Exclusive
20
min

Zamieniła ukraińską telewizję na szwedzki cmentarz

"Dyrektorka cmentarza zapewniła mnie, że nie będę musiała podnosić niczego cięższego niż wiadro ziemi. Nie powiedziała jednak, że będę musiała nosić ich 250 dziennie".

Kateryna Kopanieva

Przed wojną Iryna Łytwyn-Komarowska była prezenterką w ukraińskiej telewizji. Po przeprowadzce do Szwecji jej życie zawodowe i osobiste zmieniło się diametralnie. Zdjęcie: Facebook Iryna Litwin-Komarowska

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Podczas ostrzału nasz nowy dom został trafiony. Już go nie ma

Ukraińscy widzowie pamiętają Irynę Łytwyn-Komarowską jako prezenterkę wiadomości sportowych na kanałach Nowy Kanał i Era TV. W ostatnich latach przed wojną na pełną skalę prowadziła również kursy aktorskie i scenopisarskie. W 2018 r. Iryna, jej mąż i córka przeprowadzili się do nowego domu, który sami zbudowali Irpieniu niedaleko Kijowa. I to właśnie tam dopadła ich wojna. Udało im się ewakuować w ostatniej chwili.

- Słyszeliśmy ogień karabinów maszynowych w pobliskim lesie - wspomina Iryna. - Przez pierwszych pięć dni wojny mieszkaliśmy w piwnicy naszych sąsiadów, bo w naszym domu nie było schronienia. 2 marca udało nam się wyjechać samochodem do Kijowa. Kilka dni później do naszego miasteczka przybyli kadyrowcy. Zostało tam czterech sąsiadów, z których dwóch wkrótce zmarło. Nasz nowy dom został trafiony podczas ataku moździerzowego. Doszczętnie spłonął.

Dom Iryny w Irpinie przed i po rosyjskiej inwazji. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Moja córka i ja byliśmy już wtedy daleko. Po ucieczce samochodem do Kijowa postanowiłyśmy pojechać dalej pociągiem. Wsiadłyśmy do pierwszego pociągu, który zobaczyłyśmy na stacji i tak wylądowałyśmy w Rachowie, w obwodzie zakarpackim. Najpierw dotarłyśmy do wioski przy samej granicy z Rumunią. Potem za radą lokalnych mieszkańców, którzy nie mogli poradzić sobie z napływem uchodźców, przekroczyłyśmy granicę pieszo. W Rumunii spotkałyśmy księdza, który umieścił nas w miejscowym kościele baptystów. Rozłożyli materace na podłodze w sali kościelnej. Byłam zagubiona. Nie miałam pojęcia, co robić i gdzie iść.

I wtedy zadzwoniła moja przyjaciółka. Podczas Euro 2012 poznała w Kijowie kilku Szwedów i od tamtej pory przyjaźniła się z jednym z nich, Frederikiem. Kiedyś nawet na jej prośbę podwiozłam go na lotnisko. A potem okazało się, że rodzina przyjaciela Frederika to rolnicy, którzy mają własny dom. Ci ludzie chcieli pomóc uchodźcom z Ukrainy - szukali kobiet z dziećmi, które byli gotowi przyjąć. Wkrótce napisał do mnie sam Frederik. Podał szczegóły i powiedział, że on i jego przyjaciele zebrali już pieniądze na bilety lotnicze dla nas. Niewiele się zastanawiając, wsiadłyśmy do samolotu - i wylądowałyśmy w Szwecji.

Główna zasada szwedzkiego życia: zero stresu

Małe szwedzkie miasteczko Västerås, w którym znajdowało się gospodarstwo, leży sto kilometrów od Sztokholmu. Ludzie, którzy nas ugościli, mają duży dom z XVIII wieku; mieszka w nim już ósme pokolenie rodziny. Na początku komunikowaliśmy się z nimi za pomocą gestów - ze stresu zapomniałam nawet podstawowych angielskich słów. Szwedzki był dla mnie językiem nieznanym i zupełnie niezrozumiałym.

Od razu powiedziano nam, że możemy zostać na farmie tak długo, jak chcemy. Mieszkaliśmy tam przez okrągły rok. Wiosną 2022 r. wielu ukraińskich uchodźców przybyło do Szwecji i zostało rozlokowanych na terenie całego kraju. Początkowo umieszczano ich w akademikach, następnie szukano mieszkań socjalnych. Obecnie w Västerås mieszka około 300 ukraińskich rodzin, większość w mieszkaniach socjalnych. O ile mi wiadomo, nie płacą czynszu ani rachunków za media. Moja córka i ja mogłyśmy pójść tą drogą, tyle że w takim przypadku byłybyśmy wielokrotnie przenoszone po całej Szwecji, nim otrzymałybyśmy mieszkanie socjalne. Pomyślałam, że jeśli to możliwe, zostaniemy w miejscu, do którego przyjechałyśmy.

Złożyłyśmy wniosek o status ochrony tymczasowej ochrony i zaczęłyśmy otrzymywać pomoc: 6 euro na osobę dorosłą i 5 euro na dziecko dziennie, czyli łącznie nieco ponad 300 euro miesięcznie dla mnie i dla mojej córki. Jak na tak drogi kraj to niewiele. Ale można przeżyć, ponieważ Ukraińcy mają w Szwecji wiele przywilejów: bezpłatne zakwaterowanie, darmowe podróże w obrębie gminy, pomoc w zakresie żywności i odzieży. Istnieją tu sklepy z używaną odzieżą, otwarte specjalnie dla Ukraińców. Można w nich dostać całkiem przyzwoite ubrania i meble z Ikea za darmo.

Uważam, że Szwecja jest jednym z najbardziej zorientowanych społecznie krajów na świecie. Wszystko jest tu pomyślane tak, by ludzie czuli się jak najbardziej komfortowo. Nawet jeśli nie znasz ani jednego szwedzkiego słowa, nie zgubisz się na dworcu, lotnisku czy na ulicy; przy tak wielu przeróżnych strzałkach i instrukcjach to niemożliwe. To samo dotyczy organizacji transportu publicznego i władz lokalnych: przez ponad półtora roku pobytu w Szwecji nigdzie nie widziałem kolejki. Szwedzi mówią, że ich główną zasadą w życiu jest "zero stresu". Gdziekolwiek jesteś, nie powinnaś czuć się zestresowana.

Iryna z córką Marią w Szwecji. Zdjęcie: Facebook Iryna Łytwyn-Komarowska

Jednak według Iryny trudno żyć w tym kraju bez znajomości szwedzkiego. Bez niego znalezienie dobrej pracy jest niemal niemożliwe.

- Jeśli znasz angielski, łatwiej będzie ci żyć w Szwecji, bo większość Szwedów mówi nim płynnie - mówi Iryna. - Ale nawet perfekcyjny angielski nie pomoże ci w znalezieniu pracy: do tego potrzebujesz szwedzkiego. Ze względu na dużą liczbę imigrantów otwarto tutaj specjalne kursy, które przygotowują ludzi od podstaw do poziomu wystarczającego do wejścia na rynek pracy. Te kursy obejmują 5-6 godzin szwedzkiego dziennie, jednak dla Ukraińców stały się dostępne dopiero niedawno. Wiosną i latem ubiegłego roku Szwedzi byli przekonani, że wojna nie potrwa długo, więc ich władze nie myślały o integrowaniu Ukraińców ze społeczeństwem. Sytuacja zmieniła się dopiero sześć miesięcy później, kiedy stało się jasne, że wojna potrwa długo. Tyle że wtedy już pracowałam, więc na kursy szwedzkiego się nie załapałam.

"Minionki" na szwedzkim cmentarzu

Pierwszą możliwością zarobku, jaką znalazła Iryna, było zbieranie siana i pielenie.

- Latem pracowałam na pół etatu w polu. Przy wyrywaniu chwastów robiłam 25 000 kroków dziennie - mówi Iryna. - Gdy zarobiłam pierwsze pieniądze, zdałam sobie sprawę, że nie chcę siedzieć na zasiłku i zastanawiać się, na jakie produkty mogę sobie pozwolić, a na jakie nie. Wtedy pojawiła się opcja pracy w fabryce: pakowałam siano dla koni do ośmiokilogramowych worków, które układałam jeden na drugim w kilku rzędach. Mam metr sześćdziesiąt wzrostu, więc musiałam podnosić je nad głowę, co było bardzo trudne. Przez długi czas nie mogłam zrozumieć, dlaczego dwumetrowi wikingowie, którzy pracowali ze mną na zmianie, ani razu nie pomyśleli, by mi pomóc. Dopiero kilka tygodni później nieśmiało zapytali mnie, czy nie miałbym nic przeciw temu, by to oni układali górne rzędy. Zapytałam wprost: "Dlaczego nie zasugerowaliście tego wcześniej?". Okazało się, że bali się mnie urazić. Szwecja to kraj feministyczny, w którym ofertę pomocy ze strony mężczyzny kobieta może uznać za zniewagę - myśląc, że w ten sposób chce podkreślić, że jest od niej silniejszy.

Pięć miesięcy pracy w fabryce to był dla mnie ciężki czas. Byłam bardzo zmęczona. Ciągle wdychałam pyłki z siana, więc nabawiłam się chronicznego, alergicznego kaszlu. I wtedy Marie, Szwedka, u której rodziny mieszkałyśmy, znalazła dla mnie pracę w kościele. Wyobrażałam sobie, że to będzie tradycyjny kościół, więc byłam bardzo zaskoczona, gdy zobaczyłam przestrzeń biurową. Tyle że zaproponowano mi pracę na pobliskim cmentarzu. Zapytałam, czy będę musiała podnosić coś ciężkiego, lecz dyrektorka cmentarza zapewniła mnie: co najwyżej wiadro z ziemią. Nie powiedziała jednak, że takich wiader będę podnosić 250 dziennie.

Romantyzm pracy na cmentarzu. Zdjęcie: Facebook Iryna Łytwyn-Komarowska

Warunkiem mojego zatrudnienia było posiadanie prawa jazdy i doświadczenia w prowadzeniu pojazdów. Cmentarz jest duży, więc pracownicy poruszają się po nim samochodami elektrycznymi. Przeszłam też poważny test na obecność alkoholu i narkotyków we krwi i w moczu - badania pokazały nawet stan mojej wątroby. Przyszli pracownicy cmentarza są dokładnie sprawdzani, bo muszą pracować z kosiarkami, podkaszarkami i innymi urządzeniami elektrycznymi, przy których trzeba zachować maksymalną ostrożność.

Czego ja w tej pracy nie robiłam... Kopałam groby, wymieniałam w nich ziemię, sadziłam klomby, kosiłam trawę. A lato 2022 roku było dla Szwecji nietypowe: najpierw z powodu rekordowych upałów, a potem z powodu deszczu, który nie przestawał padać od lipca do października.

W takim deszczu pracowałam osiem godzin dziennie. Zabrałam do pracy trzy komplety bielizny - żaden płaszcz nie mógł mnie uratować, byłam przemoczona do suchej nitki. Moje dłonie dusiły się w gumowych rękawiczkach, a lakier schodził z paznokci bez acetonu

Bywało, że ciężkiej pracy fizycznej towarzyszył też dyskomfort moralny: kopiesz dół pod nową urnę, a twoja łopata wbija się w urnę, którą zakopano tu wcześniej... Za tę pracę otrzymywałam około dwóch tysięcy euro miesięcznie.

W pogrzebach zazwyczaj nie uczestniczyliśmy - zadaniem "minionków" (jak nazywałam samą siebie i moich kolegów, ze względu na nasze żółte kombinezony) było wykopanie grobu przed rozpoczęciem ceremonii. Ale oczywiście widziałam te ceremonie więcej niż raz i za każdym razem byłam zaskoczona tym, z jakim spokojem Szwedzi podchodzą do śmierci. Być może wynika to z faktu, że większość ludzi w Szwecji żyje długo; wielu umiera dopiero po dziewięćdziesiątce. Zamiast płakać i lamentować krewni zmarłego mówią o tym, jak szczęśliwe życie prowadził. A sam cmentarz jest nie tyle miejscem żałoby, co pamięci. Ludzie spacerują tu z psami i jeżdżą na rowerach.

Iryna nazwała pracowników cmentarza "minionkami" ze względu na jaskrawożółty kolor ich kombinezonów. Zdjęcie: Facebook Iryny Łytwyn-Komarowskiej

Mąż mówił mi, że bez niego jestem nikim

Iryna przyznaje: była tak zmęczona, że nie raz chciała rzucić pracę. Ale nie zrobiła tego z ważnego powodu.

- Nie chodzi nawet o pieniądze - przyznaje - to moja osobista historia. Kiedy mieszkałam w Irpieniu, wydawało mi się, że wszystko w moim życiu jest idealne: mąż, dziecko, piękny dom. Ale w rzeczywistości dobrze wiem, czym jest związek oparty na przemocy; byłam w nim przez 15 lat. Mąż mówił, że bez niego jestem nikim. Byłam od niego zależna finansowo, a on robił wszystko, by uniemożliwić mi pracę. Wszystkie moje zajęcia - telewizję i nauczanie - nazywał "bzdurami".

Mówił: "Zamiast tych bzdur powinnaś ugotować mi barszcz"

Krótko przed wojną, nie mogąc wytrzymać ciągłej presji psychicznej, poszłam na terapię. Przepracowałam z psychologiem wiele spraw, ale nadal nie wiedziałam, jak zostawić męża. Zabranie dziecka i wynajęcie mieszkania nie było dobrym rozwiązaniem - w Kijowie znalazłby sposób, by zrujnować mi życie. To symboliczne, że mój kurs terapeutyczny zakończył się 23 lutego 2022 roku. Kilka dni wcześniej powiedziałam mojemu coachowi, że nadal nie widzę wyjścia. Zapytałam: "Chcesz powiedzieć, że 23 lutego skończę kurs, a 24 lutego rano moje życie nagle diametralnie się zmieni?". Teraz mam gęsią skórkę od tych słów. Przypominając sobie, jak wsiadałyśmy z córką do pociągu do Rachowa, zdałam sobie sprawę, że uciekałam nie tylko przed wojną, ale i przed mężem...

Już się rozwiedliśmy. Tak jak się spodziewałam, pokojowe zakończenie związku było niemożliwe - były sądy, prawnicy, poważny konflikt. Ale zrobiłam to. Pracując w deszczu na cmentarzu często przypominałam sobie jego słowa: "Co ty możesz beze mnie zrobić? Ty nic nie umiesz. Nie przeżyjesz!" A ja wciąż udowadniałam sobie, że potrafię. Potrafię zarabiać pieniądze, potrafię żyć bez niego. Praca na cmentarzu pomogła mi zamknąć terapię.

Randka ze Szwedką jest wtedy, gdy siedzisz w restauracji i myślisz tylko o tym, jak zapłacisz

Teraz Iryna jest w nowym związku. Z Frederikiem.

- To ten sam Frederik, który pomagał nam we wszystkim od pierwszego dnia w Szwecji. Kiedy zobaczył mnie na lotnisku w Malmoe, od razu przypomniał sobie, jak odwoziłam go na lotnisko w Kijowie - mówi Iryna. - Nasza relacja rozwijała się stopniowo. Na początku to była przyjaźń. Rozumieliśmy się, choć mój angielski jest okropny. Frederik pokazał mi, że związki mogą być czymś więcej niż ty, co miałam wcześniej. A partnerzy mogą być nie tylko kochankami, lecz także przyjaciółmi, którzy się rozumieją i szanują.

Iryna i Frederik w Szwecji. Zdjęcie: Facebook Iryna Łytwyn-Komarowska

Szwedzi bardzo różnią się od większości ukraińskich mężczyzn, widzę to nawet u innych par. Oczywiście ludzie są różni wszędzie, ale tutaj rzadko spotkasz zakompleksionego mężczyznę, który chce się dowartościować kosztem kobiety. Ma to związek z mentalnością, bezstresową atmosferą, w której wychowywane są dzieci. Nawet w tutejszych szkołach wszystko jest traktowane bardzo prosto. Nie radzisz sobie z jakimś przedmiotem? W porządku, ucz się innego. Nikt nie będzie cię zmuszał, upokarzał ani zastraszał. Najważniejsze jest zdrowie psychiczne. Większość Szwedów przedkłada rodzinę nad karierę czy bogactwo. Tu nie ma dążenia do sukcesu, wielkiej kariery za wszelką cenę - ani pracy przez całą dobę. To esencja szwedzkiej filozofii "lagom" - brać od życia nie wszystko, ale dokładnie tyle, ile potrzebujesz. Żyje tu bardzo niewielu biednych ludzi - i równie niewielu naprawdę bogatych. Dominuje zdrowa klasa średnia. Pracują oboje partnerzy, urlop macierzyński biorą na zmianę. Jeśli urodzi się dziecko, a ojciec nie weźmie co najmniej kilku miesięcy macierzyńskiego, nikt w pracy tego nie zrozumie.

Oczywiście w szwedzkim społeczeństwie istnieją też pewne skrajności. Frederik powiedział mi na przykład, że randka ze Szwedką jest wtedy, gdy siedzisz w restauracji i myślisz tylko o tym, jak zapłacisz. I wcale nie chodzi o pieniądze. Mężczyzna zastanawia się, jak nie urazić kobiety swoim pytaniem o tę zapłatę. Jeśli zapłaci sam, ta randka prawdopodobnie będzie ostatnią. Jeśli zaproponuje, że zapłaci połowę, kobieta może zacząć nalegać, że zapłaci za oboje. Mężczyzna zdaje sobie sprawę, że bez względu na to, co powie, niezręczna sytuacja jest nieunikniona.

Z Frederikiem razem płacimy za mieszkanie, które wynajmujemy. Jako że moja pensja jest trzy razy niższa niż jego, na razie płacę tylko część. Ale już na początku umówiliśmy się, że kiedy zacznę zarabiać więcej, zapłacę odpowiednio więcej. Choć dla Ukraińców może to brzmieć trochę dziwnie, takie podejście jest właściwe, bo pokazuje równość i niezależność finansową obojga partnerów.

W dokumentach Frederik i ja jesteśmy zarejestrowani jako "związek sambo" - co oznacza, że jesteśmy partnerami cywilnymi. W Szwecji niewiele osób zawiera dziś klasyczne małżeństwa. Zwykle pary wolą być ze sobą jako sambo przez całe życie.

Niedawno Irynie skończyła się umowa o pracę na cmentarzu. Nie przedłużyła jej.

- Dałam sobie miesiąc wolnego, chciałam nacieszyć się niebudzeniem się o 5.20 rano - wyjaśnia. - Ale szukam pracy w innej dziedzinie. Zdaję sobie sprawę, że z moim szwedzkim nie mogę jeszcze ubiegać się o pracę, która wymaga komunikacji z ludźmi. Myślę więc o sprzątaniu, jednocześnie będę prowadzić blog na Facebooku. Chcę podzielić się moją historią i wesprzeć kobiety, które są w podobnej sytuacji. Wszyscy potrzebujemy teraz wsparcia.

Zdjęcie: Iryna Łytwyn-Komarowska | Facebook

No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Z Serhijem i Rusłanem spotykam się we Lwowie, w nowym centrum rehabilitacyjnym dla byłych jeńców wojennych i cywilów w niedawno otwartym przy centrum Unbroken, jedynym takim w Ukrainie. Centrum będzie świadczyć pacjentom pełną pomoc: leczenie stacjonarne i ambulatoryjne, wsparcie psychologiczne, arteterapię.

Pierwszymi jego podopiecznymi są żołnierze, którzy wrócili z niewoli. Po uzyskaniu pomocy specjalistów oficerowie w końcu zaczęli spać, koszmary z niewoli śnią im się coraz rzadziej, zniknęły ataki paniki w reakcji na hałas, w końcu odnaleźli w sobie siłę. Są gotowi opowiedzieć o niewoli, choć jeszcze niedawno bali się nawet o niej wspomnieć.

Nawet nosiliśmy im jedzenie

Serhij Taraniuk wstąpił do piechoty morskiej w wieku 16 lat. Gdy w 2014 r. okupanci przyszli na Krym, służył w jednostce wojskowej w Teodozji. To ta legendarna ostatnia brygada, która nie złamała przysięgi wierności Ukrainie, za co została ostrzelana i wzięta do niewoli przez rosyjskie siły morskie. Jednak potem Serhij był świadkiem, jak niektórzy z jego towarzyszy przeszli na stronę Rosji.

Serhij Taraniuk

– Była zima. Obudziliśmy się rano i zobaczyliśmy, że do naszej jednostki podjechały rosyjskie pojazdy opancerzone – opowiada Serhij Taraniuk. – Nie rozumieliśmy, co się dzieje, a przybywało ich z każdą chwilą. Nie mogliśmy już wrócić do domu, byliśmy wtedy w jednostce na służbie bojowej.

Rosjanie nic nie mówili. Znaliśmy tych żołnierzy, bo przez wiele lat uczestniczyliśmy z nimi we wspólnych ćwiczeniach w Sewastopolu. Razem wysiadaliśmy z okrętu desantowego, wspólnie się szkoliliśmy, dzieliliśmy się doświadczeniem. Jednak choć znaliśmy ich osobiście, nie wiedzieliśmy, po co przyjechali. Oni też początkowo nie wiedzieli. Mieli rozkaz stać w miejscu.

I stali – za ogrodzeniem, a my nawet przynosiliśmy im ciepłe posiłki, bo mieli tylko racje żywnościowe. Rozmawialiśmy z nimi, jak z przyjaciółmi. Kiedy ich dowództwo się o tym dowiedziało, zastąpiło ich innymi chłopakami

Kiedy wszystkie ukraińskie jednostki w Krymie zostały już przejęte przez rosyjskie wojsko (tak zwanych zielonych ludzików), dowództwo Siergieja podjęło decyzję, że nie zdradzi Ukrainy. Po pseudoreferendum, kiedy Krym ogłoszono częścią Rosji, rosyjskie wojsko nakazało ukraińskiej piechocie morskiej złożyć broń.

– Trzymaliśmy się do końca, nasza jednostka w Teodozji została zajęta jako ostatnia. Przyleciał dowódca rosyjskich sił morskich, ale nasz dowódca odmówił złożenia broni.

Zostaliśmy na noc w jednostce, by wrogowie nie przejęli naszego sztandaru. O piątej rano rozpoczął się szturm. Przyleciały helikoptery, a my byliśmy bez broni. Załadowali nas do kamazów i wywieźli do portu w Teodozji. Tam zaczęli nas przekonywać: „Zostańcie w Rosji, tak będzie lepiej”. Mówili, że Ukraina nas nie potrzebuje. Niektórzy mieli rodziny na Krymie, więc ponad połowa oddziału została. Wyjechało tylko 140 z 350 osób. Wszystkie ukraińskie bataliony, które opuściły Krym, zebrano w Mikołajowie, w 36. brygadzie. Potem rozpoczęła się operacja antyterrorystyczna [ATO – red.], wstąpiłem do akademii wojskowej, a następnie naszą brygadę piechoty morskiej przeniesiono pod Mariupol.

Obrona w Zakładzie Iljicza

I to właśnie pod Mariupolem, dokąd ściągnięto najlepsze jednostki bojowe Ukrainy, zimą 2022 r. Serhija i Rusłana zaskoczyła rosyjska inwazja. Obaj dostali się do niewoli, gdy Rosjanie otoczyli już miasto, podczas próby przedarcia się na terytorium kontrolowane przez Ukrainę.

– Rosjanie wkroczyli do Mariupola z Doniecka. Już 18 lutego rozpoczęły się intensywne ostrzały. 24 lutego była burza, grad, zniknęło światło. Deszcz padał przez dwa dni. W takich warunkach rozpoczęła się rosyjska ofensywa: spadały pociski, jechały czołgi, wszędzie było błoto. Zaczęliśmy się powoli wycofywać. Dowodziłem kompanią 60 ludzi, trzymaliśmy się, dopóki Rosjanie nie przełamali flanki. 28 lutego weszliśmy na teren Zakładu Iljicza [tak do niedawna nazywano część tamtejszego kombinatu metalurgicznego – red.].

Były dwie lokalizacje: Azowstal i Zakład Iljicza. W Zakładzie Iljicza zebrały się straż graniczna, gwardia narodowa, cała piechota morska i dużo innego wojska. Trzymaliśmy obronę Mariupola i czekaliśmy na posiłki. Ale wiedzieliśmy już, że Rosjanie przełamali obronę w Czonkarze [miejscowość nad Morzem Azowskim, na północ od Krymu – red.] i idą na nas.

Ruszyli dwiema falangami: w kierunku Mikołajowa – Chersonia oraz na Melitopol – Berdiańsk i do nas. Nikt jeszcze nie rozumiał, co się dzieje, nie sądziliśmy, że będzie aż tak ciężko. Kiedy otoczyli nas pierścieniem i odcięli dostawy broni i zaopatrzenia z Ukrainy, nasze szanse na obronę gwałtownie zmalały.

Przylatywały do nas helikoptery z Ukrainy, by zabrać rannych, dostarczyć lekarstwa i żywność. Wielu pilotów tych helikopterów zginęło, zostali zestrzeleni przez Rosjan, to w zasadzie były loty śmierci. U nas było wielu ciężko rannych w wyniku ostrzału artyleryjskiego, więc założyliśmy szpital. Rosjanie długo nie mogli zdobyć Azowstali i Zakładu Iljicza. Trzymaliśmy się tam aż do 12 kwietnia.

Planowaliśmy przebić się na terytorium Ukrainy. Wiedzieliśmy, że brygada poniesie straty, ale myśleliśmy, że się przebijemy. Jednak wkradł się chaos, dowódcy plutonów zaczęli zabierać swoich ludzi i przedzierać się samodzielnie. O tym, że niektórzy ludzie dotarli do swoich, a niektórzy zginęli podczas przedzierania się, dowiadywałem się już w niewoli, gdzie spotkałem znajomych, którzy zostali jeńcami już w 2024 roku.

Koszmar Ołeniwki

– Nie chcieliśmy się poddać. W naszej brygadzie służyli chłopcy, którzy już przeszli rosyjską niewolę w 2014 roku i opowiadali o okropnościach i torturach, które tam przeżyli.

Nigdy nie przygotowywałem się do niewoli i nie potrafiłem sobie wyobrazić, że coś takiego mi się przydarzy. Rozumiałem, że mogę zginąć, ale o niewoli nawet nie myślałem

Przedzierając się, jechałem z moimi ludźmi BTR-em [pojazd opancerzony produkcji radzieckiej – red.], za mną jechała nasza ciężarówka z personelem. W BTR-ze byli sami oficerowie. Zostaliśmy ostrzelani z granatników, wóz się przewrócił, ale wszyscy przeżyli. Straciłem przytomność. Kiedy doszedłem do siebie, próbowałem wyjść z pojazdu, ale Rosjanie zaczęli do nas strzelać. Potem ruszyli do ataku i wzięli nas do niewoli. Spędziłem w niej 29 miesięcy.

Rosjanie, którzy nas pojmali, byli zawodowymi żołnierzami, znającymi wojskowy porządek. Traktowali nas normalnie. Nikt nawet nie związał nam rąk, dali nam jeść. Potem przyjechały zwykłe autobusy i nas zabrali. I dopiero kiedy przywieziono nas do strefy w Ołeniwce, zaczęła się „prawdziwa niewola”. Delikatnie mówiąc, traktowali nas tam strasznie.

W tak zwanej prijomce, czyli punkcie przyjęć, kazali nam się rozebrać, obfotografowali nas, skatowali, a dopiero potem wysyłali do baraku

Barak był przeznaczony dla 200 osób, ale było nas tam 800. Nie było nic – ani jedzenia, ani lekarstw. Byliśmy bardzo głodni. Potem zaczęli nas karmić: śniadanie o drugiej w nocy, obiad o północy, a kolacja o czwartej rano.

Mówili, że nas torturują i okaleczają, żebyśmy nigdy więcej nie poszli na wojnę.

Nie wszyscy ludzie są odporni na stres, nie wszyscy to wytrzymali. Torturowali nas prądem, bili. Wymyślali też różne oryginalne rodzaje tortur. Mówili nam, że dzisiaj będzie eksperyment, bo mają dla nas nową torturę.

Byliśmy w Ołeniwce, kiedy Rosjanie wysadzili barak z ukraińskimi żołnierzami. Podłożyli ładunki wybuchowe, kazali przenieść tam ludzi, a w nocy wszystko wysadzili. Nasi jeńcy wojenni, którzy pracowali w stołówce, słyszeli, jak rozmawiali funkcjonariusze DRL [samozwańcza prorosyjska Doniecka Republika Ludowa – red.] rozmawiali ze sobą, że przygotowali barak daleko w strefie przemysłowej i specjalnie przenieśli tam żołnierzy Azowa. Wybrali charyzmatycznych i zdolnych do przewodzenia ludzi. Nasi przyjaciele, którzy potem wyciągali stamtąd rannych i zabitych towarzyszy, opowiadali, że po wybuchu dach i ściany zostały wręcz rozniesione przez odłamki. Wyraźnie było widać, że wybuch nastąpił od wewnątrz.

Nikt nie spieszył się z pomocą naszym chłopakom, kiedy wołali pomocy. Palili się żywcem. Dopiero po dwóch godzinach wysłano tam naszych medyków, też jeńców. Widziałem tych, którzy przeżyli. Poparzeni, cali we krwi.

Człowieczeństwo było karane

W niewoli panowała całkowita izolacja informacyjna. Przez pierwsze pół roku byliśmy pełni optymizmu, że wkrótce nas uwolnią. Ale mija rok, półtora roku, a ty myślisz już tylko o tym, jak sprawić, żeby życie w niewoli było choć trochę lepsze. Nikt z naszych bliskich nie wiedział nic o naszym losie, a my nie wiedzieliśmy nic o ich losie.

Ciągle przenoszono nas do innych cel. Co dwa miesiące zmieniano nam otoczenie, żebyśmy nie przyzwyczaili się do siebie i nie nawiązali przyjaźni. Albo przenoszono nas do innego aresztu śledczego lub więzienia. W ten sposób zaliczyłem dziesięć miejsc przetrzymywania na terenie Rosji. Ciągle zawiązywano nam oczy i widzieliśmy tylko ściany cel.

Strażnikom rosyjskich więzień nie wolno było z nami rozmawiać ani opowiadać o wydarzeniach w Ukrainie. A nam nie wolno było się do nich zwracać. Jeśli zdarzyło się, że któryś z Rosjan zwrócił się do nas w ludzki sposób, swoi natychmiast na niego naskakiwali. Przejawy człowieczeństwa były karane.

W Taganrogu była taka sytuacja: przyszedł młody strażnik, miał około 18 lat. Pracował jako strażnik, żeby nie wzięli go do armii.

Zaczął z nami rozmawiać: „Chłopaki, czego byście chcieli?” Powiedzieliśmy, że czegoś słodkiego. Na następną zmianę, dwa dni później, przyniósł nam małe czekoladki „Guliwer”. Inni strażnicy to zobaczyli i wieczorem go zwolnili

Byli strażnicy, którzy prosili innych, żeby nas nie bili, ale w odpowiedzi słyszeli, że jesteśmy nazistami. Tam mają bardzo silną propagandę. Po półtora roku wydali nam literaturę do czytania. To była komunistyczna propaganda sowiecka. Nie mogliśmy tego czytać, chociaż bardzo chcieliśmy poczytać cokolwiek.

W więzieniu Rosjanie prowadzali nas do tak zwanej bani. Nie, nie takiej do mycia, to była odmiana tortur. Tam się nie myłeś, tylko stałeś nagi, a oni przepuszczali prąd przez twoje mokre ciało.

Kto miał słabe serce, nie wytrzymywał. Katowali ludzi na śmierć. W tej „bani” zapytali mnie: „Kim jest Stalin?”. Odpowiedziałem, że prezydentem ZSRR. Zaczęli się śmiać i mnie bić, mówiąc, żebym następnym razem, gdy tu trafię, już wiedział, kim był Stalin. Dobrze, że w celi siedzieli ze mną ludzie po sześćdziesiątce, którzy opowiedzieli mi szczegółowo o Stalinie. Żeby mnie więcej nie bito.

Pewnego razu rosyjski żołnierz sił specjalnych zobaczył mój tatuaż ze Spartaninem i zaczął razić mnie paralizatorem. Do dziś mam blizny po oparzeniach.

Raził mnie prądem, aż mi ręka zdrętwiała. Zapytał: „Wiesz, dlaczego? Bo masz bardzo ładny tatuaż, chciałem ci go zniszczyć”

Później odbył się proces Serhija. Skazano go na 29 lat kolonii karnej o zaostrzonym rygorze.

– W dniu kiedy mnie eskortowano podszedł do mnie konwojent z DRL i powiedział: „Wkrótce wrócisz do domu, nie martw się”. Był normalny, nigdy nas nie torturował, dawał zapalić papierosa.

I tak też się stało – już wieczorem wysłano mnie do Ukrainy w ramach wymiany.

Cud przyjaźni

27-letni Rusłan Zorianycz z Czernihowa był dowódcą plutonu w kompanii Serhija. Zaprzyjaźnili się. Razem trafili do niewoli, razem ją przetrwali i zostali zwolnieni tego samego dnia. Rusłan uważa to za cud przyjaźni:

– Razem trafiliśmy do niewoli. W Ołeniwce odbywała się selekcja, a potem razem z Siergiejem przewożono nas do różnych więzień – wspomina. – A kiedy nas jeszcze razem wymieniono, to już był szczyt szczęścia. Na wymianę przewożono nas w wagonach, gdzie były przedziały z kratami. Kiedy podczas wywoływania usłyszałem jego nazwisko w sąsiednim przedziale, nie mogłem uwierzyć. Wtedy jeszcze nie rozumieliśmy, dokąd nas wiozą. Rosjanie zawsze mówili, że wiozą nas na wymianę, a zamiast tego przewozili do kolejnego aresztu śledczego w Rosji.

Rusłan Zorianycz

Rusłan spędził dwa lata w areszcie śledczym w Kursku. Potem trafiał do różnych więzień w Rosji: Ołeniwka, Taganrog, Nowozybkow w obwodzie briańskim, Borisoglebsk w obwodzie nowogrodzkim i inne.

– Dwa lata spędziłem w całkowitej izolacji. Tam wszyscy chodzą w kominiarkach, a ty 16 godzin na dobę musisz stać na nogach. Kaci potem tłumaczyli, że to po to, żeby nie zanikły nam mięśnie. Nie załamać się pomagała mi wiara, że czekają na mnie w domu. Podtrzymywały mnie wspomnienia z dzieciństwa, marzenia o przyszłości.

Kiedy jesteś tam już dwa lata i nie wiesz, co dzieje się w domu, czy twoi bliscy żyją, trudno marzyć, ale mimo wszystko fantazjujesz: że będziesz budował dom, sadził drzewa, otworzysz firmę. Pomagało też otoczenie. Jesteś wśród swoich, podobnie myślących ludzi i ciągle rozmawiasz z nimi o życiu.

Gdziekolwiek byłem, wszędzie miałem przyjaciół. Bo jeśli w celi panuje napięcie, przeżycie tortur jest jeszcze trudniejsze.

– Pewnego razu prowadzono nas na elektrowstrząsy i strasznie się bałem. A mój towarzysz z celi mówi do mnie: „Ja pójdę pierwszy, bo się nie boję. Oberwę zamiast ciebie!”

– To znaczy, że ktoś się poświęca, żeby cię chronić. Teraz koresponduję z nim, on nadal jest w niewoli. Czeka na wymianę. Tacy ludzie pokazują, czym jest prawdziwa przyjaźń.

Rozgryzłem siebie, przestałem się bać

– Na początku po wymianie przeraża tłum – przyznaje Siergiej. – Przez dwa i pół roku prawie z nikim nie rozmawiałeś, a tu tylu ludzi. Na początku nawet pójście do sklepu było trudne. Kiedy siedzisz w więzieniu, myślisz, że gdy wrócisz, to pójdziesz do sklepu i kupisz sobie wszystko, co tylko zechcesz. Ale w rzeczywistości jest inaczej. Boisz się tych tłumów w sklepach, na ulicach.

Trudno było przyzwyczaić się do normalnego życia, zrozumieć wszystko, co działo się w kraju przez cały ten czas. Nie możesz spać, w ogóle nie masz na to ochoty. Jeśli zasypiasz, cały czas śni ci się niewola.

Chcesz wszystko sfotografować. Chcesz fotografować jedzenie. Chcesz fotografować normalne życie

Chcesz chłonąć jak gąbka wszystko, co przegapiłeś: wąchać powietrze, patrzeć na drzewa, rozmawiać z bliskimi. W niewoli miałem możliwość napisania tylko dwóch listów. Odpowiedź otrzymałem półtora roku później. Dowiedziałem się, że bliscy wiedzą, że jestem w niewoli. Drugi list dotarł do nich dopiero wtedy, gdy mnie wymieniono.

Przez pierwszy miesiąc po wymianie w ogóle nie spałem. Byłem na lekach. 11 miesięcy po wymianie niewola „nadrabia zaległości”. Reakcja na syreny i głośne dźwięki jest paniczna. Niedaleko od nas trwa remont, czasami coś spadnie – a ty myślisz, że to nalot. I w jednej chwili masz atak paniki.

– Leczyliśmy się w Kijowie i w Mikołajowie, ale takiego szpitala, jak ten we Lwowie, jeszcze nie widziałem – mówi Siergiej. – Wspaniałe warunki, wspaniali specjaliści. Wcześniej gdyby mi powiedziano: „Idź do psychologa”, obraziłbym się, że jestem jakiś nie taki. Teraz moje podejście się zmieniło. Bardzo miło mi rozmawiać z psychoterapeutą i psychologiem, bo oni naprawdę bardzo pomagają. Czuję, że jest mi znacznie lepiej. Rozgryzłem siebie, przestałem bać się głośnych dźwięków.

– Mnie też bardzo podoba się we Lwowie – dodaje Rusłan. – Zwłaszcza dlatego, że tutaj wszyscy rozumieją, że trwa wojna. Minuta ciszy o 9 rano, kiedy całe miasto zatrzymuje się i wspomina poległych braci, robi ogromne wrażenie. Wśród nich są nasi przyjaciele, którzy już nigdy nie wrócą z rosyjskiej niewoli.

Zdjęcia: Adriana Dowga

20
хв

„Torturujemy was, byście nigdy nie mogli wrócić na front”. Wspomnienia z rosyjskiej niewoli

Jaryna Matwijiw

Jędrzej Dudkiewicz: – Jakie były początki Kobiet Wędrownych?

Khedi Alieva: – Jestem uchodźczynią polityczną. Gdybym nie została zmuszona, nigdy nie opuściłabym swojego kraju, Czeczenii, żyłabym tam w spokoju. Są momenty, że myślę: „Po co była ta cała walka o to, żeby żyć na emigracji? A może lepiej byłoby umrzeć, zostać zapomnianą, co jest losem wielu ludzi na świecie?”

Przyjechałam jednak do Polski i jestem szczęśliwa, że tu mieszkam – mimo że dla uchodźców nie ma tu raju, wielu z nich popada chociażby w bezdomność. Oczywiście rozumiem, że mieszkań jest mało, że młodzi ludzie mają problemy z wynajmem, że w wielu krajach na Zachodzie uchodźcy mają większe szanse na mieszkania. Przybywając do Polski miałam nadzieję, że otrzymam ochronę, ale tak się nie stało. Przy czym ochronę rozumiem jako na przykład wsparcie w zrozumieniu, jakie jest prawo w Polsce. Przyjechałam z innego kraju, gdzie jest inna religia, inna kultura, inna mentalność, w których zostałam wychowana.

Dopiero tutaj po czasie zrozumiałam, że kobiet nie wolno bić. Pochodząc z bardzo patriarchalnego miejsca myślałam, że to norma

Już wtedy, w 2014 roku, gdy rozmawiałam z dziennikarzem „Dziennika Bałtyckiego”, wskazywałam, że warto ludziom przybywającym do Polski od razu tłumaczyć różne rzeczy związane z demokracją, innymi wartościami, by pozostawili różne swoje przekonania na granicy. Ochronę rozumiem też jako legalną pracę, nawet w sklepie czy przy sprzątaniu. Dużo się mówi o tym, że trzeba się uczyć polskiego, ale najważniejsza jest właśnie praca. Działam z wieloma uchodźczyniami i wiele z nich naprawdę nie rozumie, że legalna praca to zabezpieczenie zdrowotne czy możliwość uzyskania na pewien czas wsparcia finansowego w razie zwolnienia. Niedawno przyjęłam do pracy pewną kobietę i gdy jej powiedziałam, że lipiec to miesiąc wakacyjny, więc może być mniej obowiązków, ale i tak dostanie normalne pieniądze – to nie mogła uwierzyć.

„Ludziom przybywającym do Polski warto od razu tłumaczyć różne rzeczy związane z demokracją, innymi wartościami”

Widziałam wiele kobiet z Czeczenii i Ukrainy, które nielegalnie sprzątały, sama jednak chciałam zacząć życie na nowo, z czystą kartą, w pełni legalnie. Początkowo chodziło więc właśnie o to, w tym także o wsparcie psychologiczne dla mnie i mojej rodziny. To w ogóle bardzo ważny temat. Uważam, że powinny być środki na to, by wszystkim osobom przybywającym do Polski zapewnić taką pomoc. Dodatkowo można by wtedy opowiedzieć o tym, jak wygląda tutaj sytuacja, jakie są prawa, jakie możliwości. To istotne także z punktu widzenia poczucia bezpieczeństwa. W którymś momencie, kiedy stałam już pewnie na nogach, zapytałam znajomego, co mogłabym robić w kierunku tego wszystkiego. Powiedział: „Zostań mostem. Tłumacz różnice kulturowe, opowiadaj o islamie”. A raczej o pewnym odłamie islamu i społeczeństwa czeczeńskiego, bo wewnątrz tej religii różnice są spore. Tak się to wszystko zaczęło.

Czyli Kobiety Wędrowne zaczęły wspierać ludzi przyjeżdżających do Polski z najróżniejszych państw?

Tak, z takim założeniem, że nawet jeżeli z dziesięciu na nogi stanie tylko jedna, to i tak to będzie sukces. Sama otrzymałam mnóstwo pomocy od Polek i Polaków, więc nie chcę tego zmarnować. Chcę coś dać od siebie – zwłaszcza kobietom, które przyjeżdżają z miejsc, w których ich prawa są znacznie mniejsze. Dlatego duża część tego, co robię, to tłumaczenie, że w Polsce naprawdę jest demokracja i sytuacja kobiet jest tu o wiele lepsza.

Czym się zajmują Kobiety Wędrowne?

Od samego początku, odkąd piszemy projekty i staramy się realizować nasze pomysły, zależało nam na tym, by ich uczestniczki dostawały wynagrodzenie. Ostatnio uchodźczyni z Kirgizji powiedziała mi, że dopiero dzięki temu zrozumiała, czym jest równe traktowanie.

Sądzę, że języka najłatwiej się uczyć w praktyce – sama zresztą poznawałam polski nie na kursie, tylko jak najwięcej czytając, nawet ogłoszenia na ulicy. Korzystamy z kompetencji, które mają kobiety, i angażujemy je w działanie. To różne rzeczy.

Nakręciłyśmy na przykład film, w którym przybliżamy historie kobiet – pełne przemocy, handlu ludźmi – by pokazać np. straży granicznej, czemu one uciekają z różnych miejsc

We wszystkim, co robimy, towarzyszą nam polskie kobiety, co pozwala na budowanie relacji i prawdziwą integrację, pokazanie, że osoby przyjeżdżające z innych krajów nie są zagrożeniem. I nie chodzi o to, by wyrzekały się swojej kultury; sama nie chcę zmieniać tego, że jestem Czeczenką. Jednak kiedy widzimy, jak wiele nas łączy, łatwiej o porozumienie.

Innymi słowy, ważna jest integracja, ale też dawanie kobietom przyjeżdżającym do Polski z zagranicy podmiotowości, sprawczości i możliwości rozwijania swych kompetencji.

„Mamy restaurację, do której przychodzi wiele osób z Polski. Wiele z nich jest już regularnymi, stałymi klientami, często to osoby starsze. Inni zamawiają u nas catering”

Myślę, że to bardzo ważne. O ile wsparcie, na przykład żywnościowe, jest istotne, to jednak nie może ono trwać zbyt długo. Znacznie większą pomocą jest danie legalnej pracy. Dzięki temu osoby z innych krajów nie tylko zarabiają pieniądze i płacą podatki, ale zyskują też większą kontrolę nad swoim życiem, większą wolność. W ten sposób próbuję przekazać innym kobietom coś z mojego doświadczenia.

Moje wartości zmieniły się, kiedy zabili mojego męża, na własne oczy zobaczyłam wojnę i zostałam bez domu

Otrzymałam pomoc, ale zależało mi na zyskaniu sprawczości, na robieniu czegoś samodzielnie i decydowaniu o samej sobie. Zrozumiałam też, że to daje spokój, możliwość wyspania się, wypicia bez pośpiechu kawy, bezpiecznego wyjścia na ulicę. To jest coś, o co cały czas walczę, choć to nie zawsze jest łatwe.

Co ma Pani na myśli?

Nie jest tak, że wiem wszystko. Wciąż mam w głowie sporo stereotypów, chociażby związanych z przedstawicielami innych odłamów islamu. Bywa, że się ich boję, dlatego dużo czytam o różnych rzeczach, a przede wszystkim poznaję takie osoby. Wtedy lęk się zmniejsza, chociaż nie chciałabym podróżować do Syrii czy Afganistanu. Niemniej wspieram rodzinę, która przyjechała do Polski z Afganistanu, mam też kolegę z tego kraju, z którym dzielę się doświadczeniem, bo chce otworzyć biznes w Polsce. Wiem, jak to jest walczyć o bycie wolną, i chcę, żeby inni też mieli taką możliwość.

Wspomniała Pani, że w projektach biorą udział też Polki i w ten sposób integracja się udaje. Macie na to jakiś własny sposób?

Mamy restaurację, do której przychodzi wiele osób z Polski. Wiele z nich jest już regularnymi, stałymi klientami, często to osoby starsze. Inni zamawiają u nas catering. Nasze jedzenie zawsze jest najwyższej jakości i świeże, nie ma możliwości, by wykorzystać w cateringu cokolwiek wczorajszego. Wydaje mi się, że nasz sukces polega także na tym: wygrywamy jakością. Dodatkowo współpracujemy z polskim gospodarstwem, z którego mamy świetne produkty. Wszystko to na pewno pomaga w integracji, przełamywaniu stereotypów. Daje także dużo możliwości osobom przyjeżdżającym do Polski z innych krajów. Mamy sporą rotację pracownic i pracowników, bo po jakimś czasie idą do lepiej płatnej pracy. Znam ludzi, którzy zaczynali w naszym lokalu, a dziś zarabiają więcej ode mnie. I bardzo mnie to cieszy.

Z czego wynika to, że przychodzi do was wiele osób starszych?

Niedaleko nas jest przychodnia, więc pewnie zaglądają do nas przed lub po wizytach w niej. Często mówią, że w innych restauracjach coś im nie do końca pasowało, a u nas czują się dobrze. Nie bierzemy też pieniędzy za kawę czy herbatę. Zwykle ludzie są zdziwieni, starsze osoby chcą płacić. Wtedy mówię, że to jest moja forma wdzięczności za wszystko to, co dobrego spotkało mnie w Polsce. Mówiono mi, że możemy przez to zbankrutować, ale nic takiego się nie wydarzyło. Ba, udało się odnieść sukces, więc staramy się też wspierać inne organizacje pozarządowe. Dość regularnie dostaję w podziękowaniach kwiaty lub czekoladki, ale to niepotrzebne, wystarczy zwykłe „dziękuję”. Mam naprawdę przyjemną pracę, którą lubię. Jeżeli ktoś chciałby zobaczyć szczęśliwą uchodźczynię, to z pewnością mogę to być ja.

„Przyjechałam jednak do Polski i jestem szczęśliwa, że tu mieszkam – mimo że dla uchodźców nie ma tu raju”

Mimo wszystko atmosfera w Polsce w ostatnim czasie jest straszna. Nie budzi to Pani zaniepokojenia?

Mogę robić to, co robię, niewiele więcej. Uważam, że należy pomagać, zwłaszcza kobietom i dzieciom uciekającym z Ukrainy. Bardzo blisko siebie mamy przecież wojnę. Jednocześnie rozumiem, że trzeba sprawdzać, kto wjeżdża do Polski, jakaś weryfikacja musi być zachowana, bo to kwestia bezpieczeństwa. Dobrym pomysłem byłoby zaangażowanie na granicach osób z różnych krajów, by wspierały pograniczników w rozmowach z tymi, do których najbliżej im kulturowo czy językowo. Może to też pomogłoby nieco obniżyć napięcia, a równocześnie uchodźcy i migranci od razu dostawaliby o wiele więcej lepszych informacji o sytuacji i możliwościach w Polsce.

I nie daj Boże, żeby wojna dotarła do Polski. Jeśli jednak tak się stanie, jestem gotowa stanąć do walki o ten kraj

Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterki

20
хв

Kobieta, która stała się mostem

Jędrzej Dudkiewicz

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

W oczach prezydenta jestem pasożytem

Ексклюзив
20
хв

List protestacyjny Polek do Premiera, Sejmu, Senatu i Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej

Ексклюзив
20
хв

Dzień wstydu po Dniu Niepodległości: instrukcja cynizmu

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress