bezpiecznym pokoju, a potem drzwi nagle się otworzyły i zasypała mnie lawina. Mój mózg, zdając sobie sprawę, że nie mogę sobie z tym poradzić, tymczasowo wyłączył mi mowę, chroniąc moją psychikę.
Teraz wiem, jak to działa, ale wtedy bardzo się bałam, ponieważ nie zostaliśmy o tym ostrzeżeni. Powiedziano nam, że w warunkach tak silnego stresu, jakim jest walka, organizm ludzki może różnie reagować: niekontrolowanymi wypróżnieniami, wymiotami, odrętwieniem, utratą przytomności. Okazuje się, że może też pozbawić cię języka. U mnie trwało to kilka godzin, a jeden z żołnierzy powiedział mi później, że nie mógł mówić przez dwa tygodnie.
Im bliżej śmierci, tym bardziej czujesz życie
Co pomogło Ci poradzić sobie z szokiem, którego doświadczyłaś?
Dobry psycholog, którego udało mi się znaleźć. Nie zwlekałam, bo zdałam sobie sprawę, że sama nie wyjdę z tego emocjonalnego dołka. Nadal pracujemy z tym psychologiem, wspaniałym profesjonalistą, który sam przeszedł przez wojnę. Każda sesja pomaga mi znaleźć odpowiedzi na pytania, które mnie nurtują.
Powiedziałaś kiedyś, że boisz się strzałów z bliskiej odległości. Strach na wojnie pomaga Ci, czy przeszkadza?
Wszystko zależy od tego, jak silny jest ten strach. Do tej pory były dwa momenty, kiedy naprawdę się bałam. Pierwszy raz, gdy musieliśmy opuścić okop i przebiec 70 metrów przez teren, który był nieustannie ostrzeliwany przez wrogi czołg i moździerz. Drugi raz, kiedy również byliśmy pod ostrzałem i musieliśmy wsiąść do niezbyt dobrze opancerzonego pojazdu.
Nie chciałam do niego wsiadać tak bardzo, że czułam, jak wysiadają mi nogi. Ale i tak musiałam wsiąść. Po wejściu do środka wzięłam głęboki oddech i pogrążyłam się w medytacji. I oto jesteśmy, jedziemy pod ostrzałem, siedzimy i medytujemy. Pomogło.
Mam trzy osobiste mantry, które pomagają mi przezwyciężyć strach. Pierwsza brzmi: „Mój Wszechświat dba o mnie”. Teraz dodaję: „Ja i moi bracia”, którzy od dawna są moją rodziną. Druga: „Życie toczy się dalej, bez względu na wszystko”. Pomogło mi to w tej bitwie 17 czerwca. Nagle spojrzałam na słońce, usłyszałam śpiew ptaków wśród odgłosów eksplozji – i wszystko stało się łatwiejsze. I trzecia mantra: „Będzie, jak ma być”. Jeśli śmierć, to śmierć.
Ale jeśli zdarzy się tak, że śmierć dopadnie mnie w młodości, to lepiej, żeby stało się to w godnej walce – a nie pod kołami samochodu czy od odłamków pocisku. Ale będzie tak, jak ma być.
Jak zmieniła Cię wojna?
Zmieniły się moje wartości. Im bliżej jesteś śmierci, tym bardziej czujesz życie. Po tym jak znalazłaś się na skraju śmierci, zdajesz sobie sprawę, jak nieistotne są drobne kłopoty i codzienne trudności. Spóźniłam się na pociąg? Nie szkodzi, pojadę następnym. Nie ma znaczenia, jaka jest pora dnia. Takimi rzeczami po prostu nie warto się denerwować czy martwić. Kiedy wracam do mojego ukochanego Kijowa, cieszę się nim – uściski z przyjaciółmi, kolacje w restauracjach, zakupy, manicure, pedicure, masaże. Staram się również dbać o siebie na pierwszej linii frontu – kiedy to tylko możliwe, jeżdżę do miast, aby skorzystać z tych usług. W Kijowie, gdzie zazwyczaj przyjeżdżam na trzy lub cztery dni, szczególnie chcę cieszyć się tym wszystkim. Lubię patrzeć na pięknych ludzi, obserwować, jak żyją.
I nie pojawia się pytanie: „Dlaczego oni nie są na wojnie?”.
Nie, myślę o tym inaczej. Jeśli cały kraj stanie się polem bitwy lub wszyscy ludzie będą pogrążeni w głębokiej depresji, to wcale nie będzie łatwiej. Jak żołnierz, który przyjechał na urlop, może odzyskać siły i energię, jeśli wszystko wokół niego jest szare?
Żołnierz ma dość szarości na froncie. W spokojnym mieście chce kolorów. Kiedy widzę silnego, dobrze zbudowanego mężczyznę w wieku wojskowym cieszącego się życiem, nie spieszę się z ocenianiem go
Nic o nim nie wiem. Być może też jest żołnierzem, który przyjechał na urlop. A jeśli jest jednym z tych, którzy uciekają przed poborem, to nie warto o nim myśleć.
Nie jestem zainteresowana komunikowaniem się z cywilami, którzy nie są zaangażowani w to, co dzieje się w kraju. Nie mamy o czym rozmawiać.
Czy kiedykolwiek spotkałaś się z seksizmem ze strony żołnierzy?
Nie było sytuacji, w których ktoś mnie obrażał lub poniżał. Podczas mojego pobytu na wojnie usłyszałam tylko kilka niepoprawnych stwierdzeń na temat tego, że jestem kobietą – ale ludzie, którzy sobie na to pozwolili, natychmiast otrzymywali ostrą odpowiedź. Jestem bardzo otwartą osobą i jak mówią moi przyjaciele, nadal postrzegam ten świat jako całkiem różowe miejsce. Chociaż potrafię być twarda. Potrafię jednym spojrzeniem sprawić, że ktoś zrozumie, że się myli. Dlatego nikt nie ośmiela się rozmawiać ze mną o płci, nie mówiąc już o nękaniu mnie (śmiech).
Powiedziałaś, że jedną z głównych motywacji do pójścia na wojnę była chęć spłacenia długu wobec tych, którzy bronili kraju od 2014 roku. Co jeszcze motywuje Cię do tej walki?
W różnych momentach podawałam różne powody pójścia na wojnę. Na przykład dla przyszłości moich ukochanych siostrzeńców. I nie wycofuję się z tych słów. Ale teraz mogę powiedzieć, że poszłam na wojnę przede wszystkim dla siebie. I chociaż życie nigdy nie będzie takie samo jak przed 24 lutego 2022 roku, chcę, aby nadszedł czas, kiedy moje życie znów będzie wypełnione projektami, pomysłami i samorozwojem. Chcę znów mieć możliwości i chcę, by to wszystko było tutaj, w domu. Ukraina jest moim domem. Kategorycznie odmówiłam jego opuszczenia, gdy został zaatakowany przez wroga. Chcę zostać w domu, móc tu żyć i realizować swoje plany.
Jeśli chodzi o motywację do spłaty długu wobec tych, którzy walczyli wcześniej, pamiętam jeden moment. Latem 2022 roku wraz z przyjaciółmi spacerowaliśmy po placu Świętej Zofii w Kijowie i po raz pierwszy zauważyłam zdjęcia ludzi, którzy zginęli na froncie. Zobaczyłam daty ich śmierci: 2014, 2015, 2016... i tak dalej, aż do 2022 roku. Wstrząsnęło mną to do głębi: przez te wszystkie lata trwała wojna. Podczas gdy ja studiowałam, budowałam karierę, relacje, doświadczałam radości i depresji, wzlotów i upadków, a wszystko to w zaciszu mojego ukochanego Kijowa, ktoś bronił Ukrainy na froncie. Niektórzy oddali swoje życie, abym ja mogła żyć w spokoju.
Tysiące ludzi chroniło mnie przez lata. Nadeszła moja kolej, by zrobić to samo.
Pierwsza brzmi: „Mój Wszechświat dba o mnie”. Teraz dodaję: „Ja i moi bracia”. Druga: „Życie toczy się dalej, bez względu na wszystko”. I trzecia mantra: „Będzie, jak ma być”. Jeśli śmierć, to śmierć
Mówią na nią Kudriawa - Kędzierzawa z powodu burzy kręconych włosów. 30-letnia żołnierka używa tego pseudonimu na portalach społecznościowych i w mediach. Jest jeszcze jeden, roboczy, tajny, używany podczas misji bojowych. Jego nie zdradzimy.
I jest Chrystyna Iwaniwna – to uznana dowódczyni grupy wsparcia bojowego i zastępczyni dowódcy baterii moździerzy.
Z perfumerii na front
Moja droga do wojska zaczęła się od... targów pracy: zaproponowano mi pracę kierowniczki klubu w jednostce wojskowej – mówi Chrystyna. – W 2013 roku miałam 18 lat, pracowałam już jako sommelierka i konsultantka w luksusowej perfumerii.
Postanowiłam spróbować. Klub w jednostce wojskowej jest instytucją kulturalną. Miałam być odpowiedzialna za zajęcia rekreacyjne personelu wojskowego służącego w Iwano-Frankiwsku.
Wkrótce potem wybuchł Majdan, podczas którego niektórzy oficerowie zostali wysłani na protesty w celu „ochrony porządku publicznego”. Żony stanęły przed jednostką, by to uniemożliwić.
Pamiętam to dziwne uczucie, kiedy rano idziesz do pracy, a wieczorem przygotowujesz kanapki dla tych, którzy stoją na barykadach w budynku rady miejskiej
Potem była aneksja Krymu i wydarzenia na Wschodzie, gdzie nasza jednostka pojechała jako jedna z pierwszych. A mnie tam nie zabrali.
Chciałaś iść na front?
Wydawało mi się to logiczne: jeśli złożyłam przysięgę narodowi ukraińskiemu, musiałam go bronić. Ale ponieważ moją specjalizacją było „kulturowe, moralne i psychologiczne wsparcie personelu”, dowódca kompanii tylko się roześmiał: „Co zamierzasz tam robić, rozdawać ulotki?”
Słyszałam też gorsze rzeczy: że kobieta na wojnie to tak zwana „kobieta polowa”, której zadaniem jest zadowalanie żołnierzy. Niestety stereotyp „wojna to nie babska sprawa” pokutuje do dziś
W 2014 roku mnie to bolało, ale teraz mnie śmieszy.
Dla mężczyzn, którzy wypowiadają takie stwierdzenia, jest to reakcja obronna, coś w rodzaju próby ochrony swojego prawa do władzy. Chociaż stereotypy stają się coraz mniej powszechne, nadal istnieją. Nawet teraz kobieta w wojsku musi być trzy razy lepsza od mężczyzny, żeby się liczyć.
Często musisz wręcz poprosić o misję, chociaż w wojsku uważa się, że to przynosi pecha. Ale kobiety nie przejmują się przesądami: wiemy, że jeśli nie poprosisz, prawdopodobnie nie zostaniesz uwzględniona. Na linii frontu nie ma czasu na seksizm – zadaniem jest przetrwanie. Ale nieco dalej od niej jest już inaczej.
Spójrz w gwiaździste niebo, aby wygrać
Fakt, że nie zostałam powołana na front w 2014 roku, był głównym powodem, dla którego poszłam na studia do Akademii Gwardii Narodowej. Chciałam podejmować własne decyzje. Po pięciu i pół roku studiów ukończyłam je z wyróżnieniem i zostałam oficerką w brygadzie szybkiego reagowania.
Cały 2021 rok upłynął pod znakiem szkoleń – nasza brygada została sformowana zgodnie ze standardami NATO, pracowali z nami międzynarodowi instruktorzy. W grudniu było już napięcie, ludzie rozumieli, że dojdzie do eskalacji. Ale myślałam, że główny rosyjski atak nastąpi na wschodzie.
24 lutego byłaś na linii frontu?
— Byłam w Stanicy Ługańskiej na dyżurze bojowym. Moim zadaniem było zbieranie i analizowanie informacji o wrogach. O 3 nad ranem wysłuchałam przechwyconej rozmowy Rosjan – wymieniali konkretne cele, które planowali zbombardować. Wśród nich było nasze stanowisko dowodzenia. Już o 6 rano na rozkaz dowódcy opuszczaliśmy Stanicę Ługańską, aby połączyć się z naszym oddziałem w innym miejscu. Lotnictwo i artyleria walczyły, samochody płonęły, a jedna z naszych grup weszła do walki i poniosła straty. Zobaczyłam, jak wygląda prawdziwa wojna. W głowie miałam milion myśli: co dalej, czy napisać pożegnalną wiadomość do rodziców (cieszę się, że tego nie zrobiłam). A może powinnam spróbować zamknąć oczy i pozwolić temu wszystkiemu być snem? Bałam się.
Boisz się teraz?
— Tak, ale raczej nie o siebie, a o moich towarzyszy broni, z którymi wyjeżdżam na misje. Kiedy ponieśliśmy pierwsze straty, pomyślałam, że łatwiej byłoby umrzeć, niż patrzeć na to wszystko. Strach pozostał do dziś, choć może już nie tak silny jak kiedyś. Na wojnie strach pomaga przetrwać.
Przeszliśmy przez wiele punktów zapalnych. Miasta, które na zawsze pozostaną w naszej pamięci, niestety zostały już zniszczone przez okupantów. Mimo tego, że moja znajomość z Donbasem miała miejsce podczas wojny, zakochałam się w Rubiżnem, Siewierodoniecku... Dowódca jednostki nauczył mnie dostrzegać piękno wokół.
W dni kiedy nie mogłam jeść, ani spać (myślałam, że nie mam do tego prawa), dowódca poprosił mnie, abym po prostu podniosła głowę, spojrzała w niebo i oddychała. Podziwiała gwiazdy, kwitnące drzewa
"eśli nie zauważymy, że świat się nie zatrzymał, nie będziemy w stanie wygrać" – powiedział.
Dlatego Rubiżne i Siewierodonieck są dla mnie piękne i wyjątkowe. Podziwiałam ich ulice, murale i pola słoneczników. Jednak teraz boję się tych pól, ponieważ podczas działań wojennych to niebezpieczne miejsca. Nie możesz dojrzeć wroga w słonecznikach.
Każdy z nas ma kogoś, kogo prosi o poinformowanie rodziców, jeśli zginie
Walka uliczna to inna historia. W mieście nie ma linii demarkacyjnej. Ty i wróg jesteście na sąsiednich ulicach, a czasem w sąsiednich drzwiach.
Rosjanie nie mają zasad prowadzenia wojny. Są gotowi poświęcić setki swoich żołnierzy i zrobić straszne rzeczy, by zająć jedną wioskę. Na przykład bombardują zbiorniki z azotem, których eksplozje sprawiają, że dzielnice składają się jak domki z kart
Kwas azotowy pali drogi oddechowe, powodując wymioty i okropny kaszel. Wielu z naszych chłopaków to miało, gdy byliśmy w zakładach „Azot” w Siewierodoniecku.
W jednym z wywiadów powiedziałaś, że prosisz swoich towarzyszy, by nie płakali, jeśli umrzesz. Czy udaje Ci się nie płakać, gdy tracisz swoich ludzi?
— Na linii frontu – tak. Zwykle ponosimy straty podczas operacji bojowych i w takich momentach bez względu na to, co się dzieje, musimy się pozbierać i kontynuować pracę. W przeciwnym razie będzie więcej ofiar. Łzy przychodzą później...
Po bitwie, kiedy chłopaki niosą poległego zwiadowcę i nie mogą powstrzymać się od płaczu. Albo na pogrzebie. Kiedy zginęli moi koledzy – dwa wielkie „niedźwiedzie”, które gotowały nam obiady i rozśmieszały nas swoimi żartami – zabrałam ich amunicję z samochodu. Moje ręce były pokryte ich krwią, a mój mózg nie chciał uwierzyć, że to mogło się stać.
Mój dowódca poprosił mnie, bym poinformowała jego rodzinę, gdyby zginął. Każdy z nas ma kogoś, kogo o to prosi.
Lampa do manicure i poezja Izdryka jako środek uspokajający na froncie
Słyszałam stwierdzenie, że na wojnie ludzie nie mają płci, każdy jest jednostką bojową. Kim jesteś na wojnie: jednostką bojową czy kobietą?
— Profesjonalistką. Oczywiście różnimy się od mężczyzn, ale na linii frontu liczy się tylko to, jak skutecznie wykonujesz swoje zadanie. W spokojnym środowisku istnieją niuanse, ale zależą one głównie od osoby, a nie płci.
Znam dziewczyny, które na wojnę zabierają ze sobą lakier żelowy i lampę do manicure, a z frontu zaglądają do miast, by przedłużyć sobie rzęsy. To je uspokaja. Ja w wolnym czasie wolę spać
Niektórzy chłopcy na froncie często wyglądają schludniej ode mnie – to też kwestia osobistego wyboru i priorytetów.
Są też sprawy czysto praktyczne, np. mundury. Wciąż nie mamy kobiecych mundurów. Przy mojej budowie ciała jako żołnierza (jestem wysoka i szczupła) męski mundur mi odpowiada. Ale jeśli kobieta ma duży biust, potrzebuje specjalnej kamizelki kuloodpornej z ceramiczną płytą, której zdobycie jest nie lada problemem.
Kobietom w wojsku nie wydaje się bielizny, co dodatkowo utrudnia sprawę. Pamiętam, jak na początku Wielkiej Wojny suszyłam bieliznę pod ręcznikiem, żeby nie zwracać na siebie uwagi mężczyzn. Z czasem przestałam ją ukrywać.
Jestem dziewczyną z Galicji i przyszłam do wojska z całym zestawem stereotypów. Ale z czasem przeświadczenie, że „dziewczyna powinna pozostać dziewczyną”, wpojone mi w dzieciństwie, zmieniło się przekonanie, że „człowiek powinien pozostać człowiekiem”.
W mediach społecznościowych jest film, na którym składasz karabin maszynowy, czytając poezję Jurija Izdryka. To twoja medytacja?
— Tak. Inspiruję się kreatywnością i rozwijam umiejętności motoryczne (śmiech). Naprawdę kocham poezję i kiedy w pośpiechu opuszczaliśmy Stanicę Ługańską, pierwszą rzeczą, którą włożyłam do plecaka, był zbiór wierszy Izdryka. Czytałam je chłopakom w ziemiankach podczas ostrzału:
Kiedy dojdziesz do krawędzi i
przekraczasz krawędź
a ciemność cię pochłonie
pomyśl tylko jedno życzenie –
żeby powiedziała:
„Nie bój się.
Jestem z tobą”...
Teraz mam przy sobie zbiór współczesnych poetów „Nikt tak nie kochał”. Kiedy tylko mam okazję, czytam go i znajduję odpowiedzi na wiele pytań. Zawsze mam też przy sobie haftowaną koszulę mojej mamy i zdjęcie mojej rodziny, zrobione, gdy byłam dzieckiem.
Zasypianie w ciszy to prawdziwe wyzwanie
Jak wojna cię zmieniła?
Stałam się bardziej kategoryczna, ale nie sądzę, bym się zatraciła. Czasami czuję, że brakuje mi zasobów.
Sam fakt, że istnieją miasta takie jak Iwano-Frankiwsk, gdzie ludzie mogą wieść względnie spokojne życie, sprawia, że jestem szczęśliwa. Chcę przyjeżdżać do spokojnych miast i cieszę się, gdy widzę żołnierzy przechodzących rehabilitację.
Kiedy widzę cywilów cieszących się życiem, staram się myśleć, że przekażą datki na armię i pomogą, ponieważ w Ukrainie nie ma rodzin, które nie zostały dotknięte wojną.
To nie „wszyscy nieznajomi mężczyźni w wieku wojskowym” mnie wkurzają, ale raczej pojedyncze przypadki uderzającej hipokryzji – kiedy na przykład jakiś bloger mówi mi, jak bardzo kocha Ukrainę, a następnie wykorzystuje swoje dokumenty wolontariusza, by podróżować na Malediwy.
Miałam swego rodzaju depresję, kiedy wróciłam do domu i zdałam sobie sprawę, że nie chcę nic robić. Leżałam całymi dniami i zmuszałam się do snu, ponieważ sen pomagał mi zapomnieć i nie obwiniać się za to, że nie byłam w strefie walk.
Zasypianie w ciszy to osobne wyzwanie. Leżysz i podświadomie czekasz, aż coś się wydarzy, bo cisza w nocy nie jest już dla ciebie normalna. A dźwięk pracującej windy, jak się okazuje, jest bardzo podobny do dźwięku artylerii...
Gdy widzę tłum, moim pierwszym odruchem jest natychmiastowe rozdzielenie ludzi, bo jeśli uderzy pocisk, zginą. Potem uświadamiam sobie: „Chrystyna, to jest Iwano-Frankiwsk, a ty nie jesteś na linii frontu”
Praca z psychologiem pomaga mi radzić sobie z takimi rzeczami. Dopóki sytuacja w mojej okolicy jest pod kontrolą, potrafię znaleźć godzinę na sesję ze specjalistą. To konieczne, by walczyć i nie zwariować.
Co jeszcze pomaga Ci wytrwać?
Zrozumienie, jak cenna jest dla mnie Ukraina. To moja ziemia, na której chcę żyć, rozwijać się i pozostać sobą. Rosja celowo niszczy naszą tożsamość. Okupanci chcą, aby Ukraińcy zasymilowali się z nimi, abyśmy nie mieli myśli o samoidentyfikacji. Walczę o to, byśmy już nigdy nie czuli się gorsi.
Rosja chce na arenie światowej zademonstrować, że stoi wobec nas na uprzywilejowanej pozycji. Wcześniej to samo zrobiła w Gruzji, Mołdawii, Iczkerii i Czeczenii.
Teraz Federacja Rosyjska ostrzy sobie zęby na Ukrainę, która jest częścią demokratycznego świata i jednocześnie jego przyczółkiem
Chciałabym, aby nasi zachodni partnerzy zrozumieli, że jeśli Rosja zdobędzie Ukrainę, pójdzie dalej. Sytuacja na froncie jest bardzo trudna, każde opóźnienie w amunicji jest krytyczne, a życie tysięcy ludzi jest zagrożone. Ale naszym zadaniem jest utrzymać się, walczyć i ostatecznie zmusić Rosję do wycofania swoich wojsk. A stanie się to tylko wtedy, gdy okupanci zdadzą sobie sprawę, że nie są w stanie zrealizować swoich planów.
O trzeciej nad ranem 24 lutego słuchałam przechwyconej rozmowy Rosjan – wymienili cele, które planowali zbombardować. Wśród nich było nasze stanowisko dowodzenia. Już o szóstej rano działało lotnictwo i artyleria, płonęły samochody, a jedna z naszych grup weszła do walki i poniosła straty. Zobaczyłam, jak wygląda prawdziwa wojna. To było straszne
Przyjaciele nazywają ją Emily w Paryżu, a ona sama twierdzi, że prawdziwe życie w stolicy Francji bardzo różni się od tego pokazanego w popularnym serialu Netfliksa. W momencie wybuchu Wielkiej Wojny Ukrainka Lera Ledenko, która pracowała jako specjalista ds. PR dla kanału telewizyjnego 1+1 na Ukrainie, zabrała swojego psa i przeniosła się do Francji, gdzie udało jej się otworzyć własną agencję reklamową. Lera jest zakochana w Paryżu i prowadzi blog o tym mieście na Instagramie - strona ma prawie dziesięć tysięcy obserwujących. Lera opowiedziała Sestry.eu jak adoptowała się w stolicy Francji, poszukiwaniu pracy i mieszkania oraz różnicy między prawdziwym a filmowym Paryżem.
Przyjaciele poradzili mi, bym wybrała kraj nie rozumem, ale sercem. I zostałam we Francji
- Kiedy zaczęło się bombardowanie Kijowa, szybko zabrałam dokumenty, psa Betty, kilka rzeczy i wyjechałam - wspomina Lera początek swojej podróży. - Na granicy z Polską zgubiłam rzeczy, które pakowałam w pośpiechu przed wyjazdem. Kiedy ktoś odpalił bomby dymne w tłumie już przestraszonych ludzi wybuchła panika, a mój pies został prawie zmiażdżony. Ratując Betty, puściłam torbę. Nigdy więcej jej nie zobaczyłam.
Najpierw pojechałam do moich przyjaciół w Niemczech. Jak wszyscy, byłam zdezorientowana i nie wiedziałam, co robić. Wtedy napisała do mnie przyjaciółka z Francji: wiedziała, że bardzo kocham Paryż i zaproponowała, żebym ją odwiedziła. Paryż rzeczywiście był dla mnie wyjątkowym miejscem. Kiedy po raz pierwszy przyjechałam tu jako turystka sześć czy siedem lat temu, pamiętam jak wysiadłam z autobusu i powiedziałam do mojej mamy: - To jest mój dom.
Miałam dziwne uczucie, że kiedyś tu mieszkałam i nie rozumiałam, dlaczego musiałam wyjechać. Od tamtej pory przyjeżdżam do Paryża na urodziny, a w Kijowie otaczam się atmosferą Paryża. Wynajęłam nawet mieszkanie w kompleksie mieszkaniowym French Quarter w Kijowie.
Przyjaciele w Paryżu, znając moją miłość do tego miasta, od razu zapytali mnie, dlaczego wracam do Niemiec zamiast tu zostać. Wierzyłam, że w Niemczech jest więcej międzynarodowych firm, co oznaczało, że mogłabym szybciej znaleźć pracę w mojej dziedzinie z moją znajomością angielskiego. Przyjaciele poradzili mi jednak, żebym wybrała sercem, a nie rozumem. Więc zostałam...
Wiosną ubiegłego roku uchodźcy z Ukrainy mogli otrzymać mieszkania socjalne, więc nie planowałam mieszkać z przyjaciółmi przez długi czas. Ale człowiek planuje, a Bóg kontroluje! Kiedy zarejestrowałam swój status tymczasowego pobytu, nie było już możliwości osiedlenia się w stolicy - ludzie wywożono 500 kilometrów od Paryża i umieszczano w rodzinach, szkołach i internatach. Jestem bardzo wdzięczna moim przyjaciołom, którzy mnie przyjęli i pomogli dosłownie we wszystkim.
Francuski... Kiedyś uczyłam się go przez cztery miesiące na kursie w Kijowie. Ale kiedy znalazłam się w Paryżu, pamiętałam tylko "Je m'appelle Léra" (Nazywam się Léra), "Je suis perdu" (Zgubiłem się) i "Je veux un croissant" (Chcę croissanta). Standard dla turysty w czerwonym berecie, ale zdecydowanie nie dla osoby, która chce mieszkać i pracować w Paryżu. Na początku mówiłam tylko po angielsku. Istnieje opinia, że Francuzi z zasady nie mówią po angielsku, ale nigdy się z tym nie spotkałem - wszyscy byli gotowi spotkać się ze mną w połowie drogi i byli gotowi dogadać się nawet w języku migowym.
Ukraińcy z tymczasową ochroną we Francji mogli liczyć na pomoc finansową: ci, którzy wynajmowali własne mieszkanie, otrzymywali 400 euro miesięcznie, a ci, którzy mieli gdzie mieszkać -200 euro miesięcznie. Pomimo, że w tamtym czasie nadal pracowałam zdalnie w Ukrainie, a zatem miałam dochód, od razu pomyślałem o tym, jak i gdzie znaleźć pracę na miejscu. W dniu, w którym wypełniłam dokumenty, przydarzyła mi się ciekawa sytuacja. Po wizycie w OFII (Francuski Urząd ds. Imigracji i Integracji) poszłam do mojej ulubionej kawiarni na Montmartre, którą odwiedzałam jako turysta. Kelnerka, która również była Ukrainką, usłyszała, jak mówię po ukraińsku do psa i zaczepiła mnie: "O, jesteś z Ukrainy! Czy przypadkiem nie potrzebujesz pracy?". Potwierdziłam. Zapytała mnie o angielski, porozmawiała z kimś z kierownictwa i powiedziała mi, że lokal jest gotowy zatrudnić mnie jako kelnerkę.
Wieczorem z radością pochwaliłam się znajomym, że mam pracę. Nie spodziewałam się, że mnie zniechęcą. Przekonywali, że z moim dziewięcioletnim doświadczeniem w marketingu i PR, będę w stanie znaleźć pracę w moim zawodzie i że wszystko, muszę tylko nauczyć się francuskiego. - Jeśli pójdziesz teraz do pracy w restauracji, będziesz tak zmęczona, że nigdy nie nauczysz się języka na poziomie, którego potrzebujesz. Masz czas - zamieszkaj z nami i ucz się francuskiego - twierdzili.
Ta rozmowa jest kolejnym powodem, dla którego jestem im tak wdzięczna. Chociaż w tamtym czasie byłam pełna wątpliwości, czy dobrze robię, rezygnując z pracy w kawiarni. W końcu pozwoliłoby mi to wynająć własne mieszkanie.
Szukałam pracy trwały sześć miesięcy. Nigdy nie dostałam odpowiedzi na moje CV
Już następnego dnia znalazłam korepetytora francuskiego, z którym nadal mam lekcje trzy razy w tygodniu. Aby szybciej nauczyć się języka, otoczyłam się nim. Książki, filmy, programy telewizyjne - od tamtej pory prawie wszystko jest po francusku. W domu, moi przyjaciele i ja wkrótce również przestawiliśmy się na francuski. Moi pierwsi klienci, którzy byli Francuzami, zaproponowali, że będą rozmawiać ze mną po angielsku, aby było mi łatwiej, ale odmówiłam.
Okazało się, że agencję reklamową w Paryżu można założyć bez kapitału początkowego. Założenie własnej firmy poprzedziło długie i nieudane poszukiwanie pracy.
- Moje poszukiwania pracy trwały około sześciu miesięcy - wspomina Lera. - Wysłałam swoje CV do kilkudziesięciu firm na stanowiska specjalisty ds. PR, twórcy treści, specjalisty ds. SMS-ów i asystentki kierownika biura. Francuzi pomogli mi stworzyć portfolio, kilkakrotnie przepisywali moje CV, dostosowując je do potrzeb francuskiego rynku pracy. Ale to nie zadziałało - nie dostałam żadnej odpowiedzi. Mógłabym zrozumieć, gdybym została odrzucona po rozmowie z rekruterem, ponieważ mój francuski nie był wystarczająco dobry. Ale tutaj nie doszło nawet do rozmów - nikt mi nie odpowiedział!
Sześć miesięcy później moja cierpliwość się wyczerpała, zdałam sobie sprawę, że to nie jest moja ścieżka i zaczęłam szukać innych opcji. Kiedy dowiedziałam się, że status tymczasowego prawa pobytu pozwala mi zarejestrować własną firmę, zdecydowałam się na to. Ta opcja miała kilka zalet: możliwość pozostania we Francji w przypadku zakończenia mojej tymczasowej ochrony oraz fakt, że potencjalni klienci nie musieli płacić podatku za mnie jako pracownika, ponieważ byłam samozatrudniona.
Rejestracja agencji medialnej nie kosztowała mnie ani grosza. Jesteś zarejestrowany na specjalnej platformie w urzędzie skarbowym, po czym sporządzane są niezbędne dokumenty i voila - możesz zacząć pracować. Mam możliwość zatrudnienia dwóch pracowników, z której jeszcze nie skorzystałam. Pomimo tego, że klientów jest coraz więcej, nadal radzę sobie sama.
Najtrudniej było uwierzyć w to, że mi się uda. Na początku wierzyli w to moi przyjaciele, ale nie ja
Pierwszym klientem Lery była francuska firma konsultingowa, w której pracuje jej przyjaciółka.
- Na początku przyjaciel zasugerował, żebym po prostu poszła do ich biura i zobaczyła, jak prowadzą komunikację - wyjaśnia Lera. - Przez następne dwa miesiące chodziłam do jego firmy, rozmawiałam z kolegami, badałam francuski rynek i odbiorców. Następnie zaproponowałam właścicielom moją strategię komunikacji. Wyjaśniłam, w jaki sposób mogłabym usprawnić pracę firmy i jak wpłynęłoby to na zyski, dzięki czemu otrzymałam swój pierwszy kontrakt. Zrealizowałam to, co zaplanowałam. Klienci byli zadowoleni z efektu. Potem wszystko potoczyło się zgodnie z prawami networkingu: partnerzy firmy zauważyli, że firma zaczęła się lepiej komunikować i chcieli również zostać moimi klientami. Później przyszli do mnie ich konkurenci. Stopniowo otrzymywałam tak wiele zleceń, że poczułam się pewnie.
Obecnie klientami Lery są francuskie firmy informatyczne i konsultingowe. Mówiąc o tym, co było najtrudniejsze w ciągu ostatniego półtora roku, Lera mówi:
- Oprócz biurokracji związanej z otwarciem i prowadzeniem agencji, najtrudniejsza była wiara w to, że mi się uda. Na początku wierzyli w to moi przyjaciele, ale nie ja. Nie miałam pojęcia, jak będę w stanie pracować z moim francuskim w komunikacji, gdzie język jest zasadniczo głównym narzędziem. Kiedy zaczęłam pracować z moim pierwszym klientem, mój nauczyciel francuskiego i ja starannie pracowaliśmy nad słownictwem, którego potrzebowałam. Dziś nie odczuwam żadnej bariery językowej. Jednak na wszelki wypadek po każdym spotkaniu zapisuję wszystko, co uzgodniliśmy z klientem, sprawdzając, czy dobrze zrozumiałem szczegóły.
Za pierwsze zarobione pieniądze poszłam na studia
Aby nadrobić mój niedoskonały francuski, wzięłam udział w kursie filmowania i montażu, studiowałam targetowanie i zagłębiłam się w treści wizualne - teraz mogę samodzielnie tworzyć układy do publikacji, plakatów i prezentacji na wysokim poziomie. Kilka pierwszych pensji wydałam niemal w całości na naukę. Ale opłaciło się. Teraz mam o wiele więcej umiejętności, co daje mi przewagę nad konkurencją. Relatywnie rzecz biorąc, zamiast zatrudniać czterech specjalistów jednocześnie (jednego do zdjęć, jednego do edycji, jednego do tekstów i jednego do projektowania), firma zawiera umowy tylko z agencją.
Kiedy liczba klientów wzrosła, a sytuacja finansowa poprawiła się, Lera wynajęła własne mieszkanie.
- W Paryżu długoterminowy wynajem mieszkań jest bardzo trudny - mówi Lera. - Aby zostać uznanym za najemcę, czynsz nie powinien przekraczać 30% pensji. Średni koszt mieszkania o powierzchni 29-35 metrów kwadratowych w bezpiecznej dzielnicy Paryża wynosi około 1100 euro. Jeśli mieszkanie jest umeblowane, jest to 1500-2000 euro. Wynajmującego nie interesuje, ile pieniędzy masz na koncie bankowym - potrzebuje dowodu, że masz stabilny dochód. I chociaż już go miałam, kiedy szukałam mieszkania, nadal potrzebowałam poręczyciela. W końcu francuscy wynajmujący nie przepadają za prywatnymi przedsiębiorcami. Nawet jeśli zarabiam dużo, w oczach właściciela nieruchomości pracownik wygląda bardziej wiarygodnie - nawet jeśli ma niższy, ale stabilny i pewny dochód.
Szukałam mieszkania tak długo jak szukałam pracy: przez około sześć miesięcy. Kiedy w końcu udało mi się je znaleźć, sama zrobiłam remont - przemalowałam ściany i kupiłam meble. Jako pierwsza zainstalowałam w budynku szybkie Wi-Fi - co dziwne, nikt przede mną go nie potrzebował. Moi sąsiedzi byli całkiem zadowoleni. Nawiasem mówiąc, zauważyłam, że większość Francuzów jest absolutnie niewymagająca, jeśli chodzi o usługi - czy to szybkość Internetu, czy obsługę w restauracji. Na przykład ostatnio widziałam mysz w bardzo drogiej restauracji w centrum miasta. Zszokowało mnie to, ale ani administracja, ani inni goście nie widzieli w tym nic złego. Oczywiście Francja ma również luksusowe usługi i jestem pewna, że myszy nie biegają po restauracji Michelin. Ale w średnim segmencie nie jest to coś, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w Kijowie.
Francuzi byli zszokowani, że mój lunch trwał dziesięć minut. W końcu oni jedzą bite półtorej godziny
Francuzi lekko traktują życie i być może w tym tkwi ich urok. Podoba mi się ich umiejętność zatrzymania się i cieszenia się chwilą. To jest coś, czego nigdy nie byłam w stanie zrobić. Kiedy przyszłam do biura moich pierwszych klientów, byli zszokowani, że mój lunch trwał dziesięć minut podczas gdy ich - półtorej godziny. Z przyzwyczajenia jadłam szybko i biegłam do pracy. Pewnego razu, gdy francuska koleżanka zobaczyła mnie siedzącą w pracy o ósmej wieczorem, podeszła do mnie (została w biurze, ponieważ ona i jej koledzy grali w tenisa stołowego) i zapytała mnie, czy jestem wykorzystywany. Kiedy powiedziałam jej, że pracuję do późna z własnej woli, była zszokowana: - Ale nie jesteś zmęczona? Nie powinnaś być zmęczona w pracy!
Już tego nie robię. Francja i Francuzi nauczyli mnie cenić swój czas i zasoby. Teraz mój lunch również trwa półtorej godziny. Zrozumiałam, że to nie zabiera czasu, a wręcz przeciwnie - po dobrym odpoczynku moja produktywność wzrasta, pracuję szybciej i wydajniej. Teraz mogę nawet wziąć dzień wolnego w środku tygodnia, aby odpocząć, a następnie dać z siebie wszystko. Zdolność do zatrzymania się chroni przed wypaleniem.
To jedno z niewielu podobieństw między prawdziwym Paryżem a miastem z serialu "Emily w Paryżu - mówi Lera.
- Przyjaciele i koledzy często żartują, że mają teraz własną Emily w Paryżu. Przypuszczam, że są pewne podobieństwa, takie jak mój zawód. Ale w serialu nie zobaczysz 90 procent prawdziwego życia. Paryż jest zupełnie inny - są też niebezpieczne obszary, do których lepiej się nie zapuszczać. Na przykład strajki pozostają poza ekranem, a to one często powodują, że transport przestaje działać, a na ulicach rosną góry śmieci.
Jeśli chodzi o moich współpracowników, myślę, że miałam do nich więcej szczęścia niż Emily. Moimi klientami są pracownicy firm informatycznych i cyfrowych, z których wielu to obcokrajowcy. Mam kolegów z Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych, Kolumbii, Wietnamu i wielu innych krajów. Dlatego zespół jest otwarty na obcokrajowców: wszyscy starają się znaleźć to, co nas łączy, a nie to, co nas różni. Podczas mojego pobytu tutaj nigdy nie czułam się obca. Francuzi nie rozumieją imigrantów, którzy nie chcą uczyć się języka i nie integrują się. Ale jeśli widzą, że studiujesz, pracujesz, starasz się, doceniają cię i pomagają ci.
Pomimo tego, że podobnie jak Emily pracuję w marketingu, w moim życiu nie ma przepychu. W serialu nie ma imprez, na które idzie się w designerskiej sukience i czerwonej szmince.
Tutaj, nawet jeśli jest to impreza firmowa w chateau (zamku), wszyscy są ubrani bardzo prosto: dżinsy, T-shirty i klapki. Latem dziewczyny mogą przyjść z mokrymi włosami. Nikt nie stara się zaimponować innym swoim wyglądem.
Pewnego razu podczas spotkania koledzy z firm, które były moimi klientami, zostali poproszeni o opowiedzenie mi, jak widzą rozwój swojej firmy w przyszłym roku. Wszyscy pracownicy zauważyli, jak ważne jest prawidłowe budowanie komunikacji, reprezentowanie firmy w sieciach społecznościowych i mediach oraz jak pozytywnie wpływa to na zyski, i ogólny rozwój biznesu. I to była najlepsza rzecz, jaką mogłam usłyszeć. W tym momencie wreszcie poczułam, że moja praca ma sens.
Pracowałam o ósmej wieczorem, kiedy podszedł do mnie francuski kolega i zapytał z niepokojem: - Czy nie jesteś wykorzystywana? Nie powinnaś tak męczyć się w pracy!
Pierwsze kroki swojej córeczki oglądał na telefonie, z okopu w pobliżu Awdijiki. Kiedy w 2014 r. Rosja zaanektowała Krym, ten aktor Pierwszego Ukraińskiego Teatru dla Dzieci i Młodzieży we Lwowie ustawił się w kolejce do poboru. Po kilku latach spędzonych w strefie działań wojennych powrócił do cywila. Potem nastąpiła rehabilitacja, nowe projekty i plany. Teraz wrócił na front jako pełniący obowiązki szefa jednostki medycznej batalionu.
To nie był wyczyn, ale obowiązek
– Nikt nie może być w stu procentach gotowy do walki. Wydaje mi się, że nie da się do niej przygotować – mówi Roman. – Na samej wojnie nie tyle się uczysz, co adaptujesz. Niektórzy ludzie przechodzą przez ten proces łatwiej i szybciej, inni mają bardzo ciężko. Patrząc na chłopaków, którzy teraz wstępują w szeregi ukraińskich sił zbrojnych, widzę w nich siebie z 2014 roku. Faceta z mnóstwem stereotypów na temat wojny i absolutnym brakiem pojęcia o tym, co go czeka. Czy bałem się, kiedy w marcu 2014 roku poszedłem z ojcem do biura rejestracji wojskowej i poboru? W ogóle o tym nie myślałem. Po prostu nie mogłem postąpić inaczej. Dla mnie to nie był wyczyn, ale obowiązek.
Nie masz doświadczenia wojskowego?
– Miałem tylko dziewięć miesięcy służby poborowej, ale trudno to nazwać doświadczeniem. Służyłem w artylerii rakietowej, lecz tak naprawdę bardziej zajmowałem się pokazywaniem chłopakom filmów i ustawianiem głośników. Jestem aktorem, a ukraińska armia w 2008 roku nie wiedziała, co ze mną zrobić.
W tym czasie moja żona (obecnie była żona) i ja spodziewaliśmy się dziecka... Jej ciąża była jedynym powodem, dla którego nie mogłem często jeździć do Kijowa na Majdan zimą 2014 roku. Dlatego ominęły mnie najbardziej tragiczne dni. Ale wydarzenia na Majdanie wiele dla mnie zmieniły.Były też protesty we Lwowie.
Dobrze pamiętam ten moment: mieliśmy próbę w teatrze, a za oknem studenci wyszli na miejscowy Majdan. Patrzyłem na nich i nagle zdałem sobie sprawę, że jestem we własnej bańce, oderwany od rzeczywistości. Odszedłem z teatru, żeby zrobić coś ważniejszego. Dołączyłem do organizacji charytatywnej 100% Life, która pomaga pacjentom z HIV.
Śmierć Supermana
– W marcu 2015 roku byłem już na pierwszej linii frontu. Urodziła się moja córka, a wielu moich zmobilizowanych wcześniej przyjaciół zginęło. Przez cały ten czas wstydziłem się, że nie byłem jeszcze na wojnie.Nie mogłem spojrzeć w oczy matce mojego przyjaciela, który zginął w walce.
Wyobrażałem sobie, jak moja córka dorasta i pyta: „Tato, co robiłeś podczas wojny?”. Więc kiedy w końcu znalazłem się w strefie walk, w pewnym sensie czułem się spokojniejszy.
Na początku szkolono mnie na strzelca przeciwlotniczego. Ale potem przydzielili mnie do sprzętu, który nie był jeszcze dostępny (w tamtych czasach normą było, że ludzie byli szkoleni, ale sprzęt wojskowy wciąż czekał). Żeby nie tracić czasu, poszedłem na studia z medycyny taktycznej.
Zdobyłem specjalizację instruktora sanitarnego kompanii baterii i po powrocie do swojej jednostki zacząłem pełnić obowiązki zarówno operatora sprzętu, jak medyka.Roman został wysłany bezpośrednio na linię frontu w Awdijiwce. Teraz ta nazwa ma zupełnie inną konotację, ale wtedy było to miasto wyzwolone przez armię ukraińską. Ukraińscy żołnierze zajęli tam tak zwaną strefę przemysłową. Roman trafił tam jako sanitariusz batalionu.
– Ewakuowaliście rannych z pola walki?
– Odbieraliśmy rannych w miejscu, do którego chłopaki przenosili ich z linii frontu. Moim zadaniem było udzielenie im pierwszej pomocy i zabranie do ośrodka stabilizacyjnego lub szpitala. Wtedy zdobyłem pierwsze bezcenne umiejętności praktyczne. Zrozumiałem, jak to jest widzieć towarzysza broni umierającego w twoich ramionach.
Pamiętam bardzo młodego chłopaka ze znakiem wywoławczym Rubicon. Mimo zagrażających życiu obrażeń był przytomny. Zapytał mnie: „Czy wszystko się spierdoliło?”. Próbuję go uspokoić, mówię, że wszystko będzie dobrze. Ale widzę 15-centymetrową ranę w jego kręgosłupie i zdaję sobie sprawę, że lada chwila umrze. Zdążył powiedzieć, że chce być z ukochaną i napić się piwa... I umarł w moich ramionach. Takich sytuacji było wiele, wciąż się zdarzają. Nie da się przyzwyczaić do śmierci. Zwłaszcza do śmierci tych, których znałeś.
Straciłeś na wojnie bliskiego przyjaciela...
– On też był medykiem. Biały kruk, zawsze wyróżniał się z tłumu. Wspinacz, podróżnik, jogin, fantastyczny człowiek z wyjątkowym poczuciem humoru. Zginął, ratując życie żołnierzy. Zmarł natychmiast, nie czuł bólu. Kiedy go znaleźliśmy, jego ręka była uniesiona do góry, jak u Supermana. Ciało szybko zesztywniało, więc załadowaliśmy go do auta w tej pozie.
Na froncie wszystko jest czarno-białe
Co pomaga ci to znieść?
— Terapia. Kiedy wróciłem do cywila w 2017 roku, próbowałem różnych rodzajów terapii: poznawczo-behawioralnej, psychoanalizy i Gestalt. Wraz z wybuchem wojny na pełną skalę musiałem zawiesić sesje ze specjalistą, ale teraz szukam możliwości ich wznowienia.Wtedy dosłownie musiałem odzyskać prawo do pełnego życia. Wróciłem z frontu jako inna osoba – z doświadczeniem, którego nie potrafiłem zastosować w cywilu. Nie było dla mnie miejsca w teatrze, rodzina mnie nie rozumiała.
We Lwowie wszystko było takie romantyczne, poetyckie i dalekie od mojej rzeczywistości. Zasady, które pomagają ci być skutecznym na polu bitwy, zupełnie nie sprawdzają się w cywilu. Na froncie wszystko jest czarno-białe i masz jeden cel: przetrwać
Kolejnym obciążeniem dla osób powracających z frontu jest poczucie, że nie skończyłeś swojej pracy, bo wojna trwa. Już cię tam nie ma, ale pozostajesz w wojennej przestrzeni informacyjnej...
W rzeczywistości rehabilitacja personelu wojskowego w kraju ogarniętym wojną jest nieskuteczna. Zwłaszcza teraz, w czasie inwazji na pełną skalę. Nie możesz rehabilitować się w pokoju, gdy twoja kuchnia płonie, gdy z jednej strony masz rachunki za czynsz, a z drugiej naloty. Rozumiem, że jest to kosztowne dla państwa, ale uważam, że pełna rehabilitacja żołnierzy jest obecnie możliwa tylko za granicą.
Nie mogłem wtedy normalnie jeść ani spać, irytowała mnie konieczność pisania na prośbę psychologa listy „150 rzeczy, o których marzę”. Ale w końcu terapia pomogła – plus udział w ciekawych projektach. Na przykład zagrałem w filmie „Cyborgi” Akhtema Seitablaeva. Znalazłem również projekty w dziedzinie tak zwanego teatru politycznego i krytycznego, dołączyłem też do przedsiębiorczości społecznej.
24 lutego 2022 roku byłem o krok od otwarcia małej fabryki odzieży we Lwowie.
Nie utknąć w wojnie na całe życie
Nie wierzyłeś w nieuchronność rosyjskiej inwazji na pełną skalę?
— Nie, nie wierzyłem. Wydawało mi się, że taki scenariusz był prawdopodobny wcześniej, ale na pewno nie w 2022 roku, kiedy większość Ukraińców znała już odpowiedź na pytanie o swoją tożsamość. Znając nastroje wewnątrz kraju nie rozumiałem, dlaczego i w jakim celu to zrobili. Bo było oczywiste, że nikt tu nie czekał na Rosję.Teraz wiemy na pewno, że poglądy Ukraińców nie mają dla okupantów znaczenia: dla bardziej lojalnych mają obozy filtracyjne, a niewolę i śmierć dla nielojalnych... Pierwszego dnia wojny na pełną skalę moi przyjaciele i ja zrobiliśmy ogromną liczbę koktajli Mołotowa. Nie pytajcie, po co nam one we Lwowie, to był rodzaj paniki. Tego samego dnia poszedłem do wojskowego biura rejestracji i poboru, które było pełne ludzi.Do końca 2023 roku służyłem w kompanii piechoty jako sanitariusz bojowy, ewakuując rannych.
Teraz tymczasowo pełnię funkcję szefa jednostki medycznej batalionu. Do moich dotychczasowych obowiązków dodałem organizację logistyki medycznej.Z jednej strony to wszystko na pewno stało się trudniejsze: nie można porównywać skali wojny sprzed 2022 roku i obecnej. Ale z drugiej strony w ciągu tych lat udało mi się dostosować. Zmęczenie narasta, lecz świadomość potrzeby pozostania tutaj i kontynuowania walki pozostaje.
Co motywuje cię do kontynuowania tej walki?
– Przede wszystkim moi bliscy: moja córka, moja dziewczyna. Myślę o ich przyszłości. Chcę, żeby żyły w wolnym i bezpiecznym kraju.
Kiedy jestem na froncie, nie ma nic ważniejszego niż moi towarzysze. Jesteśmy dla siebie kimś więcej niż tylko przyjaciółmi.Nie mogę powiedzieć, że walczę abstrakcyjnie: „za wszystkich ludzi” lub patetycznie: „za Ukrainę”. Ukraina jest dla nas zupełnie inna. Kiedy rozmawiam o tym z chłopakami w szatni, wciąż przekonuję się, jak różnie widzimy naszą przyszłość.
Wydaje mi się, że to, że jesteśmy tak różni, jest naszą siłą. Chciałbym, abyśmy byli w stanie zbudować wielokulturowe społeczeństwo, w którym panuje prawdziwa równość i szacunek dla różnych opinii. Nie widzę naszego kraju jako dłoni z pięcioma identycznymi palcami. Wszystkie nasze palce są wyjątkowe i chciałbym, aby miały prawo i możliwość takimi pozostać.
Jestem na wojnie również dlatego, że walczę o swoje prawo do życia. Czuję, że jeszcze nie pożyłem, jeszcze nie poznałem siebie i tego świata.
Staram się wywalczyć prawo do zaprzestania opowiadania historii z pierwszej linii frontu, bo są one tylko częścią mojego życia. Nie chcę utkwić w tym na zawsze. Chcę innych doświadczeń i wydarzeń, które nie są związane z wojną. Dlatego robię wszystko, co w mojej mocy, aby przybliżyć nasze zwycięstwo.
Trudną sytuację na froncie komplikuje brak amunicji. Czy teraz brakuje pocisków?
— To jest bardzo odczuwalne. Wszyscy wiedzą, że nasi ludzie mają do czynienia z niesamowicie trudnymi warunkami, ale nie wiem, jak opisać sytuację, gdy jesteś prawie w tym samym okopie co wróg i otrzymujesz dwie wiadomości z kwatery głównej: dobrą i złą.
Dobra jest taka, że trafiliśmy trzy moździerze wroga. Zła – że to były trzy moździerze z czterdziestu.
Jednym z największych problemów są kierowane bomby wroga. Jesteśmy w ziemiance, która znajduje się dwa metry pod ziemią. Atak z powietrza tworzy dziurę głęboką na dwa piętra. Sytuacja z bronią i amunicją jest bardzo trudna i nie przeżyjemy bez pomocy naszych partnerów.
Jako medyk zawsze powtarzam, że to nie bandaże ratują życie żołnierza, lecz amunicja. Pocisk wystrzelony w kierunku pozycji wroga pomaga ocalić o wiele więcej istnień niż pierwsza pomoc dla rannych. Potrzebujemy broni.
Mieliśmy próbę w teatrze, a za oknem byli studenci, którzy przyszli na lwowski Majdan. Patrzyłem na nich i nagle zdałem sobie sprawę, że tkwię we własnej bańce, oderwany od rzeczywistości. Odszedłem więc z teatru, by zrobić coś ważniejszego – mówi aktor i wojskowy sanitariusz Roman Krywdyk. Oto kolejna opowieść powstała w ramach naszego specjalnego projektu „Oblicza wojny. Młodzież”
Po raz pierwszy na wojnę poszła w 2014 r., gdy Rosja zajęła Krym i część obwodów ługańskiego i donieckiego. Miała wtedy 23 lata. Dołączyła do ochotniczego batalionu Azow. Po trzech latach wróciła do cywilnego życia: urodziła córkę, pracowała w branży restauracyjnej, była dziennikarką i redaktorką kilku kanałów na Telegramie.
Gdy wybuchła wojna na pełną skalę, już pierwszego dnia zostawiła córkę z ojcem i udała się do bazy szpitalników. Na początku marca została wysłana jako sanitariuszka bojowa do obwodu kijowskiego, gdzie toczyły się ciężkie walki.
Teraz wszystko jest inaczej
Pracowałam do późna, poszłam spać o 3 nad ranem, zasnęłam spokojnie i nie słyszałam porannych eksplozji – Iryna wspomina ostatnią noc przed inwazją. – Ale ponieważ od dawna rozumiałam, że inwazja nastąpi, spakowałam już walizkę dla mojego dziecka i plecak.
Szkolenie medyczne przeszła w 2014 roku. Wtedy na jej decyzję o wyjeździe na front wpłynęła rozmowa z przyjacielem
Na początku pomagałam batalionowi Azow jako wolontariuszka. Dużo rozmawiałam z Mykołą Berezowem, nieżyjącym już mężem Tetiany Czornowoł [ukraińska dziennikarka, aktywistka Euromajdanu i posłanka – red.]. Kiedyś powiedział do mnie: „Dlaczego tam siedzisz? Chodź do nas”. Następnego dnia, był sierpień, kupiłam bilet do Melitopola, a stamtąd pojechałam do wsi Urzuf w obwodzie donieckim. Byłam w drodze, gdy Mykoła zmarł...
W batalionie zostałam przydzielona do logistyki, potem pracowałam w służbie prasowej. Byłam w Azowie przez rok, później zaczęłam jeździć na front w ramach współpracy cywilno-wojskowej z różnymi brygadami. Ukończyłam kurs medycyny taktycznej. Dużo widziałam, wiele razy byłam pod ostrzałem, chociaż nie przebywałam na linii frontu przez cały czas na linii frontu – przychodziłam i wracałam. Teraz wszystko jest inaczej. Jestem na wojnie od ponad dwóch lat.
Gdy widzisz zbrodnie, chcesz iść na front
Zarówno w 2014, jak w 2022 roku decyzja o wyruszeniu na wojnę wydawała mi się oczywista.
Jestem sierotą, więc gdyby coś mi się stało 10 lat temu, nikt by po mnie nie zapłakał. Chciałam chronić tych, którzy mieli rodziny, by najbliżsi ich nie stracili.
A potem sama zostałam matką. W 2022 roku poszłam na wojnę, bo nie chcę, by moja córka musiała walczyć. To my musimy tę wojnę zakończyć, a nie nasze dzieci
Motywacja do bycia na froncie rośnie tylko wtedy, gdy widzisz konsekwencje obecności okupantów na naszych terytoriach – na przykład zgwałcone dzieci w wieku mojej córki. Nie byłam w Buczy, ale wiele widziałam w Jabłoniwce, w dzielnicy Fastiw, gdzie przyjechaliśmy po deokupacji.
Pamiętam konwój ewakuacyjny w rejonie makarowskim, obwód kijowski. Nie wiem, kto poradził jadącym w nim ludziom, by obwiązali samochody białymi szmatami i napisali na nich „Dzieci”. Tego się nie robiło, bo właśnie takie samochody stawały się celem okupantów. W konwoju jechały też samochody z czerwonymi krzyżami. Okupanci go ostrzelali. Pobiegliśmy na pomoc. W jednym mikrobusie były ranne dzieci i dorośli, pełno krwi... Te obrazy wciąż stoją mi przed oczami.
Nie bać się zamykać oczu żołnierzom
Później, w sektorze chersońskim, Iryna była częścią grupy współpracy cywilno-wojskowej (CMC). Zajmowała się ciałami poległych żołnierzy.
Chłopaki zabierali ciała z pola bitwy, moim zadaniem było wyjmowanie ich z ciężarówek-chłodni i badanie. Proces jest, delikatnie mówiąc, nieprzyjemny: wyjmujesz ciało z worka, szukasz blizn i tatuaży. Jedna dziewczyna, również sanitariuszka, nauczyła mnie nie bać się zamykać żołnierzom oczy.
Często wśród martwych odnajdujesz swoich towarzyszy. Najgorzej było w sektorze Bachmut, gdzie zginęło wielu moich przyjaciół. Nierzadko byłam jedną z pierwszych, którzy dowiadywali się o ich śmierci. I nie miałam prawa nikomu o tym mówić, dopóki nie zostały oficjalnie poinformowane ich rodziny.
Zdarza się, że badasz ciało, a w kieszeni zmarłego dzwoni telefon. To ktoś z jego rodziny. Martwi się, ma nadzieję, a ja nie mogę odebrać tego telefonu
Możesz odbierać takie telefony tylko wtedy, gdy to „pięćsetka” – ciało niezidentyfikowanej osoby. W takim przypadku telefon może pomóc. Ale nawet jeśli odbiorę, nie mam prawo powiedzieć, że ten człowiek nie żyje. Muszę skłamać, że właśnie znaleźliśmy telefon.
Gdy słyszę: "Nie możesz uratować wszystkich"…
Większość personelu CMC to kobiety. Mało który mężczyzna jest w stanie wytrzymać takie obciążenie emocjonalne. Ale to dopada nas później. Starasz się, jak możesz, ale w pewnym momencie po prostu wariujesz.
Mam koszmary. Ludzie, którym nie mogłam pomóc. Chłopak, za którym bardzo prosiłam, żeby nie wysyłali go na misję tamtego dnia – ale wysłali i zginął
Albo żołnierz, który zgubił się na polu bitwy, a potem, ranny, przypadkowo wczołgał się na okupowane terytorium. Miał radio. Powiedział, że jest ranny i leży na drodze. Znaleźliśmy go z pomocą drona, ale każdy centymetr terenu był zajęty przez okupantów. Nie mogliśmy się tam dostać. Przez trzy dni wykrwawiał się na śmierć, prosząc nas o ratunek...
Wszyscy mówią, że nie powinnam się obwiniać. Ale gdy ktoś mi mówi: „Nie możesz uratować wszystkich”, wpadam w szał. Bardzo trudno sobie z tym poradzić.
Pierwszy atak paniki miałam w 2016 roku w Kijowie. Poszłam wtedy do szpitala, pomogło. Ale teraz, kiedy cały czas jestem na wojnie, trudno mi znaleźć psychiatrę z odpowiednim doświadczeniem. To, co nam oferują wolontariusze, nie zawsze jest skuteczne. A czasami wydaje się, że znalazłaś terapeutę, tyle że nie masz ani możliwości, ani siły, by się z nim skontaktować.
Wojna bardzo mnie zmieniła
Na froncie jest ciężko, lecz w domu wcale nie jest łatwiej. Mój ostatni urlop był bardzo trudny – miałam ciągłe ataki paniki, z których jeden zakończył się kryzysem nadciśnieniowym. Byłam wtedy w domu we Lwowie. Wychodzisz na zewnątrz i jest za dużo światła. Tak dużo, że bolą cię oczy. Hałas przyprawia mnie o zawroty głowy i mdłości. A ludzie...
Rozumiem, że nie każdy musi walczyć, ale dziwnie jest widzieć tylu młodych, silnych mężczyzn bawiących się, cieszących się życiem, jakby nie było wojny. A niektórzy patrzą na mnie wojskowym mundurze z nieskrywaną pogardą...
Wojna zdecydowanie mnie zmieniła. Stałam się bardziej agresywna i nietolerancyjna. Szybko wpadam w złość. Czasami myślę, że to nie ja, bo tak naprawdę taka nie jestem...
Przed wojną na pełną skalę nie wiedziałam, że oczy dorosłego człowieka mogą zmieniać kolor. Do 24 lutego moje były jasnobrązowe, a teraz są czarne. Bałam się. Nawet nie śmierci, ale fizycznego bólu. Widziałam zbyt wiele ciężkich obrażeń, zbyt wiele bólu innych. Teraz się boję, że to samo może przydarzyć się mnie.
Dzwonię do córki nawet z okopów
Mimo wszystko Iryna Kovalenko pozostaje na froncie. Robi to dla swojej córki.
Bohdana i ja jesteśmy w kontakcie wideo każdego dnia – Iryna się uśmiecha. – Dzwonię do niej nawet z okopów. Ma pięć lat. Wie, że jesteśmy na wojnie, że ludzie, którzy umierają, są zakopywani w ziemi, ale ich dusze idą do nieba.
Tych na linii frontu nazywa „Ukrainą”. Mówi swoim przyjaciołom: „Moja mama to Ukraina, ona nas chroni”.
Pamiętam, jak kiedyś stałyśmy razem na przystanku tramwajowym i zobaczyłyśmy mężczyznę z protezą nogi. Bohdana powiedziała głośno: „Mamo, zobacz, Ukraina stoi!”. Uśmiechnął się
Córka dała mi jednorożca i kucyka na łańcuszku, nigdy ich nie zdejmuję. Starałam się robić wszystko, by nie kojarzyła „mamy w pracy” z „mamą w niebezpieczeństwie”. Ale ostatnio poprosiła mnie, żebym nie umierała przed jej urodzinami, na które obiecałam przyjechać. „To znaczy, że po twoich urodzinach już mogę?” – zapytałam żartem. Ale ona rozumie znacznie więcej, niż myślałam.
Im jest mi gorzej, tym jaśniejszy mam makijaż
Iryna nie zgadza się z powszechnym przekonaniem, że na wojnie człowiek nie ma płci i jest po prostu „jednostką bojową”.
Nie lubię feminizmu, jeśli graniczy z szaleństwem. Jestem kobietą i oczywiście różnię się od mężczyzn. Zazwyczaj sama noszę swój plecak medyczny. Ale kiedy zostaliśmy namierzeni przez wrogie drony kamikadze i biegliśmy środkiem otwartego pola, chłopaki zobaczyli, że brakuje mi tchu i zabrali mi plecak, a ja byłam im bardzo wdzięczna.
Potrafię rozpalić w piecu szybciej niż chłopaki. Ale nie będę rąbać drewna ani naprawiać samochodu – od tego są mężczyźni.
Mogę umyć się w balii i ubrać w dwie minuty, ale kiedy mam okazję, jadę do miasta w pobliżu frontu, by zrobić sobie paznokcie. Nawet gdy miałam zapalenie płuc, nie zapomniałam o czerwonej szmince. Nawet w piwnicy mogę sobie zrobić maseczkę na twarz. To mnie uspokaja, to rodzaj medytacji.
Nie mam problemów w relacjach z większością moich kolegów żołnierzy, ale wszystko może się zdarzyć. Spotkałam się z seksizmem. Dzieje się tak, gdy dostajesz stopień i słyszysz komentarz od mężczyzny: „Och, sama się o to prosiłaś”. Nie musisz się długo zastanawiać, by zrozumieć, co miał na myśli.
Spotkałam się też z molestowaniem. Są mężczyźni, którzy nie rozumieją słowa „nie”. Zazwyczaj to żonaci wujkowie, którzy nagle uznają, że kochają cię na zabój. Celowo zaczynają stwarzać ci problemy, które później sami rozwiązują, pokazując, jakimi są bohaterami. Byłam nękana przez dowódcę innego batalionu. Kiedyś niespodziewanie przyszedł do mojego namiotu, bo chciał „razem popatrzeć na gwiazdy”. Były też inne przypadki... Teraz jestem w brygadzie, gdzie na szczęście nie ma takich rzeczy.
Żeby nie odwracać wzroku
Mój mąż też jest na wojnie. Służy w innym batalionie. To trudne, gdy jedno z partnerów jest na wojnie, ale gdy walczą oboje, jest jeszcze trudniej. Siedzisz w piwnicy pod ostrzałem, on jest cztery godziny drogi stąd, na innej pozycji. A potem traci połączenie...
Wydaje się, że jesteś blisko, ale nie możesz do niego pójść. I wiesz z grubsza, co dzieje się na pozycjach, na których on jest. Czasami myślę, że lepiej nie wiedzieć. Wielu walczących mężów nie przekazuje swym żonom żadnych szczegółów z pierwszej linii frontu. Byłoby lepiej, gdybym ja też nie znała tych szczegółów.
Kiedy ludzie pytają, co pomaga mi wytrwać, nie wiem, co powiedzieć. Wiem tylko, że trwam na wojnie wbrew wszelkim przeciwnościom. Często wspominam mojego mądrego dziadka, który mnie wychował. Nauczył mnie nie kłamać. Pamiętam, jak kiedyś, w dzieciństwie, obiecałam psu kiełbasę, ale mu jej nie dałam, bo zapomniałam.
Dziadek wytłumaczył mi, że tak nie można: jeśli coś obiecujesz, musisz dotrzymać słowa. Powiedział, że tylko wtedy będę w stanie spojrzeć na siebie w lustrze bez odwracania wzroku. Teraz mogę spojrzeć na siebie w lustrze. Nie z szacunkiem... ale nie wzroku nie odwracam.
Sestry prezentują specjalny projekt „Twarze wojny. Młodzież”. Piszemy o ludziach, którzy bronią Ukrainy w nadziei, że jutro będą w niej żyć i kochać, szczęśliwi. Od pomocy i determinacji Zachodu zależy, czy wszyscy będziemy mieli to „jutro”.
Obecnie w kraju przebywa ponad 102 000 ukraińskich uchodźców objętych tymczasową ochroną. Wskaźnik zatrudnienia jest nadal niski: na koniec 2023 r. oficjalnie zatrudnionych było tylko 15 000 uchodźców. To znacznie mniej niż w sąsiedniej Wielkiej Brytanii, gdzie zatrudnionych jest ponad 52% Ukraińców.
Dowiedziałyśmy się, z czego wynikają te statystyki i jak wygląda życie ukraińskich uchodźców w Irlandii.
Dwa tygodnie na krzesłach
Anastasia Solopenko przybyła do Irlandii w sierpniu 2022 roku. Wojna dwukrotnie zniszczyła jej życie: w 2014 r., kiedy musiała uciekać z rodzinnego Ługańska, oraz w 2022 r., kiedy opuściła Kijów. Mówiąc o swoich doświadczeniach związanych z przyjazdem do Irlandii, Anastasia zauważa, że jeśli nie masz u kogo się zatrzymać, musisz być przygotowany na spanie w budynkach … urzędów.
— Wszyscy uchodźcy są wysyłani do hotelu City West w pobliżu lotniska w Dublinie. Ale nie umieszcza się ich w pokojach w tym hotelu, są wysyłani do wielkiej sali. Tam muszą mieszkać nawet kilka tygodni, nim skończy się procedura przyjmowania ich do kraju.
Ludzie śpią tu na krzesłach, całe rodziny z dziećmi i osoby starsze.
Mówią, że w wyjątkowych przypadkach wolontariusze mogą poprosić hotel o udostępnienie pokoju na przykład, jeśli ktoś jest niepełnosprawny lub ma bardzo małe dziecko. Spędziłem w City West trzy dni. Znam osoby, które musiały tam siedzieć dwa tygodnie.
Po załatwieniu formalności rozpoczyna się etap przesiedlenia. Ja, wraz z innymi ukraińskimi dziewczynami, zostałam najpierw umieszczona w akademiku niedaleko Dublina. Warunki były dobre: osobny pokój z prysznicem i toaletą, tylko kuchnia była wspólna. Ale po kilku tygodniach przyjechali studenci, więc musiałyśmy się wyprowadzić. Następnie niektórzy z nas zostali przeniesieni do innych akademików, niektórzy do domów, które właściciele nieruchomości udostępnili specjalnie dla ukraińskich uchodźców, a niektórzy nawet do … średniowiecznych zamków - osobiście znam taki przypadek. Brzmi to romantycznie, ale w rzeczywistości w tych zamkach jest bardzo zimne, a w niektórych nie ma nawet toalet.
Zostałam wysłans do akademika. Zakwaterowanie było darmowe, płaciliśmy tylko za prąd. Ceny w Irlandii są wysokie, więc każdy pokój kosztował około stu euro miesięcznie. Starałam się nie korzystać z ogrzewania, ale nie dało się bez niego obejść - w Irlandii jest bardzo wilgotno i wietrznie, cały czas pada. Okna są stare, wszędzie są pęknięcia i często tworzy się pleśń.
Zarówno akademiki, jak i zamki są uważane za zakwaterowanie tymczasowe. Zakłada się, że uchodźcy przeniosą się do mieszkań, które sami wynajmą. Jednak w praktyce sytuacja wygląda inaczej. Wielu z nich mieszka w tych lokalach od prawie dwóch lat. W Irlandii, jeśli nie masz pracy, wynajęcie domu jest prawie niemożliwe. Pierwszą rzeczą, na którą zwraca uwagę wynajmujący, jest stabilny dochód. Pomoc społeczna, którą otrzymują tutaj bezrobotni Ukraińcy, nie wystarcza na wynajęcie mieszkania. Chociaż kwota zasiłku w Irlandii jest wysoka (220 euro na osobę tygodniowo), koszt wynajmu jest nadal wyższy niż miesięczna kwota zasiłku. Na przykład otrzymujesz 880 euro, a nie ma mieszkania za mniej niż 1000 euro. A nadal musisz jakoś jeść i żyć. Innymi słowy, aby wynająć mieszkanie, trzeba pracować. Ponieważ nie każdy może znaleźć pracę (i nie każdy aktywnie jej szuka), wiele osób mieszka w akademikach.
Nadal istnieje możliwość otrzymania domu modułowego od państwa, ale musisz być czteroosobową rodziną - nie więcej i nie mniej. Domy te są przeznaczone dla czterech osób. Nie wolno w nich mieszkać ze zwierzętami. Koszt miesięcznego czynszu za taki dom wynosi 16% dochodu rodziny (pensji lub zasiłku) plus media. Zgodnie z warunkami umów, rodzina płaci w ramach tego programu przez trzy lata, po czym dom staje się warunkowo ich własnością: to znaczy, że nie muszą już płacić rat, ale nie mogą domu ani sprzedać, ani wynająć. A kiedy opuszczają Irlandię, tracą prawo do mieszkania w nim.
Wynajmowałam mieszkanie, kiedy moja siostra przyjechała do Irlandii i zdecydowałyśmy się zamieszkać razem.
Znalezienie mieszkania zajęło mi sześć miesięcy (!). Często nawet fakt, że masz pracę i dochód, nie wystarcza, aby wynajmujący cię wybrał - jest wielu kandydatów na mieszkanie. Poprosiłem nawet organizację, która umieściła mnie w akademiku, aby dała mi referencje, że jestem odpowiednią i bezkonfliktową osobą
Pośrednik w końcu pomógł nam znaleźć mieszkanie z dwiema sypialniami w bardzo dobrej cenie - 1100 euro miesięcznie. Cena jest naprawdę bardzo dobra - w naszej okolicy (mieszkamy w Limerick na zachodnim wybrzeżu Irlandii) mieszkania z dwiema sypialniami kosztują od 1500 do 2000 euro miesięcznie.
Trzy prace w jednej
Pierwszą pracą Anastasii w Irlandii był supermarket.
— To było jedyne miejsce, w którym odpowiedzieli na moje CV — mówi Anastasia. — Przyjechałam do Irlandii z minimalną znajomością angielskiego. Są tutaj darmowe kursy dla obcokrajowców, ale moim zdaniem nie przynoszą one większych korzyści. Najbardziej efektywny był dla mnie trzymiesięczny kurs online w ukraińskiej szkole prywatnej. Rozmowa kwalifikacyjna była wyzwaniem: nie byłam pewna swojego angielskiego, a Irlandczyk, który zadawał mi pytania, nie wymawiał niektórych dźwięków. Myślę, że zrozumiałam go tylko dzięki przypływowi adrenaliny.
To była ciężka praca w trudnych warunkach. Dostałam do podpisania trzy umowy na raz, zgodnie z którymi miałam pracować w piekarni, przy kasie i w dziale gotowania. Zgodnie z prawem pracodawca nie może dać pracownikowi więcej niż 40 godzin pracy tygodniowo. Ale zgodnie z umową, pracodawca może wymyślić nowy harmonogram każdego dnia, co nie daje Ci możliwości zaplanowania czegokolwiek.
Jednego dnia pracujesz do późna, a następnego przychodzisz o szóstej rano.
Po tym, jak mój pracodawca dowiedział się, że szukam nowej pracy, przestał dawać mi wystarczającą liczbę godzin pracy: zamiast 1700 euro dostałem 1200. Jeśli wynajmujesz dom i żyjesz od wypłaty do wypłaty, sytuacja może być krytyczna.
Teraz pracuję dla międzynarodowej firmy, która sprzedaje i kupuje bilety na eventy. Jestem pracowniczką obsługi klienta, moim zadaniem jest komunikowanie się z klientami przez telefon. Mój poziom angielskiego pozwala mi na to, choć na początku bałam się, że sobie nie poradzę. Nową pracę znalazłam z polecenia znajomego. Moje doświadczenie w Irlandii było dodatkowym atutem. Kilka Ukrainek, które znam, znalazło tu pracę dzięki agencjom rekrutacyjnym. W przeciwieństwie do państwowych centrów zatrudnienia, takie agencje są naprawdę zainteresowane znalezieniem pracy dla danej osoby, ponieważ otrzymują wtedy procent od jej wynagrodzenia. Jednocześnie, dopóki nie znajdziesz pracy, nie musisz nic płacić agencji.
Lokalne giełdy pracy usilnie starają się teraz zmusić osoby, które nie pracują bez ważnych powodów (niepełnosprawność, bardzo małe dzieci, studia uniwersyteckie), aby to zrobiły. Nie odbierają zasiłku od razu, ale mogą na przykład wysłać cię do prac społecznych: zamiatania ulic, zbierania lub sortowania śmieci. Jeśli odmówisz, przestają ci wypłać świadczenia. Uczęszczanie na kursy językowe w Irlandii nie jest uważane za ważny powód, aby nie pracować.
Przede wszystkim liczą się rekomendacje sąsiadów
Ukrainka Ivanna Kopchuk zaczęła pracować niemal natychmiast. W Ukrainie Ivanna miała własną markę odzieżową i sklep, który został otwarty tuż przed inwazją na pełną skalę. Znajdując się w Irlandii z minimalną znajomością języka angielskiego, Ivanna zdecydowała się na pracę w branży sprzątającej, co przerodziło się w założenie własnej firmy.
— Przeszłam przez City West dwa razy: pierwszy raz w czerwcu 2022 roku, kiedy przyjechałam sama, a potem ponownie, kiedy przywiozłam do Irlandii mojego 15-letniego syna, którego początkowo zostawiłam z rodziną na Zakarpaciu, nie wiedząc, co nas czeka w Irlandii — mówi Ivanna Kopchuk. Potem znalazłam w Internecie Irlandkę, która zgodziła się umieścić mnie w swoim domu. Zatrzymałam się u niej za darmo, a oprócz mnie przyjęła także hiszpańskiego studenta, który przyjechał do Irlandii w ramach programu wymiany. Nie mogła już przyjąć mojego syna do swojego domu - nie było miejsca. Musieliśmy z dzieckiem znów przejść przez City West.
Tym razem wysłano nas do miasteczka namiotowego w Dublinie. To ogromne pomieszczenie przypominające salę gimnastyczną z pięćdziesięcioma odgrodzonymi od siebie łóżkami. Zostaliśmy tam przez dwa tygodnie, po czym przeniesiono nas do szkolnego internatu 50 kilometrów od Dublina. Nie było to zbyt wygodne, ponieważ w tym czasie założyłam już swoją firmę w zupełnie innym mieście - tam, gdzie mieszkałem z moją irlandzką rodziną. Dojazd tam transportem publicznym zajmował mi trzy godziny w jedną stronę. Zaczęłam więc szukać mieszkania do wynajęcia.
W Dublinie ceny są wyższe niż w innych miastach
Dzięki znajomemu wolontariuszowi Ivanna znalazła irlandzką rodzinę, która wynajmowała pokoje w swoim domu w Dublinie. Ivanna i jej syn wynajęli dwa pokoje.
— W Dublinie ceny są wyższe niż w innych miastach - wynajęcie pokoju zaczyna się od 700 euro — mówi Ivanna. — Jeśli wynajmujesz mieszkanie z jedną sypialnią, jest to co najmniej 1800 euro. Dom kosztuje od 2200 euro miesięcznie. W Irlandii istnieje program, w ramach którego państwo może zrekompensować do 30% czynszu, jeśli dochód rodziny jest niewystarczający. Nie ubiegałam się o ten program, ale wiem od innych, że działa.
Mówiąc o tym, jak założyła swoją firmę sprzątającą, Ivanna mówi, że wszystko zaczęło się od pomysłu Irlandki z sąsiedztwa jej współlokatorki.
— Kiedy mieszkałam w moim pierwszym akademiku, zaproponowano nam, żebyśmy w nim sprzątali — mówi Ivanna. — Zgodziłam się i była to moja pierwsza praca na pół etatu. A potem Irlandka, u której mieszkałam, powiedziała, że może zaoferować moje usługi na czacie lokalnej społeczności. W Irlandii żadne ogłoszenia nie działają tak dobrze, jak rekomendacje sąsiadów. Szybko więc zdobyłam pierwszych klientów. Najpierw byli to znajomi mojego gospodarza, potem ich znajomi i znajomi ich znajomych. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że fizycznie nie poradzę sobie sama z taką ilością zleceń, musiałam otworzyć firmę i zatrudnić pracowników.
Założenie firmy w Irlandii nie jest trudne. Nie potrzebowałam żadnego kapitału początkowego - nie kupiłam żadnego sprzętu, tylko detergenty. To, co wyróżniało firmę, to fakt, że wszystkie te produkty były przyjazne dla środowiska. Te, które znajdowały się w domach klientów, były toksyczne i trudne w użyciu.
Nie miałam problemów ze znalezieniem pracowników do firmy. A raczej pracownic. Obecnie zatrudniam 14 Ukrainek. Ludzie czasem się zmieniają, ale nie jest trudno znaleźć zastępstwo - ta praca nie wymaga znajomości angielskiego, a dla wielu naszych dziewczyn to jest właśnie to, czego potrzebują. Sama już nie wyjeżdżam na zlecenia. Zajmuję się organizacją procesu i rozwojem biznesu. W tym czasie znacznie poprawiłam swój angielski, więc korespondencja i rozmowy telefoniczne z klientami nie stanowią już problemu. Firma księgowa zajmuje się wynagrodzeniami i podatkami.
Teraz planujemy zakup sprzętu i samochodu. Mamy własną stronę internetową i strony w mediach społecznościowych, które aktywnie promuję. Irlandczykom podoba się jakość naszej pracy i chętnie dzielą się naszymi kontaktami ze swoimi znajomymi. My z kolei lubimy pracować z Irlandczykami. Większość z nich to bardzo uprzejmi i przyjaźni ludzie.
Jedną z głównych zasad w irlandzkich szkołach jest przeciwdziałanie nękaniu
— Obawiałam się, że mój 15-letni syn będzie miał trudności z przystosowaniem się do nowego kraju, ale polubił irlandzką szkołę. Jedną z głównych zasad w irlandzkich szkołach jest przeciwdziałanie zastraszaniu. Dziecko nie zostanie zbesztane przy wszystkich: jeśli ktoś ma do niego pretensje, powie mu to na boku. Nikt nawet nie ogłasza ocen w obecności innych dzieci - ani dobrych, ani złych. Wyniki za semestr są wysyłane do rodziców pocztą, a postępy są oceniane procentowo. Jeśli dziecko jest chore i opuszcza lekcje, musi to zostać odnotowane w specjalnej aplikacji online. Spóźnienia również są tam odnotowywane. W pewnym sensie program szkolny jest nawet łatwiejszy niż ukraiński. Aby ułatwić synowi adaptację, osobno zapisałam go na kurs angielskiego w ukraińskiej szkole online, gdzie uczył się codziennie po szkole w irlandzkiej szkole.
Ivanna nie tylko założyła firmę sprzątającą, ale jest także członkiem klubu biznesowego Innovative, który wspiera ukraińskich przedsiębiorców.
— Wszystko zaczęło się od naszego wolontariatu w Ukraińskim Centrum Kryzysowym w Irlandii —mówi Ivanna. — Pierwsze spotkania, na których omawialiśmy niuanse prowadzenia działalności gospodarczej w tym kraju, odbyły się właśnie wtedy. Pojawiło się coraz więcej próśb od Ukraińców, którzy chcieli założyć tu własną firmę - i stopniowo przekształciło się to w klub biznesowy, w którym organizujemy konsultacje z księgowymi, prawnikami i innymi profesjonalistami, którzy mogą pomóc zrozumieć niuanse. Początkowo klub działał tylko w Irlandii, ale teraz jest również dostępny w Szwajcarii, Niemczech, Wielkiej Brytanii i Hiszpanii. Planujemy otwarcie jego filii również w innych krajach europejskich, ponieważ wszędzie potrzebna jest pomoc dla uchodźców, którzy chcą rozpocząć własną działalność gospodarczą. Kolejną zaletą klubu jest to, że jego członkowie mają możliwość dzielenia się swoimi doświadczeniami. Na przykład znam już wielu Ukraińców, którzy również otworzyli własne firmy w Irlandii w różnych dziedzinach: naprawy, restauracje, usługi pocztowe, salony piękności, a nawet agencje rekrutacyjne.
W Irlandii panuje kryzys mieszkaniowy
Dla nowo przybyłych Ukraińców jedynym sposobem na życie w Irlandii jest oficjalna praca tutaj.
Nowe zasady dla ukraińskich uchodźców w Irlandii, które pięciokrotnie zmniejszają świadczenia socjalne, mają zastosowanie tylko do tych Ukraińców, którzy przybyli do kraju od lutego 2024 roku. Dla tych, którzy przybyli wcześniej, kwota płatności pozostaje obecnie niezmieniona. Jeśli chodzi o nowo przybyłych Ukraińców, minister ochrony socjalnej Irlandii Heather Humphreys zauważyła, że osoba otrzyma 38,80 euro tygodniowo zamiast 220 euro, o ile będzie mieszkać w tymczasowym mieszkaniu publicznym. Po wynajęciu własnego mieszkania będą mogli otrzymywać 220 euro tygodniowo.
Ale w Irlandii panuje kryzys mieszkaniowy, więc mieszkania są wynajmowane głównie tym, którzy mają już pracę. A jeśli dana osoba już pracuje, nie jest uprawniona do świadczeń państwowych. Tak więc jedynym sposobem na pozostanie w Irlandii jest oficjalna praca.
Kolejną innowacją irlandzkiego rządu jest to, że od teraz Ukraińcy nie będą mogli przebywać w tymczasowych mieszkaniach zapewnianych przez państwo dłużej niż 90 dni, co oznacza, że mają tylko trzy miesiące na znalezienie pracy i mieszkania. Ale znowu, dotyczy to nowo przybyłych. Dla tych, którym udało się przybyć przed 2024 r., nie ma ograniczeń dotyczących życia w tymczasowym zakwaterowaniu.
Heather Humphreys powiedziała również, że od teraz specjalne ośrodki dla uchodźców będą przyjmować tylko Ukraińców, którzy przyjeżdżają do kraju po raz pierwszy. Jeśli chodzi o osoby mieszkające w tymczasowych mieszkaniach zapewnianych przez państwo, nie mogą one opuścić Irlandii ani na jeden dzień. W październiku 2023 r. rząd zmniejszył liczbę możliwych siedmiu dni wyjazdu do zera, tłumacząc, że w kraju brakuje miejsc do przyjmowania uchodźców. Przepisy stanowią, że w wyjątkowych przypadkach (jeśli istnieje naprawdę dobry powód do krótkoterminowego wyjazdu) Ukrainiec musi powiadomić Departament Integracji. Jeśli spełni prośbę, będzie mógł się przesiedlić, ale nie w to samo miejsce, w którym mieszkał wcześniej.
Komentując te pomysły, premier Irlandii Leo Varadkar zauważył, że podczas gdy wojna na Ukrainie trwa, Ukraińcy z pewnością będą mogli pozostać w kraju, ale sensowne jest "zrównanie wsparcia Irlandii ze wsparciem innych krajów UE".
Irlandia tnie pomoc socjalną. Chce zmniejszyć atrakcyjność swojego kraju dla uchodźców.
Ewakuacja z Irpienia była jednym z najbardziej dramatycznych wydarzeń pierwszych miesięcy wojny na pełną skalę. Sąsiednia Bucza była już okupowana przez Rosjan. Z Irpienia uciekał, kto mógł — rodziny z dziećmi, starsi ludzie.
Nie wierzyłam w wielką wojnę
Wśród nich była Julia Pawluk, jej mąż i sześciomiesięczna córka Emma.
— To był najbardziej przerażający moment w moim życiu. Byłam zrozpaczona, niemal w histerii — wyznaje w rozmowie z Sestry.eu
To zdjęcie zrobił ukraiński fotograf Maksym Dondiuk w Irpieniu, w obwodzie kijowskim, 5 marca 2022 r.
Julia przyznaje, że nie wierzyła w ostrzeżenia tych, którzy spodziewali się wielkiej wojny.
— Wszyscy mamy wspomnienia z ostatnich dni przed wojną. Pamiętam, jak wieczorem 23 lutego spacerowałam z Ołehem, moim mężem, i dzieckiem po jednym z parków Irpienia. Rozmawialiśmy o wiadomościach — wspomina Julia.
— Informacje o zbliżającej się wojnie wydawały nam się kolejną mistyfikacją, próbą przestraszenia ludzi. Jak mogło dojść do wojny w XXI wieku, i to w Kijowie? Nie wierzyliśmy w to i nawet nie myśleliśmy o pakowaniu walizek.
Eksplozje usłyszałam o 4 nad ranem. Obudziłam męża. Wszedł na sociale, ale nie znalazł żadnych informacji. Postanowiliśmy wrócić do spania i wtedy usłyszeliśmy kolejną eksplozję — prawdopodobnie w Hostomlu. Potem zobaczyliśmy wiadomość, że Putin ogłosił operację specjalną.
Mój teść, w przeciwieństwie do nas, przygotowywał się do wojny: robił zapasy żywności i w weekendy jeździł na poligon. Ale kiedy zadzwoniliśmy do niego – teściowie mieszkają w centrum Irpienia w swoim domu, a w tym czasie nie było tam słychać żadnych eksplozji — i powiedzieliśmy mu, że wybuchła wojna, to nawet on nie uwierzył... Od razu wyruszył na front, nawet nie czekając na nas. Mój mąż, Emma i ja przenieśliśmy się do teściów jeszcze tego samego dnia. W domu było bezpieczniej niż w bloku na 10. piętrze.
Nie myśleliśmy wtedy o wyjeździe. Mieliśmy nadzieję, że walki nie potrwają długo, że ktoś przerwie ten horror. Zresztą nie mieliśmy do kogo pojechać: wszyscy nasi krewni i przyjaciele mieszkali w obwodzie kijowskim.
Strach przed nocą
W domu rodziców Ołeha nie było schronu, tylko mała piwnica. Wydawała się jeszcze mniej bezpieczna niż dom, bo pełno w niej było konserw, słoików, szkła... Byliśmy w jednym z pomieszczeń. Mój mąż mówi, że do dziś pamięta każdy dźwięk „gradu” [samobieżna wyrzutnia rakietowa „Grad” — red.], każdą przelatującą rakietę. W mojej pamięci obrazy się zamazały. Starałam się skupić na Emmie, w ten sposób chroniłam się przed strasznymi myślami. Bardzo bałam się nocy. W tamtych czasach wszyscy szczelnie zamykali okna i gasili światła. Na lokalnych czatach pojawiały się informacje o grupach dywersyjnych. Ktoś napisał, że w Irpieniu zauważono czołgi wroga ze specjalnymi oznaczeniami. To byli Czeczeni.
W Irpieniu wiele domów straciło prąd i wodę już w pierwszych dniach wojny. My wciąż mieliśmy to wszystko, ale niekończące się odgłosy eksplozji doprowadzały nas do szału. Na ewakuację zdecydowaliśmy się 4 marca, gdy nad naszym domem przeleciał helikopter i zrzucił bomby.
Upadłam na podłogę z Emmą w ramionach i myślałam, że to koniec
Stało się dla nas jasne, że będzie tylko gorzej. Następnego dnia wsadziliśmy Emmę do wózka i poszliśmy do cerkwii, gdzie zbierali ludzi do ewakuacji.
5 marca był pierwszym dniem od dawna, kiedy wyszłam na zewnątrz. Byłam zszokowana tym, co zobaczyłam. Eksplozje były jeszcze głośniejsze, jeszcze bliższe. Ulicami jeździły pojazdy wojskowe, miasto było spowite czarnym dymem. Czarny dym był wszędzie. To było jak otrzeźwienie. Dlaczego tak długo nie wyjeżdżaliśmy? Na co liczyliśmy?
Przystanek w Romaniwce
Lokalni mieszkańcy i wolontariusze zabierali ludzi z cerkwi samochodami i zawozili ich do zniszczonego mostu w Romaniwce. Przechodzili przez rzekę prowizorycznym pomostem z desek i palet, potem autobus zawoził ich do Kijowa. Długo staliśmy w tej cerkwii, bo nie chciałam wsiadać do samochodu bez męża. Ale nie chcieli go zabrać: były tylko miejsca dla kobiet i dzieci. Miałam nadzieję, że w końcu zabiorą nas wszystkich, ale nie ustąpili. Ołeh wsadził nas więc do samochodu, a sam wyruszył w drogę pieszo — ulicami, na których już toczyły się walki, a potem przez las. Straciłam z nim kontakt. Płakałam, moja wyobraźnia rysowała straszne obrazy. Tuliłam Emmę do piersi, modląc się, żeby dał jakiś znak życia.
W Romaniwce chciałam na niego poczekać, ale żołnierze przenieśli nas na drugą stronę rzeki. Pamiętam, że obok kładki w wodzie był samochód, przewrócony kołami do góry. Najpewniej spadł z mostu. Musieli w nim zginąć ludzie.
Emma chciała spać, lecz z powodu wybuchów i tego wszystkiego, co się działo, wciąż się budziła i płakała. By ją uspokoić, karmiłam ją piersią na przystanku autobusowym w pobliżu zniszczonego mostu. Następnego dnia Rosjanie zastrzelili ludzi, którzy stali na tym przystanku.
Żołnierze i przechodzący cywile namawiali mnie, bym wsiadła do jednego z autobusów wożących ludzi do Kijowa.
Ale ja nie chciałam się oddalać od Ołeha. Po raz kolejny wybierałam jego numer, szlochając, i wtedy podszedł do mnie żołnierz. — Pozwól mi potrzymać dziecko — powiedział
W jego ramionach Emma zaczęła się uspokajać. To właśnie wtedy zrobiono to zdjęcie, choć ja nie zauważyłam żadnych fotoreporterów. Byłam bardzo wdzięczna temu żołnierzowi. Pojawił się najgorszym dla mnie momencie.
Ołeh w końcu odebrał. Okazało się, że trafił pod ostrzał. Kilka pocisków przeleciało tuż nad jego głową, cudem wyszedł z tego bez szwanku. Gdy rozmawiali, był już w pobliżu zniszczonego mostu.
Karmienie piersią uratowało nas obie
W całym tym zamieszaniu nawet nie zapytałam tego żołnierza, jak ma na imię. Zdążyłam mu tylko podziękować — i wsiedliśmy z Emmą i Ołehem do autobusu ewakuacyjnego do Kijowa, a tam — do pociągu do Równego. Pociąg był przeładowany do granic, myślę, że w naszym wagonie było kilkaset osób. Bałam się, że będę musiała stać, ale ktoś się posunął i zrobił mi miejsce. Przez osiem godzin podróży nie mogłam się nawet obrócić, a co dopiero wstać. Zmiana pieluch nie wchodziła w grę, ale najważniejsze było to, że Emma nie była głodna — karmienie piersią znów nas uratowało. Gdy tylko Emma się budziła, natychmiast zaczynałam ją karmić, a ona zasypiała. To pomogło nam przetrwać podróż.
Ale to była też terapia dla mnie. Czułam jej ciepło, patrzyłam na nią i uspokajałam się. Karmię ją nadal, choć ma już dwa i pół roku. To ważne dla nas obu.
Później w ramach specjalnego projektu UNICEF Julia publicznie mówiła o znaczeniu karmienia piersią podczas wojny.
— To było w Równem, dokąd ewakuowano nas na trzy miesiące — wyjaśnia Julia.
— Wiadomości na czatach od matek, które nie mogły znaleźć w pustych sklepach odpowiedniego mleka dla swoich dzieci, rozdzierały serce.
Cześć, tu Wład
— Dzięki przyjacielowi udało nam się w Równem znaleźć mieszkanie — mówi Julia.
— Kiedy tam byliśmy, przyjaciele wysłali mi zdjęcie okładki magazynu „Time”. Byłam w szoku. Ludzie szybko znaleźli mnie w mediach społecznościowych, zaczęły do mnie pisać kobiety z całego świata. Setki wiadomości, słowa wsparcia. Wśród nich była wiadomość od mężczyzny o imieniu Wład: „Cześć. Cieszę się, że nic Ci nie jest. Co u Emmy?”
To był ten żołnierz, który pomógł nam podczas ewakuacji. On również był w szoku, gdy zobaczył siebie na okładce „Time’a”. Miał wtedy zaledwie 19 lat. Jego matka i dwie młodsze siostry mieszkają w obwodzie rówieńskim. Odwiedziliśmy je. Wład ma wspaniałą rodzinę. To było bardzo wzruszające, gdy jego mama trzymała Emmę w ramionach — tak jak Wład na tym zdjęciu. Później spotkaliśmy się także z Władem, ale było to bardzo krótkie spotkanie. Obiecaliśmy sobie, że nagadamy się po zwycięstwie. Teraz ciągle do siebie piszemy. Często pyta o Emmę. Cały czas jest na froncie.
Julia, Ołeh i Emma wrócili do Irpienia w czerwcu 2022 roku.
— Chociaż wojna wciąż trwa, bardzo chciałam wrócić. To mój dom, moje rodzinne miasto, gdzie każda ulica jest mi bliska — mówi Julia.
— To bardzo bolesne widzieć straszne konsekwencje wojny. Irpień jest szybko odbudowywany, ale z naszego okna wciąż widać spalone domy i zniszczenia. Nasze mieszkanie przetrwało, choć dach bloku po ostrzale się zapadł. W parku, gdzie spacerujemy z córką, widać ślady po pociskach.
Nie ugrzęznąć w złych myślach
Dobrze, że kiedy zaczęła się wojna, Emma jeszcze nic nie rozumiała. Choć oczywiście konsekwencje są: córka boi się głośnych dźwięków — czy to wiertarki sąsiada, czy choćby miksera. Na alarmy przeciwlotnicze spokojnie staramy się reagować ze spokojem, by się nie bała. Kiedy słyszy dźwięk syren, wskazuje na okno i mówi: – Alarm. Ale nie kojarzy tego jeszcze z niczym strasznym.
Rzadko schodzimy do schronu. Najbliższy, jaki mamy, to piwnica, a przebywanie w niej z dzieckiem jest bardzo trudne. Regularnie słyszymy obronę przeciwlotniczą... Najnowsze wiadomości nie napawają optymizmem, ale staram się nie grzęznąć w złych myślach, bo mogłabym zwariować. Przyzwyczaiłam się powtarzać sobie, że jeśli nie mogę zmienić okoliczności, to muszę się do nich dostosować.
To właśnie staram się robić. Tęsknię za Julią sprzed 24 lutego 2022. Spokojną, beztroską dziewczyną, która cieszyła się życiem. Obawiam się, że nawet gdy wojna się skończy, ten beztroski duch nie powróci. Bo już nigdy nie będzie tak samo.
"Agonia Ukrainy" — czytamy na okładce amerykańskiego magazynu „Time” z 4 kwietnia 2022 r. Na zdjęciu młoda matka i żołnierz niosący jej córkę. Co stało się z tą matką i jej dzieckiem? Jaki był los żołnierza, który jej pomógł?
Na Islandii przebywa prawie 2500 ukraińskich uchodźców. To niemało, jak na kraj o populacji 370 000 osób. Podobnie jak w innych krajach europejskich, status tymczasowej ochrony na Islandii daje Ukraińcom dostęp do opieki zdrowotnej, a także prawo do pracy i nauki. Chociaż zdecydowana większość ukraińskich uchodźców nie mówi po islandzku, coraz więcej Ukrainek znajduje na Islandii pracę i buduje tam swoje życie.
Sestry rozmawiały z Ukrainkami jak im się żyje na Islandii.
Zamiast mojego byłego męża alimenty na moje dzieci płaci... Islandia
— Przyszło mi do głowy, by wyjechać na Islandię, uciec przed wojną bez konkretnego powodu; nie mieliśmy tam krewnych ani przyjaciół — wspomina Ukrainka Witalina Studenikina. — Za ostatni grosz kupiłam bilety — i wraz dziećmi znalazłam się w tym kraju.
Przed rosyjską inwazją Witalina Studenikina, matka trójki dzieci (jej córki mają 17 i 11 lat, a syn — 15 lat), pracowała w okręgowym wydziale edukacji w Krzywym Rogu. Gdy zaczęły się działania wojenne, przeniosła się z dziećmi najpierw do Polski, a następnie do Islandii.
— Na lotnisku ukraińscy uchodźcy spotkali się z policjantami – zaznacza Vitalina. — Zostaliśmy umieszczeni w hotelu w Rejkjawiku. Najpierw były badania lekarskie, potem etap papierkowej roboty, który trwał około dwóch tygodni. Nie byłam przyzwyczajona do bezczynności przez długi czas, więc trzy dni po przyjeździe poszszłam do ośrodka, w którym psycholodzy pomagali Ukraińcom.
Powiedziałam, że jestem nauczycielką (historii i psychologii), więc mogę zaopiekować się dziećmi tych, którzy przyszli po poradę. Ten wolontariat uświadomił mi, że mogę i chcę pracować nawet z maluchami. Pomyślałam, że w przedszkolach prawdopodobnie będą ukraińskie dzieci potrzebujące pomocy w adaptacji. Dlatego po przeprowadzce z hotelu do mieszkania zaczęłam szukać takiej pracy.
Dostali mieszkanie socjalne — chociaż socjalne nie oznacza darmowe.
— W tym mieszkaniu na przedmieściach Reykjaviku mieszkaliśmy za darmo tylko przez pierwsze sześć miesięcy, potem musieliśmy płacić czynsz – mówi Witalina. Miesięcznie to było 320 tys. koron islandzkich (ponad 2 300 dolarów).
Dopóki nie pracowałam, dostawałam pomoc socjalną w wysokości 220 tys. koron (1 600 dolarów) na całą rodzinę. W takich sytuacjach ratuje człowieka system dopłat: państwo oblicza twoje dochody i wydatki, a pewna część kwoty, którą zapłaciłaś za czynsz, może zostać zwrócona. Dodatkowo co cztery miesiące otrzymuję 230 tys. koron (1 670 dolarów) na moje dzieci. Zasiłek rodzinny jest jedyną rzeczą, którą nadal otrzymuję. Reszta płatności została wycofana, gdy tylko dostałam pracę.
Jeśli chodzi o moje dzieci, islandzki rząd płaci mi alimenty. Jestem rozwiedziona od ponad dziesięciu lat. Mój były mąż od dawna mieszka w innym kraju i nie jest zainteresowany dziećmi.
Kiedy zaczęłam załatwiać formalności w Islandii, poproszono mnie o jego dane kontaktowe. Nie skontaktował się ze mną, więc teraz to rząd Islandii płaci mi alimenty. Wyjaśniono mi, że jeśli islandzkie władze go znajdą, będzie zobowiązany do spłaty długu wobec Islandii. Tutaj prawa nieletnich są chronione w maksymalnym stopniu. A jeśli jedno z rodziców zapomina o swoich obowiązkach, jego dzieci wspiera państwo.
Islandczycy nie troszczą się o to, by dziecka "nie przewiało" — ale o jego stan psychiczny
Gdy Witalina zaczęła szukać pracy na Islandii, w lokalnym urzędzie pracy pomogli jej przygotować CV. Problemem był jej brak znajomości islandzkiego i angielskiego.
— Choć językiem urzędowym jest tu islandzki, prawie wszyscy mieszkańcy wyspy mówią po angielsku – w mówi Witalina. — Mój angielski był na poziomie szkolnym, ale uzbrojona w tłumacza Google zaczęłam chodzić do wszystkich przedszkoli w okolicy i oferować swoje usługi. Odmowa za odmową — aż w końcu trafiłam na przedszkole, które znajdowało się półtorej godziny drogi od mojego domu. W tym przedszkolu czekali na ukraińską dziewczynkę z autyzmem, miała być jedynym ukraińskim dzieckiem wśród małych Islandczyków.
Ogólnie rzecz biorąc, dzieci bardzo dobrze rozumieją język migowy, mimikę i uśmiechy. Mówiłam do nich trochę po angielsku, trochę po ukraińsku, a one nauczyły mnie kilku islandzkich słów. Dyrekcja przedszkola zauważyła, że szybko nawiązałam z nimi kontakt, i zaproponowała mi pozostanie.
Teraz zmieniłam pracę, znalazłam przedszkole bliżej domu. W moim pierwszym przedszkolu miałam grupę starszych dzieci. Teraz to są 2-3 latki, z których większość mówi w języku, który rozumieją, a to jest dla mnie jeszcze łatwiejsze.
Islandzkie przedszkola różnią się od ukraińskich. Nie ma dużych grup — pięcioro dzieci przypada na jednego nauczyciela. Każde przedszkole ma swój własny profil: ekologia, wielokulturowość, poznawanie świata poprzez kreatywność itd. Dzieci nie dostają obowiązkowych zadań. Są tylko zalecenia, lecz każde dziecko może robić to, co chce. Logopedzi i psycholodzy pracują z dziećmi co tydzień. Sześcioletnie dzieci powinny być w stanie napisać swoje imię i nazwisko oraz policzyć do dziesięciu w języku angielskim i islandzkim. Dzieci w mojej grupie potrafią to wszystko także po ukraińsku (śmiech).
Niektóre rzeczy mogłyby szokować ukraińskich rodziców. Na Islandii nikt nie opatula swoich dzieci, mimo że wiatr czasami dosłownie zwala je z nóg. Jeśli nie chcesz nosić czapki, nie musisz. Jeśli chcesz jeść śnieg lub kąpać się w kałuży — proszę bardzo. Deszcz i wiatr nie są powodem, by nie iść na spacer. W moim poprzednim przedszkolu, jeśli dziecko było kapryśne i nie chciało założyć kurtki, można było zabrać je na dwór bez niej. Dziecko, które zimą nosi lekkie trampki założone na bose stopy, nikogo tu nie zadziwi.
Na Islandii nie troszczą się o to, by dziecka "nie przewiało", ale o jego stan psychiczny. O stan psychiczny dorosłych zresztą też.
Po tym jak pewnego dnia zabrałam na spacer nie pięcioro, lecz dziesięcioro dzieci, koledzy zainteresowali się moim stanem emocjonalnym. Pytali, czy jestem zmęczona
Miałam szczęście do współpracowników. Chociaż mój islandzki nie jest na wysokim poziomie (ale nadal się go uczę, uczęszczam na kursy językowe po pracy), nigdy nie wyczułam żadnych uprzedzeń. Większość Islandczyków to otwarci i przyjaźni ludzie.
Przedstawiciel elfów w parlamencie
Byłam zaskoczona, że wielu Islandczyków wierzy w elfy lub przynajmniej z szacunkiem podchodzi do tego tematu. Jest nawet przedstawiciel elfów w parlamencie. Islandczycy wierzą, że w niektórych miejscach żyją elfy — i oficjalnie zabraniają budowaniania tam czegokolwiek: domów, a nawet dróg. By elfom nie przeszkadzać i ich nie denerwować.
Życie na Islandii jest ciekawe i wyjątkowe. Myślę jednak, że przesadą jest stwierdzenie, że Islandczycy są jednymi z najszczęśliwszych ludzi na świecie. Chć to kraj zamożny i zorientowany społecznie, wiele osób regularnie przyjmuje tu leki przeciwdepresyjne. To z powodu klimatu. Kiedy nie widzisz słońca przez całą zimę, a na zewnątrz jest ciemno prawie przez całą dobę, wpływa to na twoją psychikę. A przez całe lato są białe noce i nie możesz spać. Nie pomagają ani grube zasłony, ani tabletki nasenne.
Moja córka zaczęła mieć tutaj migreny, choć to może z powodu stresu, którego doświadczyła w Ukrainie. Niedawno w pobliżu nas doszło do erupcji wulkanu, co również nie jest tutaj rzadkością. W ścianach domu pojawiły się pęknięcia. Ale miejscowi nie boją się wulkanów ani trzęsień ziemi. Klęski żywiołowe są identyfikowane z wyprzedzeniem, a ludzie wiedzą, że jeśli coś miałoby się stać, zostaną zawczasu ewakuowani.
Ukraińcy nie mogą pracować na statkach rybackich
Łesia Moskalenko, Ukrainka, która przyjechała na Islandię ze swoją 20-letnią córką, też przyznaje, że niezwykły islandzki klimat wpływa na jej samopoczucie.
— Na Islandii zaczęłam mieć migreny – mówi Łesia. — Bóle głowy ustąpiły dopiero po roku pobytu. Moja córka i ja mieszkamy na północy, w mieście Akureyri. To bardzo blisko koła podbiegunowego. Moja córka mówi po angielsku, więc znalazła pracę w sektorze usług. Teraz pracuje dla sieci Subway. Niedawno uzyskała dwie licencje na pracę jako przewodniczka wielorybnicza, co oznacza, że może zabierać turystów na wycieczki z oglądaniem wielorybów. Angielski się przydaje, choć lista zawodów dostępnych dla Ukraińców jest wciąż ograniczona. Bez znajomości islandzkiego i nostryfikowanego dyplomu nie będziesz mógł być na przykład prawnikiem lub lekarzem. Ale możesz pracować w turystyce.
Na Islandii są trzy filary gospodarki: turystyka, rybołówstwo i produkcja aluminium. Praca na statkach rybackich jest wysoko płatna, możesz zarobić do trzech milionów koron miesięcznie (ponad 20 tys. dolarów). Ale nie znam żadnego Ukraińca, który by tam pracował — wszystko w tej branży od dawna jest rozdzielane między miejscowych, a obcokrajowcy nie są w niej mile widziani.
Islandia też ma swoje "mafie", swoje nieprzyjemne niuanse. Możesz np. zostać zwolniony bez podania przyczyny. Na przykład ktoś pracuje w kawiarni i wylatuje nagle przed rozpoczęciem wakacji szkolnych. Potem okazuje się, że właściciel kawiarni postanowił zatrudnić na lato dzieci w wieku szkolnym, by zaoszczędzić na podatkach.
Na Islandii możesz kupić samochód za miesięczną pensję. Ale w sklepach nie ma alkoholu
Na Islandii jest wielu imigrantów (np. jest duża polska diaspora). Ale większość z nich pracuje w zawodach niewymagających kwalifikacji. Nie spotkałam żadnego obcokrajowca lekarza, chociaż system medyczny jest przeciążony i cierpi na niedobór personelu. Podobnie jak w wielu krajach europejskich, na wizytę u lekarza możesz tu czekać kilka miesięcy. Konieczność czekania dotyczy także wielu innych obszarów, takich jak administracja czy bankowość. W większości instytucji dzień pracy kończy się o godzinie 16-tej.
Nawet jeśli masz pilną sprawę – na przykład musisz zablokować kartę bankową – możesz to zrobić dopiero od 9 rano następnego dnia. Tu nie ma wieczornych ani nocnych infolinii, które mogłyby pomóc klientom
Łesia i jej córka znalazły własne zakwaterowanie. Miesięczny czynsz za dwupokojowe mieszkanie kosztuje je 250 tys. koron (1 800 USD) rocznie.
— Mieszkanie z jedną sypialnią w naszym mieście może kosztować około 1 500 dolarów — mówi Łesia. — Na wsi czynsz jest niższy, ale trudniej tam znaleźć pracę, chyba że na farmie. W mieście możesz obejść się bez samochodu, lecz na wsi nie — transport międzymiastowy jest rzadkością, a przy złej pogodzie autobusy w ogóle nie kursują. Wszyscy Islandczycy mają samochody. Auto możesz kupić już za miesięczną pensję — pod warunkiem, że masz własny dom i nie musisz płacić czynszu.
Islandczycy są bogatymi ludźmi, ale nie mają w zwyczaju tego okazywać. Ubierają się bardzo prosto i prowadzą skromny tryb życia. Uwielbiają dzieci. Państwo stymuluje przyrost naturalny dobrymi pakietami socjalnymi, a tutejsze rodziny nierzadko mają po pięcioro czy sześcioro dzieci.
Ogólnie rzecz biorąc, życie na Islandii jest dość wygodne, jeśli masz pracę. Baseny termalne i stoki narciarskie — ma je niemal każda wioska — pomagają ludziom uciec od depresji w ciemnej porze roku. By ludzie nie topili depresji w kieliszku — co podobno w przeszłości się tutaj często zdarzało — alkoholu nie sprzedaje się w sklepach. Możesz go kupić tylko w placówkach jednej sieci, tylko w określone dni i godziny. W weekendy to niemożliwe.
Minimum stresu we wszystkim
– Z moich obserwacji wynika, że coraz więcej ukraińskich kobiet znajduje zatrudnienie na Islandii — mówi Tetiana Korolenko, mediatorka Międzynarodowego Programu IDP w Rejkjawiku. — Ja również przyjechałam tu z powodu wojny. Znajomość angielskiego pomogła mi szybko znaleźć pracę w sektorze publicznym. Teraz, jako mediator kulturowy, pracuję nie tylko z Ukraińcami, ale także z uchodźcami z innych krajów.
Największą przeszkodą dla Ukraińców na Islandii jest bariera językowa. Bez znajomości islandzkiego wiele zawodów jest dla nich niedostępnych. Ale ja mówię wszystkim, że to nie powód do rozpaczy: możesz zacząć od czegoś prostego i jednocześnie uczyć się języka. Mówienie o tym, że islandzki jest bardzo trudny, to tylko czyjaś subiektywna opinia. Sama intensywnie się go uczę i znam Ukraińców, którzy uważają ten język za łatwy.
Ukraińcy na Islandii mają czas na integrację i znalezienie pracy. Urząd pracy często pomaga szukać wolnych miejsc. Jeśli dana osoba nie pracowała od dłuższego czasu, będą ją do tego delikatnie zachęcać: zapytają, na jakie oferty aplikowała i jakie rozmowy kwalifikacyjne odbyła. Nie wycofają płatności, ale pytań będzie coraz więcej. Ukraińcom szukającym pracy radziłabym, aby trzeźwo ocenili rzeczywistość i nie próbowali od razu zdobyć stanowiska w rządzie, zwłaszcza jeśli nie znają islandzkiego. Tu jest wiele możliwości. Dla tych, którzy nie mówią po angielsku, zawsze znajdzie się praca w branży sprzątającej czy w kuchni.
Niektóre rzeczy zaskakują Ukraińców. Na przykład ty, że nawet jeśli ty i twój partner nie jesteście małżeństwem, ale mieszkacie pod jednym dachem, jesteście oficjalnie uważani za rodzinę — a to wpływa na wasze świadczenia.
W rzeczywistości wszystko tutaj jest dla ludzi. I jest tak przejrzyste, jak to tylko możliwe. Na przykład jeśli ktoś ma dług wobec państwa, będzie mógł go spłacać stopniowo. W naszej sytuacji trudno jest prowadzić bezstresowe życie. Ale tam, gdzie można stresu uniknąć, staram się to robić.
W przedszkolach nikt nie opatula dzieci, chociaż wiatr czasami zwala je z nóg. Jeśli dziecko nie chce nosić czapki, nie musi. Jeśli chce zjeść śnieg lub wykąpać się w kałuży — proszę bardzo. Tak ukraińscy uchodźcy żyją na Islandii
To jest historia o miłości i wierze, która pokonała prawa natury. I o pragnieniu życia żelaznego wojownika.
Telefon od pielęgniarki pogotowia ratunkowego podzielił życie Julii Miziny na "przed" i "po". Rano 17 maja 2022 r. dowiedziała się o ataku rakietowym na ośrodek szkoleniowy Desna w obwodzie czernihowskim, w którym stacjonował wtedy jej mąż Witalij. Zginęło co najmniej 87 ukraińskich żołnierzy (wielu nie odnaleziono). Mąż Julii, Witalij Mizin, porucznik 66 brygady, płonął żywcem, nie tracąc przytomności. Kiedy został wyciągnięty spod gruzów i przywieziony do szpitala, prawa strona jego ciała, nawet niektóre kości, była spalona.
Nikt nie wierzył, że ktoś z takimi poparzeniami może przeżyć. Nikt z wyjątkiem Julii. Z dwumiesięcznym synkiem w ramionach przez całą dobę stała przed szpitalem, potem dyżurowała na oddziale. Towarzyszyła mężowi w pielgrzymkach po szpitalach w całej Ukrainie i za granicą. I Witalij przeżył, po 104 dniach zawieszenia między życiem a śmiercią. Potem przyszła rehabilitacja, nauka korzystania z protezy i kolejny cud: ciąża Julii i narodziny ich trzeciego syna.
104 dni między życiem a śmiercią
- W tamtym momencie nie obchodziło mnie, gdzie mieszkam, gdzie śpię, co jem. Najważniejsze było być z Witalijem - mówi Julia. - Bez względu na to, co mówili mi lekarze, bez względu na to, co pokazywały ich monitory (a sądząc po ich odczytach, mój mąż naprawdę nie miał szans na przeżycie), nigdy nie potrafiłam sobie wyobrazić, że Witalij może umrzeć. Nie bałam się jego oparzeń ani amputacji. Najważniejsze było to, że żył.
Kiedy wybuchła wojna na pełną skalę, Iwan, pierwszy syn Julii i Witalija, Iwan, miał siedem lat, a Julia była w ostatnim miesiącu ciąży. W tym czasie 29-letni Witalij, który wcześniej służył w armii na podstawie kontraktu, otrzymał powołanie do wojska.
- 14 marca urodził się nasz Danyło, a cztery dni później zmobilizowano Witalija - wspomina Julia. - Wielu ludzi ewakuowało się do zachodnich regionów, ale my zostaliśmy w Czerkasach. Gdy byłam na oddziale położniczym, musiałam kilka razy schodzić do piwnicy podczas ataków rakietowych. Stres po trudnym porodzie potęgował strach o męża. Pojechał do centrum szkoleniowego, a ja przeniosłam się z dziećmi do domu mojej matki w obwodzie winnickim.
Dwa miesiące później, rankiem 17 maja, zadzwoniła do mnie pielęgniarka z pogotowia ratunkowego. Nie wiedziałam o ataku rakietowym na jednostkę wojskową Desna. Powiedziała, że mój mąż został zabrany do szpitala. "Co się stało?" - zapytałam. "Jest chory?". "Pocisk uderzył w jednostkę" - usłyszałam. "Pani mąż ma oparzenia 3-4 stopnia".
Szok, otępienie... Pół godziny później był kolejny telefon, od lekarzy - chcieli zweryfikować jego dane. Najpierw został przewieziony do lokalnego szpitala, potem do Kijowa - nie powiedziano mi, gdzie dokładnie. Zostawiłam najstarszego syna z przyjaciółmi i pojechałam do Kijowa z dwumiesięcznym Daniłą i moją matką. Obdzwoniłam wszystkie szpitale z oddziałami oparzeń. Kiedy w końcu znalazłam męża w Kijowskim Centrum Oparzeń, nie pozwolili mi wejść na jego oddział.
Te oparzenia "3-4 stopnia" to nie była ostateczna diagnoza. Już w szpitalu okazało się, że nie ma klasyfikacji odpowiedniej dla oparzeń Witalija. Bo ludzie z tak głębokimi obrażeniami nie przeżywają
60 procent jego ciała było pozbawione skóry. W niektórych miejscach spalone były mięśnie i żebra. Wszystkie narządy wewnętrzne zostały w pewnym stopniu uszkodzone. Kiedy Witalij został przywieziony do centrum oparzeń, personel medyczny bał się przenieść go z noszy na łóżko - myśleli, że prawa strona jego ciała po prostu się rozpadnie. Nawiasem mówiąc, to właśnie stało się z jego ręką: to, co z niej zostało, zostało amputowane... Jak się później dowiedziałem, przewieźli Witalija do centrum oparzeń, by mógł tam umrzeć. Z tego powodu nawet nie amputowano mu od razu poparzonej nogi - nikt nie wierzył, że to coś zmieni.
Błagałam, żeby wpuścili mnie na oddział. Lekarze odmówili: ja, karmiąca matka, nie powinnam tego widzieć. Powiedziałam, że jeśli cokolwiek może pomóc Witalijowi, to moja obecność! Przez następne dwa dni chodziłam pod oknami centrum oparzeń z dzieckiem w ramionach. W nocy zadzwoniłam na oddział i otrzymałam standardową odpowiedź: "Jest bardzo ciężko". Ale o w nocy lekarz niespodziewanie dodał do tego zdania: "Kontakt". Witalij odzyskał przytomność!
Potem w końcu pozwolono mi się z nim zobaczyć. Kiedy weszłam na oddział, zobaczył mnie i zaczął się trząść. Ja też zaczęłam się trząść. Chwyciła jego dłoń i powiedziałam: "Kochanie, tak bardzo cię kocham. Jestem tutaj. Jesteśmy teraz w Kijowie. Nie martw się, jesteśmy tutaj". Nie mógł mi odpowiedzieć - z powodu tracheostomii mógł tylko poruszać ustami. Ale wszystko słyszał i rozumiał. Później powiedział mi, że po naszym krótkim spotkaniu zdał sobie sprawę, że będzie żył. W tym momencie odnieśliśmy pierwsze małe zwycięstwo: jego organizm było już w stanie samodzielnie utrzymać ciśnienie krwi (wcześniej było to możliwe tylko przy pomocy leków).
Pamiętał o mnie i dzieciach. Chciał żyć
O tym, jak Witalijowi udało się przeżyć w jednostce szkoleniowej, gdzie zginęli niemal wszyscy żołnierze, Julia dowiedziała się od męża później. Pamiętał wszystko ze szczegółami.
- W momencie ataku rakietowego w jednostce znajdowało się około 130 osób. Przeżył tylko Witalik i dwie inne osoby - kontynuuje Julia. - Zidentyfikowano 87 ciał, pozostałe zniknęły pod gruzami. W wyniku bezpośredniego uderzenia pocisku zawalił się czteropiętrowy budynek, w którym znajdowały się koszary; Witalik wpadł do piwnicy. Chociaż przysypał go gruz, był przytomny. W miejscu, w którym upadł, znajdowała się kolumna z wyciągiem, więc nadal mógł tam oddychać, choć piwnica szybko wypełniała się dymem. Widział, jak jego towarzysze płoną żywcem. Wciąż słyszy ich krzyki w nocy.
Jednak ogień szybko dosięgnął i jego. W pewnym momencie, nie mogąc znieść strasznego bólu, zaczął prosić Boga o śmierć. I nagle polała się woda - ratownicy znaleźli go i zdołali ugasić pożar. Kiedy zdał sobie sprawę, że ma szansę przeżyć, wziął się w garść i nawet założył sobie opaskę uciskową. Podał ratownikom swoje dane i mój numer telefonu. Mówił mi potem, że tamtej chwili myślał tylko o mnie i dzieciach. Wiedział, jak bardzo go kochamy i bardzo chciał żyć.
Chociaż nie mogłam zbyt często go odwiedzać, byłam w centrum oparzeń codziennie od rana do wieczora. Modliłam się i ściskałam papierowe serce, które dał mi siedem lat temu
Witalik przyniósł mi wtedy pudełko z napisem: "100 powodów, dla których Cię kocham". W środku były serca, a na każdym z nich własnoręcznie napisał wzruszające słowa. Od tamtej pory jedno z tych serc jest zawsze przy mnie.
Nawet najsilniejsze środki nie mogły zagłuszyć tego piekielnego bólu
Korzystałam z każdej okazji, by dostać się na oddział. W tym czasie moja mama była w pobliżu z Danielem - od czasu do czasu biegłam do nich, by nakarmić dziecko. Czasami musiałam karmić syna, siedząc na trawie gdzieś pod krzakiem - dobrze, że na dworze było ciepło. Stworzyłam cały bank mleka matki, który podróżował z nami. Później Witalik został zabrany do Lwowa, a następnie za granicę.
Do Finlandii trafił nie na rehabilitację, ale na intensywną terapię - po kilku miesiącach w ukraińskich szpitalach jego stan nadal był krytyczny. Skóra, którą mu przeszczepiono, nie wszędzie się przyjęła. Rozwinęły się infekcje, których nie mogły wyleczyć żadne antybiotyki. Fińscy lekarze też z początku sobie nie radzili. Witalij przez długi czas walczył z agresywną bakterią, która dosłownie zjadała i przeszczepioną, i jego własną skórę. W końcu zabili tę bakterię za pomocą octu. To był najbardziej bolesny etap leczenia: lekarze nakładali bandaże nasączone octem na części ciała w ogóle pozbawione skóry. Nawet najsilniejsze środki przeciwbólowe nie były w stanie zagłuszyć piekielnego bólu. Witalij tak krzyczał... Bałam się, że jego serce po prostu się zatrzyma. Poza tym w Finlandii lekarze są znacznie bardziej od naszych wstrzemięźliwi w stosowaniu środków przeciwbólowych. Morfiny, która pomagała mojemu mężowi w Ukrainie, w fińskim szpitalu nie podawali.
Ani Julia, ani jej mąż nie wybierali kraju, do którego trafiał na leczenie - była to prerogatywa Ministerstwa Zdrowia Ukrainy. Klinika w Helsinkach zgodziła się przyjąć Witalija na bezpłatne leczenie w ramach specjalnego programu pomocy ukraińskim żołnierzom. Mizinowie przybyli do Helsinek jako ukraińscy uchodźcy, którym przyznano status tymczasowej ochrony.
- W ośrodku dla uchodźców, w którym początkowo zakwaterowano moje dzieci, matkę i mnie, wszyscy (z wyjątkiem Witalija, który był w szpitalu) mieszkaliśmy w jednym, małym pokoju - mówi Julia. - Budynek przypominał akademik, z oddzielnymi pokojami, ale wspólnymi toaletami. Przychodziłam tam tylko na noc, a i to nie zawsze, bo fińskie szpitale mają inne niż ukraińskie podejście do odwiedzin pacjentów przez krewnych: mogłam być z Witalijem tak długo, jak chcieliśmy. Jego stan był poważny przez długi czas. Ale po usunięciu tracheostomii w końcu mogliśmy ze sobą rozmawiać.
Rozmowy zamieniły się w terapię dla nas obojga. Gadaliśmy godzinami...
104. dzień od tragedii był dla nas punktem zwrotnym. Przyszła fińska pielęgniarka i powiedziała nam, że Witalik będzie żył. Trzy i pół miesiąca "stanu krytycznego", amputacji (w rzeczywistości trzeba było amputować całą prawą połowę jego ciała), infekcji i strasznego bólu były już za nim. Udało się nam!
Rozpoczął się kolejny etap leczenia: fizjoterapia, próby nauki siadania i utrzymywania równowagi. I kolejne operacje. Lewe, ocalałe ramię Witalija po złamaniu było nieprawidłowo zespolone, więc nie mogło prawidłowo funkcjonować. Operacja pomogła: wcześniej nie mógł samodzielnie podnieść łyżki do ust, teraz podnosi kilogramowy ciężar!
Często sukces rehabilitacji zależy od nastawienia pacjenta i wsparcia jego rodziny. Ja byłam z nim cały czas. Razem płakaliśmy, śmialiśmy się, żartowaliśmy... Obecność naszych dzieci też pomagała. Kiedy po powrocie do Ukrainy nasz najstarszy syn Iwan po raz pierwszy przyszedł do pokoju Witalija, bałam się, jak zareaguje, gdy zobaczy tatę w takim stanie. Mój syn trzymał się dzielnie, ale w jego oczach pojawiły się łzy... Kiedy Iwan zrozumiał, że nie pozwolimy jego ojcu umrzeć, poczuł się lepiej. A dla Witalija sam uśmiech naszych dzieci jest już terapią.
Mąż ma już protezę nogi. Na razie są z nią pewne pewne problemy - nie trzyma się dobrze i zsuwa, kiedy powietrze dostaje się między nią a kikut. Konsultujemy się z różnymi specjalistami, szukamy rozwiązania. Nawet z taką protezą Witalik może już chodzić, ale trudno jest to robić na zewnątrz - zwłaszcza teraz, gdy w Finlandii jest śnieg po kolana, a temperatura wynosi minus 30.
Prawdziwa kinder niespodzianka
Po wypisaniu ze szpitala w listopadzie 2022 r. Witalij wrócił już nie do ośrodka dla uchodźców, ale do mieszkania - władze znalazły dla rodziny mieszkanie socjalne. W Finlandii takie mieszkania są dostępne dla wielu ukraińskich uchodźców. Ukraińcy zarejestrowani w ramach programu ochrony tymczasowej są również uprawnieni do zasiłku w wysokości 300-400 euro miesięcznie, bezpłatnego zakwaterowania i opieki medycznej.
- Mieszkanie, które znalazły dla nas lokalne władze, było małe, ale doskonale przystosowane dla osoby na wózku inwalidzkim - mówi Julia. - Jeśli chodzi o barierę językową, to oczywiście nie rozumieliśmy ani słowa po fińsku. Ale jeżeli znasz choć w minimalnym stopniu angielski, możesz dogadać się z wieloma Finami. W poważnych sprawach, takich jak wypełnianie dokumentów czy konsultacje lekarska, mamy zapewnionego tłumacza przez telefon.
O tym jak działa system medyczny w Finlandii Julia przekonała się w styczniu 2023 r., gdy okazało się, że jest w ciąży.
- To była prawdziwa niespodzianka dla Witalika i dla mnie - przyznaje Julia. - Intymność powróciła do naszego życia zaledwie kilka miesięcy przed moim zajściem w ciążę. Ale nie spodziewaliśmy się, że tak się stanie. Pamiętam, jak pokazałam Witalikowi wynik testu i przez kilka minut siedzieliśmy w osłupieniu - nasze trzecie dziecko! W Ukrainie trwała wojna, my byliśmy w dalekiej Finlandii, a mój mąż przechodził niezwykle trudną rehabilitację.
To był szok, ale jednocześnie uświadomienie sobie, że to prawdziwe błogosławieństwo od Boga. Nagroda za wszystko, przez co przeszliśmy, i znak, że życie toczy się dalej
Po trudnym drugim porodzie trzeci, w Finlandii, był cudowny. Wszystko tutaj jest zupełnie inne niż w większości państwowych ukraińskich szpitali. Witalik mieszkał ze mną na oddziale. Ani on, ani jego kolega, który przyszedł mnie odwiedzić, nie musieli się przebierać - żadnych fartuchów ani ochraniaczy na buty. Nawet ja, gdybym chciała, mogłabym urodzić w stroju, w którym przyszłam. Personel medyczny nigdy nie zostawił mnie samej podczas skurczów. Poród przebiegł dość szybko i urodziło nam się zdrowe dziecko. Daliśmy mu na imię Maksym.
Tutejsi lekarze nie straszą rodzących kobiet, nie ma diet dla matek karmiących. Zaraz po porodzie można jeść, co się chce: czerwone mięso, truskawki, czekoladę. Mogą przynieść ci kawę. Karmią nie tylko rodzącą kobietę, ale też osobę, która jest z nią na oddziale - w moim przypadku to był mąż. Spędziliśmy w szpitalu tydzień, a po wypisie otrzymaliśmy rachunek na 450 euro. Ta kwota obejmowała wszystko: poród, pobyt w ładnym pokoju, jedzenie, leki, pieluchy i inne rzeczy dla dziecka. To kwota dość przystępna, zwłaszcza biorąc pod uwagę poziom świadczonych usług. Ponieważ ani Witalik, ani ja nie pracujemy, rachunek zapłaciła za nas giełda pracy. Nawiasem mówiąc, gdy nasza rodzina się powiększyła, znaleźliśmy większe mieszkanie.
Wraz z narodzinami trzeciego dziecka nasze życie stało się jeszcze bogatsze i zabawniejsze (śmiech). Jestem wdzięczna mojej mamie, która bardzo nam pomaga. Gdy ja karmię Maksyma, Witalik odrabia lekcje z Iwanem i bawi się z Danielem. Ponadto mój mąż jest teraz zaangażowany we własny biznes - robi bransoletki z paracordu [linka spadochronowa - red.]. Przed wojną to było jego hobby. Po zwolnieniu ze służby kiedyś dla zabawy wziął sznurowadło i próbował coś z niego wyplatać. Zaproponowałam mu, że kupię paracord. Początkowo odmówił, ale i tak go zamówiliśmy. I udało się. To niesamowite, ale Witalik tworzy jeszcze lepsze bransoletki jedną ręką niż te, które robił, gdy był w pełni sprawny. Sprzedaje swoje produkty online do różnych krajów, a zyski przeznacza na potrzeby Sił Zbrojnych Ukrainy. Jest tym bardzo zainspirowany, a ja się cieszę, patrząc na to.
Oczywiście mamy różne momenty. Czasami nie jest łatwo - ze względu na rehabilitację, problemy z protezą itp. Jest też ciężko, gdy się pomyśli, że wojna może trwać jeszcze długo, a my, choć bardzo chcemy wrócić do Ukrainy, nie wiemy, kiedy będziemy mogli to zrobić. Ale staram się być zaradna, bo rozumiem, że od tego zależy stan psychiczny całej rodziny. Witalik jest impulsywny, lecz po 10 latach naszego wspólnego życia już wiem, jak pomóc mu w trudnych chwilach. Wiem, kiedy po prostu podejść i go przytulić, a kiedy lepiej go nie dotykać i poczekać, aż on pierwszy mnie przytuli. On również wie, jak wspierać mnie w trudnych chwilach.
Nie ma ludzi idealnych, ale jeśli kogoś kochasz, akceptujesz go w każdym stanie. To, przez co przeszliśmy, wzmocniło naszą rodzinę i naszą miłość. A kiedy wiesz, co jest naprawdę ważne w życiu, takie rzeczy jak konflikty domowe czy kłótnie o drobiazgi dla ciebie nie istnieją. Dobrze wiem, co jest dla mnie ważne. Witalik jest całym moim życiem.
- Kiedy weszłam na oddział, mój mąż zobaczył mnie i zaczął się trząść. Ja też zaczęłam się trząść. Chwyciłam go rękę i powiedziałam: "Kochanie, tak bardzo cię kocham. Nie martw się, jesteśmy tu dla ciebie". Później przyznał, że po tym naszym krótkim spotkaniu zdał sobie sprawę, że będzie żył - mówi Julia Mizina. Jej miłość pomogła przywrócić męża do życia
Film "20 dni w Mariupolu" znalazł się na liście pięciu najlepszych filmów dokumentalnych 2023 roku i został nominowany do Oscara. To bezprecedensowa nagroda dla ukraińskiego kina. Dzieło fotoreportera i reżysera Mścisława Czarnowa przedstawia oblężenie Mariupola, dokumentując przerażające zbrodnie wojenne Rosji, jak ostrzał szpitala położniczego i bombardowanie dzielnic mieszkalnych przez Rosjan - aż do zniszczenia miasta. Film został również nominowany do nagrody BAFTA, brytyjskiego odpowiednika Oscara. Wcześniej reżyser wraz z fotografem Jewhenem Małoletką i producentką Wasyłysą Stepanenko otrzymali prestiżową nagrodę Pulitzera.
- Wszystko, co możemy zrobić, to upewnić się, że ta tragedia nie zostanie zapomniana - mówi Mścisław Czernow. - Każda indywidualna nominacja i nagroda oznacza, że możemy opowiedzieć tę historię większej liczbie osób i upewnić się, że nie zostanie ona zapomniana.
Rezonans wokół filmu wywołał nową falę międzynarodowego zainteresowania tematem Mariupola. Sestry rozmawiały z bezpośrednimi uczestniczkami tych strasznych wydarzeń: Kariną Gorszkową i Walerią Zełenską. Podzieliły się swoimi wspomnieniami z blokady Mariupola i opowiedziały nam, jak nie załamać się po przeżyciu piekła.
Kroplówki w świetle latarki
- "20 dni w Mariupolu" obejrzałam w kinie z młodszą siostrą. Czułam się, jakbym wróciła do tych strasznych dni, tak wiernie została przedstawiona atmosfera, która tam wtedy panowała - wspomina 23-letnia Karina Gorszkowa. - Kiedy rozpoczęła się wojna na pełną skalę, miałam 21 lat, byłam studentką medycyny, uczyłam się na dentystkę.
Na własne oczy widzieliśmy ostrzał szpitala położniczego 10 marca - znajdował się bardzo blisko wielopiętrowego budynku, na parterze którego mieściła się klinika moich rodziców (tata i mama są dentystami). Rosjanie zrzucili dwie bomby: jedna spadła na szpital położniczy, druga 20 metrów od naszej przychodni. Mój chłopak, tata, wujek i ja byliśmy na podwórku. Chwyciliśmy nasze apteczki i pobiegliśmy pomóc ludziom, którzy byli na miejscu eksplozji. Przyjaciółka mojej mamy zmarła w naszych ramionach, trafiona w głowę odłamkiem. Pewnej kobiecie, która mieszkała w sąsiedztwie, oderwało obie nogi. Dziewczynie, której krwawienie zatamowałam, odłamek rozciął całe plecy. Jako studentka medycyny wiedziałam, jak udzielić pierwszej pomocy. W piwnicy wieżowca, do którego przeprowadziliśmy się po nalotach (wcześniej mieszkaliśmy w klinice dentystycznej, bo nasze mieszkanie spłonęło w wyniku bezpośredniego trafienia pociskiem w pierwszych dniach wojny), musiałam być traumatologiem, lekarzem ogólnym i pediatrą.
W piwnicy było ponad 300 osób. Wiele z małymi dziećmi, zwierzętami... Moi rodzice i ja zorganizowaliśmy tam prowizoryczną przychodnię. Przynieśliśmy wszystkie leki, które zostały w naszej klinice, inne trafiły do nas ze zniszczonych aptek. Żywność dla niemowląt i pieluchy były niezbędnymi towarami, potrzebowaliśmy środków przeciwbólowych i insuliny. Zszywaliśmy ludziom ręce i nogi, zakładaliśmy bandaże. Raz w tygodniu robiłam obchód w piwnicy, aby dostarczyć leki tym, którzy potrzebowali pomocy.
Krytyczny moment nastąpił, gdy prawie wszystkie dzieci zachorowały w tym samym czasie. Najprawdopodobniej to była ostra infekcja jelitowa. żadne zaskoczenie, bo przebywaliśmy w skrajnie niehigienicznych warunkach. Dzieci nieustannie wymiotowały, podawaliśmy im kroplówki. Nigdy nie zapomnę, jak szukałam ich żył po ciemku, przyświecając sobie latarką... Wśród zatrutych była moja sześcioletnia siostra.
Na szczęście mieliśmy wtedy wodę, ale później i jej zabrakło. Musieliśmy topić śnieg. Piliśmy też wodę z wozów strażackich, jeśli były w pobliżu. Wychodzenie z piwnicy było ryzykowne, ponieważ Mariupol był ostrzeliwany 24 godziny na dobę. Ale żeby coś ugotować, trzeba było wyjść na zewnątrz, narąbać drzewa na opał i rozpalić ogień. Wychodziłaś i nie wiedziałaś, czy wrócisz. Wielu nie wróciło. Pamiętam, jak dwóch chłopaków poszło coś zjeść. Jeden zginął w sekundę, drugiemu urwało nogi.
Jedliśmy to, co ludzie zdołali przynieść ze swoich mieszkań. Na początku mieliśmy nawet gulasz i robiliśmy makaron w stylu marynarskim, ale ten luksus szybko się skończył. Gotowaliśmy owsiankę lub robiliśmy zupy z przypraw w kostkach.
Żeby nie zwariować, staraliśmy się nie siedzieć bezczynnie. W naszej piwnicy tworzyliśmy komuny, jak je nazywaliśmy. Komuna lekarzy (moi rodzice i ja), komuna ochroniarzy i tak dalej. Kiedy masz jakieś zadanie, skupiasz się na jego wykonaniu i to codwraca twoją uwagę. Moja sześcioletnia siostra zawsze coś rysowała. Narysowała restaurację szczęścia i restaurację bomb... Uratowała mnie praca w punkcie pierwszej pomocy. Nie wierzyłam, że przeżyjemy, i bałam się być sama z tymi myślami.
Przez kilka tygodni nie mieliśmy odwagi wychodzić z piwnicy, bo większość z tych, którzy to robili, zginęła. Jednak gdy rosyjski pocisk uderzył w wielopiętrowy budynek, w którego piwnicy się znajdowaliśmy, i gmach stanął w płomieniach, ewakuowaliśmy ludzi. Potem dziadek wsadził nas do samochodu i ruszył. Jechaliśmy pod ciągłym ostrzałem. Na punkcie kontrolnym okupanci wzięli do niewoli mojego chłopaka. Bezzębni, brudni i wściekli ludzie, którzy nazywali siebie "DRL-owcami" [od: Doniecka Republika Ludowa, nieuznawane, samozwańcze utworzone w 2014 przez prorosyjskich separatystów - red.], zobaczyli jego tatuaż "Wolność albo śmierć" i twierdząc, że jest "członkiem grupy terrorystycznej", nałożyli mu worek na głowę i zabrali go.
Szukaliśmy go przez dwa dni, był w kolonii w Berdiańsku. Widział i słyszał, jak torturowano tam ludzi. Dziewczynę w wieku około szesnastu lat "DRL-owcy" przekazali Czeczenom ze słowami: "Ta walczyła za Ukrainę". Mój chłopak miał szczęście: jakiś "szef" zobaczył jego tatuaż "Wolność albo śmierć" i doszedł do wniosku, że nie jest on "banderowski", ale "machnowszczyński" [Machnowszczyzna to parapaństwo istniejące w latach 1918-1921, w okresie wojny domowej w Rosji, kontrolowane przez Rewolucyjną Armię Powstańczą Ukrainy. Znajdowało się między Dnieprem a Morzem Azowskim - red.], co oznaczało, że może zostać zwolniony. Kiedy w końcu wszyscy znaleźliśmy się na terytorium kontrolowanym przez Ukrainę, długo nie mogłam uwierzyć, że żyjemy...
Wszyscy szukali jedzenia, ja szukałam insuliny
- W niszczonym przez Rosjan Mariupolu spędziłam dwa miesiące - mówi 24-letnia Waleria Zełenska.- Najpierw w piwnicach, potem w Azowstali, gdzie paradoksalnie było bezpieczniej niż w zwykłych domach, bo przynajmniej były bunkry. Przeniosłam się do Azowstali po tym, jak mój przyjaciel - mój były chłopak zmarł w moich ramionach. Miał cukrzycę, a nie było insuliny.
W pierwszych dniach wojny on, czterech innych przyjaciół i ja ukrywaliśmy się w piwnicy naszego bloku. W końcu uderzył w nią rosyjski pocisk. Trafił w mieszkanie na siódmym piętrze, zabijając półtorarocznego chłopca i jego babcię, którzy ukrywali się w łazience. Potem Rosjanie ostrzelali go pociskami zapalającymi. Blok wytrzymał kilka pierwszych trafień, po czym się zawalił. Zginęły kolejne cztery osoby, w tym trzyletnie dziecko. Przeżyliśmy, ale nie mogliśmy wyciągnąć spod gruzów należącej do mojej przyjaciółki torby lekarskiej, w której była insulina...
Przenieśliśmy się do innej piwnicy, gdzie zebrało się około 40 osób. Jak wszyscy w Mariupolu, szukaliśmy jedzenia i lekarstw. Ale moim głównym celem było znalezienie insuliny. Szukałam jej wszędzie - w zniszczonych aptekach i domach, w pustych mieszkaniach. Pamiętam, jak ktoś powiedział, że w jednym z mieszkań żyła kobieta chora na cukrzycę. Poszłam tam, zabrałam tylko tabletki. Ale one nie pomagały - mój przyjaciel potrzebował zastrzyku.
Mój przyjaciel gasł na naszych oczach. Pił 20 litrów wody dziennie (ukraińskie wojsko przywoziło nam wodę) i ciągle wymiotował. Pamiętam, że zostawiłem go na chwilę, bo przygotowywaliśmy obiad. Kiedy wróciłam, już nie żył. Miał 19 lat. Wykopaliśmy dół na podwórku i pochowaliśmy go tam, zawiniętego w koc.
W Azovstali, gokąd się przeniosłam, można było zginąć w bunkrze - zdarzało się, że ludzie ginęli w nich pod gruzami. Ale z jakiegoś powodu czułam się tam bezpieczniej. Rosjanie używali broni chemicznej, niektórzy ludzie zostali ciężko otruci. Jeśli chodzi o jedzenie, to pomagało nam w tym wojsko. Ludzie gotowali jedzenie bezpośrednio w bunkrach. By móc zagotować wodę, brało się blaszaną puszkę, robiło dziury w pokrywie, wlewało do niej środek antyseptyczny, wkładało bandaż i podpalało.
Операція «Аліса»
Opuściłam Azowstal 6 maja, podczas ewakuacji ludności cywilnej. Przeszłam przez tzw. obóz filtracyjny, gdzie Rosjanie wypytywali mnie o nazwisko i dlaczego nie zostałam w Mariupolu, skoro "przyjechali nas wyzwolić". Odpowiedziałam przez zaciśnięte zęby, że nie potrzebuję wyzwolenia.
Poznałam wtedy Wiktorię Obiedinę, sanitariuszkę wojskową z Azowstali, która była tam ze swoją czteroletnią córką Alisą. Powiedziała mi, że Rosjanie wzięli ją do niewoli, a dziecko chcieli zabrać do sierocińca. Obiecałam jej, że tak się nie stanie. "Zabiorę ją - powiedziałam - zabiorę ją do Zaporoża, do Polski, gdziekolwiek zechcesz". Nie wiedziałam, jak to zorganizować, nie wiedziałam, czy nas wypuszczą. Ale wiedziałam na pewno, że nie pozwolę Rosjanom zabrać tego dziecka.
Za pośrednictwem przedstawicieli ONZ i Czerwonego Krzyża, którzy byli zaangażowani w ewakuację cywilów z Azowstali, udało mi się namówić Alisę, by pojechała ze mną. Oczywiście Rosjanie byli przeciwni, ale w obecności przedstawicieli tych organizacji nie mogli tego zabronić. Wiktoria napisała dla mnie pełnomocnictwo i przygotowała Alisę na to, że dziecko pojedzie bez niej.
Alisa jest bardzo mądrą dziewczynką, dojrzałą ponad swój wiek. W dniu naszego wyjazdu, kiedy okupanci zabierali Wiktorię z autobusu, by wziąć ją do niewoli, Alisa powiedziała mi: "Mama pojechała tam, a my pojedziemy tutaj. Ale niedługo wróci, prawda? Obiecała". "Oczywiście - odpowiedziałam - na razie jedziemy do domu twojej babci".
Na terytorium kontrolowanym przez Ukrainę przekazałam Alisę jej wujkowi, który zabrał ją do babci. Wiktoria została zwolniona z niewoli po 165 dniach. Spotkałyśmy się później i długo rozmawiałyśmy. Bardzo się cieszę, że mogłam im pomóc.
Czasem filiżanka herbaty zaoferowana przez kogoś we właściwym czasie może uratować cię przed samobójstwem
Po doświadczeniach w Mariupolu Karina Gorszkowa i jej rodzina przeprowadzili się do Kijowa, a Waleria Zełenska przeniosła się do obwodu iwanofrankiwskiego. Zaczęły swoje życie od nowa.
- Na początku mieszkaliśmy wszędzie: u przyjaciół, w klasztorze i w małym wiejskim domu bez wody i toalety - wspomina Karina. - Z jednej strony była ulga, że uciekliśmy z tego piekła. Z drugiej strony czułam się całkowicie zagubiona, zrozpaczona, że wszystko stracone. Myślałam nawet o samobójstwie.
Był czas, kiedy moja matka fizycznie nie była w stanie wstać z łóżka. W rodzinie próbowaliśmy się nawzajem wyciągać z tej otchłani... Przez jakiś czas mieszkaliśmy w Dnieprze, potem we Lwowie, gdzie mój chłopak znalazł pracę i mogliśmy wynająć mieszkanie. A potem moi rodzice, pożyczywszy pieniądze, postanowili otworzyć gabinet dentystyczny w Kijowie. W Mariupolu mój tata był jednym z najlepszych dentystów, znało go całe miasto. Kiedy dowiedziałam się, że moi rodzice zaczynają od nowa, poszłam im pomóc. W tym samym czasie ukończyłam studia i rozpoczęłam praktykę w naszej nowej klinice rodzinnej.
Teraz mamy już pacjentów - mieszkańców Mariupola (w tym tych, którzy przyjeżdżają z zagranicy na leczenie stomatologiczne) i Kijowa. Przez pierwsze sześć miesięcy w ogóle nie było ludzi. Siedzieliśmy bezczynnie. W takich chwilach najważniejsze to nie poddawać się rozpaczy. Przypomniałam sobie, że w Mariupolu mieliśmy możliwość poddania się. A teraz już jej nie ma: przeżyliśmy, więc musimy żyć dalej. Musimy być cierpliwi, a prędzej czy później wszystko się ułoży.
Nie mogę powiedzieć, że moje życie stało się spokojniejsze. W Kijowie, gdzie często dochodzi do nalotów i ataków rakietowych, nie da się być spokojnym - przynajmniej ja tego nie potrafię. Boję się wybuchów, boję się o bezpieczeństwo moich bliskich. Podczas nalotów mogę wyjść na korytarz, ale chyba już nigdy w życiu nie uda mi się zejść do piwnicy. Po Mariupolu nie mogę wchodzić do piwnic.
Żyję z nienawiścią do Rosjan i wszystkiego, co jest z nimi związane 24/7. I szczerze mówiąc nie staram się zmienić tych uczuć. Tego wszystkiego, co zrobili nam i naszemu miastu, nie da się zapomnieć ani nauczyć tego akceptować. Nie da się nie nienawidzić... Rozumiem, że to pewnie niewłaściwe - cieszyć się ze śmierci ludzi, ale... Żeby nie pozwolić tym myślom zniszczyć mnie od środka, staram się skupić na nas, nie na nich.
Teraz układamy sobie życie w Kijowie, ale po zajęciu Mariupola pojadę tam jako pierwsza. Nie będę czekała, aż ktoś inny coś odbuduje - sama pójdę to odbudować. Dla mnie to coś więcej niż miasto.
Co pomaga żyć dalej? Wsparcie bliskich. I nie tylko ich. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem wdzięczna wszystkim, którzy pomogli nam, gdy podróżowaliśmy do różnych regionów w poszukiwaniu azylu. Czasami ludzie myślą, że nie zrobili nic szczególnego. Mogą nie zdawać sobie sprawy, że tak naprawdę uratowali komuś życie. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że czasami filiżanka herbaty zaoferowana we właściwym czasie może uratować kogoś przed samobójstwem...
Pierwszy atak paniki miałam w piwnicy w Mariupolu. Drugi był wtedy, gdy zobaczyłam kadyrowców
- Niedawno poprosiłam przyjaciela, który jest pod okupacją w Mariupolu, aby zaniósł kwiaty na miejsce, gdzie kiedyś był mój dom - Mówi Waleria Zełenska. - Tam już nie ma ani jednego domu, ziemia jest wypalona. Rosjanie zburzyli to, co pozostało po zbombardowanych wieżowcach, nawet nie wyciągając zmarłych spod gruzów. Ludzie prosili o wykopanie ich krewnych, ale sprzęt wywoził ciała jak odpady budowlane... Nie sądzę, żebym kiedykolwiek wróciła do Mariupola, nawet po zakończeniu okupacji. Na pewno przyjadę tam, by wspominać zmarłych i złożyć kwiaty, ale nie będę mogła tam mieszkać. Pochodzę z małego miasteczka niedaleko Bachmutu, które teraz też jest okupowane. Spędziłam tam dzieciństwo i tam jest grób mojej matki. Bardzo chciałbym tam wrócić po zakończeniu okupacji.
Przyjechałam na Przykarpacie, bo byli tu moi znajomi. I zostałam. Teraz mieszkam w Iwano-Frankiwsku. Pracuję online i planuję robić to nadal; nie chcę się jeszcze nigdzie osiedlać. Na początku bardzo bałam się hałasów. Karpacki grzmot mógł u mnie wywołać atak paniki. Moje ataki paniki zaczęły się w Mariupolu: pierwszy miał miejsce w piwnicy, a drugi, gdy zobaczyłam ludzi Kadyrowa podczas ewakuacji. To okropne uczucie, kiedy na przemian robi ci się gorąco i zimno, twoje tętno leci na łeb, na szyję i myślisz, że umierasz. Po Mariupolu te ataki zdarzały mi się nawet we śnie... Pracowałam z psychologiem, ale doszłam do wniosku, że najlepszym psychologiem jestem ja sama.
Na początku, po ewakuacji z Mariupola, wszystko było zamazane. To uczucie nie zniknęło jeszcze całkowicie. Mój dzień zaczyna się i kończy na śledzeniu wiadomości - zwłaszcza tych o wymianie jeńców wojennych. Wielu chłopaków z Azowstali, których znam osobiście, nie zostało jeszcze wymienionych. Szukam ich nazwisk na każdej liście wymiany w nadziei, że ich tam zobaczę...
Żyję i pracuję, ale nie robię dalekosiężnych planów. Doświadczenie pokazuje, że to nie ma sensu. Staram się cieszyć każdym dniem. Z tego, że żyję, że mam chleb. Tak naprawdę to już jest bardzo dużo. Przestałam myśleć o tym, co powiedzą o mnie inni. Jeśli mam złe myśli, to już wiem, jak sobie pomóc. Może to być kolorowanie obrazka lub szczera rozmowa z samą sobą. Samo danie sobie możliwości wypłakania się również pomaga. Łzy są oczyszczające.
Często myślę o Alicji. Tej małej, dorosłej dziewczynce, która tak odważnie zaakceptowała fakt, że jej matka nie będzie z nią pojechać, że musi być cierpliwa, czekać i mieć nadzieję. Być może właśnie tego wielu z nas teraz potrzebuje: czekać i mieć nadzieję...
- Wiktoria powiedziała mi, że Rosjanie biorą ją do niewoli, a jej dziecko chcą zabrać do sierocińca. "Zabiorę ją - powiedziałam - zabiorę ją do Zaporoża, do Polski - gdziekolwiek zechcesz. Nie wiedziałam, jak to zorganizować i czy nas wypuszczą. Ale wiedziałam na pewno, że nie pozwolę Rosjanom tego dziecka zabrać
Brat Olgi Kifyak-von-Kraimer, primabaleriny Opery Narodowej i Honorowej Artystki Ukrainy, zginął na froncie. Jej ojciec zmarł w pierwszych dniach inwazji: nagłe zatrzymanie akcji serca wskutek silnych emocji. A kiedy Olga kończyła pracę nad tańcem, który zadedykowała swojej rodzinie, do teatru przywieziono trumnę jej kolegi i partnera na scenie, Honorowego Artysty Ukrainy Ołeksandra Szapowała. On również zginął na froncie.
- Sasza został tu przywieziony, byśmy mogli się z nim pożegnać"- mówi Olga. - Podobnie jak mój brat Dmytro poszedł na front na ochotnika. Nie wiem, jak to wyjaśnić, ale podczas pracy nad tańcem miałam wrażenie, że Dmytro i Ołeksandr przy mnie byli.
Spektakl poszedł bardzo łatwo, jak gdyby obaj obserwowali nas z góry i pomagali nam. Mój taniec-requiem nazywa się "Skrzydła Ukrainy", ponieważ czuję, że ci, którzy odeszli, owijają nas skrzydłami i chronią.
Do tej pory "Skrzydła Ukrainy" widziała tylko publiczność Opery Narodowej. Olga ma jednak nadzieję, że wkrótce jej niezwykle wrażliwy i emocjonalny taniec zobaczą także Europejczycy.
"Skrzydła Ukrainy" to moja osobista historia, a jednocześnie historia milionów Ukraińców. Chciałbym, aby zagraniczna publiczność obejrzała ten występ i zrozumiała, przez co my, Ukraińcy, przechodzimy każdego dnia.
Kilka minut przed swą nagłą śmiercią mój ojciec powiedział matce: "Teraz cię zostawię"
Wiadomość o rozpoczęciu rosyjskiej inwazji dotarła do niej w Stanach Zjednoczonych, gdzie była w trasie koncertowej. Wraz z rodzeństwem próbowała zorganizować ewakuację rodziców z Kijowa.
- Moi rodzice mieszkali ostatnio w obwodzie czerniowieckim. Do Kijowa przyjechali w interesach 22 lutego, dwa dni przed inwazją - mówi Olga. - Kiedy Rosjanie już bombardowali miasto, matka powiedziała, że ojciec chce opuścić Kijów i planuje jechać autostradą na Żytomierz. Błagałam ich, żeby tego nie robili - były już informacje, że okupanci strzelają do ludzi w samochodach. Rodzice przenieśli się więc do mieszkania mojej siostry w centrum Kijowa, gdzie spędzili kilka tygodni. Przez ten ciągły ostrzał ojciec był przygnębiony. Nie chciał schodzić do schronu podczas ataków rakietowych.
Mój brat Dmytro był w stanie ewakuować ich z Kijowa. W tym czasie służył już w siłach zbrojnych. Jego żona i syn pochodzą z Buczy. Cudem udało im się wyjechać, nim Rosjanie wkroczyli do miasta. Kiedy upewnił się, że oboje są bezpieczni, Dmytro dołączył do obrony terytorialnej. Po wyzwoleniu Buczy pojechał tam jako wolontariusz, by dostarczyć leki i żywność tym, którzy przeżyli. Blok, w którym mieszkał z rodziną, ocalał, ale wszystkie mieszkania były splądrowane przez okupantów.
To wtedy Dmytro zdecydował się wstąpić do sił zbrojnych. Przed wojną pracował w branży IT, tworzył oprogramowanie dla dużych firm. Przed podpisaniem kontraktu powiedział o tym rodzicom. Ojciec prosił go, by tego nie robił, jednak kilka godzin później oddzwonił i powiedział: "Synu, rób to, co podpowiada ci serce. Nie mogę cię powstrzymać".
Po powrocie do domu w obwodzie czerniowieckim mój ojciec, który nigdy wcześniej nie narzekał na zdrowie, powiedział, że czuje ucisk w klatce piersiowej. Tydzień później obudził się chory, ciśnienie krwi gwałtownie spadło. W pewnej chwili powiedział do matki: "Teraz cię opuszczę. Chcę się z tobą pożegnać".
Rodzice żyli ze sobą przez wiele lat, każde było dla tego drugiego miłością życia. Tata zdołał jeszcze powiedzieć mamie, że bardzo ją kocha. Wybiegła z pokoju tylko na sekundę, a kiedy wróciła, był już nieprzytomny. Zmarł przed przyjazdem karetki. Nagłe zatrzymanie akcji serca. Nie trzeba być wielkim ekspertem, by zrozumieć, że przyczyną był silny stres.
Przykro mi, że nie uratowaliśmy twojego brata
Dmytro był jedynym dzieckiem, które mogło uczestniczyć w pogrzebie ojca.
Mogłam wrócić do Ukrainy dopiero po zakończeniu trasy. Udało mi się zobaczyć z Dmytro, nim pojechał na front. Pamiętam, jak wrócił do domu i zaczął się pakować. "Jutro jedziemy do Bachmutu - powiedział - Nie wiem, czy stamtąd wrócę". Przytulił mnie, a ja tak bardzo chciałam wierzyć, że wróci.
Byliśmy w stałym kontakcie. Wysyłałam mu śpiwór, powerbank, różne rzeczy... 8 sierpnia 2022 r. kontakt się urwał. Dwa dni później bratowa odebrała telefon z wojskowego biura rekrutacyjnego: "Mamy dla ciebie wiadomość. Przyjedziemy". Przywieźli pogrzeb.
O okolicznościach śmierci brata Olga dowiedziała się później.
- Wróg ostrzelał ich pozycje z wyrzutni rakiet Grad - mówi Olga. - W momencie rozpoczęcia ostrzału Dmytro i inni chłopcy byli w domu. Wybiegli, bym się ukryć, i wtedy zobaczyli, że żołnierz, który sterował dronem, leży przy wejściu do schronu. Trzeba było go ewakuować, więc Dmytroj otworzył drzwi do stojącego w pobliżu samochodu... Wtedy rąbnęła druga salwa. Na auto poleciały cegły, szkło i kawałki betonu. Później chłopaki zadzwonili do nas i powiedzieli: "Wybaczcie, że go nie uratowaliśmy".
Nie mogliśmy zobaczyć Dmytro po raz ostatni - widzieliśmy tylko jego zamkniętą trumnę. Kiedy Julia, jego żona, i ja dotarłyśmy do kostnicy, przebierali go w mundur wojskowy. Żołnierze stanęli przed nami i nie pozwolili nam na niego spojrzeć. Prosiliśmy, by pokazali nam chociaż rękę lub nogę, ale odmówili. "Zapamiętajcie go takim, jakim był za życia" - powiedzieli. Potem zamknęli trumnę na kłódkę i złamali klucz, byśmy nie mogły jej otworzyć.
Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy trumnę przywieziono do domu, a mama krzyczała: "Otwórz, chcę dotknąć mojego syna!". Do dziś nie wiem, czy decyzja o zamknięciu trumny była słuszna. Ale nie wiem też, czy bylibyśmy w stanie żyć dalej, gdyby została otwarta...
Noc przed pogrzebem Dmytro spędził w domu, jak to jest w zwyczaju na ukraińskich wsiach. O świcie moja matka zasnęła obok trumny. Po zmianie świec, które miały palić się przy zmarłym przez cały czas, wyszłam na ganek, usiadłam na schodach i pomyślałam: "Dimasik, mój kochany, co ja mogę dla ciebie zrobić?". I wtedy narodził się pomysł tańca - który teraz nazywa się "Skrzydła Ukrainy". Chciałam wyrazić swój ból i ból wszystkich tych, którzy stracili bliskich w tej strasznej wojnie.
Po pogrzebie wróciłam do Kijowa. Zwróciłam się do Ksenii Iwanienko, naszej utalentowanej choreografki, i razem stworzyłyśmy ten numer. Występuję w nim ze śpiewaczką operową Ksenią Bachritdinową-Krawczuk, dyrygentką jest Ałła Kulbaba. Jestem bardzo wdzięczna koleżankom, które wsparły mój pomysł.
Podczas pracy nad tym numerem naprawdę czułam obecność Dmytra. Czuję ją za każdym razem, gdy tańczę. Nawet nie tańczysz tego numeru, ty nim żyjesz. Kiedy zdjęcia brata i ojca pojawiają się podczas mojego tańca, to tak, jakbym znów mogła być z nimi. To sprawia, że czuję się lepiej.
Czasami przychodzą do nas w snach. Mamie śniło się, że tata i Dmytro są razem. Szli, trzymając się za ręce, obaj mieli na sobie białe koszule, które zdawały się świecić. Są pochowani obok siebie. Zawsze łączyła ich szczególna więź.
Małemu Łuce, mojemu bratankowi, powiedzieli, że tata jest w niebie. Kiedy przynieśli trumnę, zapytał: "Mamo, jeśli będę bardzo, bardzo smutny, czy Bóg wskrzesi mojego tatę?". Wyciął serduszka z papieru i przyczepił je do trumny...
Niedawno Łuka skończył siedem lat i na przyjęciu urodzinowym powiedział, że chce zostać wynalazcą. Kiedy zapytałam go, co chciałby wynaleźć, odpowiedział: "Robota, który ma broń zamiast ramion. Tak zemszczę się za tatę". Nigdy nie mówiliśmy przy nim o zemście, nasza rodzina zawsze żyła w miłości. I nawet teraz, kiedy ludzie pytają mnie, czy czuję nienawiść do Rosjan, odpowiadam, że nie. Jest mi ich żal, bo pewnego dnia zdadzą sobie sprawę z tego, co zrobili. Ta świadomość będzie dla nich najstraszniejszą karą.
Jak możemy wykonać "Jezioro łabędzie", skoro Moskwa wystawia je na wsparcie rosyjskiej armii?
Olga mówi, że praca pomogła jej przetrwać tragedie. Jest tym, co ją teraz trzyma.
- Opera Narodowa Ukrainy została ponownie otwarta w maju 2022 r. - mówi. - Gdyby teatr był zamknięty, pewnie bym oszalała. Mówią, że czas leczy, ale nie w moim przypadku. Ból jest stępiony, ale nie znika. Często chodzę do pracy i widzę przed sobą tatę i brata. Przypominam sobie nasze serdeczne rozmowy, a moja ręka sięga po telefon, by zadzwonić do jednego z nich. I wtedy zdaję sobie sprawę, że już nigdy nie będę w stanie tego zrobić.
Praca pomaga mi się przestawić. Emocjonalny kontakt z publicznością też jest teraz wyjątkowy. Kiedy rozlega się alarm przeciwlotniczy, przerywamy występ i wszyscy udają się do schronów przeciwbombowych. Ale kiedy alarm się wyłącza, wracają i kontynuujemy.
Pamiętam, jak w sylwestra 2023 roku tańczyliśmy "Królową Śniegu" dla dzieci. Występ przerwał alarm, rozpoczął się ostrzał Kijowa. My, artyści, byliśmy w naszym schronie, a publiczność w swoim. Zaproponowałam kolegom, byśmy poszli do tamtego schronu podnieść dzieci na duchu. Były przeszczęśliwe!
Cała kolejka ludzi chciała zrobić sobie z nami zdjęcia. Naliczyłam dwanaście wybuchów, ale dzieci ich nie słyszały - były szczęśliwe, że artyści do nich przyszli. W naszym schronie życie toczyło się dalej!
Po rozpoczęciu inwazji wielu moich kolegów wyjechało za granicę i są tam do dziś. Ale ja, mimo ciągłego ostrzału, czuję się bezpieczniej w Ukrainie. Na początku wielkiej wojny w Stanach Zjednoczonych wariowałam z powodu nieznanego, martwiłam się o moich bliskich. W Ukrainie, paradoksalnie, czuję się lepiej. Tutaj jestem u siebie.
W maju 2022 r., po powrocie do domu, pojechałam do Buczy. Było dla mnie ważne, by zobaczyć wszystko na własne oczy. Na żywo to było o wiele bardziej przerażające niż na zdjęciach: spalone, zrujnowane domy, samochody, w których żywcem spłonęli ludzie. Ta podróż tylko wzmocniła moje pragnienie pozostania w Ukrainie z moim narodem.
Wyjeżdżam za granicę w trasę koncertową, której celem jest mi.n. zbieranie funduszy dla Ukrainy. Teraz, w styczniu, zaczynamy trasę w Kanadzie, gdzie mamy zaplanowane 22 koncerty galowe. Będziemy zbierać pieniądze dla fundacji Ołeny Zełenskiej, Pierwszej Damy Ukrainy, o nazwie "Nadia Ukraina". Zostaną one przeznaczone na pomoc naszemu krajowi i odbudowę. Zaprezentujemy kulturę ukraińską, a także fragmenty znanych na całym świecie baletów "Korsarz", "Giselle" i "Don Kichot".
Już na początku inwazji nasz repertuar uległ zmianie: teatr odmówił wykonywania dzieł rosyjskich kompozytorów. Jak możemy wystawiać "Jezioro Łabędzie", skoro Teatr Bolszoj w Moskwie wystawia je, by wesprzeć rosyjską armię? Teraz wystawiamy wspaniałe ukraińskie sztuki - "Lileję", "Pieśń lasu" i inne.
Jeśli chodzi o występy w Ukrainie, to teraz, w czasie wojny, każdy z nich stał się dla mnie wyjątkowy. Podczas pierwszego pokazu "Skrzydeł Ukrainy" wszyscy widzowie wstali w chwili, gdy pojawiły się zdjęcia mojego brata i ojca. Myślę, że nie ma na Ukrainie osoby, której ta wojna by nie dotknęła. Dlatego wszyscy przeżywają ten taniec razem ze mną...
"Podczas pierwszego pokazu "Skrzydła Ukrainy" publiczność wstała, gdy pojawiły się zdjęcia mojego brata i ojca. Myślę, że nie ma w Ukrainie osoby, której ta wojna nie dotknęła. Dlatego wszyscy przeżywają ten taniec razem ze mną"
Spośród ukraińskich uchodźców, którzy przybyli do Wielkiej Brytanii, ponad sto tysięcy przebywa w Anglii, pisaliśmy już o tym w poprzednim materiale Sestry. Drugim co do wielkości regionem pod względem liczby Ukraińców, którzy przybyli do Wielkiej Brytanii po 24 lutego 2022, jest Szkocja, która przyjęła ponad 26 000 ukraińskich uchodźców.
Jednym z głównych warunków wydania wizy do Wielkiej Brytanii jest posiadanie sponsora, który jest gotowy gościć Ukraińca w swoim domu przez co najmniej sześć miesięcy. Jednak w przypadku Szkocji istniała też inna opcja - program, w ramach którego szkocki rząd sponsorował ukraińskich migrantów.
Ukraińcy przybywający w ramach tego programu byli początkowo zakwaterowani w hotelach, dopóki władze nie znalazły dla nich rodziny sponsorującej lub mieszkania do wynajęcia. Kiedy w hotelach nie było już miejsca, władze znalazły oryginalne rozwiązanie, umieszczając około dwóch tysięcy nowoprzybyłych Ukraińców na dwóch statkach wycieczkowych w Glasgow i Edynburgu. Decyzja ta została skrytykowana przez niektóre organizacje pozarządowe, które nazwały kabiny statków wycieczkowych miejscem nieodpowiednim do długoterminowego pobytu. Jednocześnie większość Ukraińców pozytywnie odniosła się do swoich doświadczeń na statku, określając warunki jako bardzo dobre.
Statystyki opublikowane na stronie internetowej rządu Wielkiej Brytanii pokazują, że ponad 20 000 osób przybyło do Szkocji w ramach rządowego programu sponsoringu (reszta znalazła prywatnych sponsorów). Liczba ta znacznie przekroczyła oczekiwania szkockich władz. Dlatego też, gdy latem 2022 r. stało się jasne, że dalszy wzrost liczby uchodźców nieuchronnie wywoła kryzys mieszkaniowy, program rządowy został zamknięty. Teraz ukraińscy migranci mogą dostać się do Szkocji tylko poprzez znalezienie prywatnego sponsora, tak jak ma to miejsce w Anglii.
Więcej możesz przeczytać w artykule "Ukrainki w Anglii: wysoki wskaźnik zatrudnienia i poważny problem ze znalezieniem mieszkania"
Pod względem pomocy finansowej, podobnie jak w pozostałej części Wielkiej Brytanii, Ukraińcy w Szkocji otrzymują 200 funtów (253 USD) zasiłku "powitalnego", a następnie 360 funtów (450 USD) zasiłku dla bezrobotnych (Universal Credit). Ukraińcy, którzy przybyli w ramach rządowego programu, prawie nie napotkali problemu ze znalezieniem zakwaterowania, co jest powszechne dla obcokrajowców w Wielkiej Brytanii, ponieważ wiele rodzin otrzymało mieszkania na długoterminowy wynajem od władz lokalnych.
Ukraińskie migrantki opowiedziały Sestrom o swojej adaptacji i pierwszych wrażeniach ze Szkocji.
"Szkocki angielski jest jak zakarpacki ukraiński. Szkoci rozumieją wszystkich, ale nikt nie rozumie ich".
Krystyna Mudryk, Ukrainka, przybyła do Szkocji wraz z dwiema córkami w wieku 9 i 14 lat w lipcu 2022 roku. Krystyna mieszka obecnie w małym miasteczku Johnstone, 20 minut jazdy od Glasgow. Cztery miesiące temu Ukrainka otworzyła salon kosmetyczny w Szkocji.
- "Moja wiza została wydana w ciągu tygodnia w ramach programu finansowanego przez szkocki rząd", mówi Christina na stronie Sestry . "Ale tego nigdy nie wiadomo - na przykład moja przyjaciółka czekała prawie sześć miesięcy na swoją wizę. W Glasgow zakwaterowano nas w hotelu Holiday Inn, który znajduje się na lotnisku. Mieszkaliśmy tam przez kolejne trzy miesiące, dopóki rada miasta nie znalazła nam stałego zakwaterowania. Hotel był całkiem wygodny: trzy posiłki dziennie, pokoje zabaw dla dzieci. Przedstawiciele lokalnych władz wraz z tłumaczem pomogali nam w załatwieniu formalności.
Znam Ukraińców, którzy zostali umieszczeni na statku wycieczkowym zamiast w hotelu. Byłam ich odwiedzić. Samodzielne dotarcie do miejsca, w którym cumował statek, było niemożliwe - ludzie byli tam dowożeni specjalnym autobusem, który kursował według rozkładu. Dla tych, którzy pracowali na nocne zmiany, był to problem. Ogólnie rzecz biorąc, warunki na statku były dobre, chociaż kabiny były małe i nie można było otworzyć okien. Ale była klimatyzacja. Na statku były sale koncertowe, kino i bardzo dobre jedzenie. Od lata na statkach nie ma już Ukraińców - zostali oni przesiedleni do mieszkań i hoteli.
Jeszcze mieszkając w hotelu, dzięki ukraińskim przyjaciołom, znalazłam swoją pierwszą pracę w Szkocji, w fabryce whisky. Praca polegała na pakowaniu i zamykaniu skrzynek z butelkami. Jestem mistrzynią przedłużania rzęs i miałam własny salon kosmetyczny w Ukrainie. Ale tutaj, głównie z powodu mojego słabego angielskiego, zdecydowałam się zacząć od najprostszej pracy. W rzeczywistości, mieszkając w hotelu z trzema posiłkami dziennie, całkiem możliwe jest życie za 450 dolarów zasiłku w Szkocji, bez pracy (można nawet coś zaoszczędzić), ale nie lubię siedzieć bezczynnie.
W tym samym czasie zapisałam się do lokalnego klubu konwersacyjnego, aby poćwiczyć mój angielski. W Szkocji komunikowanie się z mieszkańcami jest pierwszą rzeczą, którą musisz zrobić, aby nauczyć się języka. Nawet ludzie, którzy przyjeżdżają z przekonaniem, że znają angielski, często nie mogą zrozumieć Szkotów z powodu ich akcentu. Szkocki angielski jest jak ukraiński zakarpacki. Szkoci rozumieją wszystkich, nikt nie rozumie ich. Aby poznać Szkotów, zarejestrowałam się nawet na Tinderze, gdzie napisałam, że nie szukam związku, a jedynie komunikacji. I znalazłam kilka osób, które pomogły mi przyzwyczaić się do języka i nauczyć się rozumieć szkocki akcent.
Po trzech miesiącach mieszkania w hotelu lokalne władze zaoferowały nam mieszkanie w małym miasteczku Johnstone, 20 minut jazdy od Glasgow. W rzeczywistości bycie w pobliżu dużego miasta (Glasgow jest największym miastem w Szkocji) to szczęście, ponieważ generalnie mogą cię umieścić gdziekolwiek. Możesz oczywiście wyrazić swoje życzenie, ale jeśli jest wolne miejsce tylko w wiosce na północy kraju, zabiorą cię tam. Jeśli odmówisz, będziesz musiała sam poszukać mieszkania, ale nie każdy właściciel będzie chciał przyjąć uchodźcę z Ukrainy bez poręczycieli i historii kredytowej.
Otrzymałam mieszkanie socjalne. Wynajmuję je, ale nie od prywatnego właściciela, lecz od państwa. Zaletą mieszkań socjalnych jest przede wszystkim ich niska cena. Na przykład miesięczny czynsz za mieszkanie z jedną sypialnią w Glasgow od prywatnego właściciela będzie kosztował co najmniej 700 funtów (890 dolarów). Natomiast miesięczny czynsz w moim mieszkaniu socjalnym z trzema sypialniami kosztuje zaledwie £380 ($420). Jeśli jednak nie pracujesz lub Twój dochód po odliczeniu czynszu jest niższy niż minimum socjalne, nadal będziesz otrzymywać Universal Credit.
Niektórzy ludzie otrzymują mieszkania socjalne, które wymagają napraw. W naszym przypadku nie było takiej potrzeby, mieszkanie było w dobrym stanie. W Szkocji mieszkania są zwykle wynajmowane puste, ale lokalne władze kupiły wszystko, czego potrzebowaliśmy - od urządzeń i łóżek po kapcie i ręczniki.
"W Szkocji od momentu umówienia się na wizytę u lekarza do momentu przepisania leczenia może minąć nawet rok".
Po wprowadzeniu się do mieszkania Krystyna poszła na studia, aby studiować przedmioty związane z branżą kosmetyczną.
- Mój poziom angielskiego już pozwolił mi przejść rozmowę kwalifikacyjną" - mówi Khrystyna. "Pierwsze trzy lata college'u w Szkocji są bezpłatne (zazwyczaj osobie udaje się ukończyć kurs w tym czasie). Nawiasem mówiąc, studia wyższe dla Szkotów (a teraz dla Ukraińców mieszkających tutaj) mogą być również bezpłatne (Szkocja jest jedynym krajem w Wielkiej Brytanii, w którym szkolnictwo wyższe może być finansowane przez państwowy fundusz SAAS (Student Awards Agency Scotland)).
- "Jako studentka college'u mam przywileje związane z podróżowaniem", mówi Christina, "a uczniowie w Szkocji również mają darmowe przejazdy (bez przywilejów średni koszt biletu autobusowego w obie strony wynosi 5 funtów). W porównaniu do Anglii, Szkocja jest bardziej zorientowana społecznie. Tutaj rodzice otrzymują dodatkowe świadczenia na dziecko (około 150 funtów miesięcznie na dwoje dzieci). W moim hrabstwie władze lokalne kilka razy w roku udzielają rodzicom pomocy finansowej na zakup letnich i zimowych ubrań dla dzieci. W Szkocji prawie wszystkie leki są bezpłatne. Nie można ich kupić bez recepty, ale jeśli masz receptę, w 90% przypadków apteka wyda ci leki za darmo. Dotyczy to zarówno antybiotyków, jak i środków antykoncepcyjnych. W Anglii za leki trzeba płacić.
Istnieją jednak pewne niuanse, jeśli chodzi o opiekę medyczną. W Szkocji (podobnie jak w pozostałej części Wielkiej Brytanii) podstawowa opieka zdrowotna znacznie odbiega od tego co znamy z Ukrainy. Istnieje Narodowa Służba Zdrowia, której usługi są bezpłatne dla ludności. Jednak na te usługi trzeba bardzo długo czekać. Jeśli jest to nagły przypadek, otrzymasz pomoc tego samego dnia. Jeśli jest to coś, co nie zagraża życiu, możesz czekać nawet rok. W grudniu ubiegłego roku udałam się do lekarza rodzinnego z podejrzeniem pewnego problemu. Dwa miesiące po wizycie otrzymałam pocztą wyniki badań, które potwierdziły, że sprawa wymaga dalszej diagnostyki. Termin badania wyznaczono mi za pięć miesięcy. W tym czasie udało mi się wyjechać na Ukrainę i skorzystać z opieki zdrowotnej tam. Kiedy w końcu umówiłam się na wizytę u szkockiego lekarza w lipcu, musiałam powtórzyć badania i otrzymałam wyniki dopiero w listopadzie - prawie rok po mojej pierwszej wizycie.
"W naszym salonie rzęsy przedłużają nie Szkotki, ale Ukrainki i Polki"
Jeśli chodzi o znalezienie pracy, to podejmując studia na mojej specjalizacji, chciałam rozwijać się właśnie w tym kierunku. Mój zawód nie wymaga perfekcyjnego angielskiego, ale znalezienie pracy w salonie kosmetycznym było nierealne - przedłużanie rzęs nie jest popularne w Szkocji (przede wszystkim dlatego, że jakość tych usług pozostawia wiele do życzenia), więc w lokalnych salonach prawie nie ma wolnych miejsc dla takich specjalistów. Zdecydowałam się otworzyć salon razem z inną Ukrainką, manikiurzystką, którą poznałam w hotelu. W tym czasie ona i ja zebrałyśmy dobrą bazę klientów wśród Ukraińców mieszkających w hotelach i na statku. Głównym kosztem związanym z rozpoczęciem działalności był wynajem lokalu. Musieliśmy zapłacić właścicielowi 3000 funtów (3800 dolarów) z góry (dobrze, że oboje mieliśmy trochę oszczędności), plus 500 funtów (360 dolarów) miesięcznego czynszu. Reszta - rejestracja firmy, papierkowa robota - jest darmowa, ale bardzo skomplikowana i czasochłonna. Zaczęłyśmy szukać lokalu do wynajęcia w kwietniu ale salon mogłyśmy otworzyć dopiero w sierpniu.
Nazwaliśmy nasz salon "Made in Ukraine". Na razie pracujemy tam tylko we dwójkę. Większość naszych klientów to Ukrainki i Polki. Reklamujemy się w mediach społecznościowych i na komunikatorach, działa też poczta pantoflowa. Kilka Szkotek przyszło już na manicure, ale jeszcze nie na rzęsy. Salon działa od czterech miesięcy. Jest za wcześnie, by mówić o zyskach, ale udało nam się wyjść na zero, co uważam za osiągnięcie. Szkocja ma dobre warunki do zakładania biznesu - przez pierwsze 12 miesięcy po otwarciu firmy nadal otrzymujesz płatności Universal Credit, co pozwala rozwijać biznes i nie myśleć o tym, że jutro nie będziesz miał co jeść.
"Nie znając angielskiego, chodziłam do każdej kawiarni z tłumaczem i moimi deserami, oferując właścicielom usługi cukiernicze".
Julia Pandyk, Ukrainka, która przyjechała tu z dwiema córkami, również nazywa Szkocję wygodnym krajem do życia i pracy. Podróż Julii była pod pewnymi względami trudniejsza, ponieważ musiała szukać zakwaterowania na własną rękę - wizę otrzymała za pośrednictwem prywatnego sponsora.
- "Naszymi sponsorami była szkocka para, która przyjęła kilka ukraińskich kobiet z dziećmi w swoim dużym domu" - mówi Julia Pandyk na stronie Sestry . "Sponsorzy byli wspaniałymi ludźmi, a właściciel zaoferował, że zostanę w domu tak długo, jak będzie to konieczne. Ale nie było łatwo dogadać się pod jednym dachem z innymi ukraińskimi kobietami, więc z radością przeprowadziłam się do osobnego mieszkania.
Skończyliśmy w małej wiosce w Scottish Borders, godzinę jazdy od Edynburga. Na Ukrainie byłam kucharką i rolniczką - mój były mąż i ja mieliśmy małą farmę niedaleko Kijowa. Jestem pasjonatką cukiernictwa, więc pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po przyjeździe do Szkocji, było zaoferowanie moich usług lokalnym zakładom. Nie znając w ogóle angielskiego, chodziłam do każdej kawiarni z tłumaczem Google i moimi deserami i próbowałam wyjaśnić właścicielom, czego od nich oczekuję. Nie udało mi się. W międzyczasie dyrektor szkoły, do której chodziły moje córki, powiedział mi, że pobliski sklep mięsny poszukuje rzeźnika. Postanowiłam więc spróbować.
Nie boję się pracy z mięsem, wiem jak zrobić kaszankę (jedna z tradycyjnych szkockich potraw, kaszanka, to tak naprawdę kaszanka). Zostałam więc zatrudniona jako pomocniczka rzeźnika. Wynagrodzenie jest minimalne - około 10 funtów (12,7 dolara) za godzinę. Ale widzę przyszłość: po dwóch latach pracy będę mogła uzyskać certyfikat rzeźnika, co pozwoli mi zarobić więcej pieniędzy. Lubię swoją pracę również dlatego, że jestem częścią świetnego zespołu. Pomimo tego, że przyszłam z zerową znajomością angielskiego, wszyscy traktują mnie bardzo dobrze, nie czuję się dyskryminowana.
"Nawet osoba z płacą minimalną może sobie pozwolić na zabranie dzieci na wakacje do Portugalii".
Większość Szkotów to przyjaźni i bardzo uprzejmi ludzie. Kochają dzieci i potrafią przepraszać tysiące razy dziennie, mówiąc słowo "przepraszam", które jest tutaj używane w każdej sytuacji. Czuję się komfortowo w Szkocji ze względu na ludzi i warunki, jakie im stworzono. Nie jest to tani kraj, ale ceny wielu produktów i ubrań są niższe niż w Ukrainie. Osoba z minimalnym wynagrodzeniem żyje godnie, może sobie pozwolić na dobre jedzenie i wakacje (na przykład latem zabrałam dzieci do Portugalii). Nawiasem mówiąc, moim pierwszym zakupem w Szkocji był samochód. Po otrzymaniu "powitalnych" 200 funtów ($253) dla siebie i dziewczynek (co w sumie dało 600 funtów), kupiłam samochód za 500 funtów ($630). Nie był nowy, ale całkiem przyzwoity.
Szukałam mieszkania na własną rękę. W Szkocji nie jest to łatwe: aby wynajmujący uznał cię za dobrego kandydata, musisz udowodnić swoją wypłacalność, stabilny dochód i wiarygodność. W oczach wielu wynajmujących Ukraińcy wyglądają na niewiarygodnych, ponieważ w każdej chwili mogą wrócić do domu. W moim przypadku mój szef zgodził się być poręczycielem. Nawet go o to nie prosiłam - sam się zgłosił. Wynajmujemy dom. Teraz jest nas czworo w rodzinie, bo przyjechała moja mama. Płacimy 700 funtów (887 dolarów) miesięcznie za wynajem. Ponieważ moja pensja jest minimalna, a mama nie pracuje, nadal otrzymujemy część zasiłków. W międzyczasie zmieniłam samochód i wzięłam już drugi na kredyt. Ta opcja jest również dostępna dla Ukraińców tutaj.
Życie w hotelu - co dalej?
Pomimo faktu, że życie w Szkocji jest pod pewnymi względami bardziej komfortowe dla ukraińskich uchodźców niż w Anglii (ze względu na większą liczbę zasiłków i bardziej przystępne cenowo mieszkania socjalne, kwestia bezdomności nie jest tak dotkliwa), wielu Ukraińców boryka się z problemami również tutaj. Dotyczy to zwłaszcza tych, którzy przybyli później i bez dzieci. Podczas gdy wiosną 2022 r. nawet jedna osoba, która przybyła w ramach programu super-sponsoringu, miała szansę na otrzymanie mieszkania socjalnego, pod koniec 2022 r. nie było już takich możliwości.
Dlatego niektórzy Ukraińcy mieszkają w hotelach od ponad roku. W wielu regionach Szkocji tym, którzy nie mogli znaleźć mieszkań socjalnych, władze proponowały przeniesienie się do hostelu. Ten ostatni jest najczęściej dużym mieszkaniem (lub kilkoma połączonymi mieszkaniami), w którym każda osoba ma swój własny pokój, ale kuchnia, łazienka i toaleta są wspólne. Ci, którzy nie zgodzili się na hostel, nadal przebywają w hotelach, ale wiadomo, że to nie potrwa długo. Kilka tygodni temu szkocki rząd ogłosił nowe zasady dla ukraińskich uchodźców, zgodnie z którymi od 7 stycznia Ukraińcy będą mogli mieszkać w tymczasowych kwaterach (tj. hotelach) nie dłużej niż sześć miesięcy. W tym czasie władze lokalne są zobowiązane do zaoferowania im długoterminowego zakwaterowania (np. hostelu). Jeśli dana osoba odmówi tej opcji, musi opuścić tymczasowe zakwaterowanie w ciągu najbliższych 60 dni i poszukać zakwaterowania na własną rękę.
Nowe zasady były od dawna spóźnione z kilku powodów. Pierwszym z nich jest to, że Ukraińcy, którzy zatrzymują się w hotelach przez długi czas (a średnia cena pokoju wynosi około 125 USD za noc), kosztują szkockie władze znaczną ilość pieniędzy. Drugim powodem jest to, że Ukraińcy nie integrują się z lokalnym społeczeństwem podczas pobytu w hotelach. Wielu z nich nie spieszy się z poszukiwaniem pracy - niektórzy nie widzą potrzeby opuszczania darmowego hotelu z darmowymi posiłkami. Niektórzy narzekają, że mieszkanie w hotelu staje się przeszkodą na drodze do zatrudnienia. W końcu brak stałego adresu i ryzyko przeniesienia w dowolnym momencie odstraszają pracodawców. Mieszkanie w hotelu stwarza również inne problemy. Przykładem może być brak możliwości zarejestrowania się do lekarza rodzinnego - opcja ta dostępna jest jedynie dla osób posiadających stały adres zamieszkania. Mieszkańcy hoteli mają prawo jedynie do opieki medycznej w nagłych wypadkach.
Kolejnym problemem, który dotyczy wszystkich Ukraińców w Szkocji, jest wiza wydawana na trzy lata, co oznacza, że wygasa ona w 2025 roku. Niemożność wyjaśnienia potencjalnemu pracodawcy lub wynajmującemu, gdzie będziesz w 2025 roku, stwarza trudności. Dlatego jesienią 2023 r. szkocki rząd opublikował strategię o nazwie "Ciepła szkocka przyszłość", która nakreśla dalsze kroki mające na celu integrację ukraińskich uchodźców. W szczególności stwierdza się w niej, że Ukraińcy będą nadal przenoszeni z hoteli do stałych miejsc zakwaterowania, a także otrzymają pomoc w nauce języka angielskiego, przedszkolach, szkołach i znalezieniu pracy, na co już przeznaczono fundusze. Szkoda tylko, że Szkocja nie może wpływać na politykę migracyjną i długoterminowe planowanie - to prerogatywa rządu Wielkiej Brytanii. Ze swojej strony rząd Wielkiej Brytanii obiecuje rozważyć rozszerzenie ukraińskich programów w najbliższej przyszłości.
"W moim hrabstwie samorząd lokalny kilka razy w roku udziela rodzicom pomocy pieniężnej na letnie i zimowe ubrania dla ich dzieci. A w Szkocji prawie wszystkie leki na receptę są bezpłatne".
Polska jest liderem pod względem zatrudnienia ukraińskich uchodźców w krajach zachodnich, gdzie do tej pory pracę znalazło 65% ukraińskich uchodźców w wieku produkcyjnym (według Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju). Drugie miejsce w rankingu zajmuje Wielka Brytania, gdzie zatrudnienie znalazło już 61 procent uchodźców z Ukrainy.
Mimo, że Ukraińcom trudniej jest dostać się do Wielkiej Brytanii niż do krajów UE (ponieważ potrzebują wizy), ponad 138 000 osób przybyło już do tego kraju w ramach programu Domy dla Ukrainy, który został specjalnie zaprojektowany dla ukraińskich uchodźców, a większość z nich - 103 000 - osiedliła się w Anglii. Jak nasi rodacy adaptują się w Anglii, jakie niespodzianki napotykają i jak znajdują pracę w swoim zawodzie.
Ukraińscy uchodźcy w Anglii mogą liczyć na 450 dolarów miesięcznie
Od marca 2022 r. ukraińscy uchodźcy mogą dostać się do Wielkiej Brytanii na dwa sposoby: poprzez program Ukraine Family (jeśli krewni Ukraińca są mieszkańcami Wielkiej Brytanii) oraz Homes for Ukraine. Ukraińcy mogą skorzystać z tego drugiego programu, jeśli znajdą osobę, która zgodzi się ich sponsorować, tj. zapewnić im dach nad głową przez co najmniej sześć miesięcy. Podczas gdy sponsor przyjmuje ukraińskich gości, otrzymuje od rządu "podziękowanie" w wysokości 500 funtów (630 dolarów) miesięcznie. Jeśli warunki w domu sponsora zostaną uznane za odpowiednie do przyjęcia uchodźców (lokalne władze sprawdzają wcześniej dom), Ukraińcy otrzymują brytyjską wizę w ciągu kilku tygodni od złożenia wniosku.
Wiza jest wydawana na trzy lata i uprawnia do pracy oraz nauki w Wielkiej Brytanii. Po przyjeździe każdy Ukrainiec otrzymuje 200 funtów (250 dolarów) zasiłku "powitalnego". Nie ma dalszych specjalnych świadczeń dla ukraińskich uchodźców, ale dzięki dostępowi do systemu na równi z Brytyjczykami, Ukraińcy mogą ubiegać się o zasiłek dla bezrobotnych (Universal Credit), który wynosi około 360 funtów (450 dolarów) miesięcznie. Osoba może otrzymać pewną część płatności, nawet jeśli znalazła już pracę, ale jej dochody nie pozwalają na wynajęcie domu - w takim przypadku państwo zrekompensuje brakującą kwotę.
Czasami 150 CV nie wystarczy, aby zostać zauważonym i zaproszonym na rozmowę kwalifikacyjną w Anglii
Marina Vasilinenko z Dniepru przybyła do Anglii w czerwcu 2022 roku. W Dnieprze Maryna, jej dzieci i mąż mieszkali kilometr od wieżowca, w który w styczniu 2023 r. uderzył rosyjski pocisk, zabijając 46 osób. Marina, jej dwoje dzieci w wieku szkolnym i matka byli już w Devon, gdzie udało im się znaleźć sponsorów - brytyjską parę.
- Kiedy rozpoczęła się wojna, wielu Brytyjczyków wyraziło chęć przyjęcia ukraińskich uchodźców i zamieszczało ogłoszenia na stronach internetowych i grupach na Facebooku - mówi Maryna. - Teraz trudniej jest znaleźć sponsora. Para, do której przyjechaliśmy, miała dużą rodzinę, ale ich dzieci i wnuki już dawno się wyprowadziły, więc mieli do dyspozycji trzy przestronne pokoje. Pomimo bariery językowej, nasi sponsorzy i ja szybko się dogadaliśmy. To było dla nas wyjątkowe doświadczenie poznać Brytyjczyków domu. Byłam zaskoczony, że większość z nich, wbrew stereotypowi, nie je angielskiego śniadania. Dzieci w większości rodzin kładą się spać już o ósmej wieczorem. Moim synom zajęło dużo czasu przyzwyczajenie się do tego reżimu, ale nasi sponsorzy byli bardzo wyrozumiali dla naszego wieczornego hałasu.
Mój język był daleki od doskonałości, kiedy przybyłam do Anglii. Uczyłam się francuskiego w szkole i zacząłem uczyć się angielskiego dopiero trzy lata temu podczas kwarantanny. Na początku w ogóle nie rozumiałam miejscowych - nie byłam przyzwyczajona do akcentu i nie mogłam nawet zrozumieć słów, które znałam. Ale chodziłam na zajęcia z angielskiego organizowane przez urząd miasta dla Ukraińców, a później poszłam do college'u na kurs ESOL (English for Speakers of Other Languages), gdzie uczyłam się języka dwa razy w tygodniu przez 3,5 godziny zgodnie z programem dla obcokrajowców. To szkolenie jest bezpłatne dla Ukraińców.
Zaczęłam szukać pracy niemal natychmiast. Czasami słyszę skargi, że po wysłaniu 10-15 CV na różne oferty pracy, ludzie nie otrzymują odpowiedzi. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że często nawet 150 CV to za mało. Szukanie pracy w Anglii to maraton. Musisz być przygotowany na to, że poświęcisz na to dużo czasu. Musisz dostosować swoje CV i list motywacyjny do każdego wakatu, zmieniając słowa kluczowe w zależności od wymagań na danym stanowisku. W większości angielskich firm CV kandydatów są sortowane przez algorytmy. Jeśli twoje nie zawiera słów kluczowych dla danego wakatu, nie zobaczy go dział HR. Na początku nie dostałam żadnych odpowiedzi. Ale jestem wytrwała, więc nawet nie myślałam o poddaniu się.
W tym samym czasie Maryna rozpoczęła wolontariat, pomagając nowo przybyłym Ukraińcom w lokalnym urzędzie miasta. To właśnie to doświadczenie otworzyło jej drogę do wejścia na angielski rynek pracy.
- Było to tylko 8-10 godzin tygodniowo, ale nowa wzmianka w moim CV dała natychmiastowy efekt: zostałam zaproszona na rozmowy kwalifikacyjne. Z tego wywnioskowałem, że doświadczenie zawodowe w tym kraju jest bardzo ważne dla angielskiego pracodawcy. Nawet w innej branży, byle w Anglii. Nie ma tu czegoś takiego jak dyskryminacja czy ageizm (generalnie w CV nie podaje się wieku, a dodawanie zdjęcia jest bardzo niepożądane), ale w oczach angielskiego pracodawcy ukraiński uchodźca to osoba, która nie planowała imigracji i dlatego może wyjechać w każdej chwili. Podczas rozmów kwalifikacyjnych zadawano mi następujące pytania: "Czy możesz zagwarantować, że nie wrócisz do domu za miesiąc?". I musiałam ich przekonać, że mówię poważnie. Nawiasem mówiąc, kolejnym ogromnym plusem w CV jest doświadczenie w wolontariacie, które prawdopodobnie ma 80% Anglików tutaj.
Cztery miesiące po rozpoczęciu pracy, Maryna znalazła drugą pełnoetatową pracę biurową jako kierowniczka sklepu internetowego.
- Po trzech rundach rozmów kwalifikacyjnych zostałam zatwierdzona" - mówi Marina. - Wypełniam stronę internetową firmy, wysyłam towary, prowadzę raporty, a nawet planuję projekty sprzedawanych przez nas produktów. Przed przyjazdem do Anglii nie miałam w tej pracy żadnego doświadczenia - zdobyłam je na miejscu.
Musiałam czekać dwa miesiące i wypełnić 48 dokumentów, zanim otrzymałam klucze do wynajmowanego domu
Później wyprowadziliśmy się od naszych sponsorów. Moja mama postanowiła wrócić do Ukrainy, a ja i moi synowie wynajęliśmy dom. W Anglii istnieją standardy mieszkaniowe zatwierdzone na poziomie legislacyjnym. Na przykład, jeśli jest nas czworo w rodzinie, musimy wynająć dom z co najmniej trzema sypialniami. Znalezienie zakwaterowania w Anglii to loteria. Proces jest dość skomplikowany. Wysłałem zapytanie do 17 domów i pozwolono mi obejrzeć dziesięć z nich. W połowie z nich byli gotowi rozważyć moją kandydaturę na najemcę, a ja miałem możliwość wyboru. Podczas poszukiwania domu wymieniliśmy 74 e-maile z agentem nieruchomości. Zanim otrzymałam klucze, musiałam zebrać i wypełnić 48 dokumentów i formularzy. Ostatecznie udało mi się wprowadzić prawie dwa miesiące po wysłaniu zapytania o mój pierwszy dom.
Mieszkania w Anglii są drogie. Ceny mogą się różnić w zależności od miejsca zamieszkania. W naszym regionie koszt miesięcznego czynszu za dom z 2-3 sypialniami zaczyna się od £1,100 ($1,380). Średnia pensja wynosi tutaj 1 600-2 300 funtów. Czynsz jest zatem znaczącym wydatkiem dla każdej rodziny.
Warto w tym miejscu zauważyć, że wielu Brytyjczyków (a teraz także Ukraińców, którzy przybyli w ramach programu "Domy dla Ukrainy") w sytuacji wynajmu ratuje się zasiłkiem dla bezrobotnych. System wsparcia socjalnego w kraju jest wymyślony w taki sposób, że nawet jeśli pensja danej osoby jest wyższa niż koszt wynajmu, może ona nadal otrzymywać pewną kwotę świadczeń socjalnych, ponieważ nadal ma minimalne środki niezbędne do życia. Wysokość pomocy zależy od dochodu danej osoby i kosztów wynajmu.
W Anglii nie ma szkół muzycznych, jakie znają Ukraińcy
Fakt, że adaptacja i poszukiwanie pracy w Anglii wymagają dużo cierpliwości, potwierdza przykład Dany Stronovej, nauczycielki gry na pianinie z Kijowa, która przyjechała do East Sussex z dwójką dzieci wiosną 2022 roku i rozpoczęła poszukiwania pracy w swojej dziedzinie.
- Doświadczenie z naszymi pierwszymi sponsorami, parą z małym dzieckiem, nie było zbyt dobre - wspomina Dana. - Musieliśmy ich opuścić po trzech tygodniach. Stało się to po nieprzyjemnym incydencie z ich psem, który dobrał się do walizki mojej córki i zjadł czekoladę, którą tam znalazł. Pies został uratowany w klinice weterynaryjnej, ale sponsorzy poinformowali radę, że nie mogą dłużej zapewniać nam zakwaterowania i odwieźli nas do hotelu.
Spędziliśmy tylko dziesięć dni w hotelu opłacanym przez władze miasta. Po tym, jak Brytyjczycy dowiedzieli się o naszej sytuacji, zaczęli przychodzić do naszego hotelu, zapraszać na kolacje i wspierać. Pewna rodzina (mąż, żona i dwoje dzieci) chciała zostać naszymi nowymi sponsorami. Mieszkaliśmy w ich domu przez rok i nadal utrzymujemy z nimi kontakt.
Chociaż możliwe było utrzymanie się z zasiłku dla bezrobotnych, mieszkając ze sponsorem, niemal natychmiast zaczęłam szukać pracy. Z angielskim na dobry poziomie i 25-letnim doświadczeniem jako nauczycielka gry na pianinie, myślałam, że będę w stanie zrobić to wystarczająco szybko. Miałam nadzieję, że Urząd Pracy, organizacja rządowa, w której każdy bezrobotny ma osobistego trenera pracy, pomoże mi w poszukiwaniach. Ale oni tak naprawdę nie pomagają w znalezieniu pracy. Co najwyżej mogą wskazać kilka stron internetowych, na których można szukać ofert pracy.
Niemiłą niespodzianką było dla mnie to, że w Anglii nie ma państwowych szkół muzycznych, które są znane Ukraińcom, gdzie różni nauczyciele uczą gry na fortepianie, solfeżu itp. Są lekcje muzyki w zwykłych szkołach i na uczelniach, ale instytucje edukacyjne nie zatrudniają instrumentalistów. Mogą jedynie zapraszać ich na określone godziny.
Ale naprawdę chciałam to osiągnąć. Nigdy nie sądziłam, że jestem tak uparta - prawdopodobnie lata ćwiczeń z instrumentem zrobiły swoje. Wysłałam swoje CV do lokalnych chórów, kościołów i teatrów muzycznych. W tym samym czasie potwierdziłam swoje kwalifikacje, kończąc kilka specjalistycznych kursów online (większość z nich była bezpłatna). Zebrałam całą teczkę różnych certyfikatów. Złożyłma również podanie na stanowisko asystentki nauczyciela i odbyłam rozmowy kwalifikacyjne. Otrzymywałam jednak odpowiedzi, że jestem... "zbyt wykwalifikowana" do takiej pracy. Odrzucano mnie wszędzie, co sprawiło, że się poddałam.
W Anglii nauczycielom surowo zabrania się dotykania uczniów
Ostatecznie Dana miała szczęście.
- Mój sponsor przedstawił mnie kobiecie z innego miasta, która prowadzi własną prywatną szkołę muzyczną - mówi Dana. - W ten sposób odbyłam rozmowę kwalifikacyjną z moim przyszłym pracodawcą. Szkoła muzyczna znajduje się w jej domu - dzieci uczą się w przybudówce z dwiema salami lekcyjnymi. Właścicielka szkoły jest również nauczycielką muzyki, i to ogólną - gra na flecie, gitarze i pianinie. Po rozmowie ze mną, przyjrzeniu się moim kwalifikacjom i występom z Kijowa, zaproponowała mi spróbowanie.
W Anglii system nauczania nie jest taki sam jak na Ukrainie. Podczas zajęć dzieci siedzą w słuchawkach i każdy ma swój własny program. Nie słyszą się nawzajem. Osobnym wyzwaniem był dla mnie angielski język nauczania muzyki. W szczególności fakt, że my używamy do-re-mi-fa-sol-la-si, a oni używają ABCDEFG, sprawił, że mój mózg co chwila eksplodował.
Okazało się również, że uniwersalne terminy muzyczne są zastępowane angielskimi słowami, aby ułatwić dziecku zrozumienie i by unikało stresu. Tymczasem w Ukrainie zwyczajowo uczy się terminów z ich prawdziwymi nazwami od pierwszej lekcji.
W Anglii jest surowo zabronione, aby nauczyciel dotykał dziecko. Na początku nie mogłem sobie wyobrazić, jak można pracować w ten sposób, ponieważ czasami trzeba położyć rękę na instrumencie, aby pokazać go uczniowi. Ale tutaj dotykanie jest uważane za naruszenie osobistych granic dziecka. Można tylko tłumaczyć słowami i pokazywać na przykładach. W Anglii na pierwszym miejscu stawia się zdrowie psychiczne dzieci, a nie nabyte umiejętności. Nauczyciele nie krytykują uczniów. Nawet jeśli zagrasz tylko trzy nuty, to i tak powiedzą, że było świetnie. Dzieci nie są zmuszane do występów przed innymi - znowu, aby nie miały stresu. Oczywiście są plusy i minusy takiego podejścia, ale dzieci tutaj są naprawdę bardziej swobodne, zrelaksowane i nie boją się nauczycieli.
Aby dopasować się do tego systemu, musiałam złamać samego siebie. Jednak teraz, gdy pracuję już prawie rok, czuję, że wszystko się układa. Zaczynałam z trzema grupami studentów, a teraz mam ich dziesięć. Prowadzę również prywatne lekcje. Kiedy przychodzą nowe dzieci, od razu mówię im, że angielski nie jest moim językiem ojczystym, więc mogę popełniać błędy. Pokazuję im na własnym przykładzie, że nie powinny bać się błędów.
Moja szkoła nie zatrudnia nauczycieli, wszyscy są samozatrudnieni. Jest to bardzo powszechna praktyka w Anglii. Otwarcie firmy, otwarcie kont, przygotowanie wszystkich raportów i deklaracji było dla mnie kolejnym wyzwaniem. Ale są organizacje, które pomagają w tym za darmo.
Teraz sami wynajmujemy mieszkanie. Nadal otrzymuję pewną kwotę Universal Credit, ale chcę zwiększyć liczbę godzin pracy, aby już go nie potrzebować. Nawiasem mówiąc, udało mi się również znaleźć zakwaterowanie dzięki znajomym. W Anglii im więcej ludzi znasz, tym lepiej. Integracja z lokalną społecznością jest bardzo ważna.
Kto nie pracuje, idzie do domu?
Mówiąc o swoich doświadczeniach nasze rozmówczynie twierdzą, że nie spotkały się z dyskryminacją ani traktowaniem Ukraińców jako niewykwalifikowanej siły roboczej. Poszukiwanie pracy może być długie i trudne, ale nawet z niedoskonałym angielskim można znaleźć pracę w biurze. Jest to jeden z powodów dobrych statystyk zatrudnienia Ukraińców w Wielkiej Brytanii. Drugim powodem jest stosunkowo niewielka kwota pomocy społecznej, z której można się utrzymać, mieszkając ze sponsorem, ale jest to bardzo trudne, gdy jest się już "na swoim".
Jednak pomimo stosunkowo optymistycznych perspektyw zatrudnienia i wsparcia socjalnego ze strony rządu, nadal istnieją pewne problemy. Przykładowo, od miesięcy brytyjskie media pełne są nagłówków o tym, że niedługo tysiące ukraińskich uchodźców znajdą się na bruku. Mowa o Ukraińcach, którzy wciąż mieszkają ze sponsorami (niektórzy od ponad półtora roku) i nie mogą znaleźć mieszkania do wynajęcia. Powodem odmowy wynajmujących jest brak stabilnych dochodów, poręczycieli i historii kredytowej w Anglii. Opisane powyżej doświadczenia Ukrainek zakończyły się sukcesem przede wszystkim dlatego, że obie miały pracę w momencie poszukiwania zakwaterowania, co jest bardzo ważnym czynnikiem dla wynajmujących.
Brytyjska prasa często rozpisuje się o Ukraińcach, którzy po wygaśnięciu pobytu u sponsorów nie byli w stanie znaleźć zakwaterowania i obecnie są bezdomni. Warto zauważyć, że bycie bezdomnym w Anglii nie oznacza spania na ulicy. Jeśli dana osoba nie jest w stanie znaleźć zakwaterowania, musi złożyć wniosek do lokalnej rady i uzyskać miejsce w schronisku lub hotelu. Jest to jednak rozwiązanie tymczasowe, które nie rozwiązuje problemu globalnie. Aby zapobiec wzrostowi bezdomności wśród ukraińskich uchodźców, rząd Wielkiej Brytanii przedłużył w listopadzie miesięczne wypłaty dla sponsorów na kolejny rok. Oto jak ludzie wiedzą, jak rozwiązywać problemy!
Ukraińcy podają również niepewność co do ich statusu wizowego jako jeden z powodów, dla których nie mogą znaleźć długoterminowego wynajmu mieszkania, a czasem nawet pracy. Wynika to z faktu, że wizy migrantów, którzy przybyli po raz pierwszy w ramach programu "Domy dla Ukrainy" wiosną 2022 roku, wygasną wiosną 2025 roku. Brytyjscy pracodawcy i wynajmujący, którzy są przyzwyczajeni do długoterminowego planowania, zwracają uwagę na tę kwestię - i mogą z tego powodu odmówić zatrudnienia lub wynajmu.
Fakt, że niepewność co do statusu wizowego uniemożliwia wielu Ukraińcom pełną integrację ze społeczeństwem, był wielokrotnie podkreślany przez przedstawicieli organizacji pozarządowych pomagających uchodźcom. Znajduje to również odzwierciedlenie w październikowym raporcie National Audit Office Wielkiej Brytanii, który stwierdza, że co najmniej 4 890 ukraińskich rodzin jest zagrożonych bezdomnością w najbliższej przyszłości. W odpowiedzi na raport, rząd Wielkiej Brytanii obiecał, że decyzja w sprawie przyszłości ukraińskich programów zostanie podjęta "na długo przed wygaśnięciem pierwszych wiz".
- Nie sądziłam, że jestem tak uparta. Lata ćwiczeń na pianinie zrobiły swoje - gdy spędzasz godziny na doskonaleniu się, by było idealne. I tak było tutaj: wysyłałam swoje CV raz za razem. I wszędzie mnie odrzucano
Podczas ostrzału nasz nowy dom został trafiony. Już go nie ma
Ukraińscy widzowie pamiętają Irynę Łytwyn-Komarowską jako prezenterkę wiadomości sportowych na kanałach Nowy Kanał i Era TV. W ostatnich latach przed wojną na pełną skalę prowadziła również kursy aktorskie i scenopisarskie. W 2018 r. Iryna, jej mąż i córka przeprowadzili się do nowego domu, który sami zbudowali Irpieniu niedaleko Kijowa. I to właśnie tam dopadła ich wojna. Udało im się ewakuować w ostatniej chwili.
- Słyszeliśmy ogień karabinów maszynowych w pobliskim lesie - wspomina Iryna. - Przez pierwszych pięć dni wojny mieszkaliśmy w piwnicy naszych sąsiadów, bo w naszym domu nie było schronienia. 2 marca udało nam się wyjechać samochodem do Kijowa. Kilka dni później do naszego miasteczka przybyli kadyrowcy. Zostało tam czterech sąsiadów, z których dwóch wkrótce zmarło. Nasz nowy dom został trafiony podczas ataku moździerzowego. Doszczętnie spłonął.
Moja córka i ja byliśmy już wtedy daleko. Po ucieczce samochodem do Kijowa postanowiłyśmy pojechać dalej pociągiem. Wsiadłyśmy do pierwszego pociągu, który zobaczyłyśmy na stacji i tak wylądowałyśmy w Rachowie, w obwodzie zakarpackim. Najpierw dotarłyśmy do wioski przy samej granicy z Rumunią. Potem za radą lokalnych mieszkańców, którzy nie mogli poradzić sobie z napływem uchodźców, przekroczyłyśmy granicę pieszo. W Rumunii spotkałyśmy księdza, który umieścił nas w miejscowym kościele baptystów. Rozłożyli materace na podłodze w sali kościelnej. Byłam zagubiona. Nie miałam pojęcia, co robić i gdzie iść.
I wtedy zadzwoniła moja przyjaciółka. Podczas Euro 2012 poznała w Kijowie kilku Szwedów i od tamtej pory przyjaźniła się z jednym z nich, Frederikiem. Kiedyś nawet na jej prośbę podwiozłam go na lotnisko. A potem okazało się, że rodzina przyjaciela Frederika to rolnicy, którzy mają własny dom. Ci ludzie chcieli pomóc uchodźcom z Ukrainy - szukali kobiet z dziećmi, które byli gotowi przyjąć. Wkrótce napisał do mnie sam Frederik. Podał szczegóły i powiedział, że on i jego przyjaciele zebrali już pieniądze na bilety lotnicze dla nas. Niewiele się zastanawiając, wsiadłyśmy do samolotu - i wylądowałyśmy w Szwecji.
Główna zasada szwedzkiego życia: zero stresu
Małe szwedzkie miasteczko Västerås, w którym znajdowało się gospodarstwo, leży sto kilometrów od Sztokholmu. Ludzie, którzy nas ugościli, mają duży dom z XVIII wieku; mieszka w nim już ósme pokolenie rodziny. Na początku komunikowaliśmy się z nimi za pomocą gestów - ze stresu zapomniałam nawet podstawowych angielskich słów. Szwedzki był dla mnie językiem nieznanym i zupełnie niezrozumiałym.
Od razu powiedziano nam, że możemy zostać na farmie tak długo, jak chcemy. Mieszkaliśmy tam przez okrągły rok. Wiosną 2022 r. wielu ukraińskich uchodźców przybyło do Szwecji i zostało rozlokowanych na terenie całego kraju. Początkowo umieszczano ich w akademikach, następnie szukano mieszkań socjalnych. Obecnie w Västerås mieszka około 300 ukraińskich rodzin, większość w mieszkaniach socjalnych. O ile mi wiadomo, nie płacą czynszu ani rachunków za media. Moja córka i ja mogłyśmy pójść tą drogą, tyle że w takim przypadku byłybyśmy wielokrotnie przenoszone po całej Szwecji, nim otrzymałybyśmy mieszkanie socjalne. Pomyślałam, że jeśli to możliwe, zostaniemy w miejscu, do którego przyjechałyśmy.
Złożyłyśmy wniosek o status ochrony tymczasowej ochrony i zaczęłyśmy otrzymywać pomoc: 6 euro na osobę dorosłą i 5 euro na dziecko dziennie, czyli łącznie nieco ponad 300 euro miesięcznie dla mnie i dla mojej córki. Jak na tak drogi kraj to niewiele. Ale można przeżyć, ponieważ Ukraińcy mają w Szwecji wiele przywilejów: bezpłatne zakwaterowanie, darmowe podróże w obrębie gminy, pomoc w zakresie żywności i odzieży. Istnieją tu sklepy z używaną odzieżą, otwarte specjalnie dla Ukraińców. Można w nich dostać całkiem przyzwoite ubrania i meble z Ikea za darmo.
Uważam, że Szwecja jest jednym z najbardziej zorientowanych społecznie krajów na świecie. Wszystko jest tu pomyślane tak, by ludzie czuli się jak najbardziej komfortowo. Nawet jeśli nie znasz ani jednego szwedzkiego słowa, nie zgubisz się na dworcu, lotnisku czy na ulicy; przy tak wielu przeróżnych strzałkach i instrukcjach to niemożliwe. To samo dotyczy organizacji transportu publicznego i władz lokalnych: przez ponad półtora roku pobytu w Szwecji nigdzie nie widziałem kolejki. Szwedzi mówią, że ich główną zasadą w życiu jest "zero stresu". Gdziekolwiek jesteś, nie powinnaś czuć się zestresowana.
Jednak według Iryny trudno żyć w tym kraju bez znajomości szwedzkiego. Bez niego znalezienie dobrej pracy jest niemal niemożliwe.
- Jeśli znasz angielski, łatwiej będzie ci żyć w Szwecji, bo większość Szwedów mówi nim płynnie - mówi Iryna. - Ale nawet perfekcyjny angielski nie pomoże ci w znalezieniu pracy: do tego potrzebujesz szwedzkiego. Ze względu na dużą liczbę imigrantów otwarto tutaj specjalne kursy, które przygotowują ludzi od podstaw do poziomu wystarczającego do wejścia na rynek pracy. Te kursy obejmują 5-6 godzin szwedzkiego dziennie, jednak dla Ukraińców stały się dostępne dopiero niedawno. Wiosną i latem ubiegłego roku Szwedzi byli przekonani, że wojna nie potrwa długo, więc ich władze nie myślały o integrowaniu Ukraińców ze społeczeństwem. Sytuacja zmieniła się dopiero sześć miesięcy później, kiedy stało się jasne, że wojna potrwa długo. Tyle że wtedy już pracowałam, więc na kursy szwedzkiego się nie załapałam.
"Minionki" na szwedzkim cmentarzu
Pierwszą możliwością zarobku, jaką znalazła Iryna, było zbieranie siana i pielenie.
- Latem pracowałam na pół etatu w polu. Przy wyrywaniu chwastów robiłam 25 000 kroków dziennie - mówi Iryna. - Gdy zarobiłam pierwsze pieniądze, zdałam sobie sprawę, że nie chcę siedzieć na zasiłku i zastanawiać się, na jakie produkty mogę sobie pozwolić, a na jakie nie. Wtedy pojawiła się opcja pracy w fabryce: pakowałam siano dla koni do ośmiokilogramowych worków, które układałam jeden na drugim w kilku rzędach. Mam metr sześćdziesiąt wzrostu, więc musiałam podnosić je nad głowę, co było bardzo trudne. Przez długi czas nie mogłam zrozumieć, dlaczego dwumetrowi wikingowie, którzy pracowali ze mną na zmianie, ani razu nie pomyśleli, by mi pomóc. Dopiero kilka tygodni później nieśmiało zapytali mnie, czy nie miałbym nic przeciw temu, by to oni układali górne rzędy. Zapytałam wprost: "Dlaczego nie zasugerowaliście tego wcześniej?". Okazało się, że bali się mnie urazić. Szwecja to kraj feministyczny, w którym ofertę pomocy ze strony mężczyzny kobieta może uznać za zniewagę - myśląc, że w ten sposób chce podkreślić, że jest od niej silniejszy.
Pięć miesięcy pracy w fabryce to był dla mnie ciężki czas. Byłam bardzo zmęczona. Ciągle wdychałam pyłki z siana, więc nabawiłam się chronicznego, alergicznego kaszlu. I wtedy Marie, Szwedka, u której rodziny mieszkałyśmy, znalazła dla mnie pracę w kościele. Wyobrażałam sobie, że to będzie tradycyjny kościół, więc byłam bardzo zaskoczona, gdy zobaczyłam przestrzeń biurową. Tyle że zaproponowano mi pracę na pobliskim cmentarzu. Zapytałam, czy będę musiała podnosić coś ciężkiego, lecz dyrektorka cmentarza zapewniła mnie: co najwyżej wiadro z ziemią. Nie powiedziała jednak, że takich wiader będę podnosić 250 dziennie.
Warunkiem mojego zatrudnienia było posiadanie prawa jazdy i doświadczenia w prowadzeniu pojazdów. Cmentarz jest duży, więc pracownicy poruszają się po nim samochodami elektrycznymi. Przeszłam też poważny test na obecność alkoholu i narkotyków we krwi i w moczu - badania pokazały nawet stan mojej wątroby. Przyszli pracownicy cmentarza są dokładnie sprawdzani, bo muszą pracować z kosiarkami, podkaszarkami i innymi urządzeniami elektrycznymi, przy których trzeba zachować maksymalną ostrożność.
Czego ja w tej pracy nie robiłam... Kopałam groby, wymieniałam w nich ziemię, sadziłam klomby, kosiłam trawę. A lato 2022 roku było dla Szwecji nietypowe: najpierw z powodu rekordowych upałów, a potem z powodu deszczu, który nie przestawał padać od lipca do października.
W takim deszczu pracowałam osiem godzin dziennie. Zabrałam do pracy trzy komplety bielizny - żaden płaszcz nie mógł mnie uratować, byłam przemoczona do suchej nitki. Moje dłonie dusiły się w gumowych rękawiczkach, a lakier schodził z paznokci bez acetonu
Bywało, że ciężkiej pracy fizycznej towarzyszył też dyskomfort moralny: kopiesz dół pod nową urnę, a twoja łopata wbija się w urnę, którą zakopano tu wcześniej... Za tę pracę otrzymywałam około dwóch tysięcy euro miesięcznie.
W pogrzebach zazwyczaj nie uczestniczyliśmy - zadaniem "minionków" (jak nazywałam samą siebie i moich kolegów, ze względu na nasze żółte kombinezony) było wykopanie grobu przed rozpoczęciem ceremonii. Ale oczywiście widziałam te ceremonie więcej niż raz i za każdym razem byłam zaskoczona tym, z jakim spokojem Szwedzi podchodzą do śmierci. Być może wynika to z faktu, że większość ludzi w Szwecji żyje długo; wielu umiera dopiero po dziewięćdziesiątce. Zamiast płakać i lamentować krewni zmarłego mówią o tym, jak szczęśliwe życie prowadził. A sam cmentarz jest nie tyle miejscem żałoby, co pamięci. Ludzie spacerują tu z psami i jeżdżą na rowerach.
Mąż mówił mi, że bez niego jestem nikim
Iryna przyznaje: była tak zmęczona, że nie raz chciała rzucić pracę. Ale nie zrobiła tego z ważnego powodu.
- Nie chodzi nawet o pieniądze - przyznaje - to moja osobista historia. Kiedy mieszkałam w Irpieniu, wydawało mi się, że wszystko w moim życiu jest idealne: mąż, dziecko, piękny dom. Ale w rzeczywistości dobrze wiem, czym jest związek oparty na przemocy; byłam w nim przez 15 lat. Mąż mówił, że bez niego jestem nikim. Byłam od niego zależna finansowo, a on robił wszystko, by uniemożliwić mi pracę. Wszystkie moje zajęcia - telewizję i nauczanie - nazywał "bzdurami".
Mówił: "Zamiast tych bzdur powinnaś ugotować mi barszcz"
Krótko przed wojną, nie mogąc wytrzymać ciągłej presji psychicznej, poszłam na terapię. Przepracowałam z psychologiem wiele spraw, ale nadal nie wiedziałam, jak zostawić męża. Zabranie dziecka i wynajęcie mieszkania nie było dobrym rozwiązaniem - w Kijowie znalazłby sposób, by zrujnować mi życie. To symboliczne, że mój kurs terapeutyczny zakończył się 23 lutego 2022 roku. Kilka dni wcześniej powiedziałam mojemu coachowi, że nadal nie widzę wyjścia. Zapytałam: "Chcesz powiedzieć, że 23 lutego skończę kurs, a 24 lutego rano moje życie nagle diametralnie się zmieni?". Teraz mam gęsią skórkę od tych słów. Przypominając sobie, jak wsiadałyśmy z córką do pociągu do Rachowa, zdałam sobie sprawę, że uciekałam nie tylko przed wojną, ale i przed mężem...
Już się rozwiedliśmy. Tak jak się spodziewałam, pokojowe zakończenie związku było niemożliwe - były sądy, prawnicy, poważny konflikt. Ale zrobiłam to. Pracując w deszczu na cmentarzu często przypominałam sobie jego słowa: "Co ty możesz beze mnie zrobić? Ty nic nie umiesz. Nie przeżyjesz!" A ja wciąż udowadniałam sobie, że potrafię. Potrafię zarabiać pieniądze, potrafię żyć bez niego. Praca na cmentarzu pomogła mi zamknąć terapię.
Randka ze Szwedką jest wtedy, gdy siedzisz w restauracji i myślisz tylko o tym, jak zapłacisz
Teraz Iryna jest w nowym związku. Z Frederikiem.
- To ten sam Frederik, który pomagał nam we wszystkim od pierwszego dnia w Szwecji. Kiedy zobaczył mnie na lotnisku w Malmoe, od razu przypomniał sobie, jak odwoziłam go na lotnisko w Kijowie - mówi Iryna. - Nasza relacja rozwijała się stopniowo. Na początku to była przyjaźń. Rozumieliśmy się, choć mój angielski jest okropny. Frederik pokazał mi, że związki mogą być czymś więcej niż ty, co miałam wcześniej. A partnerzy mogą być nie tylko kochankami, lecz także przyjaciółmi, którzy się rozumieją i szanują.
Szwedzi bardzo różnią się od większości ukraińskich mężczyzn, widzę to nawet u innych par. Oczywiście ludzie są różni wszędzie, ale tutaj rzadko spotkasz zakompleksionego mężczyznę, który chce się dowartościować kosztem kobiety. Ma to związek z mentalnością, bezstresową atmosferą, w której wychowywane są dzieci. Nawet w tutejszych szkołach wszystko jest traktowane bardzo prosto. Nie radzisz sobie z jakimś przedmiotem? W porządku, ucz się innego. Nikt nie będzie cię zmuszał, upokarzał ani zastraszał. Najważniejsze jest zdrowie psychiczne. Większość Szwedów przedkłada rodzinę nad karierę czy bogactwo. Tu nie ma dążenia do sukcesu, wielkiej kariery za wszelką cenę - ani pracy przez całą dobę. To esencja szwedzkiej filozofii "lagom" - brać od życia nie wszystko, ale dokładnie tyle, ile potrzebujesz. Żyje tu bardzo niewielu biednych ludzi - i równie niewielu naprawdę bogatych. Dominuje zdrowa klasa średnia. Pracują oboje partnerzy, urlop macierzyński biorą na zmianę. Jeśli urodzi się dziecko, a ojciec nie weźmie co najmniej kilku miesięcy macierzyńskiego, nikt w pracy tego nie zrozumie.
Oczywiście w szwedzkim społeczeństwie istnieją też pewne skrajności. Frederik powiedział mi na przykład, że randka ze Szwedką jest wtedy, gdy siedzisz w restauracji i myślisz tylko o tym, jak zapłacisz. I wcale nie chodzi o pieniądze. Mężczyzna zastanawia się, jak nie urazić kobiety swoim pytaniem o tę zapłatę. Jeśli zapłaci sam, ta randka prawdopodobnie będzie ostatnią. Jeśli zaproponuje, że zapłaci połowę, kobieta może zacząć nalegać, że zapłaci za oboje. Mężczyzna zdaje sobie sprawę, że bez względu na to, co powie, niezręczna sytuacja jest nieunikniona.
Z Frederikiem razem płacimy za mieszkanie, które wynajmujemy. Jako że moja pensja jest trzy razy niższa niż jego, na razie płacę tylko część. Ale już na początku umówiliśmy się, że kiedy zacznę zarabiać więcej, zapłacę odpowiednio więcej. Choć dla Ukraińców może to brzmieć trochę dziwnie, takie podejście jest właściwe, bo pokazuje równość i niezależność finansową obojga partnerów.
W dokumentach Frederik i ja jesteśmy zarejestrowani jako "związek sambo" - co oznacza, że jesteśmy partnerami cywilnymi. W Szwecji niewiele osób zawiera dziś klasyczne małżeństwa. Zwykle pary wolą być ze sobą jako sambo przez całe życie.
Niedawno Irynie skończyła się umowa o pracę na cmentarzu. Nie przedłużyła jej.
- Dałam sobie miesiąc wolnego, chciałam nacieszyć się niebudzeniem się o 5.20 rano - wyjaśnia. - Ale szukam pracy w innej dziedzinie. Zdaję sobie sprawę, że z moim szwedzkim nie mogę jeszcze ubiegać się o pracę, która wymaga komunikacji z ludźmi. Myślę więc o sprzątaniu, jednocześnie będę prowadzić blog na Facebooku. Chcę podzielić się moją historią i wesprzeć kobiety, które są w podobnej sytuacji. Wszyscy potrzebujemy teraz wsparcia.
"Dyrektorka cmentarza zapewniła mnie, że nie będę musiała podnosić niczego cięższego niż wiadro ziemi. Nie powiedziała jednak, że będę musiała nosić ich 250 dziennie".
W marcu 2022 roku 25-letnia nauczycielka matematyki Wiktoria Andrusza została uprowadzona przez Rosjan z domu jej rodziców w obwodzie czernihowskim za przekazanie ukraińskim żołnierzom informacji o sprzęcie wroga. Oskarżona o szpiegostwo i zagrożona karą 10 lat więzienia, a nawet nawet karą śmieci, była przetrzymywana w rosyjskich ośrodkach zatrzymań i koloniach karnych przez sześć miesięcy. To było pół roku tortur, upokarzających przesłuchań i ciągłej presji moralnej. Dziś Wiktoria przyznaje, że przez częste rozmowy, do których zmuszali ją Rosjanie, czuła się jak w domu wariatów. Opowiedziała Sestrom, jak udało jej się przetrwać niewolę.
Kiedy zobaczyli zdjęcia rosyjskiego sprzętu wojskowego w moim telefonie, powiedzieli: "To ona. Pakujemy ją"
24 lutego 2022 r., po pierwszych eksplozjach, opuściła swoje rodzinne Browary i udała się do wioski rodziców w obwodzie czernihowskim. W tamtym czasie uważała, że na wsi będzie bezpieczniej niż w wieżowcu pod Kijowem.
- Nie tylko ja tak myślałam, w pierwszych dniach wojny wiele osób uciekło do wiosek i znalazło się pod okupacją - mówi. - 27 lutego nasza wieś, Stary Bykow, została zajęta przez Rosjan. Kiedy weszli do wioski, natychmiast zastrzelili sześciu cywilów. Czterech to byli miejscowi, a dwóch, tak jak ja, przyjechało odwiedzić krewnych. Rosyjscy żołnierze plądrowali domy i sklepy, ludzie bali się wychodzić. Mogli co najwyżej wyskoczyć na chwilę na zewnątrz, aby podzielić się zapasami żywności z sąsiadami.
Jakoś tydzień po rozpoczęciu okupacji Rosjanie zaczęli zagłuszać łączność komórkową. Ale wcześniej mieliśmy Internet, a zatem mogliśmy kontaktować się z ludźmi na terytorium kontrolowanym przez Ukrainę, w szczególności z naszymi wojskowymi. Nie ukrywam: robiłam to - przekazywałam ukraińskim siłom zbrojnym informacje o przemieszczaniu się wrogiego sprzętu. Zdawałam sobie sprawę, że to niebezpieczne, ale chciałam jakoś pomóc naszej armii. Kiedy połączenie w domu było przerywane, znajdowałam miejsca na podwórku, gdzie Internet wciąż działał. Telefon był moim jedynym oknem na świat.
Pod koniec marca wśród mieszkańców wsi rozeszły się pogłoski, że Rosjanie planują "czystkę". Znajomi z sąsiedniej wsi ostrzegli Wiktorię, że okupanci wchodzą do domów i zabierają ludzi. Kilka dni później stało się to w Starym Bykowie.
- Nasz dom był pierwszym na ulicy, do którego Rosjanie włamali się 25 marca - mówi Viktoriia. - Zabrali moich rodziców i mnie do różnych pomieszczeń. Powiedzieli, że szukają broni. Gdy się rozejrzeli i bronie nie znaleźli - wyszli. Ale kilka minut później weszła kolejna grupa żołnierzy, wywrócili wszystko do góry nogami. Później zdałam sobie sprawę, że przyszli do naszego domu nie bez powodu: szukali mnie. Znaleźli mój telefon i na widok zdjęć sprzętu wojskowego, powiedzieli: "To ona. Pakujemy ją". A potem do mnie: "Ubierz się ciepło, tam będzie zimno". Potem wyprowadzili mnie z domu, wsadzili do samochodu i zawieźli do jakiejś piwnicy. Bałam się wtedy nie tyle o siebie, co o rodziców, bo nie wiedziałam, co się z nimi stanie. Rosjanie byli zdolni zrobić im wszystko. Ta niewiedza doprowadzała mnie do szału.
Noc spędziłam w piwnicy, a potem zabrano mnie do miasteczka namiotowego, gdzie okupanci urządzili coś w rodzaju obozu jenieckiego. Po drodze mówili mi, że "wszystko o mnie wiedzą", że jestem "ideowa" i "mam wyprany mózg". Ja też nie milczałam. Zapytałam ich, jak mogą "wiedzieć o mnie wszystko", skoro nawet nie mieszkałam w tej wiosce. Kiedy powiedzieli, że "wszędzie są naziści i banderowcy", zapytałam ich, gdzie ich widzieli. Nie potrafili powiedzieć nic konkretnego, odpowiadali innymi frazesami rosyjskiej propagandy - że mamy "wszędzie bio laboratoria" i inne bzdury. Nie potrafili uwierzyć, że jestem zwykłą nauczycielką. Nie rozumieli, dlaczego pomagam ukraińskim siłom zbrojnym. Wymyślili wersję, że zostałam zwerbowana przez SBU w 2014 roku i od tego czasu byłam tajnym szpiegiem lub agentką. Pytali, czy mam "dostęp do tajemnicy". Później dowiedziałam się, że ponownie przyszli do domu moich rodziców i przeszukali go, próbując znaleźć dowody na swoje absurdalne teorie. Na szczęście moi rodzice nie zostali fizycznie skrzywdzeni.
Bili mnie pałkami, bo nie chcieli dotykać banderowców
Po kilku tygodniach spędzonych w miasteczku namiotowym okupanci wywieźli Wiktorię do Rosji. Tam została poddana torturom. Psychicznym i fizycznym.
- Najpierw potrącili mnie w samochodem w drodze do aresztu śledczego w Kursku. Potem, w areszcie, "wszystko zależało od twojego statusu", jak mówili Rosjanie. Mój nie był najlepszy, bo byłam "strzelcem" i "koordynatorem ognia". Ich nastawienie było adekwatne. Ciągłe groźby - od: "Będziesz siedziała dziesięć lat w więzieniu" do "Spalimy cię żywcem". Bicie, torturowanie elektrowstrząsami. Najczęściej bili mnie pałkami - mówili, że "nie chcą dotykać rękami banderowców".
Ale czasami nie się powstrzymywali i używali rąk, nóg... Lubili używać paralizatora i obserwować reakcje więźniów. Pewnego razu po takich torturach zabrano mnie do ośrodka sanitarnego. Uwięzieni tam mężczyźni mieli ogolone głowy. Wskazano mi wiadro z ich włosami i usłyszałam, że moje włosy wkrótce się tam znajdą. Wtedy poczułam, że tracę przytomność. Szepnęłam, że zaraz upadnę. Nie uwierzyli. "Jesteś dobrą aktorką" - powiedzieli. Upadłam na zimną podłogę...
Cudem zostawili mi te włosy, choć nie raz grozili, że je zgolą. Najczęściej wtedy, gdy nie podobały im się odpowiedzi na ich absurdalne pytania. Na przykład pytali, ile jest przykazań Bożych. Kiedy odpowiadałam, że dziesięć, pytali: "A nie dwanaście?". W areszcie regularnie otrzymywaliśmy "zadanie" śpiewania rosyjskich pieśni patriotycznych i całowania wstążek georgijewskich [symbol prorosyjskich separatystów - red.]. Czytano nam frazy z podręczników propagandowych o tym, że "promujemy nazizm", że "Ukrainą rządzi Zachód" i że nasz prezydent jest "amerykańską marionetką". Oprócz codziennych wykładów z serii "dziadkowie walczyli" Rosjanie wymagali od nas uczenia się wierszy o wojnie.
Pierwszy wiersz nosił tytuł "Wybaczcie, drodzy Rosjanie". Potem okupanci sprawdzili, czy się go nauczyliśmy, i kazali nam "wymyślić do niego uduchowioną melodię". W takich chwilach czułam się nie jak w areszcie śledczym, ale jak w domu wariatów.
Dziewczyny i ja (na początku było nas trzy w celi, potem dwie) wykonywałyśmy te idiotyczne zadania tylko dlatego, że rozumiałyśmy, że musimy dożyć do wymiany. Rosjanie zdawali się uznawać za swoją misję "reedukowanie" nas. Powiedzieli, że "skierują nas na właściwą drogę". Raz nawet zapytali mnie, czy chcę zostać w Rosji i otrzymać obywatelstwo. Odpowiedziałam, że chcę wrócić do domu. "A co, jeśli to już nie będzie Ukraina?" - kpili. Odpowiedziałam, że w takim przypadku nie będę pracowała jako nauczycielka, ponieważ nie znam i nie chcę znać rosyjskiego. Oczywiście ta odpowiedź bardzo im się nie spodobała.
Nieustannie słychać było rozmowy z cyklu "Ukraina wkrótce zniknie". Wykorzystując to, że nie mieliśmy dostępu do informacji, Rosjanie próbowali nas przekonać, że "wszyscy już o nas, więźniach, zapomnieli". Dziewczyny i ja zrozumiałyśmy, że naszym głównym zadaniem jest nie pozwolić, by takie myśli wkradły się do naszych głów.
Bez względu na to, co mówią Rosjanie, trzeba zrozumieć, że to kłamstwo, i nie reagować. To był jeden z naszych sposobów, by nie zwariować.
Drugi sposób, który ćwiczyłyśmy, by zachować siłę umysłu, nazywany był "techniką wypierania". Polega ona na zastępowaniu złych myśli rozmową o czymkolwiek - rodzinie, pracy, zwierzętach domowych, ulubionych filmach i książkach. W celi rozmawiałyśmy godzinami. Nawiasem mówiąc, nazywałyśmy naszą celę kostnicą, bo na ścianie widniał napis "Kostnica". Później przeniesiono nas do karceru... ale to nas nie złamało. Pozwoliłyśmy sobie na płacz - i serdeczny śmiech. Pozwoliłyśmy emocjom płynąć, niczego nie powstrzymywałyśmy. To trochę pomogło.
Zdałyśmy sobie też sprawę, że lepiej nie myśleć o wymianie. Przez pierwszych kilka miesięcy żyłam w oczekiwaniu. W maju Rosjanie powiedzieli, że dochodzenie przeciwko mnie zostało zakończone i otrzymałam coś w rodzaju wstępnego wyroku: jeśli wrócę na Ukrainę i zrobię coś podobnego ponownie, znajdą mnie i osądzą w pełnym zakresie rosyjskiego prawa. Potem powiedzieli, że zostanę odesłana do domu podczas następnej wymiany. Uwierzyłam im, odliczałam dni, ale wymiana nie nadeszła. W połowie lipca razem z dziewczynami zdałyśmy sobie ze wszystkiego sprawę. Zdecydowałyśmy, że tak dalej być nie może: nie powinnyśmy ulegać złudzeniom. Trzeba po prostu żyć i mieć nadzieję, że pewnego dnia to się w końcu stanie. Ale nie teraz. Kiedy później przeniesiono nas do kolonii dla kobiet, widziałam tam więźniarki, które rozmawiały tylko o wymianach i konwencjach genewskich. Widząc, w jakim są stanie, byłam przekonana, że dziewczyny i ja postępujemy słusznie.
Po wyjściu z niewoli zaczęłam bać się nagłych dotknięć
Długo oczekiwana wymiana nadeszła we wrześniu 2022 roku. Wiktoria wraz z innymi więźniami została przewieziona przez Rosjan do obwodu briańskiego.
- Choć mówili "Wywożą nas na Syberię odbudowywać miasta", czułam, że granica jest niedaleko - przyznaje Wiktoria - Największym szczęściem było usłyszeć ukraińskie słowa: "Cieszymy się, że możemy powitać cię w domu, na Ukrainie". I głos mojej mamy, do której natychmiast zadzwoniłam... Przez długi czas nie mogłam uwierzyć, że cały ten horror się skończył. Patrząc wstecz zdaję sobie sprawę, że właściwe nastawienie psychiczne pomogło mi przetrwać i nie zwariować. Pomogło mi to nie popaść w depresję po wymianie. Znam przypadki, gdyh ludzie po uwolnieniu przez długi czas nie mogą dojść do siebie, prześladują ich lęki i koszmary. Na szczęście udało mi się odwrócić tę kartę.
Nie oznacza to jednak, że nie pamiętam, przez co przeszłam. Po prostu nauczyłam się skupiać na przyszłości zamiast na przeszłości. Czasami mam w głowie retrospekcje. To tak, jakby Facebook oferował mi przypomnienie sobie, co robiliśmy tego dnia rok temu. Nie mam żadnych zdjęć z tamtego okresu, obrazy pojawiają się w mojej głowie. Czasami przyprawia mnie to o dreszcze. W takich momentach najważniejsze jest to, by w porę powiedzieć sobie, że to już przeszłość, która się skończyła. Powiedzieć i poczuć, że teraz jestem bezpieczna.
Po uwolnieniu potrzebowałam leczenia i rehabilitacji - z powodu obrażeń, których doznałam w niewoli. Teraz rehabilitacja dobiegła końca. Pewne konsekwencje pozostały, ale nauczyłam się z nimi żyć.
Bardzo chciałam wrócić do nauczania w szkole. Kiedy lekarz pozwolił mi wrócić do pracy, byłam szczęśliwa. Jestem bardzo wdzięczna kolegom, którzy mnie wspierali. Żaden nie zadawał mi pytań w stylu: "Jak było w niewoli?". Wszyscy starali się otoczyć mnie troską i zrozumieniem. Spotkanie z dziećmi było szczególną radością. Na początku trudno mi było wejść w napięty grafik pracy, z wyjazdami do schronu w czasie nalotów. Jako nauczycielka muszę w takich przypadkach reagować w ciągu sekundy. Ale teraz już się przyzwyczaiłam.
Dzieci często podchodzą do mnie, by porozmawiać albo się przytulić - naprawdę to doceniam. Chętnie przytulam ludzi, których kocham, ale po niewoli mam nową reakcję, której nie mogę się jeszcze pozbyć: jeśli ktoś mnie dotyka, gdy się tego nie spodziewam, czuję się bardzo nieswojo. Boję się takich nagłych dotknięć. Moi przyjaciele i rodzina już o tym wiedzą i są bardzo wyrozumiali. Mam nadzieję, że pewnego dnia będę w stanie poradzić sobie również z tym.
Nadal jestem w kontakcie z dziewczyną, z którą dzieliłyśmy celę. W niewoli zaprzyjaźniłyśmy się i wciąż się wspieramy. Czasami rozmawiamy o tym, co nas tam spotkało, ale teraz to nie jest już dla nas traumatyczne. Przeciwnie: pomaga nam znaleźć punkty, na których możemy się oprzeć, by iść dalej. I cieszyć się przynajmniej z tego, że żyjemy.
Pytali, ile jest przykazań Bożych. Kiedy odpowiadałam, że dziesięć, pytali ponownie: "A nie dwanaście?". Zmusili mnie do nauczenia się wiersza "Wybacz mi, drogi Rosjaninie" i kazali "wymyślić do niego uduchowioną melodię"
Pewnego dnia powstanie film o Ludmille Belinskiej. W marcu 2022 roku dowiedziała się, że jej mąż Rusłan zginął na froncie. Kobieta zebrała siły i powiedziała o tym swoim trzem córkom, próbując wymyślić, jak żyć dalej. Nagle, kilka dni później, otrzymała kolejny telefon z informacją, że jej Rusłan żyje, ale jest ciężko ranny i znajduje się w niewoli. Wtedy Ludmiła Belinska podjęła odważną i desperacką decyzję o wyjeździe na terytorium okupowane przez Rosjan. Jej celem było uratowanie męża z niewoli. I udało jej się.
"Mój mąż służył w SBU, więc nie było szans, że okupanci go wypuszczą".
- "Mógł uniknąć pójścia na wojnę, ponieważ mamy trójkę dzieci", mówi Ludmiła Belinska. "Miał możliwość wyjazdu za granicę. Ale gdyby tak się stało, to nie byłby mój Rusłan. Wojna na pełną skalę złapała nas w domu, w Odessie. Mój mąż od razu powiedział, że jeśli każdy, kto może skorzystać nawet z legalnego zwolnienia ze służby, skorzysta z niego, to nie pozostanie nikt, kto mógłby bronić kraju. I poszedł. I natychmiast znalazł się na linii frontu we wsi Ołeksandriwka w obwodzie chersońskim...
Podczas naszych krótkich rozmów mąż zdołał jedynie powiedzieć, że wszystko jest pod kontrolą. Ale to nie była prawda - w tym samym czasie mówił swoim braciom, że sytuacja jest krytyczna. Powiedział, że nie wie, czy dożyje następnego dnia. Kiedy rano 29 marca nie otrzymałam zwykłej wiadomości od Rusłana, pocieszałam się, że napisze później. I wtedy otrzymałam telefon od jego towarzyszy: "Ludmiła, twój mąż jest bohaterem. Nie żyje".
Nie mogłam i nie chciałam w to uwierzyć. Zapytałam, czy to on, czy to pomyłka. Powiedziano mi: "Został postrzelony w głowę, widziały to trzy osoby. Nikt nie przeżywa takich ran". Jego współtowarzysze broni powiedzieli, że ciało Rusłana nadal leży w okopie i że nie mogą go jeszcze wyciągnąć, ale spróbują to zrobić za kilka dni. I powiedzieli: "Przygotujcie się do pogrzebu".
To był najtrudniejszy czas dla całej naszej rodziny. Nigdy nie zapomnę, jak moja najstarsza córka płakała, a młodsze dzieci nie mogły zrozumieć, jak to możliwe - ich ojciec obiecał im, że wróci. Drżałam na dźwięk każdego telefonu - bałam się, że to bracia mojego męża powiedzą, że już przywieźli jego ciało... Ale nigdy więcej nie zadzwonili. A im dłużej nie było żadnych informacji, tym bardziej zaczynałam mieć nadzieję. Doszło nawet do tego, że poszłam do wróżki. Powiedziała: "Rusłan jest wśród zmarłych, ale żyje".
Kolejny telefon zadzwonił tydzień później, 6 kwietnia. To był telefon od okupantów. Powiedzieli, że jej mąż żyje i jest w niewoli.
- "Powiedzieli, że jest ciężko ranny i zaczęli pytać, gdzie i kiedy służył, jaki miał stopień" - wspomina Liudmiła. "Nic im nie powiedziałam. Myślałam, że to może być oszustwo - słyszałam historie o tym, jak oszuści znajdują dokumenty zaginionych żołnierzy i pod pretekstem, że rzekomo byli w niewoli, wyłudzają pieniądze od ich rodzin. Tak więc, bez względu na to, jak bardzo chciałam wierzyć, że Rusłan naprawdę żyje, nie powiedziałam dzieciom o tym telefonie.
Fakt, że Rusłan Belinski służył kiedyś w Służbie Bezpieczeństwa Ukrainy, dodatkowo komplikował i tak już trudną sytuację. I, jak się później okazało, okupanci, którzy wzięli go do niewoli, dowiedzieli się o tym. Prawdopodobieństwo, że zostanie zwolniony lub wymieniony z taką biografią, było zerowe.
- Niestety, Rusłan sam im o tym powiedział. Nie wiedział, z kim rozmawia, ponieważ w tym czasie był w stanie krytycznym - z poważną raną głowy, dużą utratą krwi i temperaturą powyżej czterdziestu" - mówi Ludmila.
Następnego dnia odebrałam kolejny telefon - tym razem ze szpitala w obwodzie chersońskim. Powiedzieli, że mają Rusłana, ale jest on przenoszony do innego szpitala z oddziałem neurochirurgii. Nieco później zadzwonił lekarz z innego szpitala regionalnego, w którym Rusłan był operowany. Poprosiłam go o przesłanie mi zdjęcia Rusłana. Dopiero gdy zobaczyłam zdjęcie mojego męża, zalałam się łzami szczęścia - to był on! Wyczerpany, z zabandażowaną głową, ale żywy!
"Kiedy Rosjanie nie patrzyli, Rusłan potajemnie wybierał mój numer i mówił mi, co się dzieje".
Po przekazaniu dzieciom dobrych wieści, Liudmila zaczęła zbierać informacje o stanie zdrowia męża. Operacja zakończyła się sukcesem, ale czekało go długie i trudne leczenie. A najbardziej niebezpieczne było to, że oddział Rusłana był pilnowany przez okupantów przez całą dobę.
- "Zaczęłam szukać sposobów, by pomóc mężowi na odległość" - mówi Belinska. "Dzięki moim przyjaciołom znalazłam ludzi na okupowanym terytorium, którzy zgodzili się przynosić Rusłanowi domowe posiłki. Przelewałam pieniądze na ich kartę. Kupili też Rusłanowi rosyjską kartę SIM do telefonu (po "referendum" ukraińskie połączenia zostały odcięte w regionie) i Rusłan mógł do mnie zadzwonić. Jego głos brzmiał zupełnie inaczej, na początku nawet go nie poznałam. Powiedział: "Masia, to ja". Poprosiłam go, żeby powiedział mi imiona naszych dzieci. Zrobił to i ostatnie wątpliwości, że to naprawdę mój Rusłan, rozwiały się.
Czasami udawało nam się do siebie zadzwonić. Kiedy Rosjanie nie patrzyli, Rusłan wybierał mój numer i dawał mi znać, co się dzieje. Trwało to przez kilka miesięcy. Stan męża stopniowo się poprawiał, ale z powodu poważnego uszkodzenia mózgu nie mógł wstać, ani nawet poruszyć nogami.
Przede wszystkim bałam się, że przyjdzie moment, kiedy Rosjanie zabiorą go ze szpitala do więzienia lub jakiejś piwnicy. Przez pierwsze kilka miesięcy okupanci w ogóle nie opuszczali jego pokoju - Rusłan był dla nich cennym więźniem. Ale potem nastąpiła rotacja. Do szpitala przyszli nowi strażnicy, którzy nie byli już tak uważni jak ich poprzednicy. Uznali, że Rusłan jest w tak ciężkim stanie, że im nie ucieknie. Zrozumiałam, że to moja szansa. Musiałam pójść po męża - teraz albo nigdy.
- Sam pomysł udania się na okupowane terytorium i porwania człowieka, który był pilnowany i nie był w stanie poruszać się o własnych siłach, brzmiał absurdalnie. Moja rodzina i przyjaciele, którym powiedziałam o moim planie, starali się mnie od niego odwieść. Mój szef w pracy był pewien, że okupanci wezmą mnie do niewoli lub zabiją. Ale jedyną rzeczą, której naprawdę się bałam, było pozostawienie moich dzieci samych. Resztę szczegółowo zaplanowałam.
Po pierwsze, dowiedziałam się, jak ludzie dostają się na terytoria okupowane. Dowiedziałam się, że istnieją przewoźnicy, którzy regularnie jeżdżą tam i z powrotem, pomimo całego ryzyka. Oczywiście nie każdy zgodziłby się przewieźć samochodem żołnierza porwanego z niewoli. Ale znalazłam jednego odważnego człowieka. Szczerze powiedziałam mu, dokąd jedziemy i kogo zamierzamy zabrać, ponieważ nie chciałam go wrobić. Poinformowałam lekarza w szpitalu, w którym leczono Rusłana. I obiecując dzieciom, że wkrótce przyprowadzę ich tatę z powrotem, wyruszyłam w drogę.
"Kiedy w końcu usłyszeliśmy 'Dobry wieczór' po ukraińsku na czwartym punkcie kontrolnym, łzy napłynęły mi do oczu".
Podróż była długa - prawie dwa dni zajęło nam przedostanie się z Odessy do obwodu chersońskiego przez kolejki na punktach kontrolnych. Dla wrogich punktów kontrolnych miałam przygotowaną legendę, że jadę odwiedzić krewnych. Ale okupanci nie zadali mi ani jednego pytania - być może dlatego, że byłam kobietą. Przesłuchiwali mężczyzn i dokładnie ich przeszukiwali.
Kiedy dotarła do szpitala, zobaczyła dziesiątki uzbrojonych Rosjan.
- "Byli wszędzie - w recepcji, na korytarzach" - mówi Ludmila. "Okazało się, że jeden z ich ważniejszych Rosjan został ranny dzień wcześniej. Leżał na jednym z oddziałów, a wszyscy ci ludzie dbali o jego bezpieczeństwo. Nie mogłam sobie wyobrazić, jak w takiej sytuacji niepostrzeżenie wydostać ze szpitala sparaliżowanego człowieka. Ale miałam szczęście. Okupanci byli tak skupieni na swoich rannych, że zapomnieli nawet o dyżurze w pobliżu oddziału Rusłana. Weszłam do środka. Nigdy nie zapomnę tego momentu. Mój mąż wiedział, że do niego idę, czekał na mnie i bardzo się o mnie martwił. Zwłaszcza, że byłam już na okupowanym terytorium bez łączności, a on nie mógł się do mnie dodzwonić. Kiedy weszłam na oddział, czas jakby się zatrzymał. Patrzyliśmy na siebie i nie mogliśmy powiedzieć ani słowa. Po prostu płakaliśmy...
Teraz pozostało wyprowadzić męża za szpitala.
- Nowi żołnierze, którzy zebrali się w szpitalu z powodu rannego rosyjskiego szefa, nie wiedzieli, kim jest Rusłan. "Najważniejsze było, aby nie zostać zauważonym przez tych, którzy widzieli go wcześniej", wyjaśnia Ludmiła, "Nie mogę tego nazwać inaczej niż szczęściem - prześlizgnęliśmy się. Zawsze będę wdzięczna lekarzom, którzy dali nam nie tylko prawdziwe zwolnienie, ale także fałszywe zaświadczenie stwierdzające, że Rusłan rzekomo został ranny w wypadku samochodowym. Musiałam pokazywać to fałszywe zaświadczenie na punktach kontrolnych wroga, aby nikt nie podejrzewał, że Rusłan był żołnierzem rannym na froncie.
Martwiłam się, czy mój mąż będzie w stanie siedzieć w samochodzie, ale udało mu się. Modliłam się i powtarzałam pod nosem słowa, które wymyśliłam dla okupantów na punktach kontrolnych. Wymyśliłam całą bajkę o wypadku, który rzekomo miał Rusłan, z wieloma szczegółami, aby była przekonująca. Na pierwszym punkcie kontrolnym zaczęłam ją opowiadać... Nagle, podczas naszego przesłuchania, nasi zaczęli ostrzeliwać pozycje wroga. Okupanci kazali nam odjechać. Potem był drugi punkt kontrolny. I znowu zaczęło się przesłuchanie, ale zanim zdążyłam opowiedzieć swoją historię, okupanci otrzymali pilny rozkaz przepuszczenia nas. W takich momentach nie sposób nie pomyśleć, że to wszystko dzieło anioła stróża. A na trzecim punkcie kontrolnym sprawdzili tylko nasze dokumenty - okupanci byli pewni, że byliśmy już przesłuchiwani i przeszukiwani na poprzednich dwóch punktach kontrolnych. A kiedy w końcu usłyszeliśmy "Dobry wieczór" po ukraińsku na czwartym punkcie kontrolnym, łzy napłynęły mi do oczu. Jesteśmy w domu. Udało nam się.
Najpierw zadzwoniłam do dzieci. Powiedziałam im, że mój tata jest ze mną i wkrótce będziemy na miejscu. Tego dnia mój mąż obchodził urodziny. Dzieci pobiegły kupić tort. Rusłan zadzwonił w dniu swoich trzecich urodzin. Pierwsze były, gdy się urodził, a drugie, gdy cudem przeżył w okopie. Więc teraz przeżył trzecie.
Historia uratowania mojego męża z okopu jest nie mniej imponująca. Okazało się, że Rusłan leżał w ziemi od trzech dni - tam, gdzie jego towarzysze widzieli go po raz ostatni. Bez jedzenia, wody i opieki medycznej. Nie wiem, jak to możliwe, ale przeżył. Rusłan mówi, że to jego rodzinna ziemia nie pozwoliła mu umrzeć. Znaleźli go mieszkańcy Ołeksandriwki, którzy przeszukiwali okopy w poszukiwaniu żywych do uratowania i zmarłych do pochowania. Usłyszeli jęki Rusłana, zabrali go do stodoły, ubrali w swoje ubrania i zakopali dokumenty w ogrodzie. Rusłan nie mógł jeść, więc dali mu surowe jajka i mleko. Mieli nadzieję, że za kilka dni żołnierz poczuje się lepiej. Ale mężczyzna stracił przytomność, rana ropiała, zaczęła się gorączka i stało się jasne, że nie przeżyje bez pomocy medycznej. W tym czasie transport jeździł tylko w kierunku okupowanego Chersonia, więc wsadzili Rusłana do autobusu. Autobus został zatrzymany przez okupantów, a Rusłan trafił do niewoli.
Po zajęciu prawobrzeżnej części obwodu chersońskiego odnalazłam ludzi, którzy uratowali życie mojemu mężowi i osobiście im podziękowałam. A oni zwrócili mi jego wykopanego z ziemi dokumenty. Od tego czasu Rusłan przechodzi rehabilitację w domu w Odessie. Już jest bardzo dobrze. Lekarze i rehabilitanci wyjaśnili, że z powodu uszkodzenia mózgu zdolności motoryczne Rusłana są upośledzone, ale stopniowo zdrowe części mózgu przejmą funkcje uszkodzonych.
- "Mąż nie tylko wstaje, ale także chodzi!" - cieszy się Ludmiła Belinska. "Nadal korzysta z chodzika, ale jego kroki stają się coraz pewniejsze. A wszystko to tylko dzięki jego sile woli - bardzo się stara dla dzieci. Każdego dnia, bez względu na pogodę i stan zdrowia, udaje się do centrum rehabilitacji, gdzie ciężko pracuje przez długi czas. Nie mam wątpliwości, że wkrótce Rusłan będzie mógł chodzić, nie opierając się o nic.
Dzieci nie opuszczają ojca na krok. Najstarsza córka stale towarzyszy mu w rehabilitacji. A ja pracuję i wciąż staram się za wszystkim nadążyć. Czasami, patrząc wstecz, nie mogę nawet uwierzyć, że przeszliśmy przez to wszystko. Nie mogę powiedzieć, że nie mamy teraz trudnych chwil. Rehabilitacja nie jest łatwym procesem. Rusłan może się denerwować. Ale w takich momentach staram się być przy nim: odwrócić jego uwagę, zażartować. Rusłan i ja byliśmy razem przez pół życia, ale teraz kochamy się i doceniamy bardziej niż kiedykolwiek. Nasze dzieci żyją i mają się dobrze, a my jesteśmy przy sobie. I to jest dla nas najważniejsze.
Weszłam do szpitala po mojego Rusłana i zobaczyłam dziesiątki uzbrojonych Rosjan - mówi żona ukraińskiego żołnierza.
"W czerwcu zeszłego roku leżałem w szpitalu z poważnymi obrażeniami, których doznałem na pierwszej linii frontu. Jedyną rzeczą, której wtedy pragnąłem, było mieć ukochaną osobę u boku. Naturalne pragnienie, prawda? Ale dla mnie było to prawie niemożliwe, ponieważ mój partner jest facetem. A bez dokumentów potwierdzających legalność naszego związku jest on dla lekarzy nikim, co oznacza, że nie może nawet przebywać ze mną na oddziale" - mówi żołnierz Dmytro Pawlow.
Brak możliwości bycia razem w szpitalu to tylko jeden z powodów, dla których tysiące żołnierzy i kobiet LGBT opowiada się za przyjęciem projektu ustawy o związkach partnerskich. Projekt ustawy jest obecnie rozpatrywany przez Radę Najwyższą Ukrainy i został już wsparty przez Ministerstwo Obrony i Ministerstwo Sprawiedliwości. Zgodnie z nim, związek partnerski to zarejestrowany dobrowolny związek rodzinny dwóch osób tej samej lub różnej płci, w wyniku którego partnerzy uzyskują status bliskich krewnych (członków rodziny pierwszego stopnia). Podkreśla się, że związek partnerski nie jest tradycyjnym małżeństwem; partnerzy nie mogą adoptować dzieci, ani zmienić nazwiska. Prawa rodzicielskie pozostają przy biologicznym ojcu lub matce, podczas gdy drugi partner otrzymuje status opiekuna. Dlaczego przyjęcie tej ustawy ma kluczowe znaczenie w czasach wojny, wyjaśnia jej autorka posłanka Inna Sovsun, a także osoby, których bezpośrednio dotyczy.
"Aby mój partner mógł przebywać ze mną na oddziale, musiałem skłamać, że jest moim bratem".
- "Kiedy zaczęła się wojna, zostałem natychmiast zmobilizowany i wysłany do Bachmutu", mówi trzydziestoletni Dmytro Pawłow z Kramatorska. "Dwa dni przed moimi 30 urodzinami zostałem ranny. Kula trafiła mnie w nogę i przerwała nerw. Od tego czasu nie czuję stopy.
Leczenie było trudne, a wsparcie bliskiej osoby bardzo ważne. Niestety, kiedy moi rodzice dowiedzieli się o mojej orientacji, zmienili swoje podejście do mnie. I dziś jedyną bliską osobą, która jest gotowa być przy mnie w trudnych chwilach jest mój partner. Ale nie wystarczy chcieć, trzeba jeszcze móc. Mojemu partnerowi nie pozwolono mnie odwiedzać. I nie chodziło nawet o oddział intensywnej terapii. Personel nalegał, żeby opuścił szpital, ponieważ oficjalnie nie jest członkiem mojej rodziny.
Musieliśmy posunąć się do różnych sztuczek, aby choć trochę być razem. Na przykład mówiliśmy, że jest moim bratem. Albo dawaliśmy pielęgniarce tabliczkę czekolady, żeby przymknęła oko na obecność mojego partnera przy szpitalnym łóżku przez jeden wieczór. To było dla nas upokarzające. Czy to sprawiedliwe, że inni ranni żołnierze mogą być odwiedzani przez swoje żony, a mój partner nie może być przy mnie? Byłem na linii frontu, broniłem kraju, ryzykowałem życiem. A teraz muszę się ukrywać i kręcić jak drobny złodziejaszek?
- "Kiedy poszłam na wojnę, moja dziewczyna odwiedzała mnie na froncie", opowiada Nastia Konfederat, zwiadowczyni lotnicza. - "Pod ostrzałem w Mykołajowie zachorowała na PTSD - zespół stresu pourazowego). Kilka pocisków S-300 spadło pięćset metrów od niej i potrzebowała pomocy psychologicznej. Członkowie rodzin żołnierzy są uprawnieni do otrzymania takiej pomocy bezpłatnie. To znaczy, partner prawny, a także ich dzieci i rodzice. Kiedy Twoje ciało jest żywe, ale czujesz się martwy w środku, to nie jest życie. Ustawa o związkach partnerskich bezpośrednio pomoże tysiącom ludzi wrócić do żywych.
Pawlo Lahojda, 22-letni żołnierz i jego 31-letni partner Wlad również służą w siłach zbrojnych, gdzie spotykają się z homofobią.
- "Podczas wojny na pełną skalę znalazłem się w strefie działań wojennych, a Wlad zdecydował się do mnie dołączyć i poszedł na front" - mówi Pawlo Lahojda. "Początkowo byliśmy w tej samej jednostce. Ale kiedy okazało się, że jesteśmy partnerami, Wlad został natychmiast wysłany do innego regionu. Abyśmy mogli znów razem służyć, staram się o przeniesienie, ale nie mogę tego zrobić. Lekarz, który mi to uniemożliwia, nie ukrywa, że jest homofobem. Mówi wprost: "Nie przejdziesz wojskowej komisji lekarskiej".
W jaki sposób ustawa o związkach partnerskich może mi pomóc? Kiedy przedstawiciele społeczności LGBT zostaną uznani za osoby, którym również przysługują prawa, z pewnością poprawi naszą sytuację. Teraz nie mamy żadnych praw. Za każdym razem, gdy mój partner wyjeżdża na misję, jest to jak tortura. Jeśli coś mu się stanie - zostanie ranny, zginie lub go wezmą do niewoli, nikt mi o tym nie powie. A jeśli coś mi się stanie, zadzwonią do mojej matki, ale nie do Wlada.
O wiele łatwiej jest zarejestrować lub rozwiązać związek partnerski niż małżeństwo
- "Dla tysięcy osób LGBT, które obecnie bronią naszego kraju, ustawa o związkach partnerskich jest bardzo ważna", mówi jej autorka posłanka Inna Sovsun, "Teraz, jeśli coś stanie się tym żołnierzom, ich partnerzy mają bardzo ograniczone prawa. Nie mówię nawet o kwestiach takich jak pomoc finansowa, płatności, dziedziczenie. Mam na myśli to, że większość szpitali nie pozwala partnerom przebywać z nimi na oddziale.
Są też inne sytuacje. W przypadku osób w śpiączce lekarze są zobowiązani do konsultacji z najbliższymi członkami rodziny przy podejmowaniu ważnych decyzji medycznych. Mogą to być m.in. decyzje o amputacji kończyny czy wycofaniu aparatury podtrzymującej życie. Partner lub partnerka nie ma zaś możliwości wpływania na te działania. Zdarzają się też przypadki zniewolenia, śmierci... Znam sytuacje, gdy mężczyźnie nie pozwolono pójść do kostnicy, by zidentyfikować partnera, który zginął na froncie. Bo oficjalnie nie jest członkiem rodziny.
- Czy związki partnerskie są powszechną praktyką na świecie?
- Przepisy dotyczące zarejestrowanych związków partnerskich obowiązują w 22 krajach europejskich. W szczególności we Francji, Wielkiej Brytanii, Czechach, Grecji, Włoszech itp. W niektórych krajach (np. w Niemczech) małżeństwa osób tej samej płci były dozwolone po zawarciu związku partnerskiego.
Polska wciąż jest wyjątkiem. Ale teraz, gdy opozycja, która popiera równe prawa dla par tej samej płci, wygrała wybory parlamentarne, sytuacja może się zmienić. Nawiasem mówiąc, badania pokazują, że większość Polaków popiera legalizację związków osób tej samej płci w takiej, czy innej formie.
Większość krajów zezwala zarówno parom heteroseksualnym, jak i jednopłciowym na rejestrację związków partnerskich. Nasz projekt ustawy również to umożliwia.
- Dlaczego pary heteroseksualne tego potrzebują, skoro mogą zawrzeć konwencjonalne małżeństwo?
- Na przykład we Francji (wykorzystaliśmy model francuski jako podstawę naszego projektu ustawy) około 40% wszystkich związków zawieranych jest w formie związków partnerskich, a nie klasycznych małżeństw. Oznacza to, że są one również popularne wśród par różnopłciowych. Po pierwsze, historycznie małżeństwo w tym kraju było ściśle związane z kościołem z jego zasadami i rolami. Coraz więcej młodych ludzi stara się unikać nierównego formatu związku. Dla wielu "partnerstwo" brzmi lepiej. Po drugie, procedura rejestracji związku partnerskiego jest znacznie prostsza.
- Czy procedura rejestracji związku partnerskiego w Ukrainie będzie szybsza niż zawarcie związku małżeńskiego w urzędzie stanu cywilnego?
- Absolutnie. Dotyczy to nie tylko rejestracji (dziesięć dni w przypadku związku partnerskiego w porównaniu z miesiącem w przypadkwu małżeństwa), ale także rozwiązania. Procedura rozwodowa w Ukrainie jest dość skomplikowana: nawet jeśli mąż i żona nie mają wobec siebie żadnych roszczeń, ale mają na przykład małoletnie dziecko, mogą uzyskać rozwód tylko na drodze sądowej, co wymaga pieniędzy i czasu. W przypadku związków partnerskich procedura jest znacznie prostsza i wymaga jedynie zgody obu stron.
- Czy reakcja Ukraińskiego Kościoła Prawosławnego, który potępił projekt ustawy, była dla Ciebie zaskoczeniem?
- Absolutnie nie. Jako osoba, która lobbowała i ratyfikowała Konwencję Stambulską (o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej), nie miałam co do tego wątpliwości. Niestety, Kościół nie jest gotowy na dialog. Myślę, że w ten sposób wyrządzają sobie niedźwiedzią przysługę, ponieważ tracą potencjalnych parafian. Jeśli chodzi o oświadczenie Rady Kościołów (Wszechukraińska Rada Kościołów wezwała parlament do odrzucenia ustawy - red.), w skład tej rady nadal wchodzi Rosyjska Cerkiew Prawosławna. Dlatego byłoby bardziej właściwe, gdyby organizacja ta najpierw zajęła się tą kwestią.
W ciągu ostatniej dekady poziom poparcia dla związków partnerskich osób tej samej płci na Ukrainie wzrósł niemal dwukrotnie
- Czy ustawa o zarejestrowanych związkach partnerskich może uprościć drogę Ukrainy do UE?
- 9 listopada Komisja Europejska opublikowała raport na temat kryteriów, które muszą zostać spełnione, aby Ukraina mogła zostać członkiem UE. Znalazły się w nim dwa odniesienia do praw osób LGBT.
Jeśli chodzi o związki partnerskie osób tej samej płci, w raporcie zauważono, że Komisja Europejska uważa fakt zarejestrowania takiego projektu ustawy za pozytywny krok, wskazujący, że zmierzamy we właściwym kierunku. Biorąc pod uwagę, że nie ma bezpośrednich dyrektyw UE w tej konkretnej kwestii, jest to maksymalna forma, jaką można wykorzystać, aby podkreślić znaczenie tej kwestii dla Ukrainy. Nawiasem mówiąc, w raporcie wspomniano również o decyzji Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, zgodnie z którą brak prawnej możliwości rejestracji związków partnerskich osób tej samej płci w Ukrainie narusza Europejską Konwencję Praw Człowieka (w czerwcu tego roku ETPC przyznał pięć tysięcy euro odszkodowania parze osób tej samej płci, która skarżyła się na niemożność zawarcia małżeństwa lub innego rodzaju związku cywilnego w Ukrainie).
- Osoby LGBT w Siłach Zbrojnych Ukrainy twierdzą, że regularnie spotykają się z homofobią i zastraszaniem, zarówno ze strony innych żołnierzy, jak i dowódców. Czy przyjęcie projektu ustawy o związkach partnerskich może pomóc w rozwiązaniu tego problemu?
- Obecnie osoby LGBT czują, że państwo traktuje je inaczej niż osoby heteroseksualne. To niesprawiedliwe. A przyjęcie ustawy to nie tylko rozwiązanie praktycznych problemów, ale także uznanie przez państwo praw tych, którzy pracują, płacą podatki i walczą u boku innych.
Tymczasem musimy zrozumieć, że samo to prawo nie jest w stanie przezwyciężyć homofobii, w szczególności w siłach zbrojnych. Konieczne jest przyjęcie dodatkowych regulacji. To tak jak z kobietami w wojsku: podjęto osobne decyzje z wytycznymi, do których kobiety mogą się odwoływać w przypadku dyskryminacji lub, powiedzmy, molestowania seksualnego.
- Czy ustawa o związkach partnerskich może zostać przyjęta w tym roku?
- Raport Komisji Europejskiej daje nadzieję, że projekt ustawy zostanie uwzględniony. Ważne są też ostatnie decyzje Ministerstwa Obrony Narodowej i Ministerstwa Sprawiedliwości. Ministerstwo Sprawiedliwości początkowo poparło pomysł, ale stwierdziło, że napisze własny projekt. Ostatecznie jednak zgodziło się poprzeć nasz. Ministerstwo Obrony Narodowej również napisało, że popiera projekt, choć początkowo jego decyzja była negatywna. Teraz przyszła kolej na Komitet Polityki Prawnej Rady Najwyższej. Jeśli się zgodzi, dokument zostanie ostatecznie poddany pod głosowanie w Radzie Najwyższej.
- Co sądzisz o reakcji opinii publicznej na pomysł związków partnerskich dla par tej samej płci? Liczba negatywnych komentarzy w mediach społecznościowych jest ogromna.
- Spodziewaliśmy się znacznie gorszej reakcji. Zawsze pojawiają się negatywne komentarze, ale jednocześnie otrzymuję też wiele pozytywnych opinii. Na Facebooku jest to około 50% do 50%. A na przykład na Instagramie i Tik Tok prawie wszystkie komentarze są pozytywne. Młodzi ludzie mają różne poglądy. Ogólnie rzecz biorąc, jest znacznie mniej nienawiści. Według zeszłorocznego badania przeprowadzonego przez Centrum Ekspertyz Społecznych Instytutu Socjologii, w ciągu ostatnich dziesięciu lat poziom poparcia dla związków partnerskich osób tej samej płci na Ukrainie prawie się podwoił (53% zgadza się w 2022 r. w porównaniu do 33% w 2013 r.). Wojna zmieniła nasze życie i nadal zmienia nasze priorytety.
Zdjęcie główne: Edgar Su / Reuters / Forum
Żołnierz Dmytro Pawłow: "Jeśli coś się stanie mojemu partnerowi na froncie, nikt mi o tym nie powie"
Dlaczego przyjęcie ustawy o legalizacji związków partnerskich jest dziś tak ważne dla ukraińskiego wojska?
Ataki rakietowe Rosjan, okupacja, ewakuacja, wyjazd do Tel Awiwu i ponowna wojna na terytorium Izraela - tego wszystkiego doświadczyła Inna Makojedowa, sanitariuszka pogotowia ratunkowego z obwodu charkowskiego, w ciągu ostatniego roku i dziewięciu miesięcy. Zmasowany atak Hamasu na Izrael 7 października miał miejsce dzień po krwawym rosyjskim ataku terrorystycznym we wsi Groza. To bombardowanie było osobistą tragedią dla Inny - jej przyjaciele, pacjenci i kolega znaleźli się wśród 59 zabitych osób. Kiedy Rosjanie zaczęli bombardować Charków, Inna jechała karetką do szpitala z ciężko chorym dzieckiem.
"Zdarzały się sytuacje, kiedy trzeba było natychmiast ratować pacjenta. A my jechaliśmy - bez włączania świateł. Ze świadomością, że ta podróż może być ostatnią".
- "Jechałam samochodem z dzieckiem, widząc zniszczone domy i niezwykle puste ulice po pierwszych atakach rakietowych" - wspomina Inna. "Do szpitala w Saltowce w Charkowie zaczęto przywozić rannych i martwych żołnierzy - bardzo młodych chłopców. A następnego dnia odbieraliśmy telefony od cywilów. Karetka pogotowia nie mogła dojechać do mężczyzny, który został postrzelony przez Rosjan, więc jego rodzina musiała sama zawieźć go na taczce do miejsca, w któe mogliśmy dojechać karetką. Okazało się, że ranny był naszym kolegą, byłym kierowcą w szpitalu rejonowym.
Postanowiliśmy zabrać go do Kupiańska i po drodze, we wsi Groza, natknęliśmy się na czołgi wroga, z których jeden zablokował nam drogę. Rosjanie kazali nam zawrócić. Odpowiedziałam, że w samochodzie jest pacjent, który pilnie potrzebuje operacji. Usłyszałam: "Zastrzelimy ciebie i twojego pacjenta". Nie wiedząc, co robić, zadzwoniłam kolegów w Charkowie, a wtedy Rosjanie otworzyli ogień do naszego samochodu. Pierwszą rzeczą, o której pomyślałem w tym momencie, było: "Co teraz stanie się z naszym rannym? Kto będzie go operował?". Cóż, nie pojechaliśmy dalej, my dalej polecieliśmy... I cudem przeżyliśmy.
Pacjent spędził następny tydzień we wsi Szewczenkowo, dopóki okupanci nie otworzyli drogi dla karetek pogotowia. Udało nam się przewieźć go do szpitala w Kupiańsku. Przeżył, ale stracił nogę. Podczas tej podróży Rosjanie zatrzymywali nas na każdym punkcie kontrolnym z komendą "Ręce na maskę!", po czym przeszukiwali cały samochód, każdą kieszeń. Okupanci zabronili nam jeździć podczas godziny policyjnej - powiedzieli, że natychmiast nas zastrzelą. Ale zdarzały się sytuacje, że trzeba było ratować pacjenta w nocy i to natychmiast. Więc jechaliśmy. Bez włączania świateł, omijając drogi - jakkolwiek Zdawaliśmy sobie sprawę, że każda podróż może być ostatnią. Ale nie mogliśmy przestać tego robić.
Kiedy podczas okupacji odcięto usługi telefonii komórkowej, Inna znalazła sposób na utrzymanie kontaktu ze swoimi pacjentami. Została dyspozytorką pogotowia ratunkowego:
- "Nie było już możliwości zadzwonienia pod numer 103, więc utrzymywaliśmy kontakt przez media społecznościowe" - mówi ratowniczka medyczna. "Spisałam sposób działania we wszystkich istniejących grupach - wyjaśniłam, gdzie i jak się ze mną skontaktować, i przyjmowałam zgłoszenia. Skonsultowałam się z kilkoma osobami, przekazałam jak działać zespołowi, który był w drodze do wezwania. Ludzie nam bardzo pomagali. Kiedy w marcu pilnie potrzebowaliśmy paliwa, a nie było gdzie go kupić, zamieściłam ogłoszenie w mediach społecznościowych i przybiegł do nas mężczyzna z kanistrem benzyny.
Ale nadszedł dzień, kiedy skończyły mi się lekarstwa. Okupanci właśnie otworzyli przejście dla pieszych przez tamę na terytorium kontrolowane przez Ukrainę i postanowiłam spróbować pojechać do Charkowa po leki. Nie było to łatwe - na punktach kontrolnych okupanci organizowali przesłuchania, podczas których mówiłam co mi ślina na język przyniesie, byle przejść. W Charkowskim Centrum Medycyny Ratunkowej czekali już na mnie z lekami. Ale musieliśmy jakoś przemycić ten skarb z powrotem. Przeprowadziliśmy więc całą operację: zamiast mnie, ale pod moim nazwiskiem, przez rosyjskie posterunki przeszła inna osoba (bo okupanci prowadzili listy wyjeżdżających i wracających). Ja z lekami dotarłam do naszej dzielnicy inną drogą. Zrobiliśmy kilka takich wypadów.
"Przez te wszystkie miesiące na naszym oddziale pogotowia ratunkowego powiewała ukraińska flaga i żadne groźby nie zmusiły nas do zdjęcia jej".
Okupanci próbowali przekonać Innę Makojedową do współpracy.
- "Próbowali nas zmusić" - wspomina lekarka. "Nie braliśmy od nich pensji i ignorowaliśmy ich, chociaż rozumieliśmy, jak to się może skończyć. Kiedy okupanci powiedzieli nam kiedyś, że musimy zabrać ich rannego żołnierza na granicę, a my odpowiedzieliśmy, że samochód jest niesprawny, zmusili naszą brygadę do zrobienia tego, trzymając nas na muszce. Członkowie zespołu nie odezwali się przez sześć godzin, a my bardzo się o nich martwiliśmy. Na szczęście nasi koledzy przeżyli. Podczas transportu okupanci pilnowali, by nasi medycy nie dotykali rannego - bali się, że celowo pogorszą jego stan. Zrozumieliśmy, że to nasi wrogowie. Nawiasem mówiąc, przez cały ten czas na naszym oddziale wisiała ukraińska flaga. I żadne "ostrzeżenia" ani groźby nie mogły nas zmusić do jej zdjęcia.
Latem okupanci zaczęli atakować mnie bezpośrednio. Uporczywe wezwania do współpracy z opowieściami o tym "jakim jestem wartościowym pracownikiem" przerodziły się w agresywne groźby. Rosjanie zażądali, abym uczestniczył w spotkaniach z ich tak zwaną administracją. Ale nie przyszedłem ani razu. Zaczęli mnie śledzić. Okupanci czekali na mnie na ulicy, podchodzili pod mój dom. Osoba, którą nazywali "ministrem zdrowia obwodu charkowskiego", powiedziała, że "zajmie się mną". Otrzymywałem ostrzeżenia, że "za to, co robię, trafię do piwnicy".
Zaczęli też grozić mojemu mężowi. Był szefem drogówki, a gdy okupanci się o tym dowiedzieli, namawiali go, by został szefem powiatowej służby drogowej. Gdy odmówił, powiedzieli, że w takim razie "znajdą dla niego mundur".
Jednak do ostatniej chwili nie chciałam odchodzić - uważałam, że nie mam moralnego prawa opuszczać moich kolegów i pacjentów. Ale wtedy okupanci powiedzieli, że dadzą mi tydzień na podpisanie umowy o współpracy. Ostrzegli mnie, że nikt nie wpuści mnie na terytorium kontrolowane przez Ukrainę - wszyscy na punktach kontrolnych zostali ostrzeżeni. I dali mi jasno do zrozumienia, że jeśli chcę pozostać przy życiu, lepiej zgodzić się na ich warunki. Było tylko jedno wyjście - wyjechać. Musiałam to zrobić przez rosyjską granicę, opowiadając strażnikom granicznym legendę, że jadę na wakacje do mojego wujka, który mieszka w Noworosyjsku. Podróżowaliśmy razem z mężem i tylko dzięki szczęściu, po dwunastu godzinach przesłuchań na granicy, okupanci uwierzyli w moją opowieść o krewnym. W przeciwnym razie byłabym martwa...
Czekała nas długa podróż - przez Białoruś, Polskę, Słowację i Austrię. Zatrzymaliśmy się w Izraelu. Dlaczego właśnie tutaj? Pilnie potrzebowałam leczenia: w lutym, przed wybuchem wielkiej wojny, miałem skomplikowaną operację dentystyczną. W czasie okupacji musiałam sama zdejmować szwy i zaczął się stan zapalny. Kiedy wyjechaliśmy 1 sierpnia, sytuacja stała się już krytyczna. Przyjaciele w Izraelu obiecali szybką pomoc w leczeniu. Kto mógł przypuszczać, że wkrótce znów znajdziemy się na wojnie...
"Dzieci w Tel Awiwie w większości znają kilka języków obcych"
Inna pomimo nieznajomości hebrajskiego po trzech miesiącach pobytu w tym kraju, znalazła pracę.
- "W Izraelu nie ma zasiłków ani programów wsparcia dla uchodźców" - kontynuuje Inna - "Życie jest drogie, czynsz jest wysoki - tylko zamożni ludzie mogą sobie pozwolić na pozostanie tutaj bez pracy. Moi przyjaciele pomogli mi zorganizować leczenie, ale za wszystko płacę sama. Nie ma tu hosteli ani obozów dla uchodźców, więc jeśli nie masz się u kogo zatrzymać, jest tylko jedno wyjście - wynajem turystyczny. Nasze pierwsze mieszkanie wynajmowaliśmy na doby. Było to nieopłacalne, ale na szczęście dość szybko udało nam się znaleźć stałe lokum i teraz płacimy tysiąc dolarów miesięcznie. Jak na Tel Awiw to dobra cena - można nawet powiedzieć, że to niedrogo.
Lekarz nie może znaleźć pracy w Izraelu bez dyplomu i znajomości hebrajskiego. Przez pierwsze trzy miesiące, jako obcokrajowcy, nie mieliśmy nawet prawa do pracy. Poza tym nie mogę pracować w samym Tel Awiwie, tylko w odległej dzielnicy. Ale ci, którzy bardzo tego chcą, zawsze znajdą jakieś wyjście. Zaczęłam szukać pracy, jednocześnie ucząc się hebrajskiego i poprawiając swój angielski. Nawiasem mówiąc, znajomość angielskiego jest tutaj bardzo ceniona, w niektórych przypadkach nawet bardziej niż znajomość hebrajskiego.
Mój mąż poszedł do pracy na budowę, a moją pierwszą pracą było sprzątanie. Przez miesiąc myłam i sprzątałam różne pomieszczenia. W końcu 50 procent moich zarobków zabierała firma zatrudniająca, a ja widziałam, że kwota, którą otrzymywałam, nie wystarczała na życie i opłacenie leczenia. Wtedy postanowiłam spróbować opieki nad dziećmi ze specjalnymi potrzebami. Tutaj jest na to duże zapotrzebowanie: pomimo tego, że istnieją wyspecjalizowane przedszkola dla dzieci, większość czasu spędzają one w domu. Jednak dla Izraelczyków dzieci są świętością, więc selekcja do tej pracy jest bardzo surowa. I właśnie tutaj wykształcenie medyczne i doświadczenie jako lekarza zadziałały na moją korzyść. Teraz mam już kilku stałych klientów i zarabiam wystarczająco dużo. To ciężka praca, 14 godzin dziennie, gdzie jesteś nianią, pielęgniarką, a czasem gosposią. Ale radzę sobie z tym. Każdego dnia bariera językowa staje się mniej zauważalna. Ponadto w Izraelu dzieci są w większości dwujęzyczne i trójjęzyczne, biegle posługują się hebrajskim, angielskim, a nawet rosyjskim. To znacznie ułatwia komunikację.
"Znowu pakuję walizkę"
- "Przyjechaliśmy do Izraela w poszukiwaniu bezpieczeństwa" - mówi Inna Makojedowa - "Niestety, to ostatnie się nie udało - wojna złapała nas również tutaj".
Nie potrafię opisać moich uczuć, kiedy obudziliśmy się rano 7 października, słysząc eksplozje. Na początku były daleko, ale od razu rozpoznałam ten dźwięk - nigdy nie pomylę go z niczym innym. Dzień wcześniej w Grozie wydarzyła się tragedia. Rzecz w tym, że wieś Ogurtsivka, z której pochodzę i wieś Groza leżą blisko siebie, i wszyscy się tam znamy. Dwóch moich przyjaciół, mój kolega, pacjenci, rodzice i siostra kuzynów mojego męża zginęli w kawiarni, która została zniszczona przez rosyjski pocisk... I zanim zdążyłam złapać oddech, wojna znów pojawiła się za naszymi oknami. Ale nie chcę już uciekać - tylko wrócić do ojczyzny po zakończeniu leczenia.
W Ukrainie, jeszcze przed okupacją, miałem spakowaną walizkę z dokumentami. Teraz jest tak samo - chodzę z nią do schronów. W Izraelu nie ma domów bez schronów przeciwbombowych. Są wszędzie.
Mamad to pomieszczenie w mieszkaniu jednorodzinnym z żelbetowymi ścianami, opancerzonymi drzwiami oraz kilkoma gniazdkami elektrycznymi, telefonicznymi i radiowymi. Niektóre mamady mają małe okna ze stalowymi okiennicami. Niektórzy ludzie urządzają swoje schrony jako pokoje dziecięce, biura lub biblioteki. Mamady znajdują się głównie w nowych budynkach wybudowanych po 1992 roku. Siedziałam w takim schronie zaledwie kilka godzin temu - podczas kolejnego ostrzału, który zastał mnie w mieszkaniu mojego klienta na 28 piętrze. Gdy tylko rozległ się alarm, wszyscy w mieszkaniu natychmiast pobiegli do mamadu. W takich pomieszczeniach nie ma zasięgu telefonii komórkowej ani internetu. Ale nikt nie pomyślał, żeby wyjść nim odwołano alarm - wszyscy siedzieli i cierpliwie czekali.
W domu, w którym mieszkam, schron przeciwbombowy zajmuje całe pierwsze piętro. Mieszkamy na trzecim, a szybkie zejście na dół zajmuje zwykle kilka minut. Większość społeczeństwa schron przeciwbombowy nazywa "mamak". Nigdy nie widziałem tutaj domu bez takich pomieszczeń. Pod tym względem Izrael jest bezpieczniejszy niż Ukraina - dzięki takim schronom, nawet jeśli bomba uderzy w dom, prawdopodobieństwo przeżycia jest wysokie.
Od pierwszego dnia zmasowanych ataków Hamasu w Izraelu ludzie mogą chodzić do pracy, pod warunkiem, że w budynku, w którym pracują, jest schron. A ponieważ mamaki i mamady zostały zbudowane wszędzie, życie się nie zatrzymuje. W supermarkety są wszystkie produkty, nawet lotnisko jest otwarte. Wiele linii lotniczych odwołało wszystkie loty, ale izraelscy przewoźnicy nadal latają.
Ludzie są spokojni - nikt nie ucieka, wszyscy żyją i pracują. Mieszkańcy są przyzwyczajeni do życia w strefie wojny. Jeśli rozlega się ostrzeżenie o nalocie, wszyscy wstają i udają się do schronu jak na zawołanie. Zatrzymuje się cały transport. Jeśli w pobliżu nie ma schronu, ludzie kładą się na ziemi. Wszyscy dokładnie wiedzą, jak powinni się zachować.
Wszyscy znają podstawy pierwszej pomocy: potrafią założyć opaskę uciskową, zatamować krwawienie i noszą przy sobie apteczki pierwszej pomocy. Ludzie uważają te rzeczy za oczywiste. W Izraelu "przyzwyczajenie się do wojny" oznacza, żeby mieć się na baczności: nie ignorować alarmów i nie pozwalać sobie na dekoncentrację. W tym sensie my, Ukraińcy, możemy się od nich wiele nauczyć.
Ukrainka Inna Makojedowa uciekła przed rosyjską okupacją do Izraela, a tam dopadła ją kolejna wojna
8 kwietnia ubiegłego roku Nastia Szestopal czekała na ewakuację na stacji kolejowej w Kramatorsku i znalazła się w epicentrum jednego z najkrwawszych rosyjskich ataków terrorystycznych tej wojny. W wyniku ataku rakietowego na stację kolejową zginęło 61 osób. Nastia straciła dużo krwi i nogę, ale cudem przeżyła.
Dziewczyna mówi, że od tego momentu zaczęło się dla niej nowe życie. Nawet z protezą Nastia spełnia marzenia, których nie odważyła się realizować przed tragedią. Niedawno pojawiła się w ukraińskich magazynach Vogue i Playboy, i planuje karierę modelki w Niemczech, gdzie przeszła leczenie. Ze swoją sztuczną nogą Nastia przechodzi ponad dziesięć tysięcy kroków dziennie.
"Kiedy doszło do eksplozji, siedziałam na ławce i czytałam".
Tego dnia Nastia znalazła na stacji kolejowej, ponieważ zdecydowała się opuścić swoją rodzinną Drużkowkę w obwodzie donieckim. Miejscowość była nieustannie ostrzeliwana przez Rosjan. Przyjaciele zaprosili ją do Dniepru, gdzie było spokojniej.
- "Wyobraź sobie, że planowałam jechać blablacarem, a nie pociągiem", mówi Nastia ."Kierowca zaproponował, że odbierze mnie w innym miejscu, ale nalegałam, by przyjechał po mnie na stację. Przyjaciółka mojej mamy poprosiła mnie, żebym poczekała na samochód w pracy, ale odmówiłam. Innymi słowy, zrobiłam wszystko, by znaleźć się w epicentrum tragedii. W momencie eksplozji siedziałem na ławce na ulicy, dokładnie w miejscu, w które uderzył pocisk. Nie było alarmu przeciwlotniczego, spokojnie czytałem książkę...
Po pierwszej eksplozji zdałam sobie sprawę, że leżę na ziemi w kałuży krwi. Ludzie biegali wokół mnie, a ja nie mogłam wstać. Potem nastąpiła druga eksplozja. Zobaczyłam, że moja lewa noga jest nienaturalnie wygięta. Czułam, że tracę krew i siły. Z każdą sekundą traciłam ich coraz więcej. Pomyślałam, że jeśli nikt mi teraz nie pomoże, umrę tutaj. Wołałam o pomoc, ale ludzie biegali i ignorowali mnie. Nie wiem, jak długo tam leżałam, aż zauważył mnie ratownik. Pociągnął mnie za nogę i powiedział swojemu koledze, że "jest tu bardzo ciężko ranna dziewczyna".
W międzyczasie próbowałam sięgnąć po smartfona. Był pokryty krwią. Próbowałam go podnieść, ale ręce nie chciały mnie słuchać. Nie mogłam nacisnąć ekranu i wykonać połączenia.
A kiedy dwóch ratowników podniosło mnie wydawało mi się, że odpadnie mi kawałek nogi. Widok wokół był przerażający. Wiedziałam, że nigdy go nie zapomnę. Porozrywane ciała, ranne dzieci... To było piekło na ziemi.
Już w karetce Nastia była w stanie odebrać jeden telefon - w ten sposób jej rodzina dowiedziała się, że żyje. Znalezienie jej nie było łatwe.
W szpitalu była zarejestrowana na numer telefonu, nie na nazwisko - "Kiedy moja mama w końcu zorientowała się, gdzie jestem i pobiegła do szpitala, leżałam już na stole operacyjnym. Miałam przebitą tętnicę i straciłam dużo krwi. Po pierwszej operacji zapadłam w śpiączkę.
Kiedy odzyskała przytomność i zobaczyła, że wciąż ma nogę, była szczęśliwa. Lekarze zrobili wszystko, co w ich mocy. Najpierw w Kramatorsku, potem w Pawłogrodzie, w Dnieprze.. W nocy po drugiej operacji stan Nastii się pogorszył. A po trzeciej operacji zobaczyła, że nogi nie ma.
"Teraz, gdy moja noga została amputowana, mogę trochę odpocząć".
Moja reakcja była nieco dziwna. Byłam tak wyczerpana znieczuleniem i operacjami, że pomyślałam: "Teraz, gdy moja noga została amputowana, mogę przynajmniej trochę odpocząć". Tak bardzo chciałam spać. Ale sen nie przychodził, ponieważ po zmęczeniu przyszła świadomość tego, co się stało. Mam dziewiętnaście lat. Kiedyś tańczyłam i uprawiałam sport. A teraz nie mam nogi. Jak mam dalej żyć?
Pomogła rodzina.
- Najbardziej pomogły spokój i pewność siebie mojej mamy - przyznaje Nastia - Kiedy powiedziałam jej przez telefon, że amputowano mi nogę, zamilkła na chwilę, a potem powiedziała: "W porządku. Najważniejsze, że żyjesz". I pomyślałam, że prawdopodobnie miała rację.
Następne miesiące były bardzo trudne. Dowiedziałam się, czym jest ból fantomowy, taki, który sprawia, że masz ochotę wyskoczyć przez okno. Kiedy wydaje się, że noga, której już nie ma, płonie, drga. Czujesz kolano, palce, ale ich tam nie ma i bolą. To może doprowadzić do szaleństwa. Operacje, które nie zakończyły się amputacją nogi, również były bardzo wyczerpujące. W sumie było ich sześć. Moi krewni i ci, których spotkałam w szpitalu - wojskowi i personel medyczny - pomogli mi pozostać silną. Tak bardzo we mnie wierzyli. Nigdy nie zapomnę pielęgniarki, która postawiła mnie na nogi. Myślałam, że nie będę w stanie nawet usiąść, a co dopiero wstać. Ale nauczyła utrzymywać równowagę na jednej nodze. Okazało się to możliwe.
"Teraz wiem, jak ważne jest, aby pozwolić sobie przeżyć ten ból. A potem znaleźć nowy sens życia"
Do Niemiec zaprosili Nastię znajomi:
- Mój przyjaciel, który był wtedy w Niemczech, zamieścił informacje o mnie w mediach społecznościowych - opowiada dalej dziewczyna - A Niemcy Miru i Martin, którzy nie znali mnie ani mojego przyjaciela, napisali, że chcą pomóc. Zaprosili mnie do Essen. Znaleźli mieszkanie i załatwili mi przyjęcie do lokalnej kliniki - jak się okazało, jednej z najlepszych w Niemczech. Będę wdzięczna tym niesamowitym ludziom do końca życia.
W tej klinice otrzymałam protezę i tam zaczęłam uczyć się jej obsługi. Nie było to łatwe. Jestem drobna, ważę najwyżej 35 kilogramów, podczas gdy proteza waży osiem. Czasami wydawało mi się, że gorset (który jest niezbędny, ponieważ mam bardzo wysoki poziom amputacji, ściska wszystkie moje narządy wewnętrzne. W rzeczywistości uczyłam się chodzić od nowa. I żyć - akceptując nową rzeczywistość i nową Nastię.
Pojawiły się depresje, rozpacz. Straszne sny, w których wracałam do dnia, w którym umierałam. Teraz wiem, jak ważne jest, by pozwolić sobie przeżyć ten ból. A potem odnaleźć sens życia na nowo. Zrozumieć, że życie jest piękne z nogą lub bez. Tak, to, co się stało, bardzo mnie zmieniło. Tam, na stacji kolejowej w Kramatorsku, stara Nastia umarła. Zamiast niej narodziła się inna - taka, która wie, jak naprawdę docenić życie.
"Teraz lubię swoje ciało bardziej niż przed tragedią"
Nastia założyła bloga na Instagramie, gdzie opowiada o swojej rehabilitacji. Rok temu na blogu pojawiły się filmy, na których Nastia opanowuje swoją pierwszą protezę i stawia pierwsze kroki. Tej wiosny Nastia opublikowała film, na którym chodzi na dwóch nogach. Jej chód wygląda tak pewnie, jakby w ogóle nie miała protezy. Nastia nosi krótkie sukienki i sukienki.
- "Pewność siebie nie przyszła od razu" - przyznaje Nastia - "Były chwile, kiedy myślałam, że wszyscy wokół mnie patrzą na moją protezę. Ale później zdałam sobie sprawę, że wszystko zależy ode mnie. To nie ludzie skupiają się na mojej protezie, tylko ja. Teraz mogę swobodnie chodzić w szortach. Lubię swoje ciało bardziej niż przed tragedią! Aby to osiągnąć, długo pracowałam ze sobą i z psychologiem. Nadal chodzę na terapię, bo psychoterapeuta pomaga mi zmniejszyć ból fantomowy. Nadal go odczuwam - czasem bardziej, czasem mniej. Mogę żyć z tym bólem do końca życia. I środki przeciwbólowe tu nie pomogą, bo przyczyny są w mojej głowie.
Zaczełam blogować na Instagramie, aby dzielić się swoim doświadczeniem i wspierać ludzi w podobnej sytuacji. Niestety w Ukrainie jest ich teraz bardzo dużo. Piszą do mnie ludzie z Chersonia, Charkowa i wielu innych regionów. Pytają mnie, jak sobie poradziłam. Wielu z nich ma amputacje, które nie są tak poważne jak moja, ale ludzie nie wiedzą, co robić dalej. Zauważyłam, że w takich sytuacjach starszym ludziom jest trudniej niż młodszym - myślą, że życie się skończyło, choć tak nie jest.
Radzę nie zamykać się na otaczających nas ludzi, przyjmować ich pomoc i troskę.
Moja mama, przyjaciele, a później chłopak, z którym obecnie się spotykam, pomogli mi się nie poddawać. Ważne jest również, aby nie wstydzić się swoich emocji. Dziś można płakać, złościć się, a jutro chodzić z protezą w krótkiej sukience, robić zdjęcia i czuć się szczęśliwym. Moja proteza stała się moją osobistą marką - niedawno byłam w Kijowie na sesji dla Vogue'a i Playboya, i odkryłam, że ludzie rozpoznają mnie po niej na ulicy.
Teraz mieszkam w Essen. Znam już niemiecki całkiem dobrze. Zrobiłam kurs na prawo jazdy, gdzie cała teoria jest po niemiecku i nie stanowi to już dla mnie problemu. Jednocześnie kończę studia na Uniwersytecie Drahomanova w Kijowie, gdzie studiuję pedagogikę społeczną. Ta specjalność jest dla mnie ważna, ponieważ chciałbym założyć coś w rodzaju fundacji lub centrum rehabilitacji psychologicznej osób po amputacjach. Czuję, że mam się czym z nimi podzielić.
Tak mówi o sobie 20-letnia Nastia Szestopal, która cudem przeżyła wybuch na stacji kolejowej w Kramatorsku, a teraz inspiruje ludzi na całym świecie.
Przed wojną Iryna Jazowa była jedną z najlepszych terapeutek w Szpitalu Miejskim w Irpinie - podczas pandemii koronawirusa właściwie żyła w pracy. Po zajęciu Buczy stała się znana jako lekarka, która ratowała rannych mieszkańców i odbierała poród sąsiadki. Dzięki Irynie przeżyła kobieta i jej czteroletnie dziecko, do których Rosjanie strzelali z samochodu. A także sąsiad, który został postrzelony w nogę przez okupantów.
Później Irynie, jej mężowi i trójce dzieci udało się przenieść do Polski. Obecnie pracuje jako lekarka w szpitalu w pobliżu Katowic, gdzie ranni ukraińscy żołnierze są często przywożeni na leczenie. Iryna opowiedziała nam o wydarzeniach w Buczy i pomocy, jakiej udziela Ukraińcom w Polsce.
Ból nie do zniesienia
Pierwsze eksplozje, które Irina Jazowa usłyszała rano 24 lutego 2022 r., nie zatrzymały jej w domu. Wiedziała, że czeka na nią starszy pacjent.
- Po wizycie wyszłam na zewnątrz, a tam latały helikoptery, słychać było wybuchy - mówi Iryna. "Kilka dni później Rosjanie byli już na mojej ulicy w Buczy. A 1 marca nie mogłam pojechać do szpitala - zepsuł się przejazd kolejowy.
Na sąsiednim podwórku rosyjski czołg rozbił aptekę. Ludzie zbierali porozrzucane na ulicy lekarstwa i przynosili je do piwnicy, gdzie sortowaliśmy je z sąsiadami, a motem dostarczaliśmy do szpitala. Kto wiedział, że za kilka dni my będziemy tego wszystkiego potrzebować... Wrogie czołgi ostrzelały samochód wielodzietnej rodziny, a matka i jej maleńka córeczka zostały postrzelone w nogi. Sąsiedzi zabrali je do swoich domów, a mnie wezwano na pomoc.
Noga dziecka była całkowicie poparzona. Zabranie tych ludzi do szpitala było niemożliwe, wszyscy moglibyśmy zginąć. Jedyne, co pozostało, to szukać leków przez lokalne czaty i biegać do domów, w których je odbieraliśmy między garażami, starając się nie zostać zauważonym przez Rosjan. Na szczęście udało mi się znaleźć potrzebne antybiotyki.
W tym czasie w domu czekał na nią mąż i trójka dzieci. Wieżowiec, w którym mieszkała, był później pokazywany w wielu reportażach z wyzwolonej Buczy - dom przy Tarasiwskiej ocalał, ale okupanci splądrowali prawie wszystkie mieszkania. A kilka dni przed tym, jak Rosjanie zaczęli grabieże Iryna uratowała swojego rannego sąsiada tuż przy wejściu. Okupanci strzelali do niego, gdy szedł ulicą.
- Kule przebiły obie nogi Wołodymyra, leżał na asfalcie do późnego wieczora" - wspomina Iryna.
Na początku modlił się, by czołgi go nie przejechały. A potem chciał, żeby go przejechały.
Sąsiedzi przynieśli go do wejścia, ale nie mogli zabrać do mieszkania. Zorganizowaliśmy więc dla niego miejsce w przejściu między piętrami i spędził tam pięć dni. Kiedy zobaczyłam, że ma złamaną kość, mięśnie i ścięgna, rozcięłam jego ubranie, przemyłam ranę i zrobiłam opatrunek. Znalazłam bandaże, leki przeciwzapalne, elektrolity zapobiegające odwodnieniu, a nawet antybiotyk. Najbardziej bałam się, że może wdać się sepsa. Wołodia krzyczał z bólu ta głośno... Ale trzeciego dnia w końcu poczuł się lepiej. Kiedy po raz pierwszy w ciągu tych strasznych dni miał ochotę zapalić papierosa, zdałam sobie sprawę, że wraca do zdrowia.
Poród bez światła i wody
W jednym z mieszkań tego samego wieżowca urodziła się Alisa. Jej matka, Anna Timchenko, zaczęła rodzić 7 marca, kiedy w Buczy trwały już walki uliczne, a w domu nie było prądu, ani wody. Anna i nasza bohaterka mieszkały w tym samym budynku, ale nie spotkały się przed porodem.
- "Wyobraź sobie, że nigdy wcześniej nie odbierałam porodu" - przyznaje Iryna - "Myślę, że pomogło mi to, że jako studentka chciałam zostać ginekolożką i znałam teorię. W ekstremalnym momencie wszystko mi się przypomniało. Oczywiście zdawałam sobie sprawę z ryzyka, ale nie było wyboru, więc wzięłam się w garść i zrobiłam, co mogłam.
Pomogły mi dwie sąsiadki. Jedna z nich przyszła po mnie o czwartej nad ranem, kiedy Ani odeszły wody. Rodząca kobieta miała wtedy 21 lat i był to jej pierwszy poród. Powtarzałam jej: "Poród to naturalny proces fizjologiczny. Naszym zadaniem jest tylko pomóc". Wszyscy wspieraliśmy się nawzajem. Żartowaliśmy z atmosfery w mieszkaniu: brak światła, za to piękny koc, a dookoła świece. Sytuację bardzo komplikował fakt, że nie było wody, ale uratowały nas zapasy chusteczek nawilżanych, które Ania i jej mąż zdążyli wcześniej kupić.
Za oknem ciągle coś wybuchało, ale ja ich nie słyszałam. Dla mnie wojna wtedy nie istniała. Liczyły się tylko narodziny nowego człowieka.
Był moment, który przerażał wszystkich - kiedy dziecko nie krzyczało. Ale wiedziałam, co robić: wysysać śluz z nosa, klepać po plecach i po piętach. Po tych zabiegach usłyszeliśmy oczekiwany krzyk - i odetchnęliśmy. Udało się. To było prawdziwe szczęście.
Po porodzie Irina wróciła do swojego mieszkania i położyła się do łóżka, nie zmieniając ubrania, zakrwawiona - ku przerażeniu dzieci i męża. Jednak sytuacja w Buczy pogarszała się i rodzina postanowiła natychmiast się ewakuować. Spieszyli się, więc Ira wsiadła do samochodu w zakrwawionej po porodzie koszulce. Anna, rodząca kobieta, i jej ranny sąsiad Wołodymyr również zdecydowali się opuścić Buczę.
- Zdaliśmy sobie sprawę, że musimy jak najszybciej uratować nasze dzieci" - wyjaśnia Iryna. "Nigdy nie zapomnę martwych ciał, które widzieliśmy wzdłuż drogi. Przewróconych samochodów z napisem "dzieci", porozrzucanych dziecięcych ubrań i pieluch, wieżyczek rosyjskich czołgów wycelowanych w nas. Były momenty, kiedy myślałam, że już po nas, zastrzelą nas. Ale założyliśmy białe opaski, odpowiedzieliśmy na wszystkie pytania okupantów w punktach kontrolnych i jakoś uciekliśmy z tego piekła.
Telefon po 20 minutach
Jak większość Ukraińców, rodzina Iryny wyjechała do Polski "na kilka miesięcy, do zakończenia wojny". Ale los miał wobec nich inne plany.
- "Miałam wątpliwości, czy uda mi się znaleźć pracę w Polsce w mojej dziedzinie" - mówi lekarka - "Owszem, jestem doświadczoną lekarką, ale nie mówiłam po polsku. Kiedy przyjechaliśmy, mówiłam tylko jedno zdanie: "Nie wiem", co oznacza "nie znam". Ale oczywiście, ze względu na podobieństwo naszych języków, rozumiałam Polaków całkiem dobrze.
Jak tylko przyjechałam, zainstalowałam w telefonie aplikację tłumacza, która bardzo mi pomogła. Zacząłam aktywnie uczyć się nie tylko rozumieć, ale i mówić. Teraz, gdy polski nie jest już dla mnie problemem, zdaję sobie sprawę, jak śmiesznie brzmiały niektóre z moich zwrotów. Ale było w porządku, mówiłam i w ten sposób pokonałam barierę psychologiczną. Moje poszukiwania pracy potoczyły się szybko i nawet trochę dziwnie. Razem z koleżanką pojechałam do najbliższego szpitala pod Katowicami, niedaleko domu, i zostawiłam CV w recepcji, niczego nie oczekując. Następnie wraz z koleżanką poszłyśmy do kawiarni, a dwadzieścia minut później odebrałam telefon ze szpitala z zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną.
Irina została więc zatrudniona - najpierw w dziale przyjęć, a następnie w dziale terapeutycznym.
- "Teraz jestem już odpowiedzialna za oddział, dyżuruję w szpitalu" - mówi Iryna - "Nie mam prawie żadnych problemów z językiem - z wyjątkiem tego, że czasami nie mogę znaleźć słowa. Ale ludzie wokół mnie są wyrozumiali.
Ważne jest dla mnie, aby wzbudzać w ludziach zaufanie, a nie litość. Dlatego prawie nikomu nie opowiadałam o tym, co przeszłam w Buczy.
Zamiast tego pokazałam, co wiem i potrafię. Jednocześnie miałam dużo szczęścia do ludzi, których spotkałam w Polsce. Mam na myśli kobietę, w której mieszkaniu matki początkowo mieszkaliśmy (teraz wynajmujemy własne), a także ordynatora oddziału szpitala, który od początku pomagał Ukraińcom. Z jego inicjatywy szpital zaczął przyjmować ukraińskich żołnierzy na rehabilitację. Być może zaprosił mnie do pracy, bo jestem Ukrainką. Teraz założył nawet fundację, która pomaga Ukrainie. Obejmuje ona opiekę nad wojskiem i zakup niezbędnego sprzętu dla ukraińskich szpitali. Pomagam fundacji jako tłumaczka.
Kiedyś wieczorem otrzymałam telefon ze szpitala z informacją, że przywieziono do nas na leczenie ukraińskich żołnierzy. Przyjechałam i powiedziano mi, że na jednym z oddziałów są chłopaki z Buczy i Irpina. Powiedzieli, że mogę znać niektórych z nich. Poszłam więc na oddział i rzeczywiście zobaczyłam znajomą twarz. Mój sąsiad mnie wita! Człowiek, który mieszkał w moim budynku w Buczy na dziewiątym piętrze. Był ranny na froncie i spotkaliśmy się przypadkiem. Znowu, nawet w innym kraju, pomogłam sąsiadowi.
Jestem ciągle w kontakcie z Anyą Timchenko, której poród odebrałam. Kiedy Alisa skończyła roczek, jej mama wysłała mi jej zdjęcia i filmy. Wspomnienia tego, co razem przeżyłyśmy, pozostaną z nami na zawsze. Rodzina z Bachmutu mieszka teraz w moim mieszkaniu w Buczy. Stracili wszystko i cieszę się, że mamy okazję w jakiś sposób pomóc tym ludziom.
Teraz Iryna planuje zdać egzamin z języka polskiego i nostryfikować dyplom lekarza.
- "Jest to specjalny czteroetapowy egzamin dla pracowników służby zdrowia" - wyjaśnia lekarka - "Jeśli go zdam, będę miała prawo do pracy w Polsce i wszystkich krajach UE na takich samych warunkach jak obywatele UE. Bo teraz warunki (a co za tym idzie wynagrodzenie) są inne. W naszych realiach trudno o dalekosiężne plany. Ale to jest minimum, które chcę spróbować zrealizować. Niezależnie od tego, jak potoczy się życie, zdobywam teraz bezcenne doświadczenie. Dodatkowo moje dzieci są bezpieczne. A to zawsze było i jest dla mnie priorytetem.
Przeżyła, ale nie chciała żyć
- W rzeczywistości czasami też jestem przytłoczona. Wszystko wydaje się być względnie normalne, ale potem słyszysz o kolejnym ataku rakietowym lub czyjejś śmierci i załamujesz się. Gubię się, nie mogę podejmować decyzji. Ale jako lekarz muszę się opanować. W takich momentach zadaję sobie pytanie: "Gdzie jest Ira Jazowa, która była tam, pod okupacją?". Chciałabym mieć jej opanowanie i determinację" - mówi Iryna.
Przyznaje, że wiele rzeczy sprawia, że się poddaje: obawy o rodzinę w Ukrainie, niepewna przyszłość i stosunek do Ukraińców w Polsce, który ostatnio nieco się zmienił. Jeden z jej synów był prześladowany w szkole z powodu swojej narodowości.
- Ale są sytuacje, które sprawiają, że bardziej doceniam życie i wszystko, co mam. Niedawno kobieta z obwodu donieckiego została przywieziona do szpitala z oderwanymi nogami. Jej mąż i matka zostali zabici na jej oczach. Ona i jej dziecko przeżyli. Tak, przeżyła, ale nie chciała już dłużej żyć. Więc pracowałam z nią przez bardzo długi czas, próbując jej pomóc. Byłam nie tylko terapeutką, ale także psycholożką. W końcu udało mi się przywrócić jej pragnienie życia. Zrozumiała i poczuła, że ma po co żyć. Uwierzyła, że będzie w stanie opanować protezy. I rzeczywiście tak się stało - teraz chodzi. W takich chwilach czuję, że nie żyję na próżno. I mam siłę, by dalej podążać tą ścieżką" - mówi Irina.
Ważne jest dla mnie, aby wzbudzać w ludziach zaufanie, a nie litość. Dlatego prawie nikomu nie opowiadałam o tym, co przeszłam w Buczy - mówi Iryna Jazowa. Lekarka, która ratowała rannych w Buczy, odebrała poród podczas bombardowania, teraz leczy rannych Ukraińców w Polsce.
Skontaktuj się z redakcją
Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.