Historie
Co tydzień Sestry publikują historie naocznych świadków rosyjskich zbrodni wojennych. Świat musi usłyszeć ich głos, a przestępcy muszą zostać ukarani

Gdy weszli Rosjanie, ani jeden pies nie zaszczekał
Gdzieś o czwartej nad ranem nad Fedoriwką rozległ się pierwszy świst rakiety. Przeleciała tak nisko, że mała dacza Aleksandry aż się zatrzęsła. Psy zerwały się na równe nogi, a ona od razu wiedziała: zaczęło się.
Pierwsze dni rosyjskiej inwazji, w tym małym miasteczku w obwodzie kijowskim, spowija mgła chaosu. Rosjanie prą naprzód, zajmując z godziny na godzinę coraz więcej terenów. Idą w ich kierunku od strony białoruskiej granicy, przez Czarnobyl, prosto na Kijów. Ludzie w panice opuszczają swoje domy, uciekając w bezpieczne miejsca, choć tak naprawdę nikt nie wie, gdzie te bezpieczne miejsca są. Ze sklepów znikają produkty spożywcze i wszystko, czym można się ogrzać.
Ale Sasza ma tylko jedną myśl: w schronisku jest ponad trzy tysiące psów, które trzeba wykarmić
- Szybko skończyła mi się benzyna, więc chodziłam po pobliskich wsiach piechotą, szukając jedzenia. Długo mnie nie było. Kiedy wróciłam, jeden z pracowników schroniska był przerażony powiedział, że Rosjanie weszli. Łażą pomiędzy wolierami z karabinami, okopują się. Ustawiają punkt kontrolny na drodze. Zabronił mi tam jechać. Ale ja wiedziałam, że w przytułku jest też nasza koleżanka, która niedawno przeszła drugi zawał serca. Tam są moje zwierzęta. Adrenalina tak uderzyła mi do głowy, że po prostu zaczęłam biec w kierunku rosyjskiego blok-postu.
Psy z wojny
Zwierzęta otaczały Aleksandrę Mezinową od zawsze. To właśnie rodzice nauczyli ją szacunku i miłości do “mniejszych braci”. Do jej rodzinnego domu pod Kijowem ściągały nie tylko okoliczne bezdomniaki, ale i dzikie, ranne zwierzęta, które szukały u rodziny Aleksandry schronienia. Leczyli i wywozili je z powrotem do lasu. Pomagali wszystkim, bez względu na stan i pochodzenie. Szczenięta i kocięta karmili, a później szukali im domów. Aleksandra doskonale pamięta, że otrzymać w prezencie szczenię czy kocię od jej mamy, poważanej i lubianej przez wszystkich nauczycielki w szkole, było czymś w rodzaju wyróżnienia.
Kiedy Aleksandra dorosła zrozumiała, że chce stworzyć miejsce, w którym da schronienie większej ilości zwierzaków. Rozwiązanie systemowe, schronisko z prawdziwego zdarzenia, którego do tej pory jeszcze nie było w Ukrainie. Wtedy nawet nie wiedziała, jak to się powinno nazywać, bo w Związku Radzieckim takie miejsca nie istniały. Długa droga do jego stworzenia był szlakiem pomyłek i sukcesów. Ale w końcu, w październiku 2000 roku, powstał „Syriusz”.
- Bardzo lubię tę gwiazdę, jest jasna i piękna. Uwielbiam astronomię, to był obok historii mój ulubiony przedmiot w szkole. A moja mama, nauczycielka historii, opowiadała mi piękną legendę o Syriuszu, psie Oriona. Jego Pana śmiertelnie ukąsił skorpion i razem z nim został przemieniony w gwiazdy. Dziś jaskrawego Syriusza możemy zobaczyć na niebie w gwiazdozbiorze Wielkiego Psa.

Pierwsza zjawiła się Nika, suczka z połamaną łapą. Choć zaczyna się od jednego psa, „Syriusz” rozrasta się bardzo szybko. Przez pierwsze trzy lata wszystko opiera się o rodzinny budżet, a do tego zjawia się maleńki syn. Początki są więc ciężkie, ale upór Aleksandra ma po mamie. Do przytułku trafia coraz więcej zwierząt, coraz więcej wolontariuszy, coraz więcej pracy. Pojawiają się też pierwsi sponsorzy, którzy pomagają zbudować miejsce jej marzeń - schronisko z prawdziwego zdarzenia.
Pod koniec 2013 roku wybucha Rewolucja Godności. Kiedy zaczyna się Majdan syn Aleksandry, wraz ze swoim ojcem, idzie na na barykady na Placu Niepodległości. Dość niespodziewanie, z dnia na dzień, syn decyduje się też przejść na język ukraiński. Sasza nie może porzucić schroniska, ale stara się być jego czynnym uczestnikiem, przywożąc protestującym żywność. Wtedy jeszcze Aleksandra nie wie, że wydarzenia na Placu Niepodległości będą miały tak wielki wpływ na jej przytułek dla bezdomnych zwierząt.
Kiedy kilka miesięcy później rozpoczyna się wojna na Donbasie, wielu znajomych Aleksandry zaciąga się do armii jako ochotnicy i ruszają do strefy ATO. Okazują się niezwykle czuli na krzywdę zwierząt, których na linii frontu pojawia się z dnia na dzień coraz więcej. A pierwszą osobą, do której się zwracają, jest właśnie Aleksandra. I tak zaczyna się łańcuch pomocowy, stworzony przez wolontariuszy pracujących na Donbasie, pracowników “Syriusza” i żołnierzy, wywożących zwierzęta z przyfrontowych wiosek, które swój nowy i bezpieczny dom znajdują w Fedoriwce.
Nikt z nas nie wierzył, że będzie pełnoskalowa wojna
Aleksandra pamięta, że już w grudniu 2021 roku mówiło się coraz głośniej, że będzie wojna. Taka prawdziwa, pełnowymiarowa. Nikt jednak nie wierzył, że w XXI wieku, w Europie, można zaatakować swojego sąsiada z taką siłą. 5 grudnia, z okazji Międzynarodowego Dnia Wolontariusza, prezydent Zelenski wręczał nagrody. Choć Aleksandra otrzymała “Order Księżnej Olgi” to z tego wieczora najbardziej zapamiętała jego napiętą i zestresowaną twarz.
- Powiedział, że jeśli to się stanie to my wszyscy staniemy razem, ramię w ramię. Pamiętam, że miałam dysonans. Mimo, że nie chciałam wierzyć, to doskwierało mi to, wręcz nie mogłam przestać o tym myśleć. Zastanawiałam się nawet nad tym, czy nie zrobić na wszelki wypadek jakichś zapasów żywności… Ale ludzie mnie uspokajali, mówili, że nic takiego się nie wydarzy. I kiedy usłyszałam nad swoją głową pierwszy świst rakiet zrozumiałam, że bardzo źle zrobiłam, że uwierzyłam ludziom i nie zabezpieczyłam się na wypadek wojny.
Najpierw wojnę usłyszała. O brzasku rozległ się świst rakiet, które leciały w kierunku Kijowa. Poderwała się ze snu ona i jej dziesięcioro zwierząt, psów i kotów. Wokół wszystko drżało, okna wibrowały, a mała dacza chodziła na wszystkie strony. Przerażone psy zaczęły się tulić, a Aleksandra miała jedną myśl: zaczęła się wojna. Przez głowę zaczęły przebiegać tysiące myśli, połączonych z obrazami wyciągniętymi z drugiej światowej wojny. Pomyślała o schronisku, o tym, że za chwilę zacznie się panika wśród ludzi, że zaczną spadać rakiety na Fedoriwkę, że będzie chaos, ucieczki, kilometrowe korki.
- Siedziałam na kanapie, psy się trzęsły, a ja obmyślałam plan ewakuacji 3500 zwierząt. I nagle powiedziałam sobie: Sasza, stop. Ogarnij się. Zrób plan, natychmiast. Punkt pierwszy: jedzenie.

Od samego rana rusza swoim samochodem w rajd po pobliskich wsiach. Odwiedza sklepy, pyta sąsiadów, ładuje do auta wszystko, co mogą zjeść psy. Ale półtora dnia później rozlegają się silne wybuchy - poderwane zostają mosty, a Rosjanie biorą wioskę w otoczenie, uniemożliwiając ucieczkę tym, którzy zostali. Zaczyna się pełna izolacja. Wybuchy stają się coraz głośniejsze, a Aleksandra zaczyna się modlić, by rakiety nie spadły na wieś i schronisko. Ma świadomość, że na miejscu zostało dziewiętnaście pracowników, którzy przyjechali z daleka, z innych obwodów i teraz już nigdzie nie uciekną. Nie wie też, ile mają czasu i jak Rosjanie będą do nich nastawieni. Ludzie mówią, że wejdą do wsi i od razu ich wszystkich zastrzelą. Ona sama przekona się o tym już po kilkunastu godzinach, bo z panicznych myśli wyrywa ją pracownik schroniska - wojskowi właśnie weszli na teren przytułku.
- Usłyszałam tylko, żebym w żadnym wypadku tam nie jechała, że mam się schować. Przyjechał sprzęt wojskowy, okopują się, jest ich mnóstwo. Biegają po schronisku z karabinami, a ludzi zagnali do maleńkiego pomieszczenia, którego pilnuje żołnierz z bronią. Ja od razu powiedziałam, że nie ma opcji, że biegnę do schroniska, bo co z ludźmi, co z moimi psami? Usłyszałam, że Rosjanie są agresywni i od razu mnie zabiją.
Sasza wraz z córką kierowniczki, tą, która niedawno przeszła drugi zawał, puszcza się biegiem przez wieś. Adrenalina buzuje Saszy w skroniach. Już z daleka widać, że wojskowi bardzo szybko zbudowali okopy, a w blindażu stoi zamaskowany czołg. Jest też punkt kontrolny, obstawiony żołnierzami z karabinami, których lufy skierowane są prosto na nie. Zwalniają i zaczynają w ich kierunku iść. Kiedy dwadzieścia metrów przed blok-postem żołnierz przeładowuje broń, zatrzymują się i wyjmują ręce z kieszeni, by pokazać, że nie są uzbrojone.
- Zaczęłam do nich krzyczeć, że nazywam się Aleksandra i jestem dyrektorem schroniska, jakie znajduje się kawałek dalej za nimi i muszę się tam dostać. W odpowiedzi usłyszałam, że nikt nigdzie nie pójdzie i mamy wrócić do domu. Krzyknęłam, że tam są moi ludzie i moje zwierzęta, ale kręcili tylko głowami przecząco. Zażądałam, by zaprowadzili mnie do swojego dowódcy.
W jej głowie pojawia się coś na kształt szaleństwa - jest jej absolutnie wszystko jedno, czy zaczną do niej strzelać, czy nie. Widzi cel przed sobą, nie zwracając uwagi na żadne przeszkody. Prawdopodobnie właśnie to dostrzegają Rosjanie - jej oczy płoną, jest wściekła, nie odpuści. Skinieniem lufy pokazują, że ma iść za nimi.
Dowódca jest agresywny, ale Sasza nie zwraca na to uwagi. Zaczyna swoją opowieść o schronisku, o ludziach, o braku żywności. Mówi wprost, że zamierza kilka razy dziennie przejeżdżać przez ich punkt kontrolny, bo będzie jeździć po okolicy w poszukiwaniu jedzenia dla zwierząt.

- Na koniec mojej przemowy, on wybucha śmiechem. Pyta, czy jemu się zdaje, czy ja przyszłam tu stawiać warunki? Przyszłam do uzbrojonego woskowego, stoję przed nim, wyginam palce wyliczając, co mi potrzebne, a on ma mi to dać? Takie coś widzi pierwszy raz w życiu. I może właśnie to zadziałało. Zgadza się, ale zaznacza, że przejeżdżające samochody będą za każdym razem sprawdzane, a on sam wkrótce zajrzy do schroniska, by przekonać się, czy nie kłamię. Kiedy wychodzimy od niego i idziemy w kierunku przytułku, ja czuję mrowienie w kręgosłupie - jestem niemal pewna, że strzelą mi w plecy.
Kiedy docierają do schroniska, znajdują przerażonych pracowników. Rosjanie ustawili ich w rządku i kazali oddać telefony, by nikt nie kontaktował się ze światem i nie przekazywali żadnych informacji do ukraińskiej armii. Nie każdy posłuchał. Kiedy znaleźli ukryty telefon, rzucili wcześniej znalezione aparaty pod nogi pracowników i pokazowo rozstrzelali je, prawie przestrzeliwując im stopy.
Znikające głosy
Kiedy ktokolwiek wchodzi do schroniska i przechadza się alejkami wokół wolier, nieważne czy przybywa adoptować zwierzaka czy przyniósł dla nich karmę, wśród mieszkańców podnosi się rwetes. Psy szczekają, wyją, rozmawiają ze sobą. Można sobie wyobrazić, jaki hałas robi ponad trzy tysiące psów na raz. Aleksandra zawsze zwraca uwagę wszystkim odwiedzającym, by nie biegali alejkami, bo to jeszcze bardziej je rozjusza, a sam psi hałas niesie się na wiele kilometrów.
- Rosyjscy żołnierze weszli do schroniska z bronią, agresywni, nastawieni na zabijanie. Biegali między alejkami, a psy… Zamilkły. Po prostu zamarły i przyglądały się im. Do dzisiaj nie rozumiem, co się stało, nawet kynolodzy nie są w stanie tego fenomenu wyjaśnić. Kiedy wyszłam ze schroniska i szłam przez wieś zapytali mnie: co, Sasza, zastrzelili wam te wszystkie psy?
W tym momencie, do jej świadomości, dociera grobowa cisza, której nigdy wcześniej nie było. Już po wyzwoleniu okazuje się, że ta reakcja uratowała psom życie. Po deokupacji przychodzili właściciele psów, którzy stracili swoje zwierzaki, zabrane niegdyś z “Syriusza”. Bywało tak, że rosyjscy żołnierze usłyszeli szczekanie psa i przez parkan wrzucali granat. Mogli nawet psa nie widzieć, a strzelali z karabinu na oślep, by go tylko uciszyć. Wiele zwierząt pod Kijowem zginęło w ten sposób. A w samym schronisku cisza trwała do końca okupacji.
Czasem psy wyły, kiedy słyszały lecącą rakietę czy samolot, ale potem wchodziły do swoich budek i kuliły się. Głodne i przerażone
- Ja miałam z moimi psami taki zwyczaj, że dawałam im przez siatkę swoją dłoń a one przykładały nosek czy łapkę i tak się witaliśmy. W okupacji też często była potrzeba, żeby przejść przez schronisko, zobaczyć, czy wszystko w porządku. Nie chciałam tego robić, nie mogłam patrzeć na psy. Potem nauczyłam się im nie patrzeć w oczy, bo kilka razy podałam im dłoń, jak zawsze. Ale one nie rozumiały. Były takie głodne, a ja im podaję pustą rękę… Widziałam w ich oczach to pytanie: gdzie jedzenie? Czemu ty nas tak traktujesz? Ból rozrywał mi serce. Dziś myślę, że to było dla mnie najgorsze i najtrudniejsze zadanie. Nawet rozmowy z Rosjanami nie były takim koszmarem.
Ale spotkania z żołnierzami rosyjskiej armii też dalekie były od przyjemności. Co z tego, że dzięki dowódcy mają zgodę na codziennie przekraczanie punktów kontrolnych, jeśli oni wychodzą do nich z uniesioną bronią i wściekłością w oczach? Moment uchylenia okna to codziennie kroczenie na granicy psychicznej wytrzymałości. Nigdy nie wiesz, czy może akurat dziś im się coś nie spodoba. Z czasem Rosjanie stają się coraz bardziej źli, bo trzydniowa specjalna operacja wojskowa idzie zupełnie nie tak, jak planowali. Żołnierze zaczynają pić, brać narkotyki, często bez przyczyny znęcają się psychicznie i fizycznie nad ludźmi.

Szczególnie trudnym momentem jest to, gdy na punkcie kontrolnym stoi On. Zawsze zamaskowany, tajemniczy, często zionący alkoholem. Ktoś we wsi mu powiedział, że Aleksandra pięknie śpiewa i od tamtej pory nie dawał jej spokoju. Spodobała mu się jako kobieta, więc przejazdy przez blok-post stały się psychologicznym koszmarem.
- Zaczął nazywać mnie Primadonną. Ja dziś się z tego śmieję, ale to było przerażające. Kiedy widział mnie w samochodzie kłaniał się w pas i mówił: Primadonno, proszę, proszę, zapraszamy. Potem wymyślił sobie, że zrobią koncert, na którym ja zaśpiewam.
Sasza ma zaśpiewać dla rosyjskich żołnierzy. Zrobić dla nich koncert na okupowanych przez nich terytoriach. Od razu zrozumiała, że przecież nie może mu odmówić, bo jeśli to zrobi, to może być ostatnia rzecz w jej życiu. Chociaż od początku inwazji ma problemy ze snem, teraz nie śpi już wcale. Głowa boli ją nieustannie, pojawiają się kołatania serca, mroczki przed oczami. Zaczyna rozważać ucieczkę przez las, bo wie, że tam siedzą “chłopcy z ATO”. Ale jeśli ucieknie to już tu nigdy nie wróci, zwierzęta umrą z głodu, a to, co do tej pory zrobiła, będzie stracone i zrobione po nic. Momentalnie też pojawia się chrypa. Głos staje się niski, a gardło na tyle ściśnięte, że mówienie przychodzi jej z trudem.
Jest jak lunatyk w koszmarze, który nie chce się skończyć. Sasza próbuje tłumaczyć zamaskowanemu żołnierzowi, że ma chrypę, że z tych nerwów kompletnie straciła głos i nie może śpiewać
- Któregoś dnia powiedziałam mu: przecież nie jesteś głupi. Jestem Ukrainką, jak mogę dać wam koncert? A on w odpowiedzi znowu zaprosił mnie na szampana. Twierdził, że jestem taka rozumna i że można ze mną porozmawiać o ciekawych rzeczach. A ten ich szampan pewnie był kradziony z jakiegoś sklepu. Upijali się drogim francuskim szampanem, okupując moje miasteczko. Bałam się, że kiedyś to się może dla mnie bardzo źle skończyć - kiedy on będzie pijany, a ja mu znowu odmówię. Wieczorami zaczęłam unikać konfrontacji, ukrywając się w ciemności na tylnym siedzeniu samochodu.
W izolacji
Do Fedoriwki bardzo rzadko docierały informacje z zewnątrz. Czasem przychodził sms, w którym nawet obcy ludzie pytali Aleksandrę, czy żyje. Mieszkańcy nie za bardzo wiedzieli, co się dzieje w kraju, co się dzieje na froncie. Aby skontaktować się z bliskimi trzeba było podjąć ryzyko, grożące śmiercią. We wsi było kilka miejsc, w których można było złowić zasięg. Czasem wystarczało go na wysłanie wiadomości o treści “żyję”, ale czasem udawało się nawet zadzwonić. Rosjanom ktoś z mieszkańców musiał o tym donieść, bo bardzo szybko znależli te miejsca i zaczęli urządzać łapanki. Podjeżdżali cywilnymi samochodami, kiedy nikt się ich nie spodziewał, i wyskakiwali z bronią. Raz nawet przyłapali Saszę.
- Stałam z kolegą, była tam jeszcze jakaś kobieta, która rozmawiała z synem przez telefon. Kiedy zobaczyłam, że podjeżdżają, wsunęłam swój do buta. Ale jeden z nich to zauważył. Znał mnie, oczywiście. Miałam dużo szczęścia, bo udał, że wcale tego nie widział. Natomiast tej kobiecie zabrali telefon, a ona wpadła w histerię. Zaczęła krzyczeć, w tym wielkim stresie, że to jedyna jej możliwość, by kontaktować się z synem, który… służy w naszej armii.
Jeden z żołnierzy od razu przeładowuje broń, będąc przekonany, że kobieta przekazuje tajne informacje dla ZSU. Histeria kobiety drażni ich jeszcze bardziej. Aleksandra czuje, że za chwile dojdzie do tragedii. Decyduje się podejść do nich i spokojnym głosem mówi: spójrzcie na nią. To prosta, wiejska kobieta. Co ona może wiedzieć? Ona po prostu rozmawia ze swoim dzieckiem. O was się matka nie martwi? Wtedy, jakimś cudem, darowali jej życie, ale Aleksandra nigdy więcej tej kobiety nie spotkała.
Nie spotkała też tego żołnierza, który skłamał, że Sasza nie ma telefonu, choć widział, jak ukradkiem wsunęła go do buta. Pewnego ranka, o samym świcie, zajechała na blok-post, na którym zobaczyła, jak Rosjanie w pośpiechu ładują cały dobytek na paki samochodów. Wyraźnie walczą z czasem.

- Zatrzymałam się, otworzyłam okno i zapytałam: a wy dokąd, chłopcy? Nareszcie do domu? - powiedziała do nich kpiącym głosem, bo zawsze ich trochę prowokowała - Ale oni odparli, że jadą na Donbas. Byli mocno rozjuszeni.
Kiedy Rosjanie uciekli i okupacja dobiegła końca, do Fedoriwki i pobliskich wsi przyjeżdżają wolontariusze z całego świata, w tym z Polski. I choć Aleksandra spotyka się z nimi, udziela wywiadów, oprowadza po schronisku mnóstwo ludzi to w jej głowie dzieje się coś dziwnego. Rozumie, że okupacja się skończyła, ale jej ciało, jej myśli, jej zachowania wciąż tam zostały. Sasza nawet zatrzymuje się przed blok-postami, których już nie ma. W takim naprężeniu żyje jeszcze przez kolejne trzy miesiące, dopóki oczy świata zwrócone są w tę stronę - przecież oddalone o niecałe pięćdziesiąt kilometrów Bucza czy Irpień trafiają na czołówki wszystkich gazet świata. Na miejscu działają wolontariusze, dziennikarze, powracają mieszkańcy.
Pewnego ranka Aleksandra obudziła się i zrozumiałą, że dziś nigdzie nie musi jechać. Żadnych wywiadów, żadnej gonitwy za jedzeniem dla zwierząt. I nagle - cały ten amok zniknął. W jedną sekundę zrozumiała, że jest w końcu wolna. Jedno tylko nie wróciło na swoje miejsce. Aleksandra głośno chrząka.
- Nie wiem, może kiedyś mój głos wróci. Może jeszcze kiedyś zaśpiewam, bo ja naprawdę kocham śpiewać. Może to będzie wtedy, kiedy skończy się okupacja - ale na całym terenie mojego kraju.


Jesteśmy nadludźmi, mamy supermoce
Bohaterowie, nie ofiary wojny
– Często jeżdżę na linię frontu, z koncentratorami dla wojska i różną pomocą wolontariuszy – mówi Ołeksandr Pedan, współproducent projektu Second Wind. – Raz zabrałem 11 żołnierzy z protezami nóg i rąk na ściankę wspinaczkową, potem oni zaproponowali mi wyjazd w góry. W 2024 roku, w Dzień Niepodległości Ukrainy, z siedmioma chłopakami mającymi protezy pojechaliśmy na połoninę Wesniarka w Karpatach. Tam przekonałem się, że to świetna rehabilitacja dla naszych żołnierzy.
Więc kiedy Hennadij Hazin, autor i producent projektu Second Wind, zwrócił się do mnie z propozycją wzięcia w nim udziału, nie wahałem się ani chwili. Cieszyłem się, że takie rzeczy będzie można robić globalnie i zwrócić jeszcze większą uwagę na kwestię rehabilitacji naszych weteranów.
Mam już doświadczenie w kontaktach z żołnierzami noszącymi protezy. Myślę, że znaleźliśmy wspólny język. Czekałem więc tylko, aż wyruszymy.

Ksenia Minczuk: – Jaki był wasz cel?
Ołeksandr Pedan: – Głównym celem była wspinaczka i zwrócenie uwagi opinii publicznej na naszych weteranów, nauczenie ludzi większej tolerancji, patrzenia na takie osoby z szacunkiem, a nie z litością. Oczywiście chcemy również dotrzeć do żołnierzy po amputacjach. Chcemy pokazać im, że życie się nie kończy, że społeczeństwo się o nich troszczy. Że są bohaterami, a nie ofiarami wojny. I chcemy zwrócić uwagę świata na Ukrainę i problemów naszych weteranów.
Wszystkie te nasze cele udało się połączyć się w jeden wielki ruch. Zaczęli się z nami kontaktować weterani, organizacje i światowe media. Dlatego stworzyliśmy fundację charytatywną „Drugi oddech UA”. Będzie pomagać w rehabilitacji żołnierzy po urazach poprzez aktywny tryb życia i sport.
Co było najtrudniejsze podczas wspinaczki na Kilimandżaro?
Martwiłem się o chłopaków i o Olę. Nie chciałem, żeby coś im się stało. Widziałem, jak było im ciężko. Poza tym kręciliśmy duży film o tej historycznej wspinaczce. Musieliśmy filmować także tam, gdzie mogliśmy odpoczywać, by film był kompletny. Ja filmowałem i wszyscy nasi kamerzyści filmowali. O nich też się martwiłem.
Chłopaki i Ola umówili się ze sobą, że będą szli, „dopóki nie padną”. To brzmiało dla mnie przerażająco
Zdałem sobie sprawę, że nie żartują. Gdyby ktoś naprawdę zemdlał na wysokości 5895 metrów, to co robić? Jak go nieść, jak go ratować? Czasami musisz się zatrzymać, poddać, a ja wiedziałem, że oni tego nie zrobią. To było najstraszniejsze.
Z czego jesteś najbardziej dumny?
Z nich, naszych bohaterów. Są niesamowici. Niezniszczalni. Inspirują cały świat. Ustanowili rekord świata. Zasłużenie. Jestem z nich bardzo dumny.
Który moment wspinaczki zrobił na Tobie największe wrażenie?
Końcowy atak, zdobycie szczytu. Dotarliśmy tam w nocy, szliśmy po zboczu w ciemności. To najtrudniejsza rzecz we wspinaczce. Już myśleliśmy, że nie damy rady – i nagle wyszło słońce, którego nie było już od kilku dni. Zobaczyliśmy je ponad chmurami, doszliśmy do łagodniejszej części stoku, ze śniegiem. To było niesamowite, jak objawienie.
Pięcioro twardych ludzi
Przez całą drogę na wysokość 5 895 metrów uczestnicy wspinaczki szli ramię w ramię mimo zmęczenia, choroby wysokościowej, wyczerpania fizycznego i emocjonalnego. Trzymali się dzięki wzajemnemu wsparciu. Władysław Szatiło wyznał: „Nie mieliśmy prawa się zatrzymać, dopóki przynajmniej jeden z nas szedł”.
Kim są ci ludzie?
Przed inwazją Olga Jegorowa, pseudonim „Wysota”, podnosiła ciężary, była mistrzynią sportu, trenerką i entuzjastką wspinaczki. 24 lutego 2022 r. dołączyła do wolontariuszy, a później do sił zbrojnych. W 2023 r. została poważnie ranna, ale już po trzech miesiącach leczenia wróciła do służby. Później znów została ranna i znów wróciła na front. Dziś marzy o zabieraniu ludzi w góry, podróżowaniu po świecie na rowerze i napisaniu książki.
Mychajło Matwijiw „Gryzli” służy od 2021 r. W grudniu 2023 r. w pobliżu wsi Welyka Nowosiłka nadepnął na minę przeciwpiechotną i stracił część nogi. Po rehabilitacji i otrzymaniu protezy prowadzi aktywny tryb życia: wędruje, podróżuje, uprawia wakesurfing i snowboard.
Ołeksandr Michow „Ragnar” jest weteranem, społecznikiem i wolontariuszem. W 2023 r. podczas misji bojowej pod Ługańskiem stracił część nogi poniżej kolana. W 2024 r. zdobył pierwsze miejsce w Mistrzostwach Ukrainy w para ju-jitsu i drugie miejsce na mistrzostwach świata w tej dyscyplinie w Abu Zabi.
Władysław Szatiło „Szatia” walczył od 2014 r. W marcu 2019 r. stracił prawą nogę podczas pracy w szarej strefie, ale później wrócił do służby. W 2022 r. został złotym i brązowym medalistą na Warrior Games w Stanach Zjednoczonych, w 2024 r. zdobył srebro na mistrzostwach świata w biegu przez płotki i został członkiem drużyny „Strong Spirit Games 2024”.
Roman Kołesnyk „Dobriak” jest kandydatem na mistrza sportu w mieszanych sztukach walki. Ze sportem był związany zawsze i nie porzucił go, gdy doznał kontuzji – nadal uprawiał boks i parkour. Poza tym wciąż pisał i rapował, rozwijał własną markę odzieżową i był wolontariuszem. Niedawno został mistrzem pankrationu na ogólnoukraińskim turnieju „Idę do Ciebie”. Jako jedyny na ringu zawodnik z protezą.

Pomóż mi iść, bracie
– Przede wszystkim chciałem zmotywować naszych kontuzjowanych żołnierzy, chłopaków i dziewczyny – wyjaśnia Roman Kołesnyk. – Chciałem, żeby zobaczyli, że możesz robić nadludzkie rzeczy, jeśli masz pragnienie życia.
Kiedy dowiedziałem się, że nakręcą o tym również film, który zobaczy cały świat, natychmiast się zgodziłem. To pomoże ludziom przekonać się, że jesteśmy silni i niezłomni, że walczymy, chociaż rozdziera nas terrorystyczny kraj.
Jakie były największe wyzwania podczas przygotowań?
Przygotowania nie były trudne. Przez całe życie byłem w sporcie i w warunkach bojowych (nie chodzi tylko o wojnę). W życiu musisz mieć charakter i być zahartowany.
A co było najtrudniejsze?
Choroba wysokościowa. To nas po prostu powaliło. Kręciło nam się w głowie, przewracaliśmy się, brakowało nam tlenu, nie mieliśmy siły. Do tego stłukłem goleń mojej zdrowej nogi. Ale szedłem dalej, zaciskając zęby
Wiem, że mieliście do dyspozycji specjalne rozwiązania techniczne na tę wyprawę. Na czym polegały?
Zrobiono dla nas specjalne spodnie, z łatwym dostępem do protez. Mogliśmy je rozpiąć od stóp do miednicy. Dzięki temu każdy z nas mógł szybko wyregulować protezę, sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, zdjąć ją, by szybko wytrzeć spoconą nogę. Musieliśmy korzystać z tego rozwiązania dość często. Dosłownie już 20 minut po rozpoczęciu wspinaczki zatrzymałem się, by wytrzeć nogę.

Jak wspieraliście się podczas wspinaczki?
Zawsze interesowaliśmy się swoim zdrowiem – niezależnie od tego, czy potrzebowaliśmy pigułki, czy innej pomocy. Zachęcaliśmy się nawzajem, żartowaliśmy. To dawało nam siłę. Rozmawialiśmy o wszystkim – o przyjaźni, wojnie, wspinaczce, sporcie.
Staliśmy się przyjaciółmi. Kiedy przechodzisz przez tak trudne momenty w życiu, kiedy dzielisz się z kimś na górze ostatnim batonem i kroplą wody, zdajesz sobie sprawę, że ta osoba jest gotowa oddać za ciebie wszystko. I właśnie tak było z nami. Nikt nie szczędził niczego innym. Ja na przykład miałem skurczony kikut i okazało się, że zapomniałem skarpety na niego w obozie. Chłopaki bez wahania dali mi swoje, chociaż każdy mógł swojej potrzebować.
Były momenty, w których myślałeś o poddaniu się?
Jedynym był ten, kiedy odniosłem kontuzję. Bałem się, że moje ciało tego nie wytrzyma i się poddam. Wcześniej, po powrocie do domu, kiedy odniosłem podobną kontuzję, kiedy upadłem dwa razy i skręciłem nogę – zdjąłem protezę i przez kilka dni nie mogłem jej założyć, tak bolało.
Więc gdy na wysokości 4350 metrów doznałem podobnej kontuzji, schowałem się pod kurtką i nawet uroniłem łzę. Bo zdałem sobie sprawę, że mogę schodzić, ale nie wspinać się
A tam, na dole, będzie ewakuacja, leczenie... Jednak wszyscy mnie wspierali, więc nie mogłem się poddać. Wstałem i szedłem dalej.
Co czułeś, kiedy wstałeś?
Nadludzką siłę. W sobie, mojej drużynie i moim kraju. Zdałem sobie sprawę, że nie wszystko poszło na marne, że możemy i musimy pokonać wszystkie przeszkody.
Kiedy tak leżałem i krwawiłem, fizycznie czułem się jak ranny. Choroba wysokościowa mnie powaliła. To było jak wtedy, kiedy krwawiłem po ostrzale z czołgu wroga. Było mi wtedy ciepło i chciałem zasnąć. Na szczycie było tak samo: ciepło, ciężko, chciałem tylko zamknąć oczy, położyć się i pozwolić, by to wszystko już się skończyło.
Jakie znaczenie ma dla Ciebie zdobycie Kilimandżaro po tym wszystkim, czego doświadczyłeś na wojnie?
Ono jest jak życie. A życie to walka. Będziesz upadać, nie będziesz mógł oddychać, nie będziesz miał tlenu – ale twoim zadaniem jest walczyć i iść dalej
Góra mnie zmieniła, choć nie potrafię jeszcze dokładnie określić jak. Myślę, że minie trochę czasu, zanim to pojmę. Ale kiedy zdobyłem Kilimandżaro, natychmiast zdałem sobie sprawę z wartości rodziny, bliskich ludzi, a nawet mojej własnej wartości. Że możesz czerpać przyjemność z picia wody, oglądania słońca, rozmowy z ukochaną osobą, przytulania rodziców. To banalne: masz rodziców, oni żyją. Nie potrzebujesz milionów dolarów. To takie proste.
Zadedykowałeś komuś tę wspinaczkę?
Nie dedykowałem jej bezpośrednio, lecz podczas całej wspinaczki rozmawiałem w myślach z moim przyjacielem, Maksymem „Rugby”, który zginął na wojnie w 2022 r. Rozmawiam z nim prawie codziennie od jego śmierci.
Poszedłem na Kilimandżaro i poprosiłem go o pomoc. Kiedy zaginął bez wieści, powiedziałem mu w głowie: „Maksym, bracie, weź moją siłę, byś mógł przetrwać. Wykorzystaj moją energię”. A kiedy wspinałem się na górę, prosiłem go: „Maksym, pomóż mi iść, bracie. Daj mi swoje ramię. Daj mi swoją energię”. Bardzo mnie motywował. I zobaczyłem go tam, na Kilimandżaro.

Bo o życie trzeba walczyć
Na konferencji prasowej po waszym wejściu na szczyt Ołeksandr Pedan powiedział, że góra mogła cię zatrzymać. Gdyby tak się stało, to czy poszedłbyś na nią jeszcze raz?
Oczywiście, że tak. Gdyby mnie nie wpuściła, wróciłbym, by dokończyć to, co zacząłem. Na 100 procent.
Jak wykorzystasz to doświadczenie, by pomagać innym?
Będę pokazywał ludziom, że życie jest wartością, o którą musisz walczyć. Upadliśmy, kręciło nam się w głowie, nie mieliśmy siły, ale szliśmy dalej.
Czy uważasz, że ta wyprawa może zmienić nastawienie społeczeństwa do weteranów i osób niepełnosprawnych?
Ona już zmienia nastawienie. Ludzie widzą, że weterani nie są biednymi, połamanymi ludźmi, nad którymi trzeba się użalać czy płakać. Jesteśmy nadludźmi, mamy supermoce i wielkie pragnienie życia. Nawet jeśli to życie zostało nam niemal odebrane.
Mam wrażenie, że jest w Tobie znacznie więcej życia niż u wielu innych ludzi. Bo znasz jego wartość. Jestem Ci za to bardzo wdzięczna.

Zdjęcia: Second Wind


Otwarła drzwi do Polski
Jędrzej Dudkiewicz – Początkowo organizowałaś pomoc krótkoterminową dla osób z Ukrainy, potem zajęłaś się koordynacją całego wsparcia mieszkaniowego, zdrowotnego, edukacyjnego, które prowadzi dla nich Kamiliańska Misja Pomocy Społecznej. Co się zmieniło na przestrzeni tych prawie już trzech lat?
Anna Suska-Jakubowska – Tuż po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę w lutym 2022 roku widzieliśmy, że na dworcach w Warszawie jest bardzo dużo ludzi. Postanowiliśmy pomóc poprzez stworzenie miejsc tymczasowych. Generalnie rzecz biorąc większość osób nie chciała u nas zostać, tylko szykowała się do dalszej podróży – do Wielkiej Brytanii lub Kanady. Ludzie, którzy uciekali z Ukrainy potrzebowali więc przestrzeni, by móc komfortowo i bezpiecznie poczekać na załatwienie wszelkich formalności, biletów, etc. Zostało jednak sporo tych, którzy nie mieli tak dalekosiężnych planów, a przede wszystkim środków finansowych, by móc ruszyć dalej. Deklarowali jednak, że są gotowi podjąć pracę oraz zostać w Polsce, bo nie mieli możliwości, by wrócić do Ukrainy. Spróbowaliśmy więc zapewnić im wsparcie, w pierwszej kolejności poprzez wynajem mieszkań. Było to bardzo chaotyczne, bo po tym, jak projekt ruszył na początku marca 2023 roku mieliśmy dosłownie tydzień na znalezienie ośmiu lokali dla rodzin uchodźczych z dziećmi lub samych kobiet z dziećmi. Początkowo osoby z Ukrainy w ogóle nie partycypowały w kosztach ich utrzymania, wszystkie opłaty, kaucje, rachunki oraz wyposażenie były po naszej stronie, co było możliwe dzięki finansowaniu ze strony Fundacji Tzu Chi. Nie chodziło jednak tylko o mieszkania, bo trzeba było też załatwić chociażby miejsca w szkołach, laptopy do nauki.

Coś jeszcze?
Mieliśmy ze wszystkimi w zasadzie codzienny kontakt – trzeba było nauczyć korzystania z komunikacji miejskiej, kupić bilety, ogarnąć wszelkiego rodzaju dokumenty, by można było korzystać ze świadczeń, jak 800+, czy z ochrony zdrowia. W 90% były to też kobiety cierpiące na PTSD, w związku z czym znajdowały się pod opieką psychologa. Było to spore wyzwanie, bo znalezienie psychologów, którzy byliby w stanie porozumiewać się w języku ukraińskim nie było łatwe. A kiedy już się to udawało, to terminy na pierwsze spotkanie były odległe. Nie poddaliśmy się i każda osoba otrzymała odpowiednie wsparcie, jeśli tylko zdecydowała się potem kontynuować wizyty. Jedna rodzina zresztą do dziś korzysta z pomocy psychiatrycznej, bo mama dwójki dzieci nie radzi sobie ze stresem, który spowodowała wojna. Nie ma w tym nic dziwnego, przez miesiąc mieszkali bowiem w trójkę w okopie. Po przyjeździe do nas, na dźwięk każdego samolotu chowała się pod stół, tak bardzo była przerażona. Do dziś mamy więc z nimi codzienny kontakt.
Czyli pomagacie w dużym stopniu tym osobom z Ukrainy, które przyjechały do Polski z najróżniejszymi problemami i staracie się jak najwięcej z nich rozwiązać, by mogły zacząć w miarę normalnie żyć.
Tak. Było sporo ludzi, którzy spędzili w naszym kraju miesiąc czy dwa i – nazwijmy to – ogarnęły się, a do tego miały pieniądze i plan, by jechać gdzieś dalej. Często także dzięki temu, że mieli krewnych lub znajomych zagranicą. Inni jednak nie mieli takich możliwości, do tego ich bliscy zostali w Ukrainie. Chcieli więc być w Polsce, z nadzieją, że kiedyś ta wojna się skończy i będzie można wrócić do ojczyzny. Nie mogliśmy zostawić ich samych sobie w tym wszystkim.
To chyba był ogrom pracy…
Zarówno ja, jak i moje współpracowniczki, Iwona i Kasia, byłyśmy pierwsze do kontaktu. Jak tylko coś się działo, starałyśmy się pomóc. Bywało tak, że kobiety z Ukrainy pracowały, więc to my chodziłyśmy na zebrania w szkołach. Organizowałyśmy wszystko, od właśnie edukacji, przez lekarza, po towarzyszenie w wypełnianiu dokumentów, zakładaniu konta w banku. Nawet jeśli część osób całkiem dobrze sobie z tym wszystkim radziła, byłyśmy obok, by zapewniać poczucie bezpieczeństwa, Wiedziały, że jeśli czegoś nie zrozumieją, obok jest ktoś, kto zainterweniuje.

Ile było osób, które objęliście wsparciem?
W przeciągu dwóch lat pomogliśmy czterdziestu osobom – w programie mieszkaniowym, bo w pensjonacie Misji było ich o wiele więcej. I mogę powiedzieć, że odnieśliśmy spory sukces, bo od stycznia bieżącego roku wszystkie osoby mają już podpisane samodzielne umowy na wynajem mieszkania. Dzieci odnalazły się w szkołach, pod kątem psychologiczno-medycznym również wszyscy są zaopiekowani. Dlatego nie mamy już zarówno dla nich dodatkowych miejsc w Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej oraz nie kontynuujemy programu mieszkaniowego – nie ma takiej potrzeby, bo te rodziny po prostu się usamodzielniły. Mimo to wciąż prowadzimy jeszcze co-working oraz kursy szkoleniowo-zawodowe, by nauczyć zakładania działalności gospodarczej. To w zasadzie jedyne, co możemy robić, bo finansowanie naszych działań zostało bardzo mocno ograniczone.
I wszyscy korzystają z tych szkoleń?
Nie, bo część osób ma już stałą, stabilną pracę, w oparciu o umowę o pracę, czekają na wszelkie formalności związane z załatwieniem karty stałego pobytu. Innymi słowy nauczyły się funkcjonować w obcym dla siebie kraju, także dzięki temu, że bardzo dobrze poszła nauka języka polskiego. Każda z tych czterdziestu osób jest co najmniej na poziomie A2. I to wszystko to też jest nasz wielki sukces.
To w takim razie co stanowiło największe wyzwanie?
Na pewno wsparcie dla wspomnianej kobiety, Ludy, która spędziła jakiś czas w szpitalu psychiatrycznym. Kiedy była ze mną w gabinecie, lekarz zwrócił uwagę na to, jak zareagowała, gdy nad budynkiem przeleciał samolot. Luda jednak bardzo nie chciała iść do szpitala, odmawiała leczenia. Musieliśmy obiecać jej, że zajmiemy się jej dwójką dzieci – wtedy miały lat sześć i siedemnaście – co też trzeba było zorganizować i stanowiło to spore wyzwanie. Obecnie jest już o wiele lepiej, ale załatwiliśmy całej trójce asystenta rodziny, bo po prostu pomoc jest cały czas potrzebna. Bardzo ciężka była też sytuacja z kobietą, która przyjechała do Polski z nowotworem, do tego źle zdiagnozowanym w Ukrainie. Miała czerniaka, do nas dotarła już bardzo osłabiona po chemii. Niestety, po dwuletniej walce z chorobą zmarła. Wspieraliśmy ją i jej córkę, która obecnie uczy się na Akademii Pedagogiki Specjalnej, ale też cały czas towarzyszyła mamie w jej chorobie. Bardzo szybko musiała więc dorosnąć i przestać być nastolatką. W pewnym momencie musiała być już przy mamie non stop, więc postaraliśmy się o miejsce w hospicjum stacjonarnym.
Gdy tam trafiła, lekarze powiedzieli, że długo już nie pożyje, co było mimo wszystko zaskoczeniem, bo ta kobieta bardzo długo walczyła
Nigdy nie zapomnę jej wzroku, gdy dowiedziała się o hospicjum, bo bardzo starała się być możliwie samodzielna. Nie była jednak w stanie nawet wstać z łóżka i wykonać podstawowych czynności fizjologicznych, więc było to jedyne wyjście. Trzeba było potem zorganizować pogrzeb w Ukrainie, nie zdążyła się pożegnać z mieszkającą tam rodziną. Generalnie wielka tragedia i bardzo smutna sytuacja.
Czego nauczyłaś się przez ostatnie lata w związku ze wsparciem zapewnianym osobom z Ukrainy?
Tego, że pomagać trzeba umieć. To, co wydaje nam się dobre, nie zawsze takie jest dla danej osoby. A także na pewno innego patrzenia na drugiego człowieka, bez oceniania. Bo sami nie znamy dnia, ani godziny, kiedy może nas spotkać coś trudnego i sami będziemy potrzebować czyjejś pomocy.

A jak oceniasz to, w jaki sposób polskie społeczeństwo podchodzi do osób z Ukrainy i jak się to zmieniło w czasie?
Kiedy zaczęła się pełnoskalowa wojna Polacy jak najbardziej, z otwartymi rękoma pomagali tym, którzy uciekali z Ukrainy. Ale już po roku miałam spore problemy z tym, by wynająć mieszkania osobom, którym jako Misja pomagaliśmy. Dało się słyszeć opinie, że przecież nie będą płacić, uciekną, za dużo od nas wszystkich dostali. Strach przed udostępnieniem lokalu był nawet wtedy, gdy podkreślaliśmy, że dajemy zabezpieczenie – to znaczy, gdyby cokolwiek negatywnego się wydarzyło, osoby, którym pomagaliśmy wróciłyby do pensjonatu w Misji. Wydaje mi się jednak, że ta postawa ludzi w ogromnym stopniu wynikała nie z własnych złych doświadczeń z osobami z Ukrainy, tylko z tego, co się gdzieś zasłyszało. Było to bolesne i trzeba było długo tłumaczyć, że wcale tak nie jest, że owszem, przyjeżdżają do nas różni ludzie, ale przecież wśród Polaków też są tacy, którzy nie będą płacić czynszu czy zrobią szkody w mieszkaniu. Zabrało to trochę czasu, ale właśnie dzięki codziennej pracy udawało się zmieniać negatywne opinie. Trochę trudniej jest w kontekście świadczeń, bo pojawiają się przecież pretensje, że osoby z Ukrainy dostają za dużo, do tego więcej od Polaków.
Abstrahując od tego, że nie jest to prawda, zawsze powtarzam, że chyba nie wolelibyśmy być w sytuacji, w której nagle w naszym kraju wybucha wojna, musimy wszystko zostawić i jechać w nieznane
Nie można więc w ten sposób oceniać innych ludzi, tylko zastanowić się, co by było, gdybyśmy byli na ich miejscu.
Rozumiem, że niepokoją cię coraz częściej pojawiające się w przestrzeni publicznej głosy krytykujące wsparcie osób z Ukrainy.
Tak. Chciałabym, żeby każdy człowiek był równo traktowany, bez patrzenia na to, z jakiego kraju pochodzi, czy jaki ma kolor skóry. Wszystkie osoby z Ukrainy mają swoją historię, trzeba patrzeć na nie indywidualnie i myśleć, w jaki sposób można je najlepiej wesprzeć. Niepokoi mnie agresja, która pojawia się w przestrzeni publicznej. Tym niemniej chcę myśleć o tym, co udało nam się zrobić. Celowo mówię „nam”, bo cała pomoc nie udałaby się, gdybyśmy nie mieli stworzonego, dobrze współpracującego zespołu. To nie było tak, że wszystko robiłam sama jako koordynatorka – bez Ady, Iwony, Kasi, Darka mnóstwo rzeczy zwyczajnie by nie wyszło. Od samego początku działałyśmy niemal 24 godziny na dobę, wiele spraw musiałyśmy zostawić na jakiś czas. Myślę, że kluczowa w tym jest empatia, poczucie, że drugiemu człowiekowi należy pomóc. Nie tylko dlatego, że nas też może to kiedyś spotkać, ale dlatego, że to właściwa postawa.
Anna Suska-Jakubowska – Od 2013 roku pracuje w Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej, gdzie koordynuje projekt mieszkań treningowych dla osób w kryzysie bezdomności. Po wybuchu wojny na Ukrainie odpowiadała za organizację miejsc tymczasowego zakwaterowania dla uchodźców w Pensjonacie Socjalnym „Św. Łazarz” oraz koordynowała wsparcie dla rodzin uchodźczych przebywających w mieszkaniach. Z dużym zaangażowaniem pomagała w znalezieniu mieszkań dla uchodźców, w szczególności dla rodzin oraz matek z dziećmi. Uczestniczyła w formalnościach związanych z ich pobytem w Polsce, ułatwiając im adaptację do nowej rzeczywistości.
Aktywnie wspierała uchodźców w poszukiwaniu pracy, była ich pierwszym kontaktem z pracodawcami, a także reprezentowała ich w szkołach, urzędach, bankach i innych instytucjach. Nieustannie organizowała i uczestniczyła w spotkaniach z psychologami, lekarzami pierwszego kontaktu oraz specjalistami, dbając o zdrowie fizyczne i psychiczne osób dotkniętych wojną. W swojej pracy kierowała się zasadą równego traktowania każdego człowieka, niezależnie od jego pochodzenia.

Cela nr 1810: trzy lata w rosyjskim kacecie
Jest działaczką na rzecz praw człowieka, dyrektorką ds. komunikacji w SEMA Ukraine i szefową organizacji pozarządowej „Dalej, siostry!”, nominowaną do tegorocznej nagrody „Portrety Siostrzeństwa”.
W 2014 r. pracowała jako inżynier na fermie drobiu w Nowoazowsku w obwodzie donieckim. Gdy separatyści i Rosjanie wszczęli wojnę, pomagała przesiedlać uchodźców wewnętrznych, opiekowała się dziećmi z rozwiązanego sierocińca i wspierała ukraińskich wojskowych broniących wtedy Mariupola. W 2019 r. za proukraińskie przekonania i wskutek donosów kolegów została aresztowana i przewieziona do „Izolacji” [tajna katownia w okupowanej przez Rosjan części obwodu donieckiego – red.]. Później przenieśli ją do aresztu śledczego w Doniecku.
17 października 2022 r. została zwolniona w ramach „wymiany kobiet”. Dziś Ludmiła Husejnowa pomaga byłym cywilnym jeńcom wojennym, którzy doświadczyli przemocy seksualnej, i wspiera kobiety nadal przebywające w rosyjskiej niewoli i żyjące pod okupacją.
Najtańszy sposób na zdławienie oporu
Natalia Żukowska: Po powrocie z niewoli zaangażowała się Pani w uwalnianie cywilnych zakładników, w tym podczas podróży zagranicznych. Czy Ukraina i świat robią wystarczająco dużo w tej sprawie?
Ludmiła Husejnowa: Moim zdaniem i świat, i Ukraina nie robią wystarczająco dużo. Nie robi się absolutnie nic, aby w jakiś sposób przyczynić się do zapewnienia cywilizowanych warunków ich przetrzymywania. Wojna trwa od 2014 roku. O tych, którzy zostali aresztowani na jej początku, dopiero teraz się pamięta – i to dlatego, że my o tym mówimy, kiedy tylko mamy okazję. W więzieniach przebywają kobiety skazane na 10-15 lat pozbawienia wolności tylko za to, że są obywatelkami Ukrainy. A te kobiety mają małe dzieci. Natalia Własowa została aresztowana, gdy jej córka miała 4 lata. Niedawno rozmawiałam z tym dzieckiem – pamięta matkę tylko ze zdjęć. Natalię przewieziono z Doniecka do Rostowa, oskarżono o terroryzm, szpiegostwo i skazano na 18 lat.

Jest jeszcze jedna cywilna więźniarka, Switłana Hołowan, która od 2019 roku jest przetrzymywana w mieście Śnieżne w obwodzie donieckim. Została aresztowana na oczach swoich dwóch córek. Młodsza miała 4 lata, starsza 7. Rosjanie przeszukali je, zabrali im telefony, pobili matkę. Switłana została skazana na 10,5 roku za szpiegostwo. Jej dzieci mieszkają z byłym mężem, ich ojcem, w Niemczech. Teraz inną kobietę, która je wychowuje, nazywają mamą. To straszna tragedia zarówno dla Switłany, jak jej córek.
Takich historii jest wiele. Najgorsze jest to, że wciąż docierają do nas nowe informacje o aresztowaniach Ukraińców. Niedawno dowiedzieliśmy się o 62-letniej Ołenie Grigorenko, aresztowanej w obwodzie ługańskim i skazanej na 15 lat więzienia za rzekome przekazywanie informacji o ruchach rosyjskich wojsk swojemu synowi, który mieszka w Estonii. A ona tylko rozmawiała z nim przez telefon.
Jak Pani zdaniem świat powinien zareagować na przetrzymywanie przez Rosję cywilnych jeńców?
Przede wszystkim powinien pociągnąć Rosję do odpowiedzialności.
Musimy krzyczeć do świata i pytać: „Jak możecie zadawać się z krajem terrorystycznym, który popełnia straszne zbrodnie nawet przeciwko cywilom?”
Świat nie zna tych wszystkich strasznych historii. Udzielam wielu wywiadów i jest to bardzo traumatyczne, bo za każdym razem doświadczam tego wszystkiego na nowo. Jedynym warunkiem, bym zgodziła się na wywiad, jest możliwość opowiedzenia o dziewczynach, które są teraz w niewoli. Te informacje powinny być rozpowszechniane na całym świecie na wszystkie możliwe sposoby.

O ilu cywilnych więźniach możemy teraz mówić?
Wciąż nie mamy ich rejestru. Pojawiają się różne szacunki, od 16 do 20 tysięcy osób, ale nikt nie jest w stanie podać dokładnej liczby. Bo jeśli co pół roku zwalnia się kilku cywilów, to na ich miejsce aresztuje się dziesiątki nowych. Moim zdaniem liczba 16 tysięcy, choć bardzo przybliżona, jest prawdopodobna. Czasami krewni boją się powiedzieć, że ich bliscy zostali aresztowani. Wiem o takich przypadkach i namawiam tych ludzi, by o tym mówili, a nie milczeli. Mówię im, że nie mogą wierzyć rosyjskim okupantom, którzy zapewniają ich: „Jeśli będziecie siedzieć cicho, uwolnimy ją lub jego w ciągu miesiąca”.

Jakiej pomocy w pierwszej kolejności potrzebują osoby uwolnione z niewoli? Czy państwo robi wystarczająco dużo, by ich wesprzeć?
W ciągu ostatnich dwóch lat nastąpił ogromny postęp w zapewnianiu tej pomocy, ale to wciąż za mało. Nie ma wystarczających środków. Musi istnieć pomoc psychologiczna i jakaś socjalizacja. Kiedy wracasz z długiej niewoli, nie rozumiesz wielu rzeczy. Dla mnie na początku dziwne było korzystanie z telefonu – zapomniałam, jak się go używa. Tam człowiek przyzwyczaja się do strasznych warunków i ogranicza się na wiele sposobów. Znam dziewczyny, które wychodzą z domu i boją się iść do sklepu, bo zapomniały, jak to jest. Mnie też to przerażało. Ponadto wiele z nich nie wie, co dalej robić. No i problemy zdrowotne – one nie zawsze pojawiają się od razu.
Przez pierwsze sześć miesięcy twoje ciało wciąż trzyma się swoich „więziennych zasobów”. Ono wie, że musi się skoncentrować, nie może się zrelaksować. Z czasem wszystko zaczyna się bardzo szybko rozpadać. Widzę to po sobie
Wielu z nas ma problemy z nogami. Nie wychodziłam z celi przez 3 lata. Tylko raz na 3-4 miesiące zabierali mnie do śledczego, z workiem na głowie.
Niestety państwo nie zawsze jest w stanie zapewnić pełne leczenie uwolnionym więźniom cywilnym. Poza tym nie ma bezpłatnej opieki dentystycznej. Dla osób, które były torturowane, miały wybite zęby, czasem szlifowane pilnikiem, taka pomoc jest bardzo ważna.
Ogromnym problemem jest zakwaterowanie. Zazwyczaj osoby aresztowane na terenach tymczasowo okupowanych tracą swoje domy. Kiedy wracasz, a nie masz tam krewnych, nie wiesz, gdzie się podziać. Po uwolnieniu trochę pomogła mi siostrzenica – kiedy była za granicą, mogłam mieszkać w jej mieszkaniu. Ale już je sprzedali i musimy wynajmować mieszkanie za duże pieniądze.

Oprócz uwalniania cywilów zajmujecie się także kwestią przemocy seksualnej. O ilu ofiarach takiej przemocy mówimy?
Nie ma konkretnych liczb, nikt ci ich nie poda. Przede wszystkim dlatego, że nie wszyscy są gotowi o tym mówić. Poza tym nie wszyscy identyfikują się jako ofiary przemocy seksualnej związanej z konfliktem (SNPK). Obecnie w Ukrainie realizowany jest pilotażowy program tymczasowego zadośćuczynienia ofiarom. Zgłosiło się do niego już ponad 600 osób. Mamy 395 wniosków od mężczyzn, 261 od kobiet i 14 od pełnomocników dzieci. Prawie 400 osób złożyło wniosek do prokuratury lub organów ścigania o wszczęcie postępowania w sprawie SNPK.
Dlaczego przemoc seksualna jest stosowana przez Rosjan jako narzędzie wojny?
Bo to najtańszy sposób na zdławienie oporu uwięzionych osób. Podczas tych trzech lat niewoli patrzyłam na strażników i śledczych – oni naprawdę chcieli upokorzyć, zmiażdżyć to co ludzkie w osobie, nad którą mieli władzę. Wielu z tych strażników nie ma wykształcenia, statusu społecznego, w cywilu nie mają się czym pochwalić. Gdyby nie wojna, to kim by byli? Nikim. A tak, z bronią w ręku, skuwając kajdankami mężczyznę lub kobietę, mogą robić, co chcą. Jednak kiedy czują, że nie zniszczyli danej osoby moralnie, to ich rozsierdza.
Śledczy wciąż mnie pytał: „Kiedy zamierzasz się poddać?”. Dla mnie ważne było zachowanie godności i pokazanie, że bez względu na to, w jakim stanie jestem, bez względu na to, co mi zrobiliście, nie dopniecie swego
Nie wszyscy są gotowi mówić o swoich bolesnych doświadczeniach. Jak powinien wyglądać system pomocy osobom, które doświadczyły przemocy? Z doświadczeń których krajów powinniśmy korzystać?
Byłej Jugosławii. Kiedy na Bałkanach toczyły się wojny, tam również było wielu bojowników. W zeszłym roku byłam w Kosowie, gdzie spotkałam Feride Rushiti, kosowską aktywistkę i dyrektorkę Centrum Rehabilitacji Ofiar Tortur. Powiedziała, że ludzie mogą szukać pomocy nawet po 5, 10, 20 latach, bo takie przestępstwa nie ulegają przedawnieniu. I zawsze podkreślam, że to nie jest obowiązek ofiary, by przyjść i od razu zeznawać. To jest prawo. Kiedy ktoś będzie gotowy, przyjdzie.
Im więcej zeznań zostanie nagranych, tym wyraźniej świat dostrzeże zbrodnie przeciw ludności na tymczasowo okupowanym terytorium Ukrainy
Ludzie nie składają zeznań z różnych powodów. Niektórzy mają krewnych na terytoriach okupowanych, inni obawiają się, że ich rodzice dowiedzą się o tym i będą się martwić. Jedna z kobiet, która doświadczyła przemocy seksualnej w regionie Kijowa, nie mówi o tym, bo nie chce, by jej mąż się dowiedział. Poza tym nasze społeczeństwo nie zawsze jest wyrozumiałe, zwłaszcza w małych miejscowościach. Ludzie mogą cię nawet potępić – jakbyś to ty była winna temu, co się stało. To pozostałość po czasach sowieckich, kiedy to osoba, która doznała przemocy seksualnej, była winna.
Jednak nawet same ofiary nie zawsze są w stanie określić, co im się przydarzyło. Dotyczy to w większym stopniu osób powracających z niewoli, ponieważ w naszym rozumieniu przemoc seksualna wiąże się z gwałtem. Tak jednak nie jest. SNPK to także przymusowe rozbieranie, groźby gwałtu, zmuszanie do patrzenia, jak gwałcą inni, tortury. Wielu mężczyzn przez to przechodzi, np. gdy rażą ich genitalia prądem. Ludzie myślą, że to tylko tortury, ale w rzeczywistości to również przemoc seksualna.

Jest Pani inicjatorką stworzenia organizacji pozarządowej „Dalej, siostry!”. Jakiej pomocy udzielacie i kto może się z wami kontaktować?
Obecnie współpracujemy z funduszem charytatywnym „Z aniołem na ramieniu”. W tym roku sześć kobiet miało okazję wyjechać na tygodniowy turnus rehabilitacyjny do Schodnicy w obwodzie lwowskim. Teraz pojadą tam kolejne trzy kobiety. Znajdujemy partnerów, którzy stwarzają warunki do wypoczynku, choć nie jest to wypoczynek długoterminowy.
Wiosną ponownie ruszy program rehabilitacyjny wspierany przez rząd, ta pomoc jest już bardziej długoterminowa. Kobiety pojadą na Zakarpacie na trzy tygodnie. Będą z nimi pracować psychologowie, a w razie potrzeby także psychoterapeuci. Będą też mogły poddać się pełnym badaniom lekarskim. Współpracujemy również z Centrum Koordynacji Pomocy Prawnej. Zapewnia ono bezpłatną pomoc prawną dla kobiet, które mają problemy z dokumentami. Pomagamy w znalezieniu prawnika tym, którzy zdecydują się pójść do sądu, by zgłosić SNPK. Mamy wielkie plany pracy i szukania partnerów. Jestem pewna, że otrzymamy pomoc.
Cztery wyroki: trzy za ekstremizm, jeden za szpiegostwo
Pani miasto, Nowoazowsk, jest okupowane od 2014 roku, jednak nie opuściła Pani tzw. DRL. Dlaczego?
Mieliśmy nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży, że to nie potrwa długo. Sześć miesięcy później zaczęliśmy rozumieć, że nie będzie już, jak było. W tym czasie przejęłam opiekę nad dziećmi z rozwiązanego domu dziecka. Miałam wobec nich pewne zobowiązania. Nie można było ich porzucić, mogły dzwonić o każdej porze dnia i prosić o pomoc. Jedno z nich nie miało się w co ubrać do szkoły, drugie nie miało butów, trzecie miało inne problemy. Byliśmy prawie jak rodzina. Dlatego zostałam.
Jak wyglądało życie pod okupacją?
Miałam podobnie myślących przyjaciół, utrzymywaliśmy kontakt. Pojechaliśmy na terytorium Ukrainy wolne od wroga, do Mariupola – w tym czasie linia demarkacyjna przebiegała w pobliżu Nowoazowska. Jednak dostać się do Mariupola nie było łatwo. Przed 2014 rokiem mogliśmy dojechać do niego w 20 minut, a podczas okupacji zajmowało to nawet dzień. Poza tym ze względu na ciągły ostrzał, zaminowanie dróg i wielokrotne kontrole przejeżdżanie przez punkty kontrolne było ryzykowne.

Proukraińskie przekonania, których Pani nie ukrywała, były jednym z powodów aresztowania. Zdawała sobie Pani sprawę, że jest w niebezpieczeństwie?
To nie było niespodziewane, bo kilkukrotnie byłam ostrzegana, rozumiałam powagę sytuacji. Nie spodziewałam się jednak tego, co stało się później. Zostałam aresztowana w pobliżu mojego domu. Nie rozmawiali ze mną przez cały dzień. Po przeszukaniu mojego domu zakuli mnie w kajdanki, założyli worek na głowę i zabrali do „Izolacji”. Przez kilka miesięcy niczego mi nie wyjaśnili. Później „przyszyli” mi cztery artykuły: za ekstremizm i szpiegostwo.
Najpierw trafiła Pani do tej katowni, a 50 dni później została wysłana do aresztu śledczego w Doniecku. Czym różniły się warunki przetrzymywania i traktowania więźniów w tych miejscach?
W obu było okropnie. Jedyna różnica polegała na tym, że w „Izolacji” ciągle zmuszali mnie do noszenia worka na głowie. Ponadto bojownicy przychodzili tam co dwa tygodnie, po misjach bojowych, i pili. Zabierali do siebie dziewczyny i chłopaków. Słychać było krzyki i szyderstwa. No i adwokat nie nie miał do „Izolacji” wstępu. Nie było też żadnych paczek. Dla mnie jedyną zaletą tego miejsca był zakaz palenia w celach, bo w donieckim areszcie ludzie palą przez całą dobę.
Cela 1810, w której mnie przetrzymywali, była najstraszniejsza pod względem warunków i więźniów. Byli tam mordercy, narkomani, handlarze bronią, większość pochodziła z tzw. milicji
Zostali aresztowani przez swoich za straszne naruszenia prawa. Na przykład była kobieta, która wraz z dwoma towarzyszami zgwałciła inną kobietę, do której ta trójka przyszła w odwiedziny, a potem mężczyznę. A potem oboje zostali przez nich zabici. Wiem, że po rozpoczęciu inwazji przedstawiciele armii rosyjskiej chodzili po więzieniach i rekrutowali więźniów na wojnę. I ta kobieta poszła walczyć.
Jeśli chodzi o warunki, to 20 kobiet stłoczono u nas w wielkiej ciasnocie, z piętrowymi, podwójnymi pryczami
Traktowali mnie wrogo, ale mnie nie tknęli. Moja siostra co tydzień wysyłała paczki. Adwokat powiedział jej, że musi wkładać do nich papierosy, nawet jeśli nie palę, do tego cukier, kawę, herbatę. Zgodnie z więzienną tradycją wszystko musiało trafiać do „obszczaku” [w żargonie przestępczym to rodzaj wspólnego funduszu – red.].

W niewoli straciła Pani 70% wzroku. To przez tortury?
Zaczęłam tracić wzrok jeszcze w „Izolacji”. W celi dwa małe okna, na górze, były zamalowane, więc światła dziennego prawie nie było, a lampy nie miały kloszy. Spałam na górnej pryczy, żarówka, która świeciła się przez całą dobę, wisiała nade mną na wyciągnięcie ręki, na wysokości moich oczu. Nie wolno było zakrywać twarzy ręką ani odwracać się od lampy – w celi był całodobowy monitoring. Obserwowali, jak się zachowujesz, a mogłaś leżeć tylko na plecach. Moje oczy płonęły od tej lampy, były jak rozżarzone węgle. Poza tym ciągle mnie bili, często po głowie.
Ciasna cela, 20 kobiet. Jak wyglądała higiena?
Tam nie ma czegoś takiego jak higiena. Była jedna dziura w podłodze, przykryta brudną szmatą i zatkana butelką z wodą, żeby nie śmierdziało i żeby szczury nie wyskakiwały, bo to też się zdarzało. Wszyscy myli się w tej toalecie, często była bardzo brudna. Ciężko mi było myć włosy, bo w ciągu trzech lat bardzo urosły. Wodę podgrzewałyśmy w czajniku, o ile nie zabrali go podczas „szmonu” [w więziennym żargonie to przeszukanie – red]. Przez ostatni rok nie było wody w kranie – przynosili ją ze stawu, brudną, i przydzielali po półtora litra na osobę. A gdy podawano mi wodę, musiałam ją oszczędzać, pić po pół łyka. Do dziś mam ten nawyk. Latem półtoralitrowa butelka wystarcza mi na cztery, a nawet więcej dni.
Jeśli chodzi o TE dni, to dziewczyny, które dostawały paczki, miały środki higieniczne. Kto ich nie miał, musiał rozerwać brudny materac, z pluskwami i karaluchami, wypchany pociętymi szmatami, i zrobić sobie z tego podpaski
Zarówno cywilni zakładnicy, jak jeńcy wojenni mówią o przemocy seksualnej w niewoli. Przez co muszą przechodzić kobiety?
Prawie wszystkie są rozbierane do naga – i to nie tylko po to, by zidentyfikować jakieś blizny czy tatuaże. Przede wszystkim chodzi o to, by je upokorzyć. Stan ciała każdej był opisywany terminami: „brzoskwinia”, „rodzynek” albo „suszona morela”. Kiedy przywieźli mnie po raz pierwszy, z workiem na głowie, też musiałam się rozebrać. Dotykali mojego ciała, wskazywali, gdzie jestem „brzoskwinią”, gdzie „suszoną morelą”, a gdzie „rodzynkiem”. To było straszne. Podczas przesłuchań wywierali presję psychiczną. Nie rozumiałam, czego chcą się ode mnie dowiedzieć, ale powiedzieli, że jeśli się nie przyznam, to choć jestem stara, jest możliwość, bym „zapewniła bojownikom odpoczynek”. Mogli przychodzić do celi nawet w środku nocy.
Była wśród nas młoda kobieta, która w ciągu dnia pracowała w kuchni – gotowała, jadła z nimi. W nocy czasami zabierali ją na „odpoczynek”. Raz przyprowadzili ją nad ranem pijaną. Była rozhisteryzowana, ale potem powiedziała: „Nie, wszystko w porządku. Nikt nie stosował wobec mnie przemocy”. Okazało się, że pojechali z nią do jej dzieci, które zostały z babcią. Była pewna, że to nie przemoc, że to była dobrowolna umowa. Znam więcej niż jedną kobietę, która tak myśli.
Innym rodzajem przemocy było dwukrotne posadzenie mnie na tak zwanym „krześle”. Wszyscy byli wyprowadzani na taką kontrolę, kiedy w celi dochodziło do bójki, ktoś podciął sobie żyły albo brał narkotyki
Jedna ze strażniczek zakładała brudne gumowe rękawiczki i na zmianę grzebała każdej z nas w pochwie w poszukiwaniu zakazanych przedmiotów. A strażnicy, mężczyźni, się przyglądali. Przyszła moja kolej, byłam ósma. Wiedziałam, że niektóre dziewczyny, które przeszukiwano przede mną, miały AIDS, więc powiedziałam: „Wiecie, że nic nie mam”. „Jesteś więźniem, jak wszyscy inni, i zrobią z tobą to, co robią z innymi” – usłyszałam w odpowiedzi. To jest niesamowicie bolesne, obrzydliwe i przerażające, bo nie wiesz, czym cię mogą zarazić.
Czy odwiedzali was przedstawiciele organizacji międzynarodowych, np. Czerwonego Krzyża?
Jeden jedyny raz w ciągu tych trzech lat Czerwony Krzyż do więzienia przysłano zestawy humanitarne: papier toaletowy, proszek do prania, kostka mydła, szampon, podpaski, szczoteczka i pasta do zębów. Otrzymywali je jednak nie tylko więźniowie polityczni, ale cała cela. Na 20 kobiet przypadało 10 takich zestawów. Musiałyśmy się dzielić.
Trzymała mnie myśl, że nie jestem sama
Jak w więzieniu dowiedziałyście się, że zaczęła się inwazja?
Z telewizora, był włączony przez całą dobę. Pokazywali tylko rosyjskie kanały propagandowe. Po przemówieniu Putina stało się jasne, że zaczęła się wielka ofensywa wroga.
Była Pani za kratami przez trzy lata i 13 dni. Co trzymało Panią przy życiu?
Bardzo często odechciewało mi się żyć. Ale być może pomogła mi przetrwać świadomość, że moja rodzina o mnie walczy, że nie zostałam porzucona, że muszę się z nimi spotkać i powiedzieć światu prawdę o zbrodniach Rosjan. Rozumiałam, że nie jestem sama. Dlatego teraz jest dla mnie ważne, by mówić o innych kobietach. Bo nie każda ma rodzinę i przyjaciół. Staram się dać im znać, że my tutaj walczymy, organizujemy akcje i rozpowszechniamy wiadomości o nich.
Jak wyglądał dzień, w którym została Pani zwolniona? Spodziewała się Pani tego?
Nie, w ogóle, bo wcześniej w naszym więzieniu odbyło się tak zwane referendum w sprawie przyłączenia okupowanych terytoriów do Rosji. Głosowałam przeciw.
Obiecali mi „lepsze życie”. Powiedzieli, że mogę zostać przeniesiona do jakiegoś rosyjskiego więzienia. Nikt nam nie powiedział, że to wymiana. Kazali się spakować w 10 minut i zabrać tylko niezbędne rzeczy. Myślałam, że naprawdę przewiozą mnie do Rosji. Wozili nas na prawie dwa dni. Nawet już po uwolnieniu długo nie potrafiłam zdać sobie sprawy z tego, co się naprawdę stało.

Chciałaby Pani wrócić do Nowoazowska?
Tam jest dom, który budowaliśmy prawie całe życie. To nasz wymarzony dom - podwórko, trawnik, ogromny ogród, warzywnik, miałam w nim prawie 100 krzewów róż. Wiem, że wszystko zostało rozkradzione. Czasami przyjeżdża tam moja siostra. Miałam psa i kilka kotów, a ona je karmiła. Ale od sześciu miesięcy nie mogę dowiedzieć się nawet tego, co u niej słychać, bo nie wolno jej ze mną rozmawiać. Boi się nawet wysłać mi wiadomość.
Nie uważam już Nowoazowska za miasto do życia. Widziałam donosy na mnie, napisane przez ludzi, którzy mieszkali i pracowali w sąsiedztwie. Nie ma we mnie gniewu ani chęci zemsty, ale nie czułbym się dobrze w ich pobliżu
Teraz wynajmujemy mieszkanie, rozumiejąc, że nie jest nasze. W tym wieku życie bez własnych ścian jest przerażające. Dlatego mimo wszystko wciąż marzę o własnym domu w Ukrainie wolnej od wroga.


Królowa głębin ma misję
Wylane łzy się opłaciły
Oksana Gonczaruk: Powiedziałaś kiedyś: „Przeszłam przez szkołę sportów olimpijskich i przetrwałam... niewielu ludzi jest w stanie przetrwać taką podróż”. Co miałaś na myśli?
Kateryna Sadurska: Od 8. do 14. roku życia uprawiałam pływanie synchroniczne w moim rodzinnym Mikołajowie, ale to było bardziej hobby niż sport, chociaż zajmowało mi dużo czasu. Potem zaproponowano mi przeprowadzkę do Kijowa i starty w tamtejszej drużynie. Decyzja nie była łatwa, bo nie planowałam wiązać swojego życia ze sportem – chciałam studiować i robić karierę. W wieku 15 lat dołączyłam do reprezentacji juniorów i odtąd prawie cały czas spędzałam na treningach w Charkowie.
To było bardzo trudne, bo mój poziom w tamtym czasie nie był wystarczająco wysoki, by znaleźć się w drużynie narodowej. Musiałam nadrobić zaległości, a w okresie dojrzewania to nie takie łatwe, jak w dzieciństwie. Istnieje na przykład rodzaj elastyczności, który rozwija się tylko w dzieciństwie.
Trenowałam ze łzami w oczach – budziłam się z nimi i z nimi kładłam się spać
Mamie o tym nie mówiłam, sama przez wszystko przechodziłam. Ale te łzy się opłaciły.

Pływanie synchroniczne to chyba wyczerpująca, monotonna praca?
Tak. O siódmej rano byliśmy już na siłowni, potem na basenie, a kończyliśmy około czwartej lub szóstej wieczorem, więc było nawet 8 godzin treningu. Poza dużym obciążeniem fizycznym jest presja psychiczna, z którą nie każdy potrafi sobie poradzić. W zasadzie całe życie spędzasz na basenie... Bardzo się martwiłam, że nie mogę trenować, jak normalni ludzie. Cały czas czułam się ograniczona.
To tak, jakbyś wynajmowała się do czegoś na lata. A ja robiłam to przez 17 lat, w okresie kształtowania się mojej osobowości.
A kiedy z tym skończyłam i zdobyłam wolność, o której tak marzyłam, dopadł mnie kryzys tożsamości
Bo przez wiele lat żyłaś w systemie, w którym o wszystkim decydowano za Ciebie?
Tak. Odkąd znalazłam się w reprezentacji Ukrainy, po prostu trenowałam i nie myślałam o kwestiach finansowych ani o organizacji procesu treningowego. Dopiero kiedy zaczęłam uprawiać freediving, zdałam sobie sprawę, że organizacja tego procesu stanowiła dużą częścią pracy, a wyniki, które osiągałyśmy w pływaniu synchronicznym, wszystkie medale i starty w igrzyskach olimpijskich, były owocem pracy wielu ludzi, podczas gdy cała chwała spływała na sportowców.
Przeszłaś na sportową emeryturę, zyskałaś wolność, ale z jakiegoś powodu nie zrezygnowałeś z basenu. Przeciwnie: poszłaś w głębinę.
W 2012 roku spróbowałam freedivingu w basenie i miałam świetne wyniki. Naprawdę podobał mi się ten proces, był spokojny i przyjemny. Pomyślałam więc, że warto byłoby to robić na tej mojej, jak to nazywasz, sportowej emeryturze.
Później przyjaciele freediverzy zaprosili mnie na zawody w Polsce. Dzień wcześniej poszłam na trening i już w pierwszej próbie ustanowiłam rekord kraju w basenie: przepłynęłam poziomo 174 metry na jednym wdechu. Strasznie mnie to naładowało!
Kontynuowałam to, jednocześnie próbując swoich sił w różnych sferach życia: przez dwa lata byłam doradczynią gubernatora w Charkowie ds. młodzieży i sportu. Choć pracowałam tam na zasadzie wolontariatu, to było interesujące doświadczenie, ponieważ pozwoliło mi zrozumieć, jak funkcjonuje sport w naszym kraju. Uczyłam również pływania studentów na uniwersytecie pedagogicznym, a potem, w czasie pandemii, postanowiłam stworzyć własną markę strojów kąpielowych – SAO. I gdy tylko zdecydowałam się zatrudnić asystentów (bo do tej pory wszystko robiłam sama), wybuchła wojna.

Sto metrów pod wodą
Powiedziałaś kiedyś: „Czuję się pewnie w wodzie, ale wszystko, co dzieje się na lądzie, nadal jest dla mnie wyzwaniem”.
Naprawdę czuję się bardziej komfortowo w wodzie niż na lądzie. Próbowałam na przykład biegać i ćwiczyć na siłowni, ale moje ciało nie było gotowe na takie obciążenia. Jest lepiej przystosowane do przebywania w wodzie.
Co jest dla Ciebie najtrudniejsze w nurkowaniu? Kiedy próbowałam wyobrazić sobie te Twoje 84 metry, przypomniałam sobie dzwonnicę Ławry Peczerskiej w Kijowie, która ma 96 metrów wysokości. To imponujące!
Możesz sobie też wyobrazić wysokość pomnika Ojczyzny, który ma 103 metry. Ja z monopłetwą nurkuję na 107 metrów
Najtrudniej odważyć się na nową głębokość. No i jest dużo pracy przed nurkowaniem.
Potrafisz wstrzymać oddech na 7 minut lub dłużej. Jak to robisz?
Trenuję.
Ważne jest, by nauczyć się negocjować ze sobą, a nie reagować negatywnie. Dużo pracujemy nad chęcią oddychania. Regularny trening nie tylko stymuluje ciało do fizycznej adaptacji, ale także pozwala zdobyć doświadczenie w rozróżnianiu subtelnych odcieni twojego stanu i nauczyć się odpowiednio na nie reagować.
Jakie są negatywne skutki nurkowania na takich głębokościach dla ciała i zdrowia?
Jeśli przestrzegasz zasad ostrożności i nurkujesz w ramach swoich możliwości, ta aktywność przynosi o wiele więcej korzyści. Oczywiście mogą wystąpić różne rodzaje barotraumy, ale to nie jest norma. Gdy mówimy o intensywnym treningu, zwłaszcza na głębokości, to jest to dość duży stres dla organizmu, zwłaszcza dla układu nerwowego. Dlatego ważne jest, by zarezerwować czas na regenerację. Czasami między głębokimi nurkowaniami muszę odpocząć nie jeden, ale dwa, a nawet trzy dni.

W jakim wieku lepiej już porzucić freediving?
Są ludzie, którzy nurkują na 100 metrów w wieku 60 lat. Pewien człowiek ze Słowenii ma 72 lata i nurkuje na ponad 80 metrów. Tak więc to bardzo względna sprawa. Można rozpocząć tę aktywność nawet w wieku 40-50 lat i osiągać przyzwoite wyniki, jeśli pozwala na to zdrowie.
Freediving jest stosunkowo młodym sportem, a system treningowy dopiero się kształtuje. Jednak każdego dnia przybywa wiedzy na ten temat, a ludzie mogą szybciej poprawiać swoje wyniki. Pytanie tylko, czy chcesz prowadzić taki styl życia w wieku 40 lat.
Są jakieś baseny w Ukrainie, w których możesz nurkować? Gdzie trenujesz?
We freedivingu, oprócz głębokościowego, istnieją również dyscypliny basenowe – statyczne wstrzymywanie oddechu i dynamika podczas nurkowania poziomego, z boku na bok – więc większość basenów sportowych nadaje się do treningu.
Freediving pozwala Ci nurkować w różnych morzach na całym świecie. Które jest Twoim ulubionym?
Wszystkie są fajne, a nasze Morze Czarne to moja pierwsza duża woda. Jednak najbardziej lubię wszystko, co ma związek z Karaibami, ponieważ tam osiągnęłam swoje najlepsze wyniki – chociaż to daleko i jest tam nietanio.
Pod wodą miałam już krótkie spotkania z rekinami wielorybimi, płaszczkami, rekinami rafowymi, żółwiami i delfinami. Ale moim marzeniem jest nurkowanie z orkami.

W poszukiwaniu wewnętrznej ciszy
We wszystkich wierzeniach ludowych woda to mistyczna rzecz. Jak sobie z nią radzisz? Jaki masz z nią kontakt?
Przede wszystkim trzeba szanować ten żywioł, bo jest znacznie silniejszy od nas.
Jest takie wyrażenie: „zdobyć głębinę”. Niektórzy myślą, że chodzi w nim o „podbój”. Ale dla mnie to oznacza stać się wystarczająco „głębokim” we wszystkich znaczeniach, by ta głębia stała się łatwa i przyjemna
Musisz być gotowa do zanurzenia się na tę głębokość i nie wymuszać postępu, akceptować wszystko takim, jakie jest. Musisz też być szczera i czysta. Im lepsze nurkowanie, tym przyjemniejsze doświadczenie.
Twoje pierwsze nurkowanie odbyło się w kamieniołomie niedaleko Żytomierza i bardzo się tam bałaś. Nawiasem mówiąc, miejscowi mówią, że woda w tych kamieniołomach jest pozbawiona życia.
Nastrój, z jakim wchodzisz do wody, jest tym, co otrzymujesz. Jeśli myślisz o złych rzeczach, to oczywiście twoje ciało zareaguje napięciem, co stworzy jeszcze więcej przeszkód. Bałam się tego pierwszego nurkowania, ponieważ nie wiedziałam, co robić, miałam zły sprzęt, stary skafander, do którego dostała się zimna woda, więc bardzo szybko zmarzłam. Do tego głębokość, nieznane miejsce, ciemność i brak umiejętności wyrównania ciśnienia. Teraz wiem, że pierwsze doświadczenie nurkowe powinno być tak bezstresowe, jak to tylko możliwe. Kiedy więc prowadzimy kursy, staramy się to robić w cieplejszych i spokojniejszych wodach.
Nieco później miałam okazję spróbować nurkowania na Karaibach. Tam w końcu zdałam sobie sprawę z piękna głębokiego freedivingu. W ogóle się nie bałam, zakochałam się w oceanie i głębinach. Byli tam doświadczeni freediverzy, którzy pomogli mi opanować technikę wyrównywania ciśnienia, bo to była główna rzecz, która powstrzymywała mnie przed głębszym nurkowaniem. W ciągu 10 dni zeszłam z 17 do 41 metrów.

W swoich opowieściach o nurkowaniu często używasz słowa „magia”. Co przez nie rozumiesz?
Oczywiście, że istnieje magia. Kiedy sportowa, atletyczna, racjonalna część nurkowania jest dopracowana, robi się miejsce na coś innego.
W mojej praktyce były nurkowania, w tym kilka z rekordami świata, podczas których czułam się częścią czegoś majestatycznego, natury, wszechświata. To niesamowite doświadczenie, o wiele cenniejsze niż wszystkie tytuły i medale
Tak więc dla mnie freediving jest zarówno sportem, jak swego rodzaju magiczną praktyką, która pomaga nie tylko rozszerzyć moje fizyczne granice, ale także osiągnąć wewnętrzną harmonię.
Jakich technik używasz, by wytrzymać presję otchłani i ustanawiać rekordy?
Pomaga mi medytacja – ten sam rodzaj medytacji, który spopularyzował David Lynch. Staram się ją praktykować cały czas. I oczywiście trening.
Czy to prawda, że pod wodą towarzyszy Ci całkowita cisza?
Ogólnie – tak. Ale cisza wokół ciebie to dopiero połowa sukcesu.
Wszędzie nosimy w sobie nasz wewnętrzny monolog, więc zadaniem jest osiągnięcie wewnętrznej ciszy lub przynajmniej sprawienie, by ten monolog był pozytywny. Bo nawet jeśli na zewnątrz jest cicho, głos w środku może wszystko zrujnować
Co ciekawe, ten stan poczułam na swoim pierwszym treningu wstrzymywania oddechu, kiedy robiłam statykę. Nie było wewnętrznego monologu, a ta cisza pozostała ze mną nawet po wyjściu z basenu. Od tamtej pory to mój cel. Przez długi czas to uczucie nie powracało, ale ostatnio coraz częściej go doświadczam.

Rekordy na wojennej adrenalinie
Gdzie zastał Cię początek inwazji?
W Egipcie. Byłam wtedy w Dahabie ze studentami jako instruktorka nurkowania. 27 lutego planowałam wrócić do domu – a tu nagle wojna. Nie można było latać samolotami, wszyscy opuszczali Ukrainę, a nie wjeżdżali do niej. Mój mąż był w Charkowie. Zdecydowaliśmy, że lepiej dla mnie będzie zostać tam, gdzie jestem, zwłaszcza że w ogóle nie brałam pod uwagę opcji wyjazdu z kraju jako uchodźczyni.
Egipt miał wszystkie warunki do treningu. Zanurkowałam tam do 85 metrów, choć na początku lutego osiągałam maksymalnie 63 metry. Dodałam te ponad 20 metrów, będąc na adrenalinie. To zainspirowało mnie do dodania kolejnych 10 metrów w ciągu roku – i pod koniec 2022 roku zostałam dwukrotną mistrzynią świata, zdobywając dwa złote medale.
W kwietniu nasza Federacja Sportów Podwodnych zaczęła trochę ożywać i udało mi się wyjechać z Egiptu na Mistrzostwa Świata w pływaniu. Stamtąd wróciłam do Charkowa. Było lato. To było trudne doświadczenie dla osoby nieprzyzwyczajonej do odgłosów ostrzału. Reagowałam na wszystkie dźwięki, których w Charkowie było wtedy mnóstwo. Miasto opustoszałe, a gdy nie było alarmu ani wybuchów, panowała niepokojąca cisza.
Wszędzie wokół pełno żołnierzy, wolontariuszy i dziennikarzy, a ja nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, że życie może tu kiedykolwiek powrócić
A potem znalazłam się w Charkowie w sylwestra – i miasto żyło, mimo wszystko. Ludzie są zmęczeni, lecz zarazem jest tu o wiele więcej życia niż latem 2022 roku.
Jak reagujesz na stres związany z wojną, jak się regenerujesz?
Poczułam to w 2023 roku, kiedy przez 7 miesięcy przygotowywałam się w Charkowie do mistrzostw pływackich. Bardzo tęskniłam za domem i starałam się zostać tam jak najdłużej. Ale jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że w takich warunkach, z syrenami wyjącymi kilka razy w nocy, mogę zrobić tylko przeciętny wynik. O uwolnieniu potencjału, o poziomie elitarnym, nie było mowy.
Dlatego w zeszłym roku prawie cały czas trenowałam za granicą. Opłaciło się, bo zaktualizowałam wszystkie swoje rekordy krajowe i zakwalifikowałam się do mistrzostw świata.

Zapewne zdajesz sobie sprawę, że dyplomacja sportowa jest dla nas bardzo ważna. Ty swoim magicznym nurkowaniem też wpływasz na opinię świata o Ukrainie.
Na początku wojny nie doceniałam tej siły, ale później moją misją stało się rywalizowanie możliwie najczęściej – by wznosić ukraińską flagę tak często, jak to możliwe. Każde przypomnienie o Ukrainie jest ważne. Kiedy jesteś na podium i nie możesz powstrzymać emocji, przynajmniej przyciągasz uwagę ludzi, którzy mają dla nas empatię. Oczywiste jest, że sama nie przeciwstawię się rosyjskiej propagandzie, ale staram się przypominać ludziom o tym, co dzieje się w naszym kraju.


Jeśli zmienimy świat jednej osoby, zmienimy cały świat
Zaczęła pomagać uchodźcom z Ukrainy, nawet nie zastanawiając się, w jaki sposób mogłaby to robić. Obecnie podopiecznymi jej fundacji jest ponad 1300 rodzin, czyli prawie 6 000 osób.
Zyskała bardzo wiele: wdzięczność dla wszystkich tych ludzi, ponieważ dzięki nim zrozumiała, że stworzona przez nią przestrzeń umożliwia wzajemne wsparcie. Odnalazła też więź między własną historią oraz historią swojej rodziny, a to pozwoliło jej zrozumieć wojenne i okołowojenne doświadczenia.
– Te pierwsze dni wojny bardzo dobrze pamiętam. Mieliśmy z mężem zaplanowany dzień wolny od pracy i zamierzaliśmy pojechać oglądać ziemię, na której chcieliśmy budować dom. Rano obudziliśmy się, przeczytaliśmy wiadomości i byliśmy w szoku – nie dowierzaliśmy, myśleliśmy, że to fake news albo coś podobnego. Pojechaliśmy więc oglądać tę ziemię i wróciliśmy wieczorem. Pamiętam też bardzo dobrze poranek następnego dnia: wojna trwała nadal.
Wtedy stało dla niej oczywiste, że trzeba działać, bo ludzie naprawdę są w drodze, bo przyjeżdżają, bo będą na granicy, na dworcach, w Przemyślu. I było oczywiste, że ktoś musi tam pojechać, żeby pomóc. Michał, mąż Olgi, spakował się i pojechał. W nocy wrócił z pierwszą rodziną.
Lena
To była rodzina Leny. W lutym 2022 Lena przyjechała do Krakowa z dziećmi, siostrą, bratankiem i mamą. Jakoś tak się ułożyło, że w ciągu tygodnia Olga zapewniła Lenie mieszkanie, znalazła dla niej pracę, a dzieci pomogła zapisać do przedszkola i szkoły. W domu w ciągu dnia była tylko babcia i piesek.
Teraz Ołena Mychajłowa jest koordynatorką w świetlicy dla społeczności ukraińskiej, działającej przy Fundacji „Kocham Dębniki”. Olga przyznaje, że Lena stała się jej niezwykle bliska – zawodowo i prywatnie.

Potrzebna przestrzeń
– Potem takich sytuacji było bardzo wiele. Kobiety przyjeżdżały, a my robiliśmy wszystko, żeby pomóc. Każda przychodziła z bagażem swoich doświadczeń i każda sama. Było ich bardzo wiele. Miałam wtedy bardzo silne przekonanie, że potrzebna jest przestrzeń, w której te kobiety mogłyby się ze sobą spotykać. By mogły spotkać się z kimś, kto rozumie, przez co przechodzą. Chodziło o to, żeby stworzyć miejsce, w którym ktoś mógłby im powiedzieć: „Rozumiem, co czujesz”. My tego zupełnie nie rozumieliśmy, bo czegoś takiego naprawdę nie da się sobie wyobrazić.
10. dnia wojny Olga z kolegą, ojcem jednego z dzieci ze szkoły, postanowiła zorganizować spotkanie. Odbyło się w osiedlowym klubie sportowym. Był catering, zajęcia z trenerami piłki nożnej dla dzieci. Sąsiedzi rozstawili grilla, a animatorki bawiły się z dziećmi. Zorganizowali punkt, w którym można było wymieniać się odzieżą i zabawkami.
Myśleli, że przyjdzie jakieś 50 osób, przyszło około 350. To wydarzenie stało się czymś wielkim, stworzyło ogromną przestrzeń do wspólnego działania i wsparcia. Tak powstała fundacja „Kocham Dębniki”.

Naprawianie rodzinnej historii
– Jakoś w maju albo czerwcu 2022 roku miałam taki moment, w którym z początku trochę się przestraszyłam: poczucie, że muszę działać – mówi Olga. – Zaczęłam zastanawiać się, jak to jest, że trwa wojna, a tutaj są uchodźcy, są kobiety, które zostały same i doświadczają niewyobrażalnego cierpienia. I nagle poczułam, że wiem, czego im potrzeba. Wstawałam rano, zakładałam trampki i wiedziałam, co trzeba zrobić. Zastanawiałam się, skąd we mnie to doświadczenie, ten instynkt. Wtedy zaczęłam myśleć o doświadczeniach transgeneracyjnych, o historii mojej babci, która jako mała dziewczynka przeżyła wyzwolenie przez wojska radzieckie w podkrakowskiej wsi. Uświadomiłam sobie, że historie, które opowiadała mi babcia w dzieciństwie, są podobne do tych, które teraz słyszymy o Mariupolu czy Irpieniu.
Olga opowiada historię swojej babci, która jako pięcioletnie dziecko doświadczyła wojny. Po wielu tygodniach wyszła z piwnicy na podwórko. Było usłane ciałami kobiet z oderwanymi palcami, bo ktoś zabierał im pierścionki…
Właśnie te opowieści wróciły do Olgi, kiedy opisywano zbrodnie wojenne koło Kijowa – w Buczy, Irpieniu, Hostomlu. Wtedy zrozumiała, że to, co robi teraz, jest szansą nie tylko dla niej, ale też dla jej rodziny, dla kobiet w tej rodzinie.
– Myślę, że dlatego te działania, w które się zaangażowałam, są dla mnie możliwością naprawienia historii mojej rodziny. Zrozumiałam, że to, co robię, nie dotyczy tylko mnie. To coś większego. Myślę, że wiele osób w Polsce mogło czuć podobnie: że mamy szansę zrobić coś, co w pewnym sensie naprawia nie tylko naszą przeszłość, ale też przyszłość innych ludzi.

Pierogi w środy
– Pamiętam bardzo wyraźnie ten moment, kiedy przyszły dziewczyny i powiedziały: „Czujemy się już na tyle dobrze, że chciałybyśmy zrobić coś dla was. Mamy taki pomysł, żeby spotykać się w każdą środę i lepić pierogi; potem będziemy je mrozić. Gdy ktoś przyjdzie do sklepiku – przyniesie odzież albo zostawi produkty – dostanie od nas paczuszkę mrożonych pierogów”.
Te pierogi stały się dla nas symbolem wdzięczności i tego, co od samego początku było w nas obecne: że każdy ma coś do dania, coś, czym może się podzielić. To bardzo ważna idea, która towarzyszy nam od początku i w dużej mierze definiuje charakter tego miejsca.
Tradycja lepienia pierogów zadomowiła się w fundacji na dobre. Z czasem „menu wdzięczności” zaczęło się wzbogacać – dziś może to być też płow albo pielmeni
Punkt wymiany odzieży i zabawek, który powstał podczas pierwszego spotkania, rozwinął się w sklepik. Zaczęła działać także biblioteka, która początkowo była częścią sklepiku. Podobno obecnie jest to największy księgozbiór ukraiński w Krakowie.
Sklepik
– Dziewczyny nazywają sklepik „miejscem medytacji”. Prowadzi go Julia, nasza wspaniała i niezastąpiona przyjaciółka. Często wygląda to tak, że Julia siedzi przy biurku, zajmując się formalnościami, a w tym czasie ktoś przychodzi, przymierza coś albo pyta o konkretną rzecz. Julia zawsze doradzi, a jeśli czegoś brakuje, podpowie, co mamy w zamian. Często taka rozmowa przeradza się w dłuższą opowieść – skąd ktoś przyjechał, z kim jest, czego potrzebuje. Wtedy Julia może wspomnieć o zajęciach, które prowadzimy, albo o innej osobie z tej samej miejscowości, która korzysta z naszych inicjatyw. To miejsce jest bardzo nieformalne, pełne spotkań i rozmów. Formalnie mogłybyśmy nazwać je punktem recepcyjnym, gdzie przyjmujemy klientów i beneficjentów, ale przecież to coś znacznie więcej.
Przychodzą tutaj także sąsiedzi fundacji. Gdy dostają pensje albo emerytury, następnego dnia przynoszą siateczkę swoich zakupów, dzieląc się tym, co mają. Olga uważa, że to miejsce stało się fajnym punktem wymiany – dokąd można przyjść, nawet jeśli nic się nie ma, i znaleźć coś potrzebnego. Ale to też przestrzeń, w której po prostu przyjemnie czasem poszperać i poszukać czegoś dla siebie – albo pobyć.
.avif)
Siostrzeństwo
– Myślę, że to bardzo ważny wątek: siostrzeństwo. Choć nasza społeczność składa się w większości z kobiet, od pewnego czasu przyjeżdżają do nas także mężczyźni. To często osoby z doświadczeniem frontowym, które z różnych powodów nie chcą już lub nie mogą wrócić na front. Chcę podkreślić, że siostrzeństwo, które jest dla nas tak ważną wartością, nie jest wyłącznie kobiecym doświadczeniem. Siostrzeństwo w naszej społeczności jest wspierane przez mężczyzn, to dla mnie coś niezwykłego. Mężczyźni mogą wspierać kobiety i to, co one tworzą między sobą, włączając się w tę przestrzeń z pełnym zaangażowaniem. To bardzo poruszające. Kiedy mówię o siostrzeństwie, myślę o czymś większym – o wspólnocie, w której także mężczyźni mają swoje miejsc.
Olga wspomina o swoim mężu. Michał od pierwszego dnia wojny włączył się w działalność fundacji i odtąd ją wspiera. Mówi też o kolegach, którzy przyjechali z różnych miejsc, nawet ze Stanów Zjednoczonych – tylko po to, żeby pomagać kobietom, które znalazły tutaj schronienie.
.avif)
Rok przerwy
– To bardzo trudny temat. Na początku, właściwie do lipca 2022 r., oboje z mężem byliśmy bardzo zaangażowani. Miałam wtedy pracę, którą mogłam sobie elastycznie ograniczać, ale mąż pracował na pełny etat, więc to było dla nas ogromne wyzwanie. Pracowaliśmy praktycznie 24 godziny na dobę. Spało się po trzy godziny, a nasze dzieci – mamy trójkę – oglądały bajki niemal non stop przez kilka miesięcy. W pewnym momencie powiedziały, że „nienawidzą Ukraińców”.
To był trudny moment, bo choć w przedszkolu dobrze dogadywały się z ukraińskimi dziećmi, to nasze zaangażowanie interpretowały tak, że na kilka miesięcy „Ukraińcy zabrali mamę”. Mam ogromne poczucie winy, bo choć złożyły się na to różne okoliczności, to właśnie ta praca odegrała tu w największą rolę. W rezultacie rozstaliśmy się z mężem na rok.
Olga wspomina tamten okres jako bardzo trudny w swoim życiu. Przyznaje, że wtedy sama stała się osobą, która przyszła do fundacji jako potrzebująca wsparcia i otuchy. Ukraińskie dziewczyny pomogły jej zrozumieć siebie, docenić wartość rodziny i możliwość bycia z mężem. Olga podkreśla, że nadal pracują nad odzyskaniem równowagi w małżeństwie, ale na szczęście są już razem.
.avif)
Marzenia
– Mam różne marzenia. Przede wszystkim marzę o tym, żeby nadszedł taki moment, kiedy będę mogła wracać do domu i spędzać czas z moimi dziećmi, moją rodziną. Chciałabym, żeby praca miała wyraźne granice. To takie moje małe, codzienne marzenie.
A dziewczyny mówią: „Doświadczyłam masy bólu i straty, ale odkryłam też coś nowego. Nie chcę wracać do tego, jak żyłam wcześniej. Gdziekolwiek będę, chcę tworzyć społeczność wokół siebie. Marzę, by nauczyć się, jak to robić jeszcze lepiej”.
To jest coś, o co bardzo się staram – żebyśmy my tutaj nie byli tylko miejscem pomocy, żeby to doświadczenie mogło przenosić się dalej. I to się dzieje! Kobiety, które wracają do Ukrainy, zabierają ze sobą coś, co tutaj przeżyły, i wprowadzają to do swojego życia. Budują wokół siebie nowe społeczności.
Moim największym marzeniem jest, żeby to mogło zmieniać świat. Może brzmi to górnolotnie, ale naprawdę wierzę, że jeśli zmienimy świat jednej osoby, to w pewnym sensie zmienimy cały świat.
Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterki


Przetrwałam Hitlera, przetrwałam Stalina, to i Putina przetrwam
Podobnie jak Anne Frank, Anastazja Hułej ukrywała się w młodości przed nazistami, a potem trafiła do Auschwitz i Bergen-Belsen. Tyle że Anne zmarła, a Anastasia przeżyła. Po latach opowiedziała nam swoją przejmującą historię.

Przestałam być człowiekiem, stałam się numerem
– W czasie mobilizacji młodych ludzi na przymusowe roboty w 1943 r. Niemcy powiedzieli mi: „Jak nie pojedziesz, zabierzemy moją matkę i spalimy wasz dom” – wspomina Anastazja Hułej. – Miałam wtedy 17 lat, mieszkaliśmy w Pyriatynie w obwodzie połtawskim. Był maj, wszystko kwitło... Nie wyobrażałam sobie pracy dla okupanta, zwłaszcza że walczyli z nim moi trzej bracia. Postanowiłam udawać posłuszną, a potem uciec.
Młodzi ludzie zgromadzili się na centralnym placu. Krok po kroku, uważnie się rozglądając, przesuwałam się na zewnątrz grupy, a potem wtopiłam się w tłum, który otaczał tę grupę.
Na kilka tygodni zatrzymałam się u przyjaciół, potem postanowiłam uciec do innego regionu. Ale wcześniej poszłam do domu po jedzenie... Przyszli po mnie przed świtem. Wydał mnie mąż kuzynki, który był wtedy sekretarzem starosty. Potem wyrobił sobie zaświadczenie, że pomagał ukraińskim partyzantom, i kiedy po wojnie nasi chcieli go ukarać, dzięki tym dokumentom sąd go wypuścił.
Tetiana Pastuszenko: – Jak trafiła Pani do Auschwitz?
Anastazja Hułej: – Na początku zabrali nas do Katowic. Miałyśmy rozładować wagony z żużlem, ale ja miałam w głowie jedną myśl: jak uciec? Na dworcu wisiała mapa Polski i na jej podstawie zaplanowałam sobie, jak najszybciej dostać się do Lwowa. Któregoś dnia zaczęło padać. Strażnicy zaprowadzili nas do jakiegoś pomieszczenia, w którym mieliśmy przeczekać deszcz. Razem z nami byli Francuzi, a wśród nich młody mężczyzna w moim wieku – piękny, jak anioł. Tak przystojny był, że patrzyły na niego nie tylko dziewczyny, ale nawet strażnicy. Wykorzystałam to i razem z czterema innymi dziewczynami wymknęłam się niezauważona. Potem wczołgałyśmy się pod pociągi – i uciekłyśmy.
Po drodze spotykałyśmy różnych ludzi. Jedni proponowali nocleg i schronienie, inni chwytali za widły i krzyczeli, że Ukraińców trzeba zabijać za Wołyń
W Rzeszowie w końcu złapał nas żandarm. Trafiłyśmy do miejscowego więzienia.
Najgorsze było tam patrzenie na los Polek, które ukrywały Żydów. Pewnego dnia do naszej celi przyprowadzono pobitą na miazgę Helenę. Nie mogła się ruszać, krwawiła, tylko poruszała ustami. Powiedziała nam, że ukrywała Żydów w tajemnicy przed rodziną, ale Niemcy się dowiedzieli i schwytali jej męża. Poszła do więzienia i błagała go, by jej wybaczył – a wtedy ją też uwięzili i pobili. Na koniec oboje zostali rozstrzelani.
Któregoś dnia załadowali nas do bydlęcego wagonu i gdzieś wywieźli. Potem okazało się, że to obóz koncentracyjny Auschwitz-Birkenau. Kara za ucieczkę.
Od razu usadzili mnie na krześle, obcięli mi moje długie włosy, a potem wytatuowali numer na ramieniu. Nie wiedziałam, gdzie jestem, byłam w szoku. Wtedy moje życie zmieniło się na zawsze: przestałam być człowiekiem, stałam się numerem 61369.
.avif)
Nie trzeba było dużo czasu, by tam, w Auschwitz, zrozumieć, w jakim świecie się znajdujesz. Tysiące ludzi w pasiakach, wszyscy przerażeni, zgnębieni, w ciągłym napięciu. A najbardziej przerażającą rzeczą, która sprawia, że prawie zapominasz o sobie, są strumienie ludzi, których każdego dnia prowadzą do krematorium. W barakach było niewielu Żydów, bo w większości oni byli natychmiast zabijani. Pomiędzy kobiecą i męską częścią obozu, od bramy do lasu, w którym znajdowały się krematoria, biegła droga. I dzień po dniu widzisz Żydów wyciąganych z pociągu i wysyłanych do tych krematoriów. Idą potulnie, a wśród nich są dzieci – jedno z lalką, inne z piłką…
Czym zajmowała się Pani w obozie?
Pracą, od rana do szóstej wieczorem – np. kopaniem, budowaniem. Niedziela była dniem wolnym, co oznaczało, że nie byliśmy karmieni i musieliśmy głodować.
Pewnego razu wysłano nas do rozrzucania nawozu na polu. Wygrzebałam ręką popiół z worka, a tam były kości. To był popiół z krematorium. Ręce mi zdrętwiały...
Czy nazistom udało się stłumić Pani wolę, wewnętrzny bunt?
Na początku podjęłyśmy jedną próbę buntu. Kazano nam wykopać rów wokół obozu na głębokość człowieka. Potem wypełnili go wodą i podłączyli prąd, by nikt nie mógł uciec. Błoto, glina, deszcz, a nad głowami ciągle: „Schnell, arbeiten!”. I w końcu się zbuntowałyśmy – w nocy umówiłyśmy się, że nazajutrz nie pójdziemy do pracy.
Rano zostałyśmy w barakach. Przybiegł strażnik, a za nim komendant Rudolf Hoess, który krzyczał i strzelał w sufit. Na podwórzu ustawiono nas w szeregu, kazano uklęknąć, ręce za głowę. Hoess przeszedł wzdłuż szeregu i z całej siły uderzał co piątą dziewczynę (było nas około stu) w klatkę piersiową. I to był koniec naszego oporu.

W rosyjskiej niewoli są teraz setki Ukraińców, a każdy więzień szuka czegoś, na czym mógłby się oprzeć, by się nie poddać, nie zwariować. Czym ratowała się Pani w Auschwitz?
Marzeniami. Nie było żadnych wiadomości, żadnych relacji, tylko marzenia. Podczas pracy mówiłyśmy sobie, o czym marzymy. Często myślałyśmy o jedzeniu i te myśli też nas ratowały.
Poprzysięgłyśmy sobie, że jak nas wypuszczą, to wystarczy nam jedno ubranie, bo najważniejsze, żeby na stole zawsze był chleb
No i sny. Raz śniło mi się, że idę przez obóz i widzę słońce wschodzące po mojej lewej stronie. Ale gdy tylko się pojawiło, z powrotem opadło. Znalazłam się w strasznej ciemności. Po chwili znów zobaczyłam wschodzące słońce, tylko po drugiej stronie. To było dziwne, ale robiło się coraz cieplej. I ten sen stał się proroczy.
Zimą 1944-1945 czekałyśmy na wyzwolenie przez nasze wojska. Trwały już walki o Kraków, lecz nagle Niemcy postanowili gdzieś nas wywieźć – okazało się, że do obozu koncentracyjnego Bergen-Belsen. W Auschwitz myślałam, że nie ma nic gorszego niż ten obóz. Okazało się, że jest.
Pamięta Pani, jak została uwolniona?
Anglicy wyzwolili nas 15 kwietnia 1945 roku, ale wtedy nie miałam siły się cieszyć.
W ciągu kilku miesięcy w Bergen-Belsen zamieniłam się w żywego trupa. Któregoś dnia wtrącono nas do baraku bez okien – bo były zabite deskami, a drzwi potem też zabili – i bez materacy na pryczach. Kiedy cztery dni później ten barak został otwarty, nie mogłyśmy uwierzyć, że nie umarłyśmy bez jedzenia i ciepła. Niemcy postanowili nas zabić, bo nie wiedzieli, co z nami zrobić.
W obozie wybuchła epidemia tyfusu. Trupy leżały wszędzie, nikt ich nie zabierał.
Usłyszałam, jak jedna z kobiet w naszym baraku powiedziała: „Marusia, przesuń się! Już nie żyjesz”...
Te, z którymi wczoraj się przyjaźniłyśmy, dziś już nie żyły. A my nie miałyśmy siły ich opłakiwać.
Pewnego dnia zachorowałam i ja. Upadłam na podłogę, ale przyszła życzliwa dusza, Maria, i wyciągnęła mnie na zewnątrz baraku. Szepnęła: „Musisz iść ostatkiem sił, bo jeśli się położysz, wezmą cię za martwą i rzucą na stertę umarłych”. Uratowało mnie to, że jedna z dziewcząt ukradła Niemcom kawałek chleba i podzieliła się nim ze mną.
Kiedy wyzwoliciele weszli do obozu, pomachałam im tylko ręką. Kazali komendantowi Kramerowi załadować ciał zmarłych na ciężarówki, a ja nie miałam siły nawet na to, żeby podejść i powiedzieć mu, co o nim myślę.

Anglicy opiekowali się nami przez kilka tygodni i karmili nas. Kiedy wróciłam do ojczyzny, nazwali mnie zdrajczynią, a moje koleżanki z klasy przez długi czas nie chciały się ze mną przyjaźnić z powodu mojego numeru na ramieniu.
Dopiero kiedy dostałam się do instytutu w Kijowie, zaczęło się prawdziwe życie studenckie, z egzaminami, zakochaniem i ślubem. Mój mąż był na wojnie i został ranny. Później urodziły się nam dzieci i nasze życie nabrało rozpędu.
Jedyną rzeczą, do której już nigdy nie mogłam wrócić, był taniec. Przed wojną dużo tańczyłam, ale potem już nie potrafiłam. To stało się zbyt trudne
Gdy historia stanęła na głowie
Po wojnie Anastazja wróciła do domu „siwa, ostrzyżona, kościotrup” – ale z mocnym postanowieniem kontynuowania nauki. Od ponad 50 lat jest aktywną członkinią ruchu byłych więźniów nazistowskich obozów koncentracyjnych. Od ponad dekady stoi na czele Ukraińskiej Organizacji Bojowników Antyfaszystowskiego Ruchu Oporu, broniąc ich interesów w sferze politycznej, organizując dla nich dodatkową pomoc medyczną i socjalną, walcząc z izolacją społeczną.
W marcu 2022 roku 96-letnia wtedy Anastazja i jej dzieci schronili się w Niemczech, w wiosce Bad Kösen. W kraju, od którego w młodości doznała tyle cierpienia. Uciekła przed bombami Rosjan, którzy uważają się za „bratni naród” Ukraińców.
Jak to się stało, że zdecydowała się Pani wyjechać do Niemiec?
To nie był pierwszy raz, kiedy pojechałam do Niemiec. Po 1995 roku jeździłam tam często: do Bergen-Belsen, Berlina, Monachium, Dachau. Odwiedziłam także Magdeburg i Merzeburg w Saksonii-Anhalt, gdzie mieszkają i pracują nasi niemieccy partnerzy, z którymi przeprowadziliśmy wiele spotkań dla młodzieży w szkołach. Nie jeździłam w nieznane. A co najważniejsze – nie bałam się już Niemców.
Podczas wielu spotkań i moich wystąpień ludzie pytają mnie, co teraz czuję do Niemców.
Pamiętam konkretnych ludzi, którzy czynili zło. Ale ja, podobnie jak inni byli więźniowie, nie mam w sobie pragnienia zemsty. Ocaleni z obozów są jakby błogosławieni
Rozumiemy, że ludzie byli wtedy odurzani „izmami”: faszyzmem, komunizmem.
Czy Niemcy czują się winni, odpowiedzialni za to, co naziści robili niegdyś w Ukrainie?
Widać, że wielu starszych ludzi ma wyrzuty sumienia. W Bad Kösen, wiosce, w której mieszkaliśmy, wszyscy traktowali nas bardzo dobrze. Kiedy szłam na spacer, każdy próbował poczęstować mnie czymś ze swojego ogrodu – a to winogronami, a to śliwkami. Czułam się tak, jakby cała społeczność o mnie dbała.
A młodzi ludzie, którym o sobie opowiadałam, byli po prostu zachwyceni. Pamiętam, jak w 2013 roku ósmoklasistka z niemieckiej szkoły podarowała mi parę ciepłych skarpet. „Moja babcia zrobiła je dla ciebie na drutach” - powiedziała. Zaczęłam płakać, a wszystkie dziewczęta wokół mnie chlipały.
To były uczennice z Monachium, z którymi odwiedziłam miejsce pamięci w byłym obozie Bergen-Belsen. Ta szkoła zdobyła honorowy tytuł „Szkoły bez Rasizmu – Szkoły Odwagi Obywatelskiej”, a ja zostałam ich mentorką. Do dziś utrzymujemy przyjazne kontakty. Na moją cześć zasadzili na szkolnym podwórku jabłoń i niedawno przysłali mi zdjęcie czerwonych jabłek, które na niej wyrosły.
Czy myślała Pani, że Rosja zaatakuje Ukrainę? Miała Pani jakieś przeczucia?
Niczego nie przeczuwałam, nie domyślałam się, nawet o tym nie śniłam. Nie mogłam sobie wyobrazić Rosji atakującej nas w tak brutalny sposób, niszczącej wszystko.
Przez całe moje życie na różnych spotkaniach politycznych ludzie krytykowali Amerykę, że wciąż wchodzi im w drogę. Zapomnieli, że ci słynni radzieccy piloci z lat 30. bili rekordy na amerykańskich samolotach. Na czym latali? Na naszej sklejce? Rosjanie mają w sobie nienawiść, taką pogardę dla ludzi
W pandemicznym roku 2020 zorganizowała Pani zbiórkę pieniędzy na pomnik mieszkańców wsi Żulany, którzy zginęli w bombardowaniu 22 czerwca 1941 roku. W lutym 2022 roku Pani Żulany znów zostały zbombardowane.
Tak. Przez jakiś czas siedzieliśmy z dziećmi w piwnicy. Mamy dużą piwnicę pod garażem. Postawiliśmy tam trzy łóżka, wzięliśmy kota i zostaliśmy na kilka nocy. Nie było światła, telefon nie działał, nie docierały do nas żadne wiadomości. Strasznie jest być zamkniętym. Ale przetrwaliśmy.
.avif)
Córka i syn zaczęli namawiać mnie do wyjazdu, ale nie chciałam. A potem pomyślałam: co by było, gdyby coś się stało, kto wtedy byłby winny? Więc się zgodziłam. Najpierw pojechaliśmy do Lwowa, potem do Polski, a stamtąd do Niemiec. Zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci. Dostaliśmy osobne pokoje na pierwszym piętrze domu, w którym mieszkała rodzina z trzyletnim chłopcem. Zaprzyjaźniliśmy się z nimi, jak z własną rodziną. Teraz, kiedy wróciłam do Ukrainy, czasami do siebie dzwonimy.
Wpis z dziennika Tetiany Pastuszenko z 1 marca 2022 r.: „Anastazja Hułej, 96-letnia była więźniarka obozu koncentracyjnego Auschwitz, od pięciu dni przebywa w piwnicy swojego domu w Kijowie. Ale wczoraj wysiadł prąd i zgodziła się za namową swoich dzieci i wnuków opuścić miasto samochodem i pojechać za zachodnią granicę. Nie wiem, jak sobie poradzą. Nie jest bezpiecznie zostać, ale długa podróż w czasie wojny też nie jest bezpieczna, zwłaszcza dla osoby w jej wieku”.
Jak się Pani żyło wtedy w Niemczech?
Jeszcze przed pandemią koronawirusa Mike Reichel [dyrektor Centrum Edukacji Politycznej w Saksonii-Anhalt – red.] zaczął pracować nad książką o mnie. W lipcu 2022 roku książka została opublikowana w języku niemieckim. Przemawiałam na jej prezentacjach, miałam bardzo napięty harmonogram, w ciągu roku to było jakieś 50 spotkań.
.avif)
Ile osób przychodziło na te spotkania?
Wiele, zarówno Niemców, jak Ukraińców. Kiedy organizowaliśmy spotkania w kościołach, przychodziły całe społeczności. Było mi miło, gdy dowiedziałam się, że w Niemczech są wspólnoty, w których śpiewa się ukraińskie pieśni i rozwija ukraińską kulturę.
Jedno spotkanie odbyło się w czasie Dni Szewczenki. Recytowałam z pamięci jego „Testament”, a Liuba Danyłenko czytała niemieckie tłumaczenie. Potem długo nas oklaskiwano.
„Powstańcie.
Kajdany zerwijcie
I krwią wrogów Ukrainy
Wolność swą ochrzcijcie”.
Pewnego razu, na kongresie Niemieckiej Federacji Związków Zawodowych, spotkałam nawet kanclerza Niemiec Olafa Scholza. Udało mi się powiedzieć mu, żeby dał Ukrainie więcej broni.
Na tych spotkaniach wolę nie mówić o sobie. Apeluję do wszystkich o pomoc i wsparcie Ukrainy.

Dlaczego zdecydowała się Pani wrócić do Ukrainy?
Miałam problem z nadciśnieniem. Któregoś dnia podskoczyło do 240. Zabrała mnie karetka, leczyłam się w szpitalu. W Kijowie mi się poprawiło. Ale teraz moje nogi są już do niczego. Mogę dosięgnąć stołu w pokoju, bo mam się czego przytrzymać, ale to wszystko. Nie wiem, kiedy ostatnio wyszłam na zewnątrz. Boję się, że upadnę, a wtedy kto mnie zgarnie z podwórka, jakim buldożerem (śmiech)?
Jak Pani sobie radzi z tym strachem, z tym ostrzałem, gdy znowu musi się chować w piwnicy?
Już się nie chowam. Kiedy wróciliśmy do Ukrainy, myśleliśmy, że ostrzału już nie będzie, ale tak się nie stało.
Wszystkim jest teraz ciężko, ale nie ma co jęczeć. Możesz się smucić, ale nie jęcz. Kiedyś, w Magdeburgu, pewna Niemka zapytała mnie, jak my, świadkowie II wojny światowej, mamy żyć dalej, skoro w Europie znów toczy się wojna – kiedy wszystko, przeciwko czemu walczyliśmy, dzieje się znowu. Powiedziałam jej, że przetrwaliśmy Hitlera, przetrwaliśmy Stalina, więc i Putina po prostu musimy przetrwać.


„Korporacja potworów” ratuje kraj
<frame>Od chwili powstania „Korporacji potworów” jej założycielka i dyrektorka Kateryna Nożewnikowa otrzymała Order Księżej Olgi [ukraińskie odznaczenie dla kobiet, ustanowione w 1997 r. – red.] III stopnia, trafiła do rankingu najbardziej wpływowych kobiet w Ukrainie (według magazynu „Focus”) i została honorową obywatelką obwodu odeskiego. W 2024 r. „Ukraińska Prawda” uznała ją za jedną ze stu znanych ukraińskich postaci, które poprzez swoją działalność przybliżają zwycięstwo kraju w wojnie z Rosją. <frame>

Od pieluch do broni
Historia „Korporacji potworów”, jednej z najbardziej renomowanych i wpływowych fundacji charytatywnych w Ukrainie, zaczęła się od rozmowy kilku kobiet na popularnym niegdyś „Odeskim forum”. Jedna z nich, Kateryna Nożewnikowa, specjalistka ds. turystyki międzynarodowej, właśnie urodziła syna i przebywała na urlopie macierzyńskim. Natrafiła na ogłoszenie o zbiórce pieniędzy dla samotnej matki, która mieszkała w niszy pod schodami. Zebrała więc kilka rzeczy, zawiozła je do tej kobiety – i zdała sobie sprawę, jak wielu jest ludzi, którzy potrzebują jej pomocy.
Pierwsze biuro wolontariuszy, którzy żartobliwie zaczęli nazywać siebie „potworami”, było w samochodzie Kateryny. Pierwszymi odbiorcami ich pomocy były dzieci z poważnymi problemami zdrowotnymi, które potrzebowały pomocy. Remont oddziałów szpitalnych w Dziecięcym Centrum Oparzeń w Odessie był zaś ich pierwszym dużym projektem.
Początkowo zbierali zabawki i pieluchy dla dzieci z Centrum. Później w ramach projektu Dobry Obiad organizowali codzienne posiłki dla starszych i samotnych mieszkańców Odessy, pomagali szpitalom i schroniskom, opiekowali się osobami o ograniczonej sprawności ruchowej, dostarczali pomoc humanitarną do regionów frontowych, w których w 2014 r. Rosja wszczęła wojnę. Pomagali też rodzinom przesiedleńców wewnętrznych.
Oficjalna data założenia centrum wolontariatu to 10 czerwca 2014 roku.
– Wtedy zadzwonili do nas z regionalnej administracji – mówią nam w fundacji. – Powiedzieli, że przywieźli pięćset sierot z obwodu ługańskiego do Odesy, i zapytali, czy moglibyśmy pomóc. Większość dzieci miała przy sobie tylko foliowe torby – a w nich tylko to, co naprędce udało się do nich zgarnąć.
W 2017 r. inicjatywa wolontariuszy została oficjalnie zarejestrowana jako organizacja charytatywna „Korporacja potworów”.
Na początku inwazji Kateryna myślała, że fundacja nie zmieni swojego celu. Zmieniła zdanie w ciągu tygodnia:
– Nie potrafiłam sobie wyobrazić wojny na taką skalę. I nie miałam pojęcia, jak bardzo byliśmy na nią nieprzygotowani
We wrześniu 2023 r. fundacja otrzymała licencję na zakup broni dla wojska.
Od pandemii do wielkiej wojny
– Od początku marca 2020 r. nasza fundacja charytatywna „Korporacja potworów” pomaga pacjentom z koronawirusem, rozprowadza koncentratory tlenu i kupuje leki dla szpitali. Pracowaliśmy wtedy 16-18 godzin na dobę – wspomina Kateryna. – I nadal tyle pracujemy. Po wybuchu wojny na pełną skalę wiele osób wyjechało, a niektórymi zajęły się fundacje zagraniczne. Nadal dostarczamy leki, żywność, produkty higieniczne dla pacjentów opieki paliatywnej i osób starszych, które pozostały w Odesie. Ale teraz 90% naszej pracy jest dla wojska.
.avif)
Halyna Halymonyk: – Nie żałuje Pani, że często musi rozwiązywać sytuacje kryzysowe za państwo – kiedyś w sferze społecznej, a teraz w obronnej?
Kateryna Nożewnikowa: – Z pewnością wiele systemów państwowych wymaga zmian, ale teraz musimy ratować sytuację. Wielu naszych podopiecznych może nie dożyć zmian systemowych, a państwo nie przetrwa bez pomocy takich jak my. Więc chociaż zajmujemy się działalnością charytatywną, jesteśmy w kontakcie z dowództwem wojskowym i z tego poziomu również dajemy impuls do zmian.
Teraz po prostu robimy, co w naszej mocy, by „ludzie zmian” mieli się do kogo zwrócić. Ratujemy kraj
Mam nadzieję, że kiedyś państwo będzie działało sprawniej. Liczę na młodych ludzi, na ludzi z doświadczeniem z sektora publicznego, że wniosą nowe wartości. Poza tym fundacje są bardziej elastyczne, nie tak zbiurokratyzowane jak aparat państwowy. Mamy nad nim przewagę efektywności.
Jedną z najsilniejszych narracji ostatnich czasów jest „zmęczenie wojną”. Czy przez nią pomoc jest mniejsza?
Co powiedzieć o zmęczeniu tym, którzy byli na froncie przez trzy lata – albo nawet przez dziesięć, jak niektórzy? Jak możemy porównać ich zmęczenie z naszym? Co ze zmęczeniem ludzi, którzy oddają na wojnie swoje życie i zdrowie, którzy grzebią swoich towarzyszy, tracą nogi, ręce, wzrok?
Mało rozmawiam z ludźmi, bo kiedy dostaję prośbę od wojska, po prostu wchodzę na Facebooka i piszę o tym post; tak jest szybciej. Czasem udaje mi się znaleźć odpowiednie słowa, które od razu trafiają w serce – i wtedy zbiórka zamyka się w pół dnia. Czasami jednak moje słowa nie są tak trafne, więc wszystko trwa dłużej.
Mówiąc o darowiznach: szczerze przyznajemy, że Ukraińcom żyje się gorzej z powodu wojny. Ceny rosną, dochody są niższe, życie stało się trudniejsze i uboższe
Tyle że wojna to żarłoczna czarna dziura. Zebraliśmy coś, przekazaliśmy, a potem ostrzał – i wszystko jest zniszczone
Pół biedy, gdy chodzi o mienie, a nie o życie ludzi.
Z jednej strony mamy żołnierzy, którzy giną albo wracają z frontu z powodu inwalidztwa. Z drugiej – do armii cały czas dołączają nowi ludzie, powstają nowe brygady, a my musimy wszystko im zapewnić. Metodologia zbierania pieniędzy jest ostatnio inna niż w poprzednich latach. Musisz znaleźć odpowiednie słowa, mieć nadzieję, że zostaniesz wysłuchany i że ten ktoś, kto cię czyta, będzie miał pieniądze na darowiznę.
Myśli Pani, że chodzi tu tylko o dochody ludzi?
Kiedy czytam posty moich kolegów pełne oburzenia, że cywile nie odczuwają wojny w ten sam sposób co oni, chce mi się zapytać, do kogo to piszą. Bo jeśli do tych, którzy mimo wojny wciąż żyją swoim „pięknym życiem”, to tacy i tak tego nie przeczytają.
A naszym wspierającym nie trzeba o tym przypominać. Przekażą darowiznę dzieląc się tym, co mają. Niemal 90% darczyńców „Korporacji potworów” to obywatele Ukrainy, a tylko 10-15% to donatorzy zagraniczni. Cały kraj (z kilkoma wyjątkami) jest teraz jedną wielką organizacją charytatywną utrzymującą linię frontu.
Samotna pikieta przeciw biurokracji
We wrześniu 2023 r. w Odesie jako pierwsza poszła Pani na jednoosobową pikietę przeciw korupcji. Podziela Pani opinię, że korupcja niszczy Ukrainę bardziej niż Rosjanie?
Po pierwsze, narracja o „wyjątkowej ukraińskiej korupcji” jest niesprawiedliwa. Korupcja istnieje we wszystkich krajach, nawet tych najlepiej prosperujących. Pytanie dotyczy proporcji, reakcji społeczeństwa i rozpowszechniania informacji na ten temat.
Uwaga świata skupia się teraz na Ukrainie, więc na wszystko tu patrzy się z pewną przesadą. Ukraińskie społeczeństwo też bardzo stanowczo reaguje na ujawnione przypadki korupcji. Taka sytuacja jest interpretowana nie tylko jako przestępstwo, ale jako zdrada. W wojnie o przetrwanie to nóż w plecy. Za coś takiego masz ochotę do kogoś strzelać.
Poszłam na tę pikietę nie z powodu korupcji, ale z powodu nieefektywnej dystrybucji środków budżetowych. Bo na froncie brakuje wielu rzeczy, a nie kupuje się ich nie dlatego, że brakuje środków publicznych – tylko dlatego, że publiczne pieniądze są wydawane nieracjonalnie. Chcę, by z budżetu Odesy przeznaczano wystarczające środki na obronność. ?
I myślę, że osiągnęłam swój cel. Przed pikietą Rada Miejska Odesy wydała na wojsko 350 milionów hrywien. Po niej – 1,5 miliarda

Kwestia korupcji jest często wykorzystywana jako argument za zmniejszeniem pomocy dla Ukrainy.
Nasza wojna to także budowanie bardziej sprawiedliwego kraju. Jeśli Rosja tu przyjdzie, nie będziemy mieli takiej możliwości.
Posłużę się analogią: nasza fundacja ma pod opieką cudowne, miłe dziecko, tyle że z dysfunkcyjnej rodziny, bo rodzice są uzależnieni. Czy powinniśmy przestać pomagać temu dziecku, skoro ma takich rodziców?
Miliony Ukraińców przyłączyły się dziś do obrony – wspierają ją swoim życiem, zdrowiem i pieniędzmi. Walczymy o nasze istnienie, o zachowanie naszego kraju i narodu. Ale nasza wojna jest też czymś znacznie większym. To walka o utrzymanie porządku świata, który został ustanowiony po II wojnie światowej.
Z przerażeniem słuchamy oświadczeń światowych przywódców, którzy grożą wyciągnięciem starych map, strzepnięciem z nich kurzu i sprawdzeniem, kto, idąc za prawem silniejszego, może rościć sobie prawa do Grenlandii, Kanady czy Kanału Panamskiego. Ta puszka Pandory została otwarta przez Rosję, ale Ukraina może ją zamknąć.
Dziś Ukraina broni idei suwerenności dla wszystkich krajów, nie tylko dla siebie. Pomoc Ukrainie to inwestycja w bezpieczeństwo całego świata
O czym milczą ukraińscy wolontariusze
Ukraińska dziennikarka Zoja Kazanżi ukuła termin „trauma wolontariuszy”: dużo widzą, dużo wiedzą, ale nie mogą opowiedzieć o wszystkim. Co przemilczacie?
O wielu historiach będziemy musieli milczeć do końca wojny. Nie wszystkie są złe, są przykłady niesamowitego bohaterstwa i niezwykłych decyzji. A na te złe jeszcze nie czas.
Ludzie nawet tutaj, w Odesie, nie do końca rozumieją, że w tym wszystkim nie chodzi o to, że w kierownictwie miasta lub kraju zmienią się jakieś twarze. Nie chcę, by dowiedzieli się, co w praktyce oznacza słowo „deportacja”, kiedy trzeba opuścić swój dom bez prawa powrotu. Albo by gdzieś kiedyś powtórzyła się Bucza.
Pani fundacja nigdy nie wahała się odmówić, jeśli nie coś nie odpowiadało specyfice waszego działania. Czy ci, którym odmówiliście, czują się urażeni?
Wyznaję zasadę, że lepiej pracować systematycznie w wąskich, wyspecjalizowanych obszarach, niż rozdrabniać się na wszystko.
Mamy trzy główne obszary. Pierwszy to medycyna taktyczna. To logiczne, bo od lat zajmujemy się medycyną. Chodzi o ratowanie życia.
Drugi to drony i komunikacja. To zaawansowana technologicznie wojna, niepodobna do żadnej innej. Musimy walczyć za pomocą dronów, a nie ludzi. Drony są wszystkim: rozpoznaniem, niszczeniem punktów, z których wróg prowadzi ostrzał. Mamy nawet projekt o nazwie „Glovo”, w ramach którego drony dostarczają naszym żołnierzom żywność, wodę i zapewniają komunikację w trudno dostępnych miejscach.
Trzecim obszarem jest broń. Każdego miesiąca fundacja przekazuje wojsku od 20 do 35 milionów hrywien. To tysiące apteczek i dronów.

Wielu wolontariuszy i filantropów wypaliło się z powodu braku zaufania do nich i oskarżeń o nadużycia. „Potwory” to zaufana fundacja. Jak udało się Pani ją zbudować?
Trzeba być tak przejrzystym, jak to tylko możliwe, uczciwym wobec ludzi nawet w najdrobniejszych sprawach. Jestem gotowa spotkać się i odpowiedzieć na wszystkie pytania. To właśnie sprawia, że nawet najbardziej zaciekli hejterzy stają się przyjaciółmi fundacji. Kiedyś dwaj najwięksi darczyńcy „Korporacji potworów” nie tylko nam nie wierzyli, ale w ogóle nie wierzyli w ideę dobroczynności.
Utraty reputacji i zaufania ludzi boję się bardziej niż śmierci
Tak wychował mnie ojciec: dotrzymywać słowa, wstydzić się zrobić coś niegodnego, cenić swoją reputację. Kiedy widzę, jak osoba podejrzana o korupcję wyrzuca worki z pieniędzmi przez okno, a kilka dni później siedzi w Radzie Najwyższej, jakby nic się nie stało... Wolałabym umrzeć ze wstydu, niż tak się zhańbić.
Łapówki proponowano mi wielokrotnie, zawsze się tego bałam. Prędzej czy później wszystko wyszłoby na jaw i nie byłabym w stanie z tym żyć. Nie boję się rozgłosu, ale utraty zaufania ludzi, którzy wspierają innych za moim pośrednictwem.
Ważne jest, aby wszystkie zakupy dokonywane przez fundację były jak najbardziej efektywne i gospodarne. W czasie wojny ważne jest racjonalne wydawanie pieniędzy, kupowanie w najlepszej cenie i najlepszej jakości. Nie akceptuję stanowiska fundacji i wolontariuszy, którzy pytani o wydatki mówią: „ To nie wasza sprawa, nie będę odpowiadał”. Masz do czynienia z pieniędzmi innych ludzi, więc musisz być odpowiedzialny.
Oczywiście jesteśmy też zwykłymi ludźmi, możemy popełniać błędy, ale umiejętność przyznania się do błędów i szczerego mówienia o nich jest również częścią przejrzystości fundacji.
Wygrać tę fatalną walkę
Z czego Pani żyje? Otrzymuje Pani pensję w fundacji? Wiem, że przez wiele lat, kiedy prowadziła Pani działalność charytatywną, wsparciem był mąż.
Ukraińskie ustawodawstwo zezwala na wykorzystanie 20% dochodu fundacji na wypłatę wynagrodzeń, wynajem biura i pokrycie bieżących wydatków. „Potwory” nigdy jednak nie skorzystały z tej możliwości. Kiedy fundacja oficjalnie zarejestrowała swoją działalność, kilku powierników, przedsiębiorców z Odesy, wpłaciło pieniądze na specjalne, oddzielne konto o nazwie „Dla Spartan”, aby pokryć wydatki administracyjne fundacji. Dzięki temu wszystkie pieniądze przekazywane przez dobroczyńców trafiają wyłącznie na projekty charytatywne. Jeśli ludzie chcą pomóc nam, wolontariuszom, zasilają to oddzielne konto.
.avif)
Czy pomoc pochodząca od tych, którzy wyjechali, jest dla Ukrainy wystarczająca?
Ciężko mi się odnieść do tego pytania, ponieważ nie mam kontaktu z tak dużą liczbą uchodźców, by uogólniać. Wśród dobroczyńców naszej fundacji są tacy, którzy wyjechali i stale pomagają dużymi sumami pieniędzy. Czy mogę wyciągać wnioski o wszystkich na podstawie ich działań? Oczywiście, że nie.
Tak samo jak z obrazu kilku Ukraińców pijących piwo gdzieś w Hamburgu nie można wyciągać wniosku, że wszyscy Ukraińcy za granicą są nieodpowiedzialni
Jedyne, na co mogę sobie pozwolić, to podzielenie uchodźców na tych, którzy wyjechali i nie planują powrotu, oraz tych, którzy wyjechali i chcą wrócić. Do tych pierwszych mam mniej pytań. To ich wybór, by budować swoje życie w innym kraju. Nikogo za to nie potępiam.
Ale jeśli ktoś planuje powrót i tylko przygląda się z zagranicy, jak inni tutaj umierają, stają się niepełnosprawni czy pracują pod bombami, bo uratować Ukrainę – to taka postawa jest dla mnie bardzo nie w porządku.
Mamy trudną sytuację na froncie, wiele też tracimy przez rosyjską propagandę. Każdy Ukrainiec, który nie jest w ojczyźnie, powinien w miarę swoich możliwości wnieść swój wkład – czy to w postaci darowizny, czy dyplomacji publicznej – by pomóc Ukrainie wygrać tę fatalną walkę. Ukraińscy wolontariusze i ich dobroczyńcy nie są odpowiedzialni za tę walkę, ale my, jak pielęgniarki, czołgamy się po polu bitwy, bandażując i wyciągając rannych, zapewniając wszystko, co niezbędne tym, którzy mogą zatrzymać tę wojnę. Warto robić to razem.



Ta walka to dla mnie kwestia honoru
Katie Leszkaszeli służy w Legionie Międzynarodowym. Urodziła się w Rosji, ma podwójne obywatelstwo. 24 lutego 2022 r. podarła swój rosyjski paszport, a w marcu była już w Ukrainie.
Wiedzieliśmy, czego się po nich spodziewać
Rodzice mieszkali w Rosji jeszcze na długo przed moim urodzeniem, spędziłam tam pierwsze 11 lat życia. Później przeprowadziliśmy się do Gruzji, gdzie ukończyłam szkołę i studia medyczne, z wykształcenia jestem lekarką ogólną. Przed inwazją pracowałam w Niemczech, przyjechałam tam podczas pandemii COVID-19 w ramach programu wymiany lekarzy. Chciałam kontynuować tam studia, przygotowywałam nawet dokumenty – ale okazało się, że na studiowanie nie ma już czasu. Spakowałam swoje rzeczy i pojechałam do Ukrainy. W moim gruzińskim paszporcie jest napisane, że urodziłam się w Rosji, więc ukraińscy pogranicznicy przesłuchiwali mnie przez cztery godziny. Sprawdzili mój telefon, wyjaśnili, jakie niebezpieczeństwa mogą mnie spotkać w Ukrainie. Ale już zdecydowałam.
W 2022 roku było tak, jakbym cofnęła się w czasie o 14 lat, do dni, w których Rosjanie zaatakowali Gruzję. Miałam wtedy 13 lat. Pamiętam, jak 5 sierpnia 2008 r. usłyszałam, że zaczęli strzelać, ale Gruzja nie chciała dawać pretekstu do konfliktu i dlatego nie odpowiedziała. Rosyjskie grupy dywersyjne wkroczyły na nasze terytorium i w końcu sprowokowały Gruzinów do wymiany ognia. Mieli już wtedy wiele pojazdów opancerzonych na granicy.
Oni wszędzie działają według tego samego scenariusza: najpierw „ćwiczenia wojskowe”, potem „ratowanie” ludzi, a na końcu zniszczone miasta i zabici cywile
7 sierpnia okupanci zastrzelili pierwszego gruzińskiego żołnierza, a już następnego dnia nasz prezydent Saakaszwili powiedział, że nie możemy milczeć – reagujemy. I nazajutrz rano zaczęła się wojna. Oczywiście wszyscy normalni ludzie bali się śmierci, a jeszcze bardziej utraty swojej ziemi. Rosjanie okupowali już wtedy naszą Abchazję, więc wiedzieliśmy, że gwałcą kobiety i torturują jeńców. Na jednego, który był związany, skoczyli w taki sposób, że złamali mu kręgosłup. Bo odmówił podeptania gruzińskiej flagi.
W piłkę nożną grali odciętymi ludzkimi głowami.
Wiedzieliśmy więc, co nas może czekać. Chociaż mieszkaliśmy z dala od walk, czuliśmy wojnę. Mój starszy o 15 lat brat od razu poszedł walczyć. Został ranny, a mój kuzyn zginął. Pamiętam tamten strach, ale on był inny niż teraz. Dziś mogę iść na pole bitwy i dać wrogowi odpowiedź. Mam szansę jakoś się na nim zemścić.
Chociaż 24 lutego 2022 r. podarłam swój rosyjski paszport, nie mogę formalnie zrzec się obywatelstwa. Głownie dlatego, że jestem poszukiwana przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych na terytorium Rosji. Więc jeśli przyjdę do którejś z ich ambasad, mogę zostać poddana ekstradycji. Rosjanie uważają mnie za zbrodniarza wojennego, bo biorę udział w wojnie. A ja jestem Gruzinką i udział w tej wojnie jest dla mnie kwestią honoru. Bo Rosja to także mój osobisty wróg.
Dwie różne wojny
Na początku musiałam przejść szkolenie wojskowe w Legionie Gruzińskim. Wyjaśnili nam taktykę poruszania się i walki. Powiedzieli wszystko o minach – jakie są ich rodzaje, jak wyglądają, jak brzmią, gdy wybuchają. Jednak najtrudniejsze było przygotowanie fizyczne: musieliśmy chodzić i biegać 10-15 km z dodatkowym obciążeniem. Wyobraź sobie, że dźwigasz 35 kilogramów: broń, plecak, hełm, wodę, jedzenie, kamizelkę kuloodporną – a ważysz 49 kg, jak ja. Ale dałam radę i dołączyłam do grupy bojowej „Wendetta”.

Mój pierwszy kontakt z wrogiem był w sektorze Charkowa w 2022 roku. Walczyłam przez pięć miesięcy bez kontraktu – podpisałam go dopiero we wrześniu 2022 r., z z Legionem Międzynarodowym. Wojna dwa lata temu i teraz bardzo się różnią. Wtedy nie było tyle artylerii, nie było tylu dronów. Było więcej walk kontaktowych.
Dziś wojna jest bardziej brutalna. Wróg często używa przeciw nam gazu łzawiącego i neurotoksyn. Mogą powodować halucynacje, ciemność przed oczyma, wymioty, odwodnienie
Jeśli chodzi o wsparcie medyczne, dzięki wolontariuszom zawsze mieliśmy wszystkiego pod dostatkiem. Ale w miarę nasilania się wojny czasami brakuje nam opasek uciskowych i plecaków medycznych. Potrzebujemy też suchego osocza krwi, od roku nie jesteśmy w stanie go zdobyć. Mieliśmy dwa opakowania. Jedno zostało zniszczone, gdy dron wleciał do naszego bunkra, a my skryliśmy się za kamizelkami kuloodpornymi i plecakami.
Drugie miał medyk, który zginął – jego plecak zniknął razem z nim. Potrzebujemy suchego osocza potrzebujemy, kiedy musimy przeprowadzić transfuzję krwi w pobliżu na polu walki. Zwykle staramy się zatamować krwawienie i dostarczyć rannego do punktu ewakuacji. Ale jeśli jesteś pod ostrzałem, widzisz umierającą osobę i nie możesz opuścić pola bitwy, to suche osocze jest szansą na ratunek.
Przyzwyczajona do śmierci
Mój pierwszy ranny był w sektorze charkowskim. 21-letni facet, miał połamane nogi i wciąż żartował, choć nie było mu do śmiechu. Opowiadał o swojej dziewczynie, pokazywał jej zdjęcia w telefonie. Później dowiedziałam się, że umarł w szpitalu. Był jedyną osobą, która zmarła po naszej ewakuacji. Tutaj ranni albo umierają bardzo szybko, bo nie możesz już nic zrobić, albo udaje im się przeżyć.
Najtrudniejszą częścią ewakuacji rannego jest dotarcie z pola bitwy do medevacu [pojazdu ewakuacyjnego – red.]. Każda ewakuacja jest przerażająca i trudna. Czasami po prostu jedziesz, bo musisz. Wszystko wokół jest doszczętnie spalone, na drzewach nie ma ani jednego liścia, nie masz gdzie się ukryć. Idziesz i czekasz na swoją kulę. Kiedy szliśmy do szturmu, czasami musieliśmy nieść rannego 8 kilometrów do punktu ewakuacji.
Najtrudniej było wtedy, gdy ja i moi towarzysze zostaliśmy ranni. Nie mogliśmy chodzić, więc czekaliśmy, aż ktoś przyjdzie i nas zabierze. Cały czas byliśmy pod ostrzałem. Jestem przyzwyczajona do śmierci, gorsza od niej jest utrata przyjaciół.
Jeszcze przed minutą się z nim śmiałaś, opowiadał ci o swoich życiowych planach – a tu naraz go nie ma
Kiedy ktoś umiera, w ciągu sekundy zmienia kolor, nawet jego zapach staje się inny. Świadomość tego, co się naprawdę stało, przychodzi później, kiedy widzisz jego rzeczy i zdajesz sobie sprawę, że już nie wróci. To bardzo trudne, leczyłam się nawet u psychiatry. Miałam ciężkie PTSD.
Nigdy się nie poddam
Najgorsze stało się wtedy, gdy byliśmy na pozycji obronnej w Nowoseliwce, w obwodzie ługańskim. Wróg ostrzelał z czołgu nasz punkt obserwacyjny. Odpoczywałam po służbie w bunkrze, pozostali byli na górze. Dwóch zginęło natychmiast, a dwóch zostało ciężko rannych.
Wyglądało to tak, jakby Rosjanie strzelali do nas ze wszystkiego, co mieli. Szara strefa, która nas dzieliła, była niewielka. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jeśli nie będzie obserwacji tej ulicy z góry, to nas zaatakują. Nasze radio nie działało, więc nie mogliśmy powiedzieć innym towarzyszom, co się dzieje.

Siedzieliśmy tam w nadziei, że przyleci nasz dron i zobaczy, że dom, w którym jesteśmy, jest całkowicie zniszczony, że przyjdą nam na ratunek. Ale po półgodzinie zdaliśmy sobie sprawę, że nikt nie nadlatuje, a ostrzał nie ustawał. Nasza druga pozycja była się 700 metrów za nami. Jeden z chłopaków zgłosił się więc na ochotnika, że pobiegnie do naszych i sprowadzi pomoc. Wiedziałam, że jeśli wyjdzie na zewnątrz, zrobią z niego co najmniej trzysetkę [w wojskowym żargonie „300” oznacza ciężko rannego – red.]. Mimo to zdjął kamizelkę, zostawił broń i pobiegł.
Ja zostałam z rannymi. Nie wierzyłam, że wróci. Odbezpieczyłam granat i siedziałam tak przez 40 minut, czekając na wroga. Nigdy się nie poddam, bo wiem, co Rosjanie mogą mi zrobić
Ręce mi drętwiały, ale chciałam żyć. I nagle usłyszałam, że ktoś mówi po angielsku. Zrozumiałam, że to nasze wsparcie. Tamtemu żołnierzowi udało się dotrzeć do naszych.
Rosjanie krzyczą: NATO walczy!
Ukraińskie brygady i nasz legion bardzo się różnią. U nas wszyscy jesteśmy sobie równi – nie ma czegoś takiego, że ty jesteś dziewczyną, a ja facetem. Walczymy zgodnie ze standardami NATO. Kiedy żołnierze z innych jednostek spotykali mnie na polu walki, dziwili się: „O, jesteś pierwszą dziewczyną na polu bitwy”. Nie mamy systemu, w którym mogłabyś robić jedną rzecz, a innej już nie. Jesteś żołnierzem na stanowisku bojowym, idziesz i wykonujesz zadania. W naszym zespole jest wielu medyków i zawsze jeździmy z wojskiem na misje. Powiedziałabym, że jesteśmy medykami szturmowymi.
W mojej kompanii są tylko żołnierze mówiący po angielsku. Kiedy słyszymy obcy język, okupanci krzyczą, że to NATO z nimi walczy. Jeden z jeńców powiedział kiedyś, że u nich mówią, że wszyscy obcokrajowcy walczący po stronie Ukrainy to czarni i geje. Gadają też, że mamy drony, które mogą przenosić materiały wybuchowe o wadze do 2 tysięcy ton. Słuchamy tego i myślimy sobie: no i niby gdzie to wszystko?
Kiedyś bałam się iść na pole bitwy, więc przyjaciel dał mi drewniany krzyż. „Komukolwiek go dałem, wszyscy wrócili. Kiedy wrócisz, oddasz mi go ”– powiedział. Wróciłam. Dwóch ciężko było rannych, reszta zginęła. Oddałam mu ten krzyż, ale następnego dnia kupiłam sobie własny. Noszę go na kamizelce kuloodpornej.
Nigdy bym nie pomyślała, że większość z nas będzie wierzyć w przesądy
Dożyć zwycięstwa
Przed wojną byłam zakupoholiczką, wydawałam mnóstwo pieniędzy na niepotrzebne rzeczy. Dziś moje życie jest inne, potrzeby materialne zeszły na dalszy plan. Kiedyś uwielbiałem podróżować, teraz mieszkam w jakiejś wiosce, brudna i spocona, ale mnie to nie obchodzi. Jedyne, czego chcę, to dożyć zwycięstwa i cieszyć się spokojnymi wieczorami z rodziną.
Jeśli pozwolimy Putinowi wygrać, nic dobrego z tego nie wyniknie. Nie będzie Ukrainy, a on ruszy na Europę
Polska zostanie zaatakowana – i oczywiście Gruzja, znowu. On chce przywrócić Związek Radziecki, tyle że nie spodziewał się takiego oporu Ukrainy. Nie spodziewał się też, że Ukraina będzie miała tak wielkie wsparcie USA i Europy. Teraz to dla niego kwestia honoru. Nie rozumie, jak Ukraina miałaby go pokonać, dlatego wydaje tak ogromne środki na tę wojnę.
Tak naprawdę Rosjanie nikogo nie lubią. Nas, Gruzinów, nazywają „czurkami” [pogardliwy epitet, używany przez Rosjan w stosunku do ludzi z Kaukazu, Azji Środkowej i innych regionów byłego ZSRR – red.], a Ukraińców – „chochołami”. To rasiści.
Jeśli chodzi o Gruzję, wierzę, że nasze terytoria wrócą do ojczyzny. Mieliśmy już w naszej historii momenty, kiedy coś nam zabierano, ale zawsze to odzyskiwaliśmy

Nie wiem, jak długo potrwa wojna w Ukrainie, sytuacja zmienia się tu z każdą sekundą. Ale to nie może trwać wiecznie. Jeśli będzie zawieszenie broni i podpiszą tylko jakiś rozejm, to będzie drugi Izrael i Palestyna, życie na tykającej bombie. Aż do chwili, gdy jakiś „Iwanuszka” upije się i zacznie strzelać.
Po naszym zwycięstwie pójdę na defiladę z moimi medalami. Mam Złoty Krzyż od Załużnego, dla mnie cenniejszy niż diamenty. Dostałam go za to, że broniłam rannych żołnierzy przed Rosjanami, siedząc przy nich z tym odbezpieczonym granatem.
Wszystkie zdjęcia: archiwum prywatne


Bo puste życie jest gorsze niż piekło
Przed służbą w „Azowie” pracowała jako tłumaczka i sporo podróżowała, była też uczestniczką Rewolucji Godności. Kiedy w 2014 roku jej przyszły mąż dołączył do batalionu „Azow”, postanowiła służyć jako sanitariuszka. Ale on kategorycznie się sprzeciwił. W 2015 roku wzięli ślub. On służył, ona pracowała za granicą, więc widywali się rzadko. W 2017 r. zgodził się, by wstąpiła do wojska. Dołączyła do „Azowa”. Pracowała w służbie prasowej jako fotografka, uczyła żołnierzy angielskiego, adaptowała NATO-wskie podręczniki i współtworzyła międzynarodowy dział „Azowa”. To dzięki niej świat po raz pierwszy dowiedział się o rosyjskich zbrodniach w Mariupolu. Gdy ewakuowano rodziny wojskowych z częściowo już oblężonego Mariupola, mogła opuścić miasto. Ale wróciła.
Trolejbusu nie będzie
– 24 lutego 2022 r. obudził nas alarm – wspomina Maria. – Mąż i ja byliśmy wtedy w bazie w Juriwce, w obwodzie donieckim. Jeszcze tego dnia wraz z innymi żołnierzami przenieśliśmy się do Mariupola, a Azowstal stała się naszą bazą.
Szybko zdałam sobie sprawę, że nauczanie angielskiego nie jest już ważne, że moja wiedza powinna się przydać do bardziej użytecznych celów: opowiedzenia światu o zbrodniach Rosjan w Ukrainie i sławienia czynów naszych bohaterów. Jeździłam więc po Mariupolu, filmowałam wszystko. Później, gdy moją kamerę zniszczyły odłamki pocisków, robiłam zdjęcia telefonem. Byliśmy jak postacie z gry komputerowej, którą cały świat oglądał online, nie mogąc nic z tym zrobić.
Reakcja mieszkańców Mariupola na wybuch wielkiej wojny była dla mnie zaskoczeniem: zdawali się nie rozumieć, co się dzieje. Kiedy widziałam, że mimo ciągłego ostrzału stoją na przystankach autobusowych, czekając na trolejbus, mówiłam im: „Nie będzie trolejbusu ani autobusu. Nie ma prądu”.
Jeździłam po mieście, rozmawiałam z cywilami. Dostarczaliśmy im wodę i jedzenie. Byli przerażeni. Często pytali: „Jesteście armią rosyjską czy ukraińską?”

Pamiętam jak któregoś dnia poszliśmy do meczetu, by sprawdzić, czy nic nie jest kryjącym się tam ludziom, bo w pobliżu był nalot. Naprzeciw nam wyszedł imam. W minarecie leżeli ranni ludzie, wokół ziały ogromne kratery. Nagraliśmy krótki wywiad z tym imamem, który potem wysłałam jego żonie – udało się jej wcześniej opuścić miasto, wyjechała do Turcji. Nie wiedziała, czy jej mąż żyje, bo w tamtym czasie cywile nie mieli kontaktu ze światem. My, wojskowi, utrzymywaliśmy łączność dzięki starlinkom.
Poprosiłam żołnierzy, by robili zdjęcia telefonami wszystkich tych okropieństw, które widzieli. Pamiętam zdjęcia z zatłoczonej kostnicy i tego, jak ludzie chowali zmarłych na swoich podwórkach. Reakcje na śmierć krewnych były różne. Niektórzy nie chcieli uwierzyć, a gdy inni wręcz przeciwnie – mówili ze spokojnym wyrazem twarzy: „Mój syn nie żyje. Jest na tylnym siedzeniu. Co mam zrobić?”. To przez szok.
Pamiętam też, jak Rosjanie ostrzelali szpital położniczy. Wszędzie były fragmenty spalonych ciał, a ja prawie nadepnęłam na zwłoki dziecka. Też było spalone
Bezpieczny bunkier, głęboko pod ziemią
Tego dnia przyszła moja kolej, by się umyć – udawało się nam to robić raz na dwa tygodnie. Woda była z rur chłodniczych. Po wysuszeniu włosów poprosiłam Nastię, by zaplotła mi warkocz. Potem usiadłyśmy, żeby napić się herbaty – i straciłam przytomność.

Gdy się ocknęłam, poczułam, że się duszę. Wokół mnie było bardzo ciemno. Próbowałam wydostać się spod gruzów, ruszyłam w kierunku światła, które majaczyło w oddali. Pewnie to adrenalina mnie uratowała. Myślałam, że wspinam się po workach, ale to były zwłoki. Zaczęłam krzyczeć: „Chłopaki, mamy dwusetki!” [w żargonie wojskowym określenie zabitych – red.].
Zaczęli wykopywać te ciała. Na początku nawet nie rozpoznałam, kim są zabici ludzie, bo śmierć strasznie człowieka zmienia
Nastia umarła. Osłoniło mnie jej ciało i ciało innej siostry. Leżały na podłodze. Ta druga dziewczyna żyła jeszcze przez kilka minut. Próbowaliśmy ją reanimować, ale na próżno. Wróg zrzucił na bunkier KAB-a [ciężka bomba szybująca – red.]. Tylko coś takiego mogło go przebić. Uważaliśmy go za bardzo bezpieczny, był głęboko pod ziemią.
Jeśli umrę, macie mnie zjeść
Wszyscy poczuliśmy się tak, jakbyśmy się w tej Azowstali już żywcem pogrzebali. Nie mieliśmy szans się wydostać. Zrozumieliśmy, że pewnie tu umrzemy. Jeśli nie dziś, to jutro albo pojutrze. Ale cel był jeden: utrzymać Mariupol jak najdłużej i zabić jak najwięcej Rosjan.
Czasami do naszego bunkra przychodził mój mąż. Zostawiał coś smacznego, na przykład cukierka – a ja wiedziałam, że on wciąż jest. Byłam bardzo wkurzona, kiedy kilka razy mnie nie obudził – a potem on był zły, ilekroć szłam do walki. Ale rozumiał, że chciałam walczyć.

W końcu w Azowstali skończyło się jedzenie i lekarstwa. Wszyscy byli już bardzo wychudzeni, wciąż rozmawiali o jedzeniu. Powiedziałam, że jeśli umrę, mają mnie zjeść.
Nie wiedzieliśmy, jak długo jeszcze wytrzymamy, tym bardziej że część zapasów była spalona, a część zasypana gruzem. Ostrzał był nieustanny, pod koniec nie dało się nawet wyjść na zewnątrz.
Bo gdy tylko wychodziliśmy, część z nas natychmiast zamieniała się w „dwusetki”
Jedyną rzeczą, o której wtedy marzyłam, było przytulić się przed śmiercią do męża.
Niewola, czyli suka od angielskiego
Kiedy dotarł do nas rozkaz, że mamy się poddać, nie czuliśmy strachu, chociaż ja do niewoli iść nie chciałam. Po pierwsze dlatego, że jestem kobietą, a po drugie, bo jestem żoną oficera wysokiej rangi – „Karl” był zastępcą „Redisa” [podpułkownika Denysa Prokopenki – red.], dowódcy ds. bojowego szkolenia specjalnego.
No i po trzecie: te moje języki. Rosjanie wrzeszczeli: „Znajdziemy tę sukę, która uczyła wojskowych angielskiego”. Dla nich nauczanie angielskiego było przestępstwem.
Wiedziałam, że mogę być torturowana. I że jeśli wyjdzie na jaw, że brałam udział w bitwach, to będzie mój koniec

Ale był rozkaz od prezydenta, a dowódca wyjaśnił nam, że 80% naszych ludzi to ranni. Mnie i mężam rozdzielili niemal natychmiast. Zabrali nas wszystkich do Ołeniwki. Mężczyzn trzymano w barakach, kobiety w izolatce dyscyplinarnej. Widzieliśmy się z mężem kilka razy, kiedy zabierano nas na przesłuchanie. A raz, chociaż szliśmy ze spuszczonymi głowami i rękami za plecami, pokazaliśmy sobie serduszka.
W niewoli od razu mi powiedzieli: „Maria Mykołajiwna, od dziś już o niczym nie decydujesz”. To było przerażające. Codziennie mówili: „Jesteś brzydka! Jak ktoś tak brzydki może mieć męża? Jesteś głupia!”. Nie mogłam milczeć, powiedziałam: „W moim dossier pewnie macie napisane, że mówię siedmioma językami, więc jak mogę być głupia?” Nie lubili tych moich kpin, a kiedy udawało im się je zrozumieć, płaciłam za to bólem. Podczas przesłuchań ciągle się śmiałam. Wtedy oni jeszcze bardziej mnie bili, bo myśleli, że mi wszystko jedno. Tyle że to po prostu taka moja reakcja fizjologiczna.
Co Rosjanie potrafią robić ludziom
W lipcu zostałam przeniesiona do aresztu śledczego w Doniecku. Tam torturowali mnie psychicznie i fizycznie. Powiedzieli: „Czy wiesz, że w Ołeniwce był atak terrorystyczny? Amerykanie uderzyli tam Himarsem. Nie chcesz wiedzieć, co się stało z twoim mężem?”. „Nie” – odrzekłam. Zdałam sobie sprawę, że nie powiedzą nic dobrego, więc nie chciałam z nimi gadać. Mimo to powiedzieli, że on nie żyje, że Kijowa już nie ma i nie mam dokąd wracać.
Podczas przesłuchań razili mnie elektrodami, bili prętami i kijami z kolcami. Kiedy traciłam przytomność, cucili mnie wodą i znowu bili
Czasami trzymali mnie na przesłuchaniach od siódmej rano do pierwszej w nocy. W celi oglądałyśmy z dziewczynami siniaki i zgadywałyśmy, co je spowodowało – nie miałyśmy innej rozrywki. Ludzkie ciało wydaje się bardzo delikatne, ale niełatwo zabić człowieka. Wiem, że bili nawet chłopaków po amputacjach, w miejscach ran, i szydzili z nich. Rosjanie potrafią torturować na wiele sposobów. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak chorą mają wyobraźnię, co potrafią robić ludziom.
Zdarzało się, że zaciskali ci na głowie worek, a ty musiałaś wbiegać po schodach i śpiewać, choć nie mogłaś nawet oddychać. Jeśli się zatrzymałaś albo potknęłaś, bili cię jeszcze mocniej. Po przesłuchaniu mogli umieścić cię w „szklance” – to mała cela bez toalety, w której czujesz się jak zamurowana żywcem, możesz tylko stać.
Przez to wszystko wiele dziewczyn przestało miesiączkować. Ja nie miałam okresu przez rok
W rosyjskiej niewoli nie masz żadnych praw. Wyobraź sobie, że odkąd trafiliśmy do niewoli, przez sześć miesięcy nie byłyśmy pod prysznicem. Gdy w końcu nam na to pozwolili, rozebrali nas do naga i zmusili do biegania, cały czas trzymając nas na muszce. Dziewczyny płakały, bo myślały, że nas rozstrzelają. Na umycie się miałyśmy tylko trzy minuty. Szczerze mówiąc, będąc w niewoli zazdrościłam tym, którzy zginęli w Azowstali. Bo nie musieli przechodzić przez to wszystko.
Ukrainian Fashion Week
W celi o powierzchni 20 metrów kwadratowych było nas 23. Na pryczach mieściło się do 10 osób, reszta spała na stole, ławce i na podłodze. By skorzystać z toalety, musiałyśmy deptać po ciałach koleżanek. W ciągu dnia nie wolno nam było siedzieć, cały czas stałyśmy, przez co moje nogi bardzo puchły. Przed Bożym Narodzeniem jedna z nich zaczęła gnić. Lekarstw nie było.
Słyszałyśmy, jak facet z gangreną głośno jęczał w celi obok. Z czasem jęki ustały. Umarł
Bardzo się bałam. Bałam się, że albo umrę z powodu gangreny, albo w tych strasznych warunkach utną mi nogę. Jednak któregoś dnia do naszej celi trafiła cywilna kobieta, której pozwolono przynieść nam lekarstwa, między innymi streptocid [lek stosowany w leczeniu chorób zakaźnych i stanów zapalnych – red.]. Podzieliłyśmy się nimi. Mnie wystarczyło raz posmarować rany i na szczęście się zagoiły.

Któregoś dnia to chodzenie w kółko po celi sprawiło, że pomyślałam o Ukrainian Fashion Week. Zaczęłam malować w swojej głowie obrazy. Wyobrażałam sobie kolekcję: dziś założę taką sukienkę, a jutro taką. Czasami nie starczało mi nawet czasu na domyślenie tych obrazów. Taki mój wyimaginowany świat haute cuture, który też pomógł mi przetrwać. Teraz mam marzenie: stworzyć kolekcję i pokazać ją światu
Siłę dały mi też plany na przyszłość i zrozumienie tego, kim jestem. Pojęłam, że kiedy wyjdę na wolność, będę mogła opowiedzieć światu o zbrodniach wroga – w obcych językach.
Ale najbardziej trzymało mnie to, że chciałam mieć dzieci
Pierścionek, którego nie było
Nasi oprawcy ciągle mówili o wymianie – albo o egzekucji. Kiedyś, był środek nocy, zabrali mnie i wywieźli w nieznanym kierunku. Najpierw jedno auto, drugie, potem samolot, a potem znowu auto. Nie wierzyłam, że to wymiana, zresztą miałam zawiązane oczy – taśma przylepiła się do moich włosów i brwi (czasami zrywali ją razem z nimi).
Nie wiedzieliśmy, dokąd nas wiozą. Kiedy do autobusu wsiadł mężczyzna i powiedział: „Chwała Ukrainie!”, pomyślałam, że to głupi żart Rosjan, i jeśli odpowiemy, to znowu nas pobiją.

Długo nie mogłam uwierzyć, że już jestem w domu. Nawet gdy zobaczyłam męża, który został wymieniony we wrześniu, nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę. Przyszedł do nie do szpitala, z kwiatami i pudełkiem, takim na pierścionek. Ale kiedy je otworzyłam, niczego nie zobaczyłam. Pomyślałam, że to sen – albo że mnie oszukuje. Bo kiedy jesteś maltretowana przez rok, przestajesz wierzyć komukolwiek.
A mąż kupił mi pierścionek dwa miesiące po swojej wymianie, na urodziny, które obchodzę 27 listopada – bo miał nadzieję, że do tego czasu zostanę wymieniona. Nosił go cały czas przy sobie – i w końcu zgubił. Stanęło na tym, że kupiłam taki sam.

Przez pierwsze dwa tygodnie byłam jak zombie. Nie chciałam nic robić. Chciałam tylko jeść i spać.
Matka nie urodziła mnie dla wojny
Wróciłam do pracy jako koordynatorka działu międzynarodowego. Jeżdżę na różne konferencje, udzielam wywiadów, opowiadam o tym, co przeżyłam. Musimy o tym mówić, żeby to się już nie powtórzyło. Z marzeń o dziecku nie rezygnuję, chcę też stworzyć własną kolekcję. Po wojnie chciałabym wytwarzać ubrania i mieć własną markę.

Wielu uważa, że wojna nigdy ich nie dotknie. Kiedyś też tak myślałam. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że zostanę żołnierką czy jeńcem wojennym. Moja matka nie urodziła mnie dla wojny. Ale udział w niej to był mój wybór. I wierzę, że gdyby wszyscy się zjednoczyli, wojna mogłaby zakończyć się wcześniej.
Chcę też przekazać ludziom, że po tym wszystkim można żyć. W Azowstali i w niewoli zdałam sobie sprawę, że mogę zrobić o wiele więcej, niż sobie wyobrażałam
Nie można bać się żyć. Dla mnie puste życie, w którym nic nie osiągnęłaś, jest gorsze niż iść do piekła.


Twarze dzieci wojny to twarze nas wszystkich
Iryna Fedorenko – „Semira” jest ukraińską artystką z Mariupola. W ciągu ostatnich trzech lat zorganizowała około 60 wystaw w galeriach i muzeach w Ukrainie, Europie, Stanach Zjednoczonych i Chinach. Jej prace były wystawiane na aukcjach sztuki współczesnej w Londynie i Nowym Jorku, a także w Radzie Najwyższej Ukrainy. Niektóre znajdują się też w prywatnych kolekcjach, w tym dyrektora Muzeum Sztuki Nowoczesnej Andy'ego Warhola i rodziny Warholów.
W grudniu 2019 roku na aukcji charytatywnej „Tabletki” dzieło Iryny, „Skarbonka Rockefellera”, zostało sprzedane za 800 tysięcy hrywien [ok. 80 tys. zł]. Te pieniądze przeznaczyła na sprzęt dla dziecięcego szpitala onkologicznego. W ciągu ostatnich dwóch lat zebrała ponad milion hrywien na cele charytatywne.

Obraz na niemieckim banknocie
– Pomysł namalowania serii obrazów pt. „Dzieci wojny” narodził się zaraz po rozpoczęciu przez Rosjan inwazji, gdy przeprowadziłam się z Ukrainy do Monachium – mówi Iryna. – Pierwsze miesiące były najtrudniejsze. Kiedy uświadomiłam sobie, co się stało, to był mój emocjonalny szczyt. Malowanie stało się sposobem na ucieczkę od stresu, chciałam przenieść swoje myśli i uczucia na płótno. Nie malowałam konkretnych dzieci, każde z nas jest na tych obrazach. To mój sposób komunikowania się ze światem.
Każdy z nas jest w głębi serca dzieckiem i każdy może zobaczyć na tych obrazach emocje, których doświadczał: strach, miłość, zagubienie, nadzieję... Jedna z prac powstała na Wielkanoc. Twarz na niej jest w radosnych kolorach, z nadzieją na świetlaną przyszłość.
Dorośli mogą ukrywać swoje uczucia, zamykać się w sobie. Ale twarze dzieci to otwarte emocje, czystość i bezpośredni przekaz
Jaryna Matwijiw: – Europejczycy poczuli siłę emocji w Pani obrazach. Właśnie zdecydowano, że jeden z nich z ozdobi niemiecki banknot 50 euro. Jak wyglądała selekcja?
Iryna Fedorenko: – Zanim ten obraz został wybrany, miałam już wiele wystaw na świecie. Od marca 2022 r. prezentowałam swoje obrazy w mediach społecznościowych i szybko stały się popularne. Zagraniczni dziennikarze ilustrowali nimi artykuły o wydarzeniach w Ukrainie, a nawet w Ameryce Łacińskiej. Miały ogromną liczbę wyświetleń. W maju odbyły się pierwsze wystawy w Europie, na których pokazano moje „Dzieci wojny” – m.in. w Niemczech, Włoszech (m.in. na biennale w Wenecji) i Belgii. Niektóre z obrazów wciąż podróżują, a ja nie widziałam ich od kilku lat.

Obraz, który znajdzie się na banknocie 50 euro, był pokazywany na co najmniej 30 wystawach. Na jednej z nich, w Niemczech, spotkał się ze szczególną uwagą. Potem dostałam e-mail z informacją: „Twój obraz został wybrany do emisji na banknocie w 2025 r.”.
To nie są ogólnoeuropejskie euro, tylko tzw. regionalne pieniądze. Mogą być używane do dokonywania zakupów na rynku niemieckim, lecz ich wartość jest znacznie wyższa od nominalnej. To będzie emisja limitowana – kolekcjonerzy natychmiast wykupują takie pieniądze.
Ten sam obraz zdobi okładkę książki o Ukrainie, napisanej przez Edoardo Crisafulliego, dyrektora Włoskiego Instytutu Kultury.
Ambasadorka miasta, które zabiła wojna
Czy dramat Mariupola jest Pani osobistym dramatem?
Tak. Mariupol to moje rodzinne miasto. Tam dorastałam, tam ukończyłam szkołę, pierwszy uniwersytet i studia podyplomowe. Wszyscy moi krewni pochodzą z Mariupola, pozostało tam wielu moich przyjaciół, koleżanek i kolegów z klasy. W 2016 roku, po tym jak Mariupol został ostrzelany z wyrzutni Grad, przeprowadziłam się do Kijowa. Ale nigdy nie udawałam, że jestem kijowianinką.
Podtrzymywałam intensywne kontakty z Mariupolem, zwłaszcza że moja mama była bardzo chora COVID-19 i regularnie ją odwiedzałam. Dopiero na tydzień przed wybuchem wojny udało mi się zabrać ją do siebie.
Po zajęciu miasta przez Rosjan zaczęłam dostawać mnóstwo wiadomości od przyjaciół z Mariupola. To były przerażające historie. Do dziś czuję strach, gdy dzwoni telefon. Boję się, że znów te historie usłyszę i nie będę w stanie pomóc
Po wystawach w Europie dziennikarze wypytywali mnie o rodzinne miasto. Ciężko było mi mówić, ale wiedziałam, że to jedyny sposób, by rozpowszechnić informacje o piekle Mariupola. Stałam się ambasadorką mojego miasta, które zostało zabite przez wojnę.

Moja rodzina i ja straciliśmy wszystko, co mieliśmy w Mariupolu. Ale najgorsze jest to, że nie możemy sprowadzić stamtąd wielu osób. Nikt nie podaje teraz oficjalnych danych, ale wiadomo, że liczba ofiar jest tam bardzo wysoka.
Niektórzy po obejrzeniu moich wystaw mówią: „Jestem już zmęczony oglądaniem wiadomości, to tylko wojna”. Są zmęczeni wojną, ale my musimy o niej mówić, i to na różne sposoby – na przykład poprzez sztukę.
Jeszcze nie wiemy, z jakimi mentalnymi i psychologicznymi konsekwencjami będziemy musieli sobie radzić przez wiele lat po wojnie. Wszystko, czego doświadczyliśmy, zapada bardzo głęboko w nasze dusze. Każdy Ukrainiec – w Ukrainie i za granicą – doświadcza nieustannego stresu. Tracimy albo już straciliśmy nasze kręgi przyjaciół, straciliśmy życie, które kochaliśmy, nasze domy. Nie możemy spotkać się z bliskimi, bo są rozproszeni po całym świecie. Wojna przerwała silne więzi między ludźmi, rozerwała relacje. To wielki smutek dla nas wszystkich. Dlatego nie możemy pozwolić, by temat wojny zniknął.
Pani obrazy są sprzedawane na aukcjach w Nowym Jorku i Londynie, trafiają do prywatnych kolekcji. Jest zapotrzebowanie na obrazy o tematyce wojennej?
Większość obrazów z serii „Dzieci wojny” nie jest obecnie na sprzedaż. Rozważam kilka ofert, otrzymałam propozycje zakupu całej serii obrazów. To obcokrajowcy, którzy chcieli kupić także te obrazy, które przekazałam na aukcje charytatywne na rzecz dzieci.
Być może niektóre z tych prac sprzedam, ale większości nie. Chcę, by nadal podróżowały po wystawach – „Dzieci wojny” powstały właśnie w tym celu. To jest to, co mogę teraz zrobić, by informować ludzi na świecie i przyłożyć rękę do naszego zwycięstwa.

Niepotrzebna szklanka i Johhny Depp
Jeden z Pani obrazów znajduje się w prywatnej kolekcji rodziny Andy'ego Warhola. Jak do tego doszło?
W 2018 roku pojechałam na studia do muzeum Warhola. Zaproszenie przyszło od jego siostrzeńca. Jak wiadomo, Warholowie to Rusiny, którzy przeprowadzili się do Ameryki.
To właśnie za sprawą tej podróży zdecydowałam się zostać artystką. Spędziłam dużo czasu z kuratorami, którzy pomagali mi i mnie uczyli.
– Maluję portrety, ale nie potrafię porządnie narysować szklanki wody – żaliłam im się
A oni powiedzieli coś, co bardzo dobrze pamiętam: „A może nie potrzebujesz tej szklanki? Potrafisz rysować portrety w sposób, w jaki inni nie potrafią. To jest to, co musisz rozwijać”.
Ten moment był punktem zwrotnym. Uwolnił mnie od niepewności. Rodzina Andy'ego Warhola odegrała więc ważną rolę w moim życiu.
Kolejnym punktem odniesienia była duża wystawa w Kijowie, w Galerii Mychajła Pożywanowa, byłego burmistrza Mariupola. Jestem mu bardzo wdzięczna, ponieważ to właśnie po tej wystawie zdecydowałam się odejść z biznesu. Bo zdałam sobie sprawę, że to sztuka jest tym, co chcę robić w życiu.
Johnny Depp również ma w domu portret Pani autorstwa.
Wiele lat temu to właśnie dzięki jego portretom nauczyłam się malować. Wtedy było to tylko moje hobby. Wykładałam na uniwersytecie, pracowałam jako bankowiec, dyrektorka różnych firm, a nawet zajmowałam się polityką. Portrety nauczyłam się malować na podstawie twarzy Johnny'ego Deppa, ponieważ w filmach on wygląda zupełnie inaczej niż w rzeczywistości. Starałam się nie tylko oddać jego wygląd, ale także emocje i energię.
Pewnego dnia poszłam na koncert w Monachium, na którym występował. Zobaczyłam go z bliska. Wtedy namalowałam jego kolejny portret. Opublikowałam go, potem został też opublikowany przez amerykańskie wydawnictwo. Później miałam więcej wystaw w Ameryce – aż w końcu przyjaciele Johnny'ego zobaczyli ten obraz i napisali do mnie, że jest świetny, bo udało mi się oddać to, jaki on jest naprawdę, uchwycić jego esencję.
Powiedzieli mi, że to prawdopodobnie jedyny portret, na którym rozpoznali Johnny'ego takim, jakim jest w prawdziwym życiu
Zostaliśmy sobie przedstawieni, potem spotkaliśmy się jeszcze kilka razy. To skromny, głęboki i interesujący człowiek. Jest poważnie zaangażowany w działalność charytatywną, ale nigdy się z tym nie afiszuje. Lubi też malować, grać na gitarze i śpiewać. Od mojego czasu namalowania przeze mnie pierwszego portretu Johnny'ego do naszego spotkania minęło 20 lat.

Wzuj moje buty
Jak udało się Pani osiągnąć taki sukces?
To jak w powiedzeniu: „Wzuj moje buty i spróbuj chodzić w nich tak, jak ja chodziłam”. Miałam pewne zaplecze, wiedzę z różnych dziedzin – a to, że zostałam artystką, ukształtowało mnie jako osobę.
Czasami patrzę na ścieżkę, którą przebyłam, i zdaję sobie sprawę, że muszę po prostu pracować, pracować, pracować. Wszystko inne powstaje wokół tego procesu. Pracujesz, a życie stawia cię w kontakcie z ludźmi, którzy pomagają ci iść dalej. Jeśli mogę komuś pomóc, robię to.
W Mariupolu zniknęło wiele moich obrazów, zwłaszcza wczesnych. Były w prywatnych kolekcjach. Jeden wisiał w biurze burmistrza. Teraz tego wszystkiego już nie ma
W Ukrainie odbywały się wystawy, na które przyjeżdżali różni uczestnicy rynku sztuki i proponowali wspólne tworzenie projektów. W ten sposób pojechałam do Hiszpanii, USA i innych karajów. Niektóre obrazy pozostały w Ameryce. Dziś bardzo się z tego cieszę, bo dzięki temu ocalały.
W zeszłym roku pojechałam na Światowe Forum Ekonomiczne do Davos. Reprezentując organizacje charytatywne spotkałam ludzi, którzy zaproponowali mi zorganizowanie wystawy w Cannes. Miesiąc później miałam wystawę w Cannes.
I tak, krok po kroku, opowiadam światu o Ukrainie.

Zdjęcia: archiwum prywatne


Mój Krym pachnie piołunem
Deportacja i powrót do ojczyzny
Ksenia Minczuk: Jakie są wspomnienia Pani rodziny z deportacji w 1944 r., a potem z powrotu na Krym?
Lerane Chajbułłajewa: Część mojej rodziny opuściła Krym, lecz potem tam wróciła. A rodzina mojego taty trafiła na Syberię (tyle dobrze, że wtedy było lato). Babcia opowiadała mi, że pracowała w tartakach.
W początkowym okresie Tatarów krymskich obowiązywała tam godzina policyjna. Nie wolno było wyjeżdżać poza wyznaczone miejsce bez pisemnego pozwolenia. Dlatego rodzina mojego ojca spędziła zimę na Syberii. Dla nich, jak dla innych Tatarów krymskich, to był strasznie trudny czas – z ciepłego kraju trafić w środek tak surowej zimy...
Dlatego większość tych, którzy zostali deportowani na Syberię lub do Kazachstanu, przeniosła się potem do Uzbekistanu. A kiedy zniesiono godzinę policyjną, zaczęli szukać swoich krewnych – i wrócili.
Minęło 70 lat, lecz wciąż są tacy, którzy nie znają losu swoich krewnych. Istnieją grupy w mediach społecznościowych, na których krymianie wciąż szukają siebie nawzajem
Wróciliśmy na Krym, gdy miałam 8 lat. Był 21 czerwca 1990 roku, cały samolot z Uzbekistanu był pełen Tatarów krymskich: kobiet, dzieci, starców. Mężczyźni wyjechali wcześniej, by znaleźć jakieś zakwaterowanie i zorganizować przeprowadzkę dla swoich rodzin.

Dotarliśmy do wioski w okolicy Dżankoj. Bardzo stary dom, wszędzie wokół chwasty... To był dla mnie kontrast, ponieważ w Uzbekistanie mieszkaliśmy w dwupiętrowym domu na osiedlu typu miejskiego. Czyli – przyjechaliśmy z miasta na wieś. W domu nie było toalety ani łazienki. Tak zaczęło się nasze życie na krymskiej wsi.
Rodzice zawsze powtarzali nam, że musimy się uczyć i dobrze zachowywać, bo według na nas będą oceniać wszystkich Tatarów krymskich. Ale dobrze się stało, że przyjechaliśmy na wieś, bo w przeciwieństwie do miast tutaj do szkół uczęszczały głównie dzieci krymskotatarskie.
W miastach istniała niepisana zasada, by nie sprzedawać domów Tatarom krymskim. Nasi ludzie cierpieli tam z powodu różnych rzeczy.
Znaleźliśmy się w nieprzyjaznym środowisku, zdominowanym przez sowiecką propagandę – chociaż Ukraińcy wspierali powrót Tatarów krymskich. Ludziom na Krymie wmówiono, że kiedy powrócimy, wyrżniemy wszystkich i zabierzemy im domy
Moje babcie powiedziały mi, że sowiecka propaganda o „dziwnych i obcych” Tatarach krymskich była też rozpowszechniana w Uzbekistanie. Lecz kiedy tam dotarli, miejscowi zdali sobie sprawę, że jesteśmy swoi, mamy podobne języki i tę samą religię. Uzbecy bardzo pomogli nam przetrwać. Mama była karmiona piersią przez uzbecką sąsiadkę, bo babcia straciła mleko.
Betoniarka – symbol dzieciństwa
Kiedyś powiedziała Pani, że „dorastała na barykadach”. Co to znaczy?
Przez pierwsze pięć lat na Krymie mieliśmy nieustanne wiece. Nasz dom był jak „baza przeładunkowa” – inni Tatarzy krymscy zatrzymywali się u nas, gdy szukali zakwaterowania dla swoich rodzin. Wszyscy byliśmy aktywni, robiliśmy transparenty, chodziliśmy na protesty, ciągle gdzieś pędziliśmy. To właśnie nazywam „barykadami”.
Każdego roku, 18 maja, obchodziliśmy w Symferopolu Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa Tatarów Krymskich. Zostałam dziennikarką. Zawsze zadawałam sobie pytania, kim jestem, skąd pochodzę, dlaczego tak się stało. Byłam zanurzona w historii, chociaż oficjalnej historii na Krymie nie było, wszystko przekazywano ustnie. W ukraińskich podręcznikach nadal nie ma całościowej historii Krymu ani Tatarów krymskich. Dobrze, że przynajmniej są książki o historii Krymu od ukraińskich prywatnych wydawców.
Nam, Tatarom krymskim, zakorzenienie się zajęło 15-20 lat. Zbudowaliśmy własne dzielnice, na Krymie jest ich 11.
Tatarzy Krymscy otrzymali ziemię, ale bez elektryczności, bez wody – „buduj, co możesz”. Te „kołyski” na granicy działek są dla nas czymś świętym. Oznaczały, że to nasza ziemia i możemy tu mieszkać
Zawsze coś budowaliśmy, betoniarka to symbol mojego dzieciństwa. Mamy nawet powiedzenie, że jeśli na podwórku krymskiego miasta lub wsi stoi betoniarka, to jest to podwórko Tatarów krymskich. W pobliżu Eupatorii Tatarzy krymscy otworzyli sklep z narzędziami i nazwali go „Wieczna budowa”.
Posyłanie dzieci na studia wyższe było u nas obowiązkowe. Wyższe wykształcenie to dla nas świętość. To status, prestiż. Rodzice muszą zapewnić swoim dzieciom jak najlepszy start. Dzięki temu ja, dziewczyna ze wsi, dostałam się na Uniwersytet Symferopolski.
Po etapie zakorzenienia przyszła stabilizacja. Zaczęły się pojawiać firmy, krymskotatarscy deputowani, a Medżlis [Medżlis Narodu Tatarów Krymskich to najwyższy organ wykonawczo-przedstawicielski Tatarów krymskich w okresie między sesjami Kurułtaju Narodu Tatarów Krymskich – red.] w końcu zaczął się liczyć. Krymska Partia Ludowy Ruch Ukrainy liczyła około 2000 członków i prawie wszyscy jej członkowie byli Tatarami krymskimi. Pomarańczowa Rewolucja na Krymie była przez nas wspierana, sama demonstracyjnie nosiłam pomarańczowy krawat. Byliśmy za europejską Ukrainą, ale potem nastąpił rok 2014. Okupacja.

Śmierć bohatera i zdziwienie „wybawców”
Jaki był dla Pani czas okupacji?
Mieszkaliśmy na przedmieściach Symferopola. Pamiętam czołgi i helikoptery latające bardzo nisko nad naszym domem; niedaleko nas znajdowała się jednostka wojskowa. Czułam, że tym razem to nie ćwiczenia, ale coś poważniejszego.
Najważniejszą rzeczą, która wydarzyła się na początku okupacji, była śmierć mojego sąsiada, Reszata Ametowa. Szukaliśmy go przez dwa tygodnie, rozwiesiliśmy w mieście jego portrety ze zdjęciami, zaangażowaliśmy telewizję. Później znaleziono jego ciało, był torturowany... Tysiące ludzi z całego Krymu przyjechało na jego pogrzeb. Tragedia jednej rodziny stała się tragedią całego półwyspu.
<frame>3 marca 2014 r. krymskotatarski aktywista Reszat Ametow udał się na centralny plac Symferopola, aby zaprotestować przeciwko okupacji Półwyspu Krymskiego. To była jednoosobowa pikieta. Został zatrzymany przez tak zwaną krymską samoobronę. Jego ciało, ze śladami tortur i gwałtownej śmierci, zostało odnalezione 15 marca we wsi Zemlianiczne. Głowę miał obwiązaną taśmą, obok leżały kajdanki. Sprawcy wciąż nie zostali ukarani. Śledztwo rzekomo prowadzi administracja okupacyjna. Ukraińskie organy ścigania nie mają dostępu do akt sprawy ani miejsca zbrodni. <frame>

Strasznie się bałam głupoty Rosjan, którzy zaczęli przyjeżdżać na Krym. Nie można było uniknąć kontaktów z nimi, szybko zaczęli podporządkowywać sobie cały półwysep. Nie rozumieli, dlaczego nie są kochani. Byli przekonani, że przybyli, by nas uratować.
Zaczęli zajmować domy na naszej ulicy. Pojawiły się ich sklepy, lecz zatrudniali w nich „tylko Słowian”. Znowu szykany, rewizje i aresztowania. Ale najbardziej szokujące było to, że sąsiedzi zaczęli wywieszać tę trójkolorową szmatę jako swoją flagę.
Żyłam na okupowanym Krymie przez dwa lata. Zbierałam pieniądze dla ukraińskiej armii, mówiłam o nielegalności tego, co dzieje się na półwyspie. W końcu dano mi do zrozumienia, że lepiej będzie, jeśli wyjadę. Wyjechałam w lutym 2016 roku. Mój syn i ja osiedliliśmy się w Irpieniu.
Czibereki, czyli prawda o Krymie
Opuściła Pani półwysep, ale stworzyła wokół siebie krymską atmosferę. Skąd pomysł na własną kawiarnię?
W Kijowie otworzyliśmy nasz pierwszy, krymskotatarski lokal – małą chiberecznię [Tatarzy krymscy nie mówią: „czebureki”, ale: „czibereki” – red.] Nazywał się „Tolu Cziberek”, co oznacza „pełny cziberek”. W tym czasie w Kijowie były również chiberecznie w stylu sowieckim, to dość popularny format fast foodu. Ale te ich duże cziberki miały w sobie niewiele mięsa. Pokazałam kijowianom, że prawdziwy cziberek powinien być pełen mięsa.

W moim lokalu opowiadałam ludziom o Krymie i historii Tatarów krymskich. Postanowiłam, że będę promowała tę wiedzę poprzez chibereki.
Mówienie o Krymie za pośrednictwem naszej kuchni sprawia, że ludzie walą do nas drzwiami i oknami. Zaczynają się interesować, zadawać pytania. Najpierw o to, dlaczego prawdziwy cziberek powinien mieć 15 centymetrów długości, a potem – o nasz powrót po deportacji
Czasami mówią do mnie: „Zapomnij o Krymie, teraz wszystko tam jest prorosyjskie”. A ja im odpowiadam: „Było Imperium Rosyjskie i pierwsza aneksja Krymu. Gdzie jest teraz Imperium Rosyjskie, a gdzie są krymscy Tatarzy? Była też deportacja – za czasów Związu Radzieckiego, w 1944 roku. I gdzie jest ten Związek Radziecki, a gdzie jesteśmy my?”. Tatarzy krymscy przetrwają i tę aneksję, jeśli Bóg pozwoli. Pytanie tylko, jakim kosztem. Bo już teraz jest bardzo wysoki.
W Irpieniu poznałam mojego przyszłego męża, medyka wojskowego. Miałam już wtedy swoje „Krymskie Podwórko” i robiłam obiady dla szpitala, w którym on był leczony. Miesiąc po naszym ślubie nastąpiła inwazja. Nie walczy, bo jest niepełnosprawny, ale ilekroć dowiaduje się o śmierci kolegi żołnierza, długo patrzy na swoją kamizelkę kuloodporną. Wciąż ją ma – wisi na manekinie. Obok leży torba z mundurem i apteczką. Jest gotów wrócić do walki w każdej chwili.
Jest rok 2022, Rosjanie są w Irpieniu. Jak udało się Pani przetrwać?
Babcia opowiadała, że podczas deportacji mieli 15 minut na spakowanie się – musieli więc zabrać tylko najważniejsze rzeczy.
Jeśli jesteś budowlańcem, to bierzesz narzędzia, bo one pozwolą ci się utrzymać. Jeśli krawcową – musisz wziąć maszynę do szycia. Ja zabrałam laptopa – i to wszystko
Ale nie opuściliśmy Irpienia od razu. Przez jakiś czas pomagaliśmy sąsiadom, dostarczając im lekarstwa i żywność. Kiedy czołgi były już na obrzeżach miasta, wyjechaliśmy w konwoju zorganizowanym przez irpieński Kościół biblijny. Potem trafiliśmy do Lwowa.
Lerane, nic nie zmieniaj
Pani „Krymskie Podwórko” ponownie otworzyło swoje podwoje we Lwowie. Jaka jest atmosfera tego miejsca? Kto do was przychodzi? Co serwujecie?
Bez względu na to, co dzieje się w moim życiu, zawsze i wszędzie będę otwierać moje „Krymskie Podwórka” (śmiech). Nawet jeśli będę musiała to zrobić w Papui-Nowej Gwinei.

Kawiarnia znajduje się w historycznym centrum Lwowa. To jedyna kawiarnia halal we Lwowie otwarta przez dziedziców tej kultury. Przychodzą do nas różni ludzie. W Irpieniu to byli głównie uchodźcy wewnętrzni, tęskniący za Krymem. We Lwowie jest wielu młodych ludzi. Wpadają na kawę i bułkę, i mówią: „Opowiedz nam o Krymie i krymskich Tatarach ”.
To dla nich stworzyłam „Muzeum Krymskich Wspomnień”, w którym każdy przedmiot jest w jakiś sposób związany z półwyspem lub Tatarami krymskimi. Dla nich stale aktualizuję moją małą bibliotekę. Jest w niej krymskotatarski elementarz, są książki o historii, o krymskotatarskich obrzędach, bajki, Koran itp.
Mieszkańcy Lwowa są konserwatywni, a restauracje odwiedza wymagająca klientela. Przez ostatnie 20 lat Lwów był liderem w ukraińskiej branży restauracyjnej, przegrywał z nim nawet Kijów. Restauracja „Kryjiwka” robiła furorę. Ale Lwowianie nie chodzą do turystycznych miejsc. Szukają prawdziwego jedzenia.
Dlatego trafiają też do nas. Ludzie z zachodniej Ukrainy rzadko przyjeżdżają na Krym, dla większości z nich jest on nieznany.
A miejscowi są zainteresowani słuchaniem o naszych dysydentach, o ruchu oporu, deportacjach. Cudzoziemcy i wojskowi – również
Nie będę skromna i powiem, że „Krymskie Podwórko” we Lwowie ma 5 gwiazdek na mapie Google. Nie ma ani jednej negatywnej recenzji.
Menu mamy małe. Naszym najpopularniejszym daniem jest jantyk, odpowiedniki czibereka, ale pieczony na suchej patelni. Popularne są również lagman, płow, szurpa, pachława i kawa po krymsku – nasze gastronomiczne specjały krymskotatarskie. Gotujemy w małych kociołkach, dzięki czemu wszystko jest świeże. A w każdą niedzielę gotujemy sekretne danie, którego nie ma w menu. Nasi klienci naprawdę to lubią. Zamawiają nawet z wyprzedzeniem, choć nie wiedzą, co to będzie.

Prowadzenie biznesu w czasie wojny jest trudne. Alarmy przeciwlotnicze, przerwy w dostawach prądu, brak bezpieczeństwa – wszystko ma na nas wpływ. Zatrudniam przesiedlone Ukrainki z Ługańska, Doniecka i Sum. Bywa ciężko, ale bez „Krymskiego Podwórka” sobie nie poradzę. To, co otrzymuję od naszych gości, niesamowicie mi pomaga. Płaczemy i się przytulamy.
To bardzo prosty lokal. Powstał z grantu, więc nie mieliśmy dużo pieniędzy. Jednak Emine Dżeppar, była wiceminister spraw zagranicznych Ukrainy, odwiedziła nas i powiedziała: „Lerane, nic nie zmieniaj. Na Instagramie jest wiele lokali – wyrafinowanych, ale podobnych do siebie. Twój jest, jak żaden inny”.
Na Krymie otworzę „Ukraińskie podwórko”
Osoby wewnętrznie przesiedlone często mówią, że nie mają domu. Pani również jest przesiedleńcem wewnętrznym. Czuje się Pani we Lwowie zadomowiona?
Jestem obywatelką Ukrainy, więc cała Ukraina jest moim domem. Ale całkiem jak w domu czuję się tylko na Krymie. Tam jest moja rodzina.
To twoi ludzie są twoim domem
Najbardziej odczułam to w 2009 roku, kiedy musiałam dużo podróżować po Krymie. Przyjechałam do Sudaku, na ojcowiznę mojej matki, gdzie było pełno Tatarów krymskich. Po Bakczysaraju to być może drugie największe miasto pod względem liczby naszych rodaków. Pamiętam, jak stałam na przystanku komunikacji miejskiej, a młodzi ludzie mówili w naszym krymskotatarskim języku. Potem szłam aleją cyprysową do nabrzeża, a wszędzie grała nasza muzyka. Nazwy restauracji i kawiarni też są w krymskotatarskim. Czuję się tam, jak w domu.
Jak pachnie Pani Krym?
Piołunem. Zielonym na początku czerwca, potem – wypalonym na krymskim stepie. Kiedy byłam dzieckiem, wypasałam owce na polach, więc często czułam ten zapach. A w kwietniu Krym pachnie kwiatami brzoskwini; tata miał niesamowity ogród brzoskwiniowy. Mój Krym pachnie też dojrzałą pigwą. W październiku babcia zrywała pigwy z drzewa, przynosiła je do domu i zostawiała na parapecie. Aromat roznosił się po całym domu. A potem był zapach dżemu z pigwy. I zapach cziberek. Moja rodzina często gotowała jantyki, a czibereki pojawiały się na stole podczas świąt religijnych. No i kawa...

O czym Pani marzy?
By wrócić na Krym i otworzyćn tam „Ukraińskie Podwórko” – z ukraińskimi potrawami. Studiuję teraz ten temat – na przykład co jadła rodzina Iwana Franki. Wszystko, co ukraińskie, powinno zostać przywiezione na Krym, by przypominać ludziom o Ukrainie poprzez smaki, muzykę i tradycje. Zabiorę też moje dziewczyny, które teraz pracują w „Krymskim Podwórku”.
Nasze dziedzictwo jest bardzo bogate – językowe, kulturowe, historyczne, muzyczne, kulinarne. Musimy się go trzymać, musimy je pielęgnować. Być z niego dumni i je ożywiać.

Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Wpłać dotację