Exclusive
20
min

Zamieniła ukraińską telewizję na szwedzki cmentarz

"Dyrektorka cmentarza zapewniła mnie, że nie będę musiała podnosić niczego cięższego niż wiadro ziemi. Nie powiedziała jednak, że będę musiała nosić ich 250 dziennie".

Kateryna Kopanieva

Przed wojną Iryna Łytwyn-Komarowska była prezenterką w ukraińskiej telewizji. Po przeprowadzce do Szwecji jej życie zawodowe i osobiste zmieniło się diametralnie. Zdjęcie: Facebook Iryna Litwin-Komarowska

No items found.

Podczas ostrzału nasz nowy dom został trafiony. Już go nie ma

Ukraińscy widzowie pamiętają Irynę Łytwyn-Komarowską jako prezenterkę wiadomości sportowych na kanałach Nowy Kanał i Era TV. W ostatnich latach przed wojną na pełną skalę prowadziła również kursy aktorskie i scenopisarskie. W 2018 r. Iryna, jej mąż i córka przeprowadzili się do nowego domu, który sami zbudowali Irpieniu niedaleko Kijowa. I to właśnie tam dopadła ich wojna. Udało im się ewakuować w ostatniej chwili.

- Słyszeliśmy ogień karabinów maszynowych w pobliskim lesie - wspomina Iryna. - Przez pierwszych pięć dni wojny mieszkaliśmy w piwnicy naszych sąsiadów, bo w naszym domu nie było schronienia. 2 marca udało nam się wyjechać samochodem do Kijowa. Kilka dni później do naszego miasteczka przybyli kadyrowcy. Zostało tam czterech sąsiadów, z których dwóch wkrótce zmarło. Nasz nowy dom został trafiony podczas ataku moździerzowego. Doszczętnie spłonął.

Dom Iryny w Irpinie przed i po rosyjskiej inwazji. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Moja córka i ja byliśmy już wtedy daleko. Po ucieczce samochodem do Kijowa postanowiłyśmy pojechać dalej pociągiem. Wsiadłyśmy do pierwszego pociągu, który zobaczyłyśmy na stacji i tak wylądowałyśmy w Rachowie, w obwodzie zakarpackim. Najpierw dotarłyśmy do wioski przy samej granicy z Rumunią. Potem za radą lokalnych mieszkańców, którzy nie mogli poradzić sobie z napływem uchodźców, przekroczyłyśmy granicę pieszo. W Rumunii spotkałyśmy księdza, który umieścił nas w miejscowym kościele baptystów. Rozłożyli materace na podłodze w sali kościelnej. Byłam zagubiona. Nie miałam pojęcia, co robić i gdzie iść.

I wtedy zadzwoniła moja przyjaciółka. Podczas Euro 2012 poznała w Kijowie kilku Szwedów i od tamtej pory przyjaźniła się z jednym z nich, Frederikiem. Kiedyś nawet na jej prośbę podwiozłam go na lotnisko. A potem okazało się, że rodzina przyjaciela Frederika to rolnicy, którzy mają własny dom. Ci ludzie chcieli pomóc uchodźcom z Ukrainy - szukali kobiet z dziećmi, które byli gotowi przyjąć. Wkrótce napisał do mnie sam Frederik. Podał szczegóły i powiedział, że on i jego przyjaciele zebrali już pieniądze na bilety lotnicze dla nas. Niewiele się zastanawiając, wsiadłyśmy do samolotu - i wylądowałyśmy w Szwecji.

Główna zasada szwedzkiego życia: zero stresu

Małe szwedzkie miasteczko Västerås, w którym znajdowało się gospodarstwo, leży sto kilometrów od Sztokholmu. Ludzie, którzy nas ugościli, mają duży dom z XVIII wieku; mieszka w nim już ósme pokolenie rodziny. Na początku komunikowaliśmy się z nimi za pomocą gestów - ze stresu zapomniałam nawet podstawowych angielskich słów. Szwedzki był dla mnie językiem nieznanym i zupełnie niezrozumiałym.

Od razu powiedziano nam, że możemy zostać na farmie tak długo, jak chcemy. Mieszkaliśmy tam przez okrągły rok. Wiosną 2022 r. wielu ukraińskich uchodźców przybyło do Szwecji i zostało rozlokowanych na terenie całego kraju. Początkowo umieszczano ich w akademikach, następnie szukano mieszkań socjalnych. Obecnie w Västerås mieszka około 300 ukraińskich rodzin, większość w mieszkaniach socjalnych. O ile mi wiadomo, nie płacą czynszu ani rachunków za media. Moja córka i ja mogłyśmy pójść tą drogą, tyle że w takim przypadku byłybyśmy wielokrotnie przenoszone po całej Szwecji, nim otrzymałybyśmy mieszkanie socjalne. Pomyślałam, że jeśli to możliwe, zostaniemy w miejscu, do którego przyjechałyśmy.

Złożyłyśmy wniosek o status ochrony tymczasowej ochrony i zaczęłyśmy otrzymywać pomoc: 6 euro na osobę dorosłą i 5 euro na dziecko dziennie, czyli łącznie nieco ponad 300 euro miesięcznie dla mnie i dla mojej córki. Jak na tak drogi kraj to niewiele. Ale można przeżyć, ponieważ Ukraińcy mają w Szwecji wiele przywilejów: bezpłatne zakwaterowanie, darmowe podróże w obrębie gminy, pomoc w zakresie żywności i odzieży. Istnieją tu sklepy z używaną odzieżą, otwarte specjalnie dla Ukraińców. Można w nich dostać całkiem przyzwoite ubrania i meble z Ikea za darmo.

Uważam, że Szwecja jest jednym z najbardziej zorientowanych społecznie krajów na świecie. Wszystko jest tu pomyślane tak, by ludzie czuli się jak najbardziej komfortowo. Nawet jeśli nie znasz ani jednego szwedzkiego słowa, nie zgubisz się na dworcu, lotnisku czy na ulicy; przy tak wielu przeróżnych strzałkach i instrukcjach to niemożliwe. To samo dotyczy organizacji transportu publicznego i władz lokalnych: przez ponad półtora roku pobytu w Szwecji nigdzie nie widziałem kolejki. Szwedzi mówią, że ich główną zasadą w życiu jest "zero stresu". Gdziekolwiek jesteś, nie powinnaś czuć się zestresowana.

Iryna z córką Marią w Szwecji. Zdjęcie: Facebook Iryna Łytwyn-Komarowska

Jednak według Iryny trudno żyć w tym kraju bez znajomości szwedzkiego. Bez niego znalezienie dobrej pracy jest niemal niemożliwe.

- Jeśli znasz angielski, łatwiej będzie ci żyć w Szwecji, bo większość Szwedów mówi nim płynnie - mówi Iryna. - Ale nawet perfekcyjny angielski nie pomoże ci w znalezieniu pracy: do tego potrzebujesz szwedzkiego. Ze względu na dużą liczbę imigrantów otwarto tutaj specjalne kursy, które przygotowują ludzi od podstaw do poziomu wystarczającego do wejścia na rynek pracy. Te kursy obejmują 5-6 godzin szwedzkiego dziennie, jednak dla Ukraińców stały się dostępne dopiero niedawno. Wiosną i latem ubiegłego roku Szwedzi byli przekonani, że wojna nie potrwa długo, więc ich władze nie myślały o integrowaniu Ukraińców ze społeczeństwem. Sytuacja zmieniła się dopiero sześć miesięcy później, kiedy stało się jasne, że wojna potrwa długo. Tyle że wtedy już pracowałam, więc na kursy szwedzkiego się nie załapałam.

"Minionki" na szwedzkim cmentarzu

Pierwszą możliwością zarobku, jaką znalazła Iryna, było zbieranie siana i pielenie.

- Latem pracowałam na pół etatu w polu. Przy wyrywaniu chwastów robiłam 25 000 kroków dziennie - mówi Iryna. - Gdy zarobiłam pierwsze pieniądze, zdałam sobie sprawę, że nie chcę siedzieć na zasiłku i zastanawiać się, na jakie produkty mogę sobie pozwolić, a na jakie nie. Wtedy pojawiła się opcja pracy w fabryce: pakowałam siano dla koni do ośmiokilogramowych worków, które układałam jeden na drugim w kilku rzędach. Mam metr sześćdziesiąt wzrostu, więc musiałam podnosić je nad głowę, co było bardzo trudne. Przez długi czas nie mogłam zrozumieć, dlaczego dwumetrowi wikingowie, którzy pracowali ze mną na zmianie, ani razu nie pomyśleli, by mi pomóc. Dopiero kilka tygodni później nieśmiało zapytali mnie, czy nie miałbym nic przeciw temu, by to oni układali górne rzędy. Zapytałam wprost: "Dlaczego nie zasugerowaliście tego wcześniej?". Okazało się, że bali się mnie urazić. Szwecja to kraj feministyczny, w którym ofertę pomocy ze strony mężczyzny kobieta może uznać za zniewagę - myśląc, że w ten sposób chce podkreślić, że jest od niej silniejszy.

Pięć miesięcy pracy w fabryce to był dla mnie ciężki czas. Byłam bardzo zmęczona. Ciągle wdychałam pyłki z siana, więc nabawiłam się chronicznego, alergicznego kaszlu. I wtedy Marie, Szwedka, u której rodziny mieszkałyśmy, znalazła dla mnie pracę w kościele. Wyobrażałam sobie, że to będzie tradycyjny kościół, więc byłam bardzo zaskoczona, gdy zobaczyłam przestrzeń biurową. Tyle że zaproponowano mi pracę na pobliskim cmentarzu. Zapytałam, czy będę musiała podnosić coś ciężkiego, lecz dyrektorka cmentarza zapewniła mnie: co najwyżej wiadro z ziemią. Nie powiedziała jednak, że takich wiader będę podnosić 250 dziennie.

Romantyzm pracy na cmentarzu. Zdjęcie: Facebook Iryna Łytwyn-Komarowska

Warunkiem mojego zatrudnienia było posiadanie prawa jazdy i doświadczenia w prowadzeniu pojazdów. Cmentarz jest duży, więc pracownicy poruszają się po nim samochodami elektrycznymi. Przeszłam też poważny test na obecność alkoholu i narkotyków we krwi i w moczu - badania pokazały nawet stan mojej wątroby. Przyszli pracownicy cmentarza są dokładnie sprawdzani, bo muszą pracować z kosiarkami, podkaszarkami i innymi urządzeniami elektrycznymi, przy których trzeba zachować maksymalną ostrożność.

Czego ja w tej pracy nie robiłam... Kopałam groby, wymieniałam w nich ziemię, sadziłam klomby, kosiłam trawę. A lato 2022 roku było dla Szwecji nietypowe: najpierw z powodu rekordowych upałów, a potem z powodu deszczu, który nie przestawał padać od lipca do października.

W takim deszczu pracowałam osiem godzin dziennie. Zabrałam do pracy trzy komplety bielizny - żaden płaszcz nie mógł mnie uratować, byłam przemoczona do suchej nitki. Moje dłonie dusiły się w gumowych rękawiczkach, a lakier schodził z paznokci bez acetonu

Bywało, że ciężkiej pracy fizycznej towarzyszył też dyskomfort moralny: kopiesz dół pod nową urnę, a twoja łopata wbija się w urnę, którą zakopano tu wcześniej... Za tę pracę otrzymywałam około dwóch tysięcy euro miesięcznie.

W pogrzebach zazwyczaj nie uczestniczyliśmy - zadaniem "minionków" (jak nazywałam samą siebie i moich kolegów, ze względu na nasze żółte kombinezony) było wykopanie grobu przed rozpoczęciem ceremonii. Ale oczywiście widziałam te ceremonie więcej niż raz i za każdym razem byłam zaskoczona tym, z jakim spokojem Szwedzi podchodzą do śmierci. Być może wynika to z faktu, że większość ludzi w Szwecji żyje długo; wielu umiera dopiero po dziewięćdziesiątce. Zamiast płakać i lamentować krewni zmarłego mówią o tym, jak szczęśliwe życie prowadził. A sam cmentarz jest nie tyle miejscem żałoby, co pamięci. Ludzie spacerują tu z psami i jeżdżą na rowerach.

Iryna nazwała pracowników cmentarza "minionkami" ze względu na jaskrawożółty kolor ich kombinezonów. Zdjęcie: Facebook Iryny Łytwyn-Komarowskiej

Mąż mówił mi, że bez niego jestem nikim

Iryna przyznaje: była tak zmęczona, że nie raz chciała rzucić pracę. Ale nie zrobiła tego z ważnego powodu.

- Nie chodzi nawet o pieniądze - przyznaje - to moja osobista historia. Kiedy mieszkałam w Irpieniu, wydawało mi się, że wszystko w moim życiu jest idealne: mąż, dziecko, piękny dom. Ale w rzeczywistości dobrze wiem, czym jest związek oparty na przemocy; byłam w nim przez 15 lat. Mąż mówił, że bez niego jestem nikim. Byłam od niego zależna finansowo, a on robił wszystko, by uniemożliwić mi pracę. Wszystkie moje zajęcia - telewizję i nauczanie - nazywał "bzdurami".

Mówił: "Zamiast tych bzdur powinnaś ugotować mi barszcz"

Krótko przed wojną, nie mogąc wytrzymać ciągłej presji psychicznej, poszłam na terapię. Przepracowałam z psychologiem wiele spraw, ale nadal nie wiedziałam, jak zostawić męża. Zabranie dziecka i wynajęcie mieszkania nie było dobrym rozwiązaniem - w Kijowie znalazłby sposób, by zrujnować mi życie. To symboliczne, że mój kurs terapeutyczny zakończył się 23 lutego 2022 roku. Kilka dni wcześniej powiedziałam mojemu coachowi, że nadal nie widzę wyjścia. Zapytałam: "Chcesz powiedzieć, że 23 lutego skończę kurs, a 24 lutego rano moje życie nagle diametralnie się zmieni?". Teraz mam gęsią skórkę od tych słów. Przypominając sobie, jak wsiadałyśmy z córką do pociągu do Rachowa, zdałam sobie sprawę, że uciekałam nie tylko przed wojną, ale i przed mężem...

Już się rozwiedliśmy. Tak jak się spodziewałam, pokojowe zakończenie związku było niemożliwe - były sądy, prawnicy, poważny konflikt. Ale zrobiłam to. Pracując w deszczu na cmentarzu często przypominałam sobie jego słowa: "Co ty możesz beze mnie zrobić? Ty nic nie umiesz. Nie przeżyjesz!" A ja wciąż udowadniałam sobie, że potrafię. Potrafię zarabiać pieniądze, potrafię żyć bez niego. Praca na cmentarzu pomogła mi zamknąć terapię.

Randka ze Szwedką jest wtedy, gdy siedzisz w restauracji i myślisz tylko o tym, jak zapłacisz

Teraz Iryna jest w nowym związku. Z Frederikiem.

- To ten sam Frederik, który pomagał nam we wszystkim od pierwszego dnia w Szwecji. Kiedy zobaczył mnie na lotnisku w Malmoe, od razu przypomniał sobie, jak odwoziłam go na lotnisko w Kijowie - mówi Iryna. - Nasza relacja rozwijała się stopniowo. Na początku to była przyjaźń. Rozumieliśmy się, choć mój angielski jest okropny. Frederik pokazał mi, że związki mogą być czymś więcej niż ty, co miałam wcześniej. A partnerzy mogą być nie tylko kochankami, lecz także przyjaciółmi, którzy się rozumieją i szanują.

Iryna i Frederik w Szwecji. Zdjęcie: Facebook Iryna Łytwyn-Komarowska

Szwedzi bardzo różnią się od większości ukraińskich mężczyzn, widzę to nawet u innych par. Oczywiście ludzie są różni wszędzie, ale tutaj rzadko spotkasz zakompleksionego mężczyznę, który chce się dowartościować kosztem kobiety. Ma to związek z mentalnością, bezstresową atmosferą, w której wychowywane są dzieci. Nawet w tutejszych szkołach wszystko jest traktowane bardzo prosto. Nie radzisz sobie z jakimś przedmiotem? W porządku, ucz się innego. Nikt nie będzie cię zmuszał, upokarzał ani zastraszał. Najważniejsze jest zdrowie psychiczne. Większość Szwedów przedkłada rodzinę nad karierę czy bogactwo. Tu nie ma dążenia do sukcesu, wielkiej kariery za wszelką cenę - ani pracy przez całą dobę. To esencja szwedzkiej filozofii "lagom" - brać od życia nie wszystko, ale dokładnie tyle, ile potrzebujesz. Żyje tu bardzo niewielu biednych ludzi - i równie niewielu naprawdę bogatych. Dominuje zdrowa klasa średnia. Pracują oboje partnerzy, urlop macierzyński biorą na zmianę. Jeśli urodzi się dziecko, a ojciec nie weźmie co najmniej kilku miesięcy macierzyńskiego, nikt w pracy tego nie zrozumie.

Oczywiście w szwedzkim społeczeństwie istnieją też pewne skrajności. Frederik powiedział mi na przykład, że randka ze Szwedką jest wtedy, gdy siedzisz w restauracji i myślisz tylko o tym, jak zapłacisz. I wcale nie chodzi o pieniądze. Mężczyzna zastanawia się, jak nie urazić kobiety swoim pytaniem o tę zapłatę. Jeśli zapłaci sam, ta randka prawdopodobnie będzie ostatnią. Jeśli zaproponuje, że zapłaci połowę, kobieta może zacząć nalegać, że zapłaci za oboje. Mężczyzna zdaje sobie sprawę, że bez względu na to, co powie, niezręczna sytuacja jest nieunikniona.

Z Frederikiem razem płacimy za mieszkanie, które wynajmujemy. Jako że moja pensja jest trzy razy niższa niż jego, na razie płacę tylko część. Ale już na początku umówiliśmy się, że kiedy zacznę zarabiać więcej, zapłacę odpowiednio więcej. Choć dla Ukraińców może to brzmieć trochę dziwnie, takie podejście jest właściwe, bo pokazuje równość i niezależność finansową obojga partnerów.

W dokumentach Frederik i ja jesteśmy zarejestrowani jako "związek sambo" - co oznacza, że jesteśmy partnerami cywilnymi. W Szwecji niewiele osób zawiera dziś klasyczne małżeństwa. Zwykle pary wolą być ze sobą jako sambo przez całe życie.

Niedawno Irynie skończyła się umowa o pracę na cmentarzu. Nie przedłużyła jej.

- Dałam sobie miesiąc wolnego, chciałam nacieszyć się niebudzeniem się o 5.20 rano - wyjaśnia. - Ale szukam pracy w innej dziedzinie. Zdaję sobie sprawę, że z moim szwedzkim nie mogę jeszcze ubiegać się o pracę, która wymaga komunikacji z ludźmi. Myślę więc o sprzątaniu, jednocześnie będę prowadzić blog na Facebooku. Chcę podzielić się moją historią i wesprzeć kobiety, które są w podobnej sytuacji. Wszyscy potrzebujemy teraz wsparcia.

Zdjęcie: Iryna Łytwyn-Komarowska | Facebook

No items found.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
pomoc Ukraińców Walencja Hiszpania

Hiszpania próbuje stanąć na nogi po huraganie Dana, który pochłonął co najmniej 217 ofiar śmiertelnych (wciąż poszukuje się setek zaginionych). 29 października 2024 r. we wspólnocie autonomicznej Walencji doszło do niespodziewanej i bardzo gwałtownej powodzi. Deszcz padał przez całą noc, rzeki wystąpiły z brzegów, niektóre mosty zostały zniszczone, a miejscowości – odcięte od świata. Połączenie kolejowe między Madrytem a Walencją usa się przywrócić najwcześniej za dwa tygodnie. Rząd wysłał do regionów dotkniętych kataklizmem największą liczbę żołnierzy w historii kraju.

Deszcz wciąż pada – ogłoszono alarm w regionach Murcji, Katalonii i Wspólnoty Walenckiej. Intensywne opady są spowodowane przez zjawisko o nazwie „gota fria”. To rodzaj burzy spowodowanej przez zimne powietrze, które odłącza się od głównego prądu powietrznego na dużych wysokościach i przemieszcza się niezależnie. Gdy to zimne powietrze spotyka się z ciepłym i wilgotnym powietrzem w niższych warstwach atmosfery, może wywołać gwałtowne burze, silne opady deszczu, a nawet grad.

W 1957 roku Walencja doświadczyła już podobnej katastrofy. W powodzi zginęło wtedy ponad 300 osób. Tym razem zmiany w infrastrukturze rzeki Turia pomogły miastu uniknąć powtórzenia się tragedii. Niestety, nie uratowało to wielu mniejszych miejscowości i wsi.

Sestry rozmawiały z Ukraińcami, którzy znaleźli się w epicentrum katastrofy. A także z tymi, którzy zaangażowali się w pomoc poszkodowanym Hiszpanom.

Skutki powodzi w gminie Sedavi, rejon Walencji. 30.10.2024. Fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Jakby ktoś odkręcił wielki kran

Wiktoria Ilczi, uchodźczyni wojenna z Kijowa, mówi, że w samej Walencji nie było wcześniej żadnych oznak nadchodzącego huraganu. Wieczorem 29 października pojechała do sklepu IKEA, 10 kilometrów od Walencji.

– Dotarłam tam około 20:00, było cicho i spokojnie – wspomina. – 20 minut później w sklepie podali komunikat, że proszą ludzi o przeniesienie samochodów na górny parking, ponieważ woda się podnosi. Nie od razu zrozumiałam, o co chodzi, ponieważ mój hiszpański nie jest jeszcze za dobry i nie znałam słowa „inundacion”, które oznacza „powódź”. Kiedy poszłam przestawić samochód, woda na dolnym parkingu sięgała już kolan. A gdy wjeżdżałam na górny poziom, sięgała już szyb.

Wiktoria Ilczi pokazuje, co żywioł zrobił z ulicą i jej samochodem w ciągu zaledwie kilku minut. Zdjęcie: archiwum prywatne

Woda podnosiła się bardzo szybko. Było jej tak dużo, jakby ktoś odkręcił wielki kran. Zalała mój samochód – myślę, że już nic z niego nie będzie. Ale najważniejsze, że żyję. To, że trafiłam do tego marketu, było najlepszą rzeczą, jaka mogła mi się wtedy przytrafić.

Bo ci, którzy byli wtedy na drodze, ucierpieli najbardziej. Samochody stały się pułapkami dla wielu z nich. Gdybym wyjechała trochę wcześniej, być może nie rozmawiałbym teraz z panią

W markecie spędziłam noc, na podłodze. Pracownicy zapewnili nam wszystko, czego potrzebowaliśmy: ubrania na zmianę, materace do spania, koce, poduszki, kapcie. Nakarmili nas ciepłym jedzeniem. Wykonali fenomenalną robotę. Ściągali też do środka ludzi z ulicy – jak tylko mogli: rzucając im liny, ciągnąc ich za ręce… Wszyscy byli zaangażowani w akcję ratunkową. Niektórych udało się uratować, innych niestety nie. Widziałam ludzi trzymających się słupa przez 7 godzin, w zimnej wodzie. Krzyczeli: „Pomocy!”, ale byli za daleko. Woda niszczyła wszystko na swojej drodze.

Do sklepu pojechałam sama, moje dzieci zostały w domu z nianią. Mieszkamy w samej Walencji, gdzie nic się nie stało, ale i tak było strasznie. Kiedy zdałam sobie sprawę, że w tym sklepie będę musiała spędzić noc, zadzwoniła do przyjaciół i poprosiłam ich, by zabrali dzieci do siebie. Mój młodszy syn nie był zbyt przestraszony, ale córka nie spała całą noc. Martwiła się.

Noc powodzi w IKEA. fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Rano, gdy woda ustąpiła, ludzie zaczęli się ewakuować – przed ustąpieniem wody nie prowadzono akcji ratunkowych. Jednak droga była zablokowana, nie można było wyjechać, więc czekaliśmy. Udało mi się wyjechać około 13.00. To, co zobaczyłam, to był armagedon. Tysiące rozbitych, porozrzucanych na drodze samochodów. I wszędzie błoto. Poczucie katastrofy. Znam ludzi, którzy wciąż nie odnaleźli swoich bliskich.

Teraz wszyscy przyłączyli się do pomocy. Zarówno Hiszpanie, jak Ukraińcy, bardzo wielu Ukraińców. Zbierają ubrania, jedzenie, pieniądze. Zapewniają tymczasowe zakwaterowanie tym, którzy stracili domy. Albo po prostu wychodzą na ulice, by uprzątnąć gruzy.

Horror widziany z balkonu

Igor z obwodu żytomierskiego pracuje w Hiszpanii od kilku lat. Mieszka w gminie Benetusser, w prowincji Walencja. Podczas powodzi wraz z sąsiadem uratował dziewczynę. Nie chce podać swojego nazwiska, bo nie uważa się za bohatera.

– My, Ukraińcy, jesteśmy narodem, który wydaje się być przygotowany na wszystko – mówi. – Ogromny strumień wody złapał mnie w domu. Oglądałem wiadomości, ale nie zwracałem większej uwagi na to, co się dzieje na zewnątrz. Dopiero gdy w mieszkaniu wysiadło zasilanie, wyszedłem na balkon; mieszkam na 4. piętrze. Zobaczyłem wodę płynącą ulicami, sięgała już do kolan. 5 minut później rwący potok zaczął niszczyć samochody. Wszystko działo się bardzo szybko.

Widok z balkonu Igora. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wkrótce nie było już ani prądu, ani internetu, ani wody w kranach. Zostałem uwięziony w mieszkaniu, obserwowałem ten horror z balkonu. I nagle zobaczyłem, że woda zalała już parter naszego budynku – a mój sąsiad Wołodymyr, też Ukrainiec, próbuje wyciągnąć z wody dziewczynę, którą porwał nurt. Trzymała się jednego z okien na naszym parterze, który był już zalany prawie po sufit.

Próbowaliśmy wybić szybę w drzwiach wejściowych. Była z utwardzonego szkła, więc walczyliśmy z nią jakieś 5 minut – w pewnym momencie pomyślałem nawet, że nam się nie uda. Ale się udało – i wciągnęliśmy tę dziewczynę do środka. Okazało się, że jest Hiszpanką, zabraliśmy ją więc do naszych hiszpańskich sąsiadów.

Tysiące ludzi z pomocą

Hanna Kriuczkowa z Krzywego Rogu jest wstrząśnięta skutkami huraganu. Też przyłączyła się do pomocy.

– O 6.00 rano zabrałam dziecko do szkoły, po czym pojechałam do pracy – mówi. – Pierwsza syrena zawyła około 8 rano. W tym czasie trwała już powódź, choć u nas nie spadła ani kropla deszczu – wiał tylko silny wiatr. O tym, co się dzieje gdzie indziej, czytaliśmy w mediach społecznościowych.

Moja szefowa jechała wzdłuż portu w Kartagenie. Powiedziała mi, że woda płynęła tam ulicami bardzo rwącym nurtem, a syreny wyły bez przerwy. Ledwo udało jej się wydostać.

Dopiero gdy przyjaciele, koledzy i znajomi zaczęli wysyłać filmy pokazujące, co się dzieje na przedmieściach, zdałam sobie sprawę, że żywioł mógł zabić setki ludzi. Tej pierwszej nocy nie mogłam spać. Nie mogłam też nic zrobić, by pomóc. Zżerało mnie poczucie bezsilności.

Hanna w drodze do Walencji. Zdjęcie: archiwum prywatne

Następnego ranka zebraliśmy się w biurze – ci, którzy mogli do niego dotrzeć. Postanowiliśmy, że pomożemy Hiszpanom. Zaczęliśmy wydzwaniać do Czerwonego Krzyża, do szpitali i punktów gromadzenia pomocy, by dowiedzieć się, co jest potrzebne. Wszędzie panował chaos – nikt nie wiedział, co robić. Udaliśmy się nawet do ukraińskiego konsulatu, by się dowiedzieć, jak możemy pomóc. Ostatecznie otworzyliśmy punkty zbiórki pomocy humanitarnej w trzech miastach – pracuję dla dużej agencji nieruchomości, więc mogliśmy sobie na to pozwolić. Jedną z naszych ekip budowlanych wysłaliśmy, by pomogła ukraińskim firmom uprzątnąć gruzy powstałe w wyniku huraganu. Kupiliśmy narzędzia i prowiant. Wszystko, co było potrzebne.

Widzę, że wielu Ukraińców jest teraz zaangażowanych w pomoc dla Hiszpanii

Przedsiębiorcy zbierają pomoc i dostarczają ją ofiarom, pomagają oczyszczać drogi. Komunikacja między miastami jest zakłócona, na drogach pozostawiono setki samochodów – to wygląda jak cmentarzysko aut. Zginęło wiele zwierząt. W epicentrum kataklizmu ludzie noszą maski, bo wszędzie czuć woń zwłok. Próbowaliśmy się tam dostać, lecz policja nas nie wpuściła.

To wszystko wygląda jak horror, ale ludzie są niesamowici. Tysiące z nich idzie teraz pieszo do zniszczonych miast, niedostępnych dla samochodów, by pomagać.

20
хв

Hiszpański armagedon oczyma Ukraińców

Ksenia Minczuk

Mariana służyła w piechocie morskiej od 2018 roku. Tam poznała swojego przyszłego męża, członka Gwardii Narodowej. Wiosną 2022 r. trafiła do niewoli; była wtedy w trzecim miesiącu ciąży. Rosjan nie obchodził jej stan. Mariana mówi, że to dziecko pomogło jej wytrwać. Bo „matka nie może się poddać”.

Została wymieniona 22 września 2022 r., była wtedy w 9. miesiącu ciąży – podczas tej samej wymiany przekazano Rosji Wiktora Medwedczuka [ukraiński oligarcha i zdrajca, przyjaciel Putina – red.]. Wraz z Marianą do domu wróciło 214 ukraińskich żołnierzy, którzy bronili Mariupola. Trzy dni po powrocie z niewoli urodziła córeczkę.

Teraz Mariana ma 32 lata. Jest matką, wolontariuszką i założycielką fundacji charytatywnej. Jej celem jest pomoc kobietom, które przeżyły rosyjską niewolę. Wspieranie takich kobiet stało się jej misją.

Zwolnienie Mariany z niewoli. Zrzut ekranu z wideo

Powiedzieli, że moje dziecko wyślą do sierocińca

– Urodziłam natychmiast po powrocie z niewoli, nie miałam więc czasu na adaptację – mówi Mariana. – Zaczęłam wychodzić na prostą dopiero wtedy, gdy moja córka skończyła roczek. Emocjonalnie to był dla mnie bardzo trudny czas, brakowało mi zasobów do zdrowego macierzyństwa. Zdałam sobie sprawę, że potrzebuję pomocy i poszłam do psychoterapeuty. Pracuję z nim do dziś.

Jest coś, wciąż sprowadza mnie z powrotem do doświadczeń w niewoli. Miałam koszmary, nie mogłam spać. Kiedy moja córka budziła się w nocy, włączaliśmy lampkę nocną dla niemowląt i wtedy nie mogłam już spać, bo w kolonii karnej spaliśmy przy zapalonym świetle. W niewoli człowiek poświęca wszystkie swoje zasoby na przetrwanie. Nie analizujesz, nie zastanawiasz się – chcesz przeżyć. A kiedy z niej wychodzisz, zaczynasz myśleć o wszystkim.

Wielokrotnie zadawałam sobie pytanie: jak ja to wszystko przeżyłam? Pewnie urodziłam się w czepku

Jednocześnie dziecko kocha cię bezwarunkowo, a to świetny motywator do nowych osiągnięć. Moja córka daje mi siłę, kiedy wydaje mi się, że już jej nie mam. Wracasz do domu z pracy i chcesz po prostu się położyć i spać, jak kamień – ale nie, musisz pobawić się z dzieckiem. I wkrótce dociera do ciebie, że w tych zabawach odzyskujesz siły.

Z córeczką

Marzenie o latte i pączkach z wiśniami

Na początku myślałam, że zostanę szybko wymieniona – przecież byłam w ciąży. Ale tak się nie stało. Bardzo się martwiłam, że mogę zostać wywieziona na terytorium Rosji, gdzie odsiadują wyroki kobiety, które popełniły poważne przestępstwa. Straszyli mnie tym. Mówili, że tam urodzę tam, a potem odbiorą mi dziecko, wyślą je do sierocińca, a ja zostanę w tej kolonii. Byłam przerażona. A jeszcze bardziej się bałam, kiedy przewieziono mnie do szpitala w Doniecku – bo tam zdałam sobie sprawę, że ten scenariusz może się spełnić. Taka historia miała miejsce w Ołeniwce. Kobieta chciała wyjechać z Mariupola, jednak wraz z jej miesięcznym dzieckiem zostali zatrzymani w punkcie filtracyjnym. Zabrali ją do Ołeniwki, a dziecko zostało wywiezione w nieznanym kierunku.

Inną ciężarną kobietę zabrano do Taganrogu, skąd wróciła bez ciąży, bo poddano ją torturom

Martwiłam się, że strach i adrenalina, których nieustannie doświadczałam, wpłyną na zdrowie dziecka. Jednocześnie ono pomagało mi się trzymać. Nie miałam prawa poddać się – dla jego dobra. „Mama musi być silna” – myślałam sobie wtedy. Głaskałam się po brzuchu i rozmawiałam z córeczką.

W niewoli dużo marzyłam. Malowałam w myślach obrazy przyszłości, fantazjowałam o tym, gdzie będę chodzić, jak będę pić latte i jeść pączki z wiśniowym nadzieniem. Trzymałam się kurczowo tych fantazji. Sporządziłam też sobie w głowie listę rzeczy, które chciałabym zrobić po powrocie z niewoli. „Musisz wrócić do domu” – powtarzałam sobie każdego dnia.

Ksenia Minczuk: – Dlaczego jedni ludzie przeżywają niewolę, a inni nie? Mam na myśli psychikę.

Mariana Mamonowa: – Bardzo ważny jest wewnętrzny rdzeń. Jeśli go w sobie masz, przetrwasz. Tam, w niewoli, jesteś pod ciągłą presją nie tylko fizyczną, ale także psychiczną. Na przykład każdego dnia mówili, że nikt nas nie potrzebuje, że wszyscy o nas zapomnieli, że Ukraina nas nie wymieni. „Gdyby ktoś was potrzebował, już dawno by was wymieniono” – mówiono nam. Ale mój wewnętrzny głos mówił co innego: że to wszystko to manipulacja, że tak mówią ci, którzy nas zaatakowali, którzy nas zabijają i niszczą życie milionów ludzi. Nienasyceni, żarłoczni tyrani. Jak więc możemy ich słuchać? Czy możemy oczekiwać, że powiedzą prawdę? Nie.

Ale to nie jest łatwe. Bo kiedy powtarzają ci to samo codziennie przez 2-3 lata, w pewnym momencie wkrada się zwątpienie: może mają rację i naprawdę nikt mnie nie potrzebuje?

Pomogło mi też wsparcie i empatia innych więźniów. Wspólna walka wspierała nas wszystkich, pomagała zachować wiarę. Poza tym bez poczucia humoru możesz zwariować

Wszyscy w więzieniu wiedzieli, że jestem w ciąży, i starali się mi pomóc. Nawiązałam tam przyjaźnie. Osiem dziewcząt, które zostały niedawno wymienione, przyjeżdża do Lwowa na rehabilitację i zawsze chcą się ze mną zobaczyć, prosząc, bym przyprowadziła moją córeczkę: „Chcemy zobaczyć dziecko, które karmiłyśmy, gdy byłyśmy z tobą w niewoli”. Wtedy, w kolonii, myślały, że jest mi ciężko – a ja myślałam, że to wszystko jest trudne dla nich. Patrzyły na mnie i powtarzały: „Jeśli Mariana się trzyma, to my nie możemy się poddać”. Byłam dla nich kołem ratunkowym.

Z dziewczynami, z którymi była w niewoli

Uwolnieni najpierw chcą zobaczyć bliskich

Pracuję jako psychoterapeutka w centrum rehabilitacji „Niezłomni” – mówi Mariana. – Z ludźmi, którzy przeżyli niewolę, i tymi, którzy odnieśli obrażenia w walce. Znam wielu specjalistów, więc łatwo mi było skompletować profesjonalny zespół. Wybrałam moich współpracowników tak, jakbym wybierała ich dla siebie. Ważne jest, by zespół był empatyczny, rzetelny, wysoce profesjonalny.

Celem naszej fundacji jest pomoc kobietom, które przeżyły niewolę. Mamy pomagać im w rehabilitacji psychicznej, fizycznej i duchowej. Oznacza to pracę z psychologami, psychoterapeutami, w grupach, by pomóc podopiecznym znów poczuć się kobietami, by znów mogły żyć szczęśliwie. Ten kierunek nazwaliśmy „Heelme”.

Zapewniamy również pomoc ciężarnym żonom żołnierzy, ciężarnym weterankom i kobietom w ciąży, które na wojnie straciły mężów. Projekt ten nosi nazwę „Mommy and baby”. Będziemy dostarczać kobietom paczki dla noworodków, z produktami i dla dziecka, i dla matki. Zazwyczaj gdy kobiety rodzą, prezenty przynosi się dzieciom, a o matkach się zapomina. Otrzymaliśmy około 3000 próśb o takie paczki.

Aby otrzymać pomoc od naszej fundacji, trzeba wypełnić formularz. Musisz mieć legitymację kombatanta, akt małżeństwa (jeśli chodzi o pomoc żonie wojskowego) i akt urodzenia (w przypadku ubiegania się o pomoc dla dziecka żołnierza).

Pomagasz również tym, którzy też przeszli przez niewolę. Co najbardziej martwi osobę, która ma za sobą takie doświadczenie? Z jakimi problemami muszą pracować psychoterapeuci?

Jako psychoterapeutka muszę pracować z różnymi objawami: niekontrolowaną agresją, ciągłym zanurzaniem się w wydarzeniach z przeszłości i natrętnymi wspomnieniami. Oczywiście są też zaburzenia snu, pamięci i zmęczenie, stałe lub okresowe uczucie napięcia i niepokoju, otępienie lub brak emocji. Wiele osób powracających z niewoli nie odczuwa radości i satysfakcji z życia. Następuje to albo od razu – albo 3-4 miesiące po powrocie. W ludziach często rozwija się alienacja społeczna, a czasami nawet zachowania antyspołeczne. Bardzo trudno z tym wszystkim pracować, ale to konieczne.

Co Twoim zdaniem należy zmienić w ukraińskim ustawodawstwie, by ułatwić życie osobom, które powróciły z niewoli?

Wiele rzeczy. Na przykład takie osoby muszą przejść rehabilitację. Ale ci, którzy po wyjściu z niewoli wracają do służby, nie kwalifikują się do rehabilitacji.

Dowódcy, którzy niewoli nie przeżyli, nie rozumieją takich żołnierzy. A to jest nie tylko trudne, lecz także niebezpieczne. Dlatego tacy żołnierze zdecydowanie potrzebują dodatkowej rehabilitacji. Bo wojna jest wyzwalaczem

Dużym problemem jest to, że ludzie wracają z niewoli i są poddawani kwarantannie w szpitalach, co ogranicza ich kontakt ze społeczeństwem. I to jest kolejna trauma. Wracasz z niewoli i znów jesteś zamknięty. To jak ucieczka z jednej niewoli i znalezienie się w kolejnej.

Przede wszystkim uwolnieni chcą zobaczyć swoich bliskich. Przytulić ich, porozmawiać, uświadomić sobie, że są kochani, że o nich walczono i na nich czekano. To daje ci wewnętrzne zasoby. To potwierdzenie, że nie trzymałeś się na próżno. Dopiero po tym jak ludzie znajdą się ze swoimi rodzinami, mogą zostać wysłani na rehabilitację. Niestety zazwyczaj zwolnieni więźniowie są natychmiast zamykani w szpitalach, a służby specjalne przychodzą ich przesłuchiwać. Taka procedura nigdy nie wpływa dobrze na człowieka.

Z mężem i córką

Doświadczenie niewoli jest na całe życie. Nigdy się nie kończy, konsekwencje pozostają na zawsze. Nie da się tego wyleczyć od razu. Musisz nauczyć się z tym żyć. Dlatego rehabilitacja osób, które przeżyły, jest niezbędna. Pomaga ludziom wrócić do normalnego życia, a wojsku – być skutecznym.

400 Ukrainek w rosyjskiej niewoli

Pomoc kobietom powracającym z niewoli to bardzo odpowiedzialne zadanie, ale nie boję się tej odpowiedzialności – podkreśla Mariana. – Rozumiem je, ponieważ jestem jedną z nich. Naprawdę chcę dać im to, czego sama nie mogłam dostać. Kiedy euforia powrotu mija, zaczyna się codzienne życie, w którym ciągle trzeba coś „wygrzebywać”. A na to nie masz ani środków, ani siły.

Od innych nasza fundacja różni się tym, że naprawdę zna się na rehabilitacji kobiet, które przeżyły niewolę. Obecnie szukamy finansowania, lecz moje plany obejmują autonomię. Mam nadzieję, że ludzie zrozumieją znaczenie naszej inicjatywy. Pomagamy tym, którzy oddali najcenniejszą rzecz – swoją wolność – by chronić Ukrainę. Ci ludzie przeżyli 14 rodzajów tortur z 16 sklasyfikowanych. To są ludzie złamani. Musimy pomóc im znów stać się całością.

W rosyjskiej niewoli znajduje się około 400 ukraińskich kobiet. Prawdopodobnie nikt nie zna dokładnej liczby.

Wielu więźniów umiera z powodu tortur, a niektórzy z nich zmieniają stronę pod wpływem rosyjskiej propagandy. Każdego dnia tracimy Ukraińców, to katastrofa. Chciałbym, aby więcej osób i inicjatyw zaangażowało się w wymianę więźniów.

Wzywam was do walki o wszystkich! W przeciwnym razie przegramy tę wojnę. Nie mamy prawa do tego dopuścić
20
хв

Jeśli ciężarna Mariana się trzyma, my też nie możemy się poddać

Ksenia Minczuk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
Miłość w Tinderze
20
хв

Przygody Ukrainek na Tinderze: Stany Zjednoczone

Ексклюзив
Miłość w Tinderze
20
хв

Przygody Ukrainek na Tinderze: Czechy i Bułgaria

Ексклюзив
20
хв

Jazda ciężarówką po mieście była przerażająca. Ale zapanowałam nad strachem

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress