Historie
Co tydzień Sestry publikują historie naocznych świadków rosyjskich zbrodni wojennych. Świat musi usłyszeć ich głos, a przestępcy muszą zostać ukarani
Tetiana „Bond” Bondarenko: Różnica między mężczyzną a kobietą na wojnie? Kobieta nie ma prawa popełnić błędu
Tetiana Bondarenko jest aktorką. Przed inwazją grała w kijowskim Teatrze Michajłowskim, pojawiała się w filmach, tłumaczyła angielskie teksty dla ukraińskich kanałów telewizyjnych – i pracowała jako asystentka laboratoryjna w Instytucie Archeologii na Stołecznym Uniwersytecie Kijowskim im. Borysa Hrinczenki. 24 lutego 2022 r. przyszła do wojskowego biura werbunkowego, by wstąpić do obrony terytorialnej. Od jesieni 2022 r. jest na wojnie. Początkowo służyła w piechocie, teraz jest operatorką dronów. Tetiana, pseudonim „Bond”, opowiedziała nam o swoim życiu na wojnie, motywacji i walce z seksizmem w wojsku.
A ty kto? Kucharka?
– Do sił zbrojnych chciałam wstąpić jeszcze przed inwazją – mówi Tetiana. – W 2014 roku, kiedy zaczęły się walki w Donbasie, poszłam do hotelu „Kozackij” na Chreszczatyku, gdzie rekrutowano ochotników na wojnę, i powiedziałam, że chcę wstąpić do jakiegoś batalionu. Mężczyzna, który przyjmował podania, spojrzał na mnie z nieskrywanym sceptycyzmem: „A ty kto? Medyk? Kucharka?”
„Aktorka” – odpowiedziałam.
Myślę, że wyrzucił moją aplikację w chwili gdy opuściłam hotel. Od tamtej pory często nawiedzała mnie myśl, że nic nie robię, podczas gdy inni bronią kraju. Na początku 2022 roku nie miałam wątpliwości, że będzie inwazja, więc w styczniu postanowiłam zgłosić się do obrony terytorialnej. Pomyślałam, że to dobry sposób, by, po pierwsze, przygotować się do wojny, a po drugie – nauczyć się posługiwać bronią, co byłoby przydatne w mojej karierze aktorskiej (zawsze chciałam grać rolę silnych i wojowniczych kobiet).
Wojna na pełną skalę wybuchła akurat wtedy, gdy zebrałam już wszystkie dokumenty wymagane przez obronę terytorialną. Pozostało tylko napisać krótką autobiografię. Zaczęłam ją pisać, jak tylko usłyszałam pierwsze eksplozje za oknem. 22 lutego o 9 rano stawiłam się w biurze werbunkowym ze wszystkimi papierami.
To nie miejsce dla kobiet
– Ludzie często pytają mnie, kiedy podczas wojny tak naprawdę się bałam. Myślę, że wtedy, gdy po raz pierwszy dostałam broń i zrozumiałam, że nie mam pojęcia, jak się nią posługiwać. Bardzo się bałam, że zrobię coś niewłaściwego...
Nasze pierwsze strzelanie było 8 marca. Dla mnie, feministki, to ważna data: dzień, w którym kobiety walczą o swoje prawa
Tego dnia na strzelnicy, mając bronią w ręku, czułam, że robię dokładnie to, co powinnam.
Kateryna Kopaniewa: Kiedy trafiłaś na front?
Tetiana Bondarenko: To nie stało się od razu. Na początku stałam na punkcie kontrolnym niedaleko Kijowa. Przez całą wiosnę szkoliliśmy się z taktyce, materiałach wybuchowych i innych rzeczach. Później poszliśmy do strefy walk, ale przez długi czas byliśmy w rezerwie, 3-4 kilometry od linii frontu. Nasza kompania została wysłana bezpośrednio na front pod koniec października 2022 roku. Wtedy doszło do sytuacji, która była dla mnie wielkim rozczarowaniem.
W kompanii były tylko dwie kobiety: ja i sanitariuszka. I byłyśmy jedynymi, którym w ostatniej chwili nie pozwolono wyjść „na zero” [czyli w strefę bezpośrednich walk – red.]. Dowódca jednostki, do której nas wtedy przydzielono, stwierdził kategorycznie: „Nie bierzemy kobiet na linię frontu!”. Tymczasem połowa mężczyzn z naszej kompanii odpadła na etapie kopania okopów w rezerwie: w obronie terytorialnej było wielu ludzi w wieku powyżej 40 lat, niektórzy z nich mieli problemy z kręgosłupem, inni ze stawami i nadciśnienie. W rezultacie tylko 35 osób było w stanie iść na linię, która miała być obsadzona przez 70 osób. A ja i sanitariuszka – obie wyszkolone i zmotywowane – nie zostałyśmy wzięte, bo jesteśmy kobietami.
Nasz plutonowy przekonywał dowódcę kompanii powietrznodesantowej, że obie możemy walczyć. W końcu dowódca powiedział: „Dobra, bierzcie je. Ale jeśli jutro zaczną płakać, to będzie to twoja wina”
Ale i tak nas nie wzięli. Kiedy napisałyśmy raport do dowódcy, sanitariuszkę wysłał do punktu stabilizacyjnego, a mnie do innej kompanii, na łatwiejszym odcinku frontu. Powiedział, że najpierw muszę tam pobyć, a potem, za kilka tygodni, jeśli sobie poradzę, będę mogła dołączyć do mojej kompanii. Niestety moja kompania na mnie nie czekała – wróg dosłownie ją rozniósł, przeżyły tylko trzy osoby. Reszta to były „trzysetki” i kilka „dwusetek” [ciężko ranni i zabici – red.].
Wtedy powiedziałam mojej matce, że to nie kula wroga zabije mnie na tej wojnie, ale seksizm, który sięga tu granic absurdu. I głupota swoich.
Monopol na bohaterstwo
Jak myślisz, co jest przyczyną seksizmu?
Niestety, to nasza kultura. Armia składa się w 90 procentach z ludzi, którzy jeszcze wczoraj byli cywilami. To przekrój, zwierciadło społeczeństwa, w którym 70 procent mężczyzn odmawia postrzegania i traktowania kobiet jako równych sobie. Myślą stereotypem wpajanym im od dzieciństwa: „Mężczyzna to obrońca, kobieta to opiekunka”. Myślę, że jeśli zrozumieją, że kobiety są silne, inteligentne i mogą wykonywać te same zadania co oni, ich światopogląd legnie w gruzach. Bo jeśli kobieta jest dobrą wojowniczką, oznacza to, że mężczyźni nie mają już monopolu na bohaterstwo.
Jakie metody są skuteczne w walce z seksizmem?
Często widzę, jak niektóre dziewczyny starają się być delikatne i czułe w nadziei, że pomoże im to budować relacje z mężczyznami w wojsku. Wmawiają sobie: „Jeśli będę zachowywać się jak dziewczyna, to prędzej czy później oni staną się dżentelmenami”. Nigdy nie widziałam, by ta strategia działała.
Sama ostro reaguję na wszelkie przejawy seksizmu. Nie boję się, że mnie znienawidzą. Przynajmniej mnie usłyszą
Nawiasem mówiąc, mam dobre relacje z większością kolegów. Na szczęście to odpowiedni ludzie.
Seksizm przejawia się na różne sposoby, zazwyczaj w formie niewłaściwych komentarzy lub żartów na temat kobiet. I często mężczyźni nie doceniają roli kobiet w życiu cywilnym podczas wojny – choć to kobiety opiekują się osobami starszymi i dziećmi. Za to nie ma medali, nagród ani wypłat.
Przeprowadziłam nawet ankietę wśród moich towarzyszy broni, pytając ich, co woleliby robić: zostać w domu z dziećmi, jak ich żony, czy iść na wojnę. Zdecydowana większość wybrała to drugie.
Kiedyś żona jednego z moich kolegów żołnierzy podziękowała mi, mówiąc, że po rozmowie ze mną mąż zaczął zauważać jej „niewidzialną” pracę w domu
Jeśli chodzi o walkę z seksizmem ze strony dowództwa, to możesz na przykład pisać raporty – i ja to robię. Ale to nie zawsze jest skuteczne, bo rozkazy takie jak: „Nie bierzemy kobiet na linię frontu” nie są zapisywane na papierze. Są wydawane ustnie i trudno udowodnić, że seksizm był powodem, dla którego gdzieś ciebie nie zabrano.
Teraz nie jestem już żołnierzem piechoty. Jestem operatorką dronów i tu seksizm jest znacznie mniejszy. Mogę brać udział we wszystkich misjach bez żadnych pytań, chociaż znam operatorkę, której nie pozwolono uczestniczyć w misjach bojowych zimą. Wiele zależy od tego, jakiemu dowództwu podlegasz. To prawdziwy absurd, bo w armii katastrofalnie brakuje ludzi.
Ale dowódcy nadal dzielą ludzi według płci. Dla mnie to jak dzielenie ludzi na przykład według koloru oczu: „Nie wysyłamy niebieskookich na linię frontu, bo są łagodni”.
Nie znam ani jednego zadania na wojnie, z którym kobieta by sobie nie poradziła
Karabin maszynowy to dość ciężka broń, ale wszyscy znamy kobiety, które z powodzeniem obsługiwały takie karabiny. Moja towarzyszka broni, sanitariuszka, ma pseudonim „Mrówka”, bo sama wyciągała z pola bitwy rannych mężczyzn znacznie większych i cięższych od niej. Jedyna różnica między mężczyzną a kobietą na wojnie polega na tym, że kobieta nie ma prawa popełnić błędu.
Jeśli mężczyzna popełni błąd, to jest to coś normalnego, każdemu się mogło zdarzyć. Ale jeśli błąd popełni kobieta, od razu usłyszy, że na wojnie nie ma dla niej miejsca.
Czego chcą kobiety
Dziewczyny na froncie mówią o problemach z kobiecymi mundurami.
W moim batalionie nigdy nie słyszeli o kobiecych mundurach. Mam małą klatkę piersiową, co pozwala mi nosić męskie mundury i koszulki. Ale w naszej jednostce była dziewczyna z krągłościami, dla której męski mundur był prawdziwym problemem. Powiedziano jej, że po prostu nie wie, jak go nosić.
Dziewczęta muszą więc kupować własne mundury. Bielizna wojskowa jest również w tylko męskiej wersji. Spodnie Sił Zbrojnych Ukrainy nie zostały zaprojektowane dla kobiecych bioder, więc są dla nas niewygodne w walce.
Dlatego w 2022 roku kupiłam sobie mundur typu „brytyjka”, z szerszymi spodniami, i żeńską wersję kamizelki kuloodpornej
Jak radzisz sobie z miesiączkami na froncie?
Mam szczęście, bo przechodzę je stosunkowo bezboleśnie. Znam jednak dziewczyny, które mają z tym trudniej, ale i tak robią swoje i nie narzekają. Podpaskę możesz wymienić nawet w ziemiance – po prostu poproś swoich towarzyszy, by się odwrócili. Kiedy ludzie nie mogą opuścić okopu przez kilka dni, załatwiają swoje potrzeby do słoików lub worków. Dotyczy to zarówno kobiet, jak mężczyzn.
Nie czas umierać
Nie boisz się?
Oczywiście, że się boję. Rwę się do bitwy, ale to nie znaczy, że zamierzam biec pod ostrzałem i celowo narażać się na niebezpieczeństwo. W zeszłym roku byłam na pierwszej linii przez trzy dni. Wróg był 200 metrów ode mnie, a kule świstały nad głową dzień i noc. Siedzisz w ziemiance, patrzysz w ciemność i zdajesz sobie sprawę, że granat wroga może nadlecieć szybciej, niż zdążysz go zobaczyć. W takich chwilach działasz na adrenalinie, a ta nie odpuszcza cię jeszcze przez jakiś czas po powrocie do względnie bezpiecznego miejsca.
Jesteś wyczerpana i jednocześnie podekscytowana, bo wiesz, że przeszłaś przez piekło – i przetrwałaś.
Są momenty, w których zakrawa na cud to, że pozostajesz jeszcze przy życiu
Pamiętam sytuację, gdy wróg walił w nas z artylerii, a nasze pozycje obserwacyjne znajdowały się w wąwozie na zboczu wzgórza. Ukrywaliśmy się tam w dołach wykopanych przez Moskali – kopanie ziemianek było niemożliwe ze względu na wszechobecność wrogich dronów.
Miałam wtedy małą, pojedynczą norkę. Prawdopodobieństwo ataku lotniczego na nasze dziury było niewielkie – dotarcie tam było dość trudne. Popadłam w konflikt z dowódcą kompanii, bo wysłał mnie z tej norki na wygnanie, do posterunku kontrolno-obserwacyjnego pomiędzy linią frontu a stałym punktem rozmieszczenia. Zamiast mnie tamto stanowisko zajął inny wojownik. I gdy tak siedziałam w tym punkcie kontrolnym, usłyszałam przez radio, że czołg ostrzeliwuje nasze pozycje. Następna wiadomość była o „dwusetce”. To żołnierz, który był w mojej dziurze, zginął na miejscu.
Co pomaga Ci sobie radzić?
Kontakt z mamą i przyjaciółmi. Ważne jest, by mieć ludzi, z którymi możesz podzielić się tym, co leży ci na sercu. A cygara pomagają mi złagodzić ostry stres. Nie papierosy – cygara. W obronie terytorialnej nauczyli mnie je palić. W tym roku zwróciłam się o pomoc do psychologa i już czuję pozytywny efekt. Motywacja też mi pomaga.
Jak możesz ją zdefiniować?
Kiedy doszło do inwazji, poczułam się, jakbym dostała w twarz. Mój kraj, mój Kijów, został uderzony tak bezczelnie i podle. Chciałam raz na zawsze sprzeciwić się tym, którzy odważyli się to zrobić. I właśnie ro robię teraz.
Pomimo wszystkich trudności, które napotykam, będę bronić tego kraju, ponieważ jest mój. Podczas wojny odkryłam wschód Ukrainy – niesamowicie piękny i już mi bliski.
Jako feministka jestem przyzwyczajona do obrony własnych granic i swoich praw. Więc oto jestem – bronię mojego prawa do bycia sobą w moim kraju, bronię jego i mojej niezależności
Dlatego nawet jeśli coś mi się stanie, jestem spokojna, bo walczyłam o szlachetną sprawę.
Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki
Amerykański pianista, ukraińska poetka i polska skrzypaczka: historia przyjaźni
Pewnego ciepłego wieczoru moja miłość do muzyki zaprowadziła mnie do Filharmonii Narodowej w Kijowie, na festiwal Kyiv Spring Sounds. Zwabił mnie tam Chopin i nazwisko cenionego amerykańskiego pianisty Kevina Kennera, uważanego obecnie za jednego z najlepszych wykonawców dzieł Chopina na świecie. Słynny polski dyrygent Stanisław Skrowaczewski, który współpracował z samym Arturem Rubinsteinem, stwierdził kiedyś, że interpretacje Chopina w wykonaniu Kennera były najbardziej zmysłowymi, jakie kiedykolwiek słyszał.
Są rzeczy, które robimy, bo tak czujemy
Kevin Kenner wspiera Ukrainę od początku inwazji. Przyjechał do Kijowa z USA ze swoją żoną, polską skrzypaczką Katarzyną Cieślik, na jeden koncert. Muzycy zrobili to z własnej inicjatywy i na własny koszt, by Kijów mógł usłyszeć „I Koncert fortepianowy” Chopina w interpretacji Kennera.
– Wszystko, co dzieje się dziś w waszym kraju, jest dla mnie rodzajem kulturowego ludobójstwa. Po prostu nie mogę i nie chcę tego tolerować – powiedział po pierwszej części koncertu. – Do 2022 roku z trudem wymieniłbym może trzech ukraińskich kompozytorów. To wstyd, że nigdy nie słyszałem na przykład o Borysie Latoszyńskim czy Wiktorze Kosence, a to wybitni artyści. Ich twórczość była dla mnie wspaniałym odkryciem i cieszę się, że mogę teraz promować tę muzykę na świecie.
To nas wzbogaca i jasno pokazuje, że Ukraina ma własną tożsamość i kulturę, którą należy chronić
To powiedziawszy, artysta pospieszył do sali, gdzie w drugiej części koncertu Orkiestra Filharmonii Narodowej Ukrainy miała zagrać Borysa Latoszyńskiego (suitę z muzyki do „Romea i Julii” Szekspira).
Jednak zanim rozległy się pierwsze dźwięki, Kevin Kenner niespodziewanie podszedł do mikrofonu i powiedział, że chce przedstawić publiczności ważną dla niego osobę. Drobna, krucha, brązowowłosa dziewczyna podeszła z widowni i rozświetliła scenę uśmiechem.
– Poznajcie Julię. To Ukrainka, którą miałem okazję poznać w czasie wojny. Dziś ona i jej dzieci są częścią mojej rodziny...
W lutym 2022 roku, tuż po rozpoczęciu inwazji Rosji na Ukrainę, Kevin i jego żona postanowili udzielić schronienia jakiejś ukraińskiej rodzinie w swoim mieszkaniu w centrum Krakowa. Kevin poprosił kolegę, ukraińskiego pianistę, o pomoc w znalezieniu rodziny potrzebującej schronienia. W rezultacie do mieszkania muzyka wprowadziła się poetka, pisarka i dziennikarka Julia Bereżko-Kamińska, która wraz z synem i córką cudem uciekła z Buczy.
– Moja żona i ja chcieliśmy pomóc ludziom, którzy stali się zakładnikami tych strasznych wydarzeń – wyjaśnił Kenner. – Są rzeczy, które robimy, bo tak czujemy. ]\Później dowiedzieliśmy się, że Julia jest poetką i pisarką, prawdziwym skarbem ukraińskiej kultury.
Później dowiedzieliśmy się, że Julia jest poetką i pisarką, prawdziwym skarbem ukraińskiej kultury
Poznał Julię sześć miesięcy po tym jak dostała klucze do jego mieszkania. I wtedy ich drogi się splotły – zarówno w życiu, jak w sztuce. Poza wspomnianym koncertem wspólnie zorganizowali w Polsce kilka muzyczno-literackich koncertów na rzecz Ukrainy. Jeden z nich odbył się na Zamku Królewskim w Warszawie. Julia czytała swoją poezję, Kevin grał Chopina i muzykę ukraińskich kompozytorów.
– Dla mnie nasze ocalenie z Buczy i przeprowadzka do Krakowa były jak cud – mówi Julia. – Od początku inwazji wokół miasta toczyły się ciężkie walki. Odgłosy wystrzałów nie ustawały, nie było prądu, wody, gazu. W pewnym momencie dowiedzieliśmy się, że dają nam „zielony korytarz”. Bardzo długo się wahaliśmy, bo dotarła do nas informacja, że ludzie w konwojach są rozstrzeliwani.
Ukrywaliśmy się w piwnicy. 15 marca okazało się, że w samochodzie naszych znajomych jest jedno wolne miejsce i moja dorosła córka zdecydowała się pojechać. Ale utknęli na pięć dni na ulicy Jabłońskiej, na tej samej „drodze śmierci”, na której rozstrzeliwano większość samochodów z uciekającymi. Nie mieliśmy z nią kontaktu. Przez jakiś czas ukrywała się z przyjaciółmi w domu z powybijanymi oknami, potem postanowili się przebić. Udało się, chociaż samochody jadące za nimi zostały rozstrzelane...
To była loteria. Prosiłam Boga, by zesłał mi proroczy sen i powiedział, co robić.
Teraz śni mi się, że stoję w Kijowie na dworcu kolejowym, prawie naga i bosa, na mrozie w środku zimy, a wokół mnie jest mnóstwo ludzi. I budzę się z uczuciem rozpaczy, że jestem tak krucha i bezbronna.
Zostaliśmy we dwoje z synem. Myślałam: zostaniemy, to nasz dom, mamy jedzenie i zapałki. Ale później przyszedł sąsiad i powiedział, że mamy pięć minut na podjęcie decyzji, czy odejść, czy nie. Syn mnie przekonał. Później sąsiedzi powiedzieli mi, że okupanci chodzili od drzwi do drzwi i pytali o mnie.
Kiedy opuszczaliśmy Buczę, ogarnęła mnie fala rozpaczy. Gdzie iść? Co robić? I wtedy poprosiłam: „Boże, zaprowadź nas do ludzi, z którymi powinniśmy być ”. Napisałam o moim problemie na Facebooku
Posypały się oferty: moje dzieci i ja zostaliśmy zaproszeni do Francji, Włoch, Niemiec... I wtedy jeden z moich przyjaciół, muzyk z Kijowa, zapytał: „Chciałabyś pojechać do Krakowa?”. Intuicyjnie od razu odpowiedziałam: „tak”. I wszystko od razu zaczęło wirować, a nieznajomi otworzyli nam drzwi do swojego pięknego mieszkania w centrum Krakowa. W tym czasie byli w Ameryce. Nie bali się wpuścić obcych do swojego polskiego domu.
Kevin i jego żona Kasia stali się naszymi aniołami stróżami. Kiedy w końcu się spotkaliśmy, zabrali nas na wakacje. Wynajęli dom na wsi i spędziliśmy razem ponad tydzień, poznając się. Odpoczywaliśmy na świeżym powietrzu, graliśmy w gry, śmialiśmy się, zorganizowaliśmy nawet z Kevinem koncert. Dzięki naszej przyjaźni zaczął odkrywać ukraińską muzykę najpierw dla siebie, a potem dla swoich studentów [Kevin Kenner pracuje w Frost School of Music na Uniwersytecie w Miami – aut.]. Zaczął też występować w haftowanej koszuli, którą mu podarowałam.
Wizyta amerykańskiego pianisty i jego żony w Ukrainie to spełnienie obietnicy, którą Kevin złożył Julii. Obiecał, że mimo wojny na pewno przyjedzie do Kijowa i zagra dla Ukraińców. I że odwiedzi Buczę, by zobaczyć miejsce, z którego do Krakowa przybyli jego przyjaciele.
– Dużo opowiadałam Kevinowi i Kasi o Buczy – mówi Julia. – Chcieli zobaczyć nasz ogród, dom, bibliotekę i książki, nad którymi pracowałam. I dotrzymali obietnicy, choć bardzo trudno było zorganizować tę wizytę. Bo muzycy tego formatu mają zaplanowany czas co do minuty.
Trzy talerze ukraińskiego barszczu
Przyjechali dzień przed koncertem. Przed wizytą zapytałam Kevina, co ukraińskiego chciałby zjeść. Zamówił barszcz – i zjadł dwa talerze. Naprawdę mu smakował. A potem, kiedy wróciliśmy z wycieczki po Buczy, jeszcze raz poprosił o barszcz.
Kevin odwiedził również Worzel, a w nim Muzeum Historii i Kultury w Domu Uwarowa [gdzie znajduje się wystawa upamiętniająca kompozytora Borysa Latoszyńskiego – aut.]. Zagrał Latoszyńskiego na fortepianie w muzeum, oddając hołd swojemu nowemu ulubionemu kompozytorowi.
Kevin przyznał, że wojna w Ukrainie zmusiła go do zostania, jak określił kiedyś Mścisław Rostropowicz, „żołnierzem muzyki”, walki z rosyjską agresją i dezinformacją
– Odkąd zaczęły się dziać te wszystkie straszne rzeczy, nie wykonuję już rosyjskiej muzyki – mówi pianista. – Namawiam moich studentów i muzyków, których znam, by w swoim repertuarze zastąpili rosyjskich kompozytorów ukraińskimi kompozytorami. Większość pianistów nigdy o nich nie słyszała. W szczególności warto zwrócić uwagę na utwory fortepianowe Wiktora Kosenki, które ze względu na wysoki poziom zasługują na wykonywanie na całym świecie. Myślę, że to świetna okazja, by udowodnić wszystkim, że ukraińska muzyka nie jest drugorzędna. Ona mówi sama za siebie głośniej niż jakiekolwiek słowa.
Moje zainteresowanie Ukrainą podsycił sam Putin, twierdząc, że Ukraina nie jest prawdziwym państwem, a ukraiński język i kultura nie są niczym więcej niż cieniami znacznie czystszego rosyjskiego języka i kultury. To właśnie te skandaliczne twierdzenia wzbudziły we mnie podejrzenia i zainteresowanie ukraińską historią i kulturą.
Poparłem decyzję Międzynarodowej Federacji Muzycznej o zawieszeniu Międzynarodowego Konkursu im. Czajkowskiego. W końcu nie można oklaskiwać rosyjskich muzyków i wychwalać rosyjskiej kultury muzycznej, jednocześnie wyrażając zaniepokojenie, że Rosja próbuje dokonać kulturowego ludobójstwa na swoim sąsiedzie.
Punkt zwrotny w Polsce: już nie stare, a jeszcze nie nowe
Julia Bereżko-Kamińska wróciła do domu rok po ewakuacji z Buczy. Przyznaje jednak, że wciąż marzy o „swoim” domu w Krakowie.
– Nie mogłam przyzwyczaić się do tamtejszego łóżka, dopóki nie kupiłam poduszki podobnej do tej, którą miałam w domu. Musiałam wyobrazić sobie, że jestem w swoim pokoju przynajmniej przez chwilę, zanim zasnęłam – wspomina. – A potem, kiedy wróciłam do Buczy, przez tydzień nie mogłam dojść do siebie: ciągle myślałam o Krakowie. Teraz to także moje rodzinne miasto.
Krakowski dom, w którym Julia i jej dzieci znaleźli schronienie, szybko stał się centrum ukraińskiej kultury
– Kevin i Kasia dali nam możliwość nie tylko mieszkania w nim, ale też zapraszania Ukraińców na wieczory muzyczne i poetyckie – mówi pisarka. – Ten dom ma przestronny salon z dwoma fortepianami. Miesiąc po przeprowadzce do Krakowa zaczęliśmy dawać koncerty i transmitować je na Facebooku.
Napisałam o tym esej zatytułowany „Wspólnota”: jak my, Ukraińcy, będąc w tak trudnej sytuacji życiowej, wróciliśmy do normalnego życia dzięki tym wieczorom muzycznym. Długo baliśmy się żyć, pić wino, nawet skosztować słodyczy, bo wydawało nam się to zbrodnią przeciwko ludziom w Mariupolu, którzy nie mieli co jeść. Poezja i muzyka wyciągnęły nas z tego.
Julia mówi, że tam, w krakowskim mieszkaniu, narodziła się po raz drugi:
– Przywieziono do Krakowa mój tomik poezji „Grawitacja słowa”, który złożyłam w wydawnictwie dwa dni przed wybuchem wojny. Po raz pierwszy książka została zaprezentowana w Polsce. Czułam jednak pewną przerwę w mojej twórczości, jakbym przeżyła to, co stare, a jeszcze nie odkryła w sobie czegoś nowego. W tym samym czasie zmieniło się moje życie osobiste: rozwiodłam się, wyjechałam z Ukrainy i skończyłam czterdzieści lat. Dla kobiety to kluczowy moment, kiedy zdaje sobie sprawę, że nie jest już taka sama, jak była. Ale jaka?
W Krakowie Julia przez jakiś czas nie mogła pisać. Potem eseje zaczęły spływać z jej duszy jak lód.
W pierwszym eseju, „Tramwaj Kraków-Bucza”, Julia opisała, co przeżyła, rejestrując moment powrotu do domu – kiedy ogród kwitł, pies skakał, a kot miauczał na drzewie, którego nie widziała od roku. Wyobrażała sobie, jak biegnie do swojego pokoju, chodzi po domu i spotyka swoje dawne życie:
– Tramwaj często dudnił pod moimi oknami w Krakowie (strawiłam kilka miesięcy na przekonywaniu siebie, że to nie wojna dudni, lecz tramwaj) – uśmiecha się Julia. – Wyobrażałam sobie, że niego wsiądę i zabierze mnie do domu. A kiedy Kevin i Kasia pojawili się na progu naszego domu w Buczy, powiedzieliśmy: „No, tramwaj z Krakowa do Buczy przyjechał!”
Podczas rocznego pobytu w Polsce Julia Kamińska-Bereżko stworzyła kilka książek. Pomysł na zbiór poezji „Wojna rymów”, z wierszami ponad 80 ukraińskich poetów, przyszedł jej do głowy w Krakowie. Tomik został przygotowany, zredagowany i zaprezentowany w Kijowie w maju 2024 roku. Książka „Ukraińcy w Polsce: historia zbawienia”, dzieło Julii powstałe we współpracy z polskim Instytutem Literackim, została przygotowana do publikacji w Krakowie. Z Instytutem Julia stworzyła też książkę „Refleksje o rzeczach najważniejszych”, która jest tłumaczeniem słuchowisk współczesnych polskich autorów na język ukraiński.
Julia ma wiele planów kulturalnych związanych z Polską. Ktoś przecież musi budować te kulturowe mosty między nami
– Dziś czuję ogromną wdzięczność za życie. Po tym wszystkim, co mnie spotkało, zdaję sobie sprawę, że życie jest niesamowitym cudem – podsumowuje. – Dziękuję też Kevinowi i Kasi, którzy przywrócili mi wiarę w ludzi i w to, że dobro musi zwyciężyć.
Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterów
Michał Przedlacki: Przez 18 lat pracy nie spotkałem silniejszego narodu niż Ukraińcy
<frame>Michał Przedlacki jest reporterem, dziennikarzem i fotografem. Od ponad 18 lat pracuje w miejscach dotkniętych wojnami i katastrofami na całym świecie. Przez pół dekady pracował dla Al Jazeera English i CNN. W 2014 roku rozpoczął współpracę z polską stacją telewizyjną TVN przy programie Superwizjer. Od początku rosyjskiej inwazji dokumentuje koszmar, który Rosja rozpętała w Ukrainie. Większość czasu spędził z żołnierzami na linii frontu. Nakręcił serię 15 półgodzinnych reportaży z tej wojny. <frame>
Zawsze tam, gdzie wojna
Widziałem tsunami na Sri Lance, pracowałem w Birmie, Pakistanie, Somalii i Afganistanie, dokąd pojechałem po przejęciu kraju przez talibów – wspomina Michał. – Byłem w tak zwanym Islamskim Emiracie Afganistanu. Afganistan to kraj, który dobrze znam. Mieszkałem tam przez ponad cztery lata i nauczyłem się lokalnego dialektu dari. Podróżowałem po kraju, dokumentując wydarzenia. Właśnie takim dziennikarstwem zajmuję się nieprzerwanie od ponad 18 lat. Przez cały ten czas do Polski przyjeżdżałem maksymalnie na dwa tygodnie, by odwiedzić rodzinę.
W wielu miejscach, w których byłem, napotykałem rosyjski ślad
Widziałem, co Rosjanie robili w Czeczenii – byłem tam pod koniec drugiej wojny rosyjsko-czeczeńskiej. Mieszkałem w Groznym przez prawie rok. Widziałem miasto, które Rosjanie obrócili w popiół i zrównali z ziemią. Widziałem też, co rosyjskie lotnictwo i snajperzy robili w Syrii. Spędziłem tam prawie rok, z czego połowę w okupowanym Aleppo. Rosyjscy piloci celowo zrzucali bomby na budynki mieszkalne, zabijając cywilów. To było to samo, z czym teraz mamy do czynienia w Ukrainie.
Pamiętam rok 2014. Wtedy po raz pierwszy zetknąłem się z rosyjską agresją w Ukrainie. Tak zwane „zielone ludziki”, a w rzeczywistości żołnierze z pskowskiej brygady powietrznodesantowej, wkroczyły na terytorium niepodległej Ukrainy i wsparły separatystów. To był czas, kiedy jako dziennikarze pracowaliśmy po obu stronach linii kontaktu.
Wjechanie na polskim paszporcie na terytorium kontrolowane przez separatystów było ryzykowne, bo oni byli przekonani, że po stronie ukraińskiej walczą tysiące Polaków. Myśleli tak, bo nie mogli rozpoznać akcentu, który czasami słyszeli w radiu podczas rozmów między żołnierzami z zachodniej Ukrainy. Na sam widok polskiego paszportu byli więc wyraźnie zdenerwowani. Niemniej przejechałem przez prawie całe terytorium kontrolowane przez separatystów w obwodach donieckim i ługańskim. Cywile, z którymi rozmawiałem na okupowanych ziemiach, byli przesiąknięci rosyjską propagandą, która na każdym kroku krzyczała o wielkości Rosji. Rosyjscy propagandyści mówili nam, jak to Moskwa troszczy się o miejscowych. Tyle że w rzeczywistości dbała i dba tylko o interesy swoich władców i dyktatorów.
Na wojnie pracuję sam
Dla Rosji nie istnieją żadne zasady prowadzenia wojny. Widzieliśmy to w Czeczenii, Syrii i Ukrainie. Rosjanie po prostu zabijają ludzi. To nie jest wojna, to masowe morderstwo. Główny zabójca, w postaci tak zwanej armii rosyjskiej, ostrzy sobie zęby na Europę.
Wynik wojny w Ukrainie będzie miał ogromny wpływ na Europę, w szczególności na Polskę
Dla mnie jako dziennikarza nie ma nic ważniejszego niż to, co dzieje się w Ukrainie. Dlatego uważam, że moim dziennikarskim obowiązkiem jest informowanie o tym opinii publicznej. Biorę aparat, wsiadam do samochodu i jadę. Pracuję sam.
Nie narażam nikogo na niebezpieczeństwo. Ale działam sam także ze względów praktycznych – bardzo trudno jest dużemu zespołowi dziennikarzy telewizyjnych dołączyć do jednostki, która działa na linii frontu lub jedzie do punktu zero. Zespół dziennikarski to co najmniej jeden dodatkowy pojazd, a na tej wojnie każdy widzi wszystko. Zadaniem reportera jest bycie niezauważonym, a nie stanie się celem. Tymczasem na polu bitwy jest wiele celów. Konwój automatycznie staje się celem. Im więcej pojazdów podróżuje samotnie, tym bardziej prawdopodobne jest, że rosyjskie drony, które je zobaczą, wybiorą inne cele.
Kanapki dla uchodźców
Gdy zaczęła się inwazja, kończyłem montaż reportażu z Afganistanu. Spodziewałem się, że Rosja przejdzie do ofensywy, choć myślałem, że wojna zacznie się przed 30 grudnia 2021 roku.
Początkowo nie wierzyłem, że Ukraina będzie w stanie wytrzymać potężną rosyjską nawałę. Wystarczyło spojrzeć na mapę i porównać wielkości obu krajów, ich populacje, potencjały... Starałem się więc jak najszybciej skończyć to, nad czym pracowałem – i jechać do Ukrainy. To, co zobaczyłem po przekroczeniu granicy, otwarło mi oczy. Niekończąca się kolejka ludzi, w większości kobiet z dziećmi, idących w kierunku Polski. I sznur autobusów z ludźmi. Ten widok wciąż stoi mi przed oczami i chwyta za gardło. Jechałem samochodem pospiesznie zapakowanym pomocą humanitarną. Wiozłem m.in. 200 świeżych kanapek. Co chwilę zatrzymywałem się i rozdawałem je ludziom.
Opuszczając Irpień
Potem był Irpień. To stamtąd nakręciłem swój pierwszy reportaż z wielkiej wojny – „Opuszczając Irpień”, który potem został pokazany w 20 krajach. Oczywiście, zdawałem sobie sprawę z ryzyka. Wiedziałem, że mogę zostać odcięty od reszty kraju i pojmany przez Rosjan.
Były chwile, gdy kule świszczały mi nad głową. Włączałem wtedy kamerę, upewniając się, że nagrywa przynajmniej dźwięk. Tak na wszelki wypadek
Pamiętam, jak 4 marca rozpoczęła się ewakuacja ludzi z miasta, a następnego dnia Rosjanie rozpoczęli potężną ofensywę. Most prowadzący do Irpienia był już wysadzony. Kiedy do niego dotarłem, zobaczyłem kolejkę porzuconych samochodów i ludzi biegnących pod resztkami przęseł, próbujących ukryć się przed ostrzałem.
Tego dnia dotarła tam rodzina z Worzela [osiedle w pobliżu Buczy – red.]. Mąż, żona, córka i syn. Jechali zwykłym, cywilnym samochodem, który Rosjanie ostrzelali. 15-letnia dziewczynka zasłoniła swoim ciałem młodszego brata. Pociski trafiły w ich samochód. Matka została ranna, dziecko było w stanie krytycznym. Uratowało ich to, że ojciec nie stracił panowania nad autem, a pociski nie uszkodziły silnika. Przy moście była tylko jedna karetka wojskowa. Dziewczynka trafiła do niej, a matkę umieszczono na noszach w moim samochodzie – byłem tam dostawczym fordem Transitem. Pojechaliśmy do szpitala wojskowego w Kijowie, po pustych ulicach miasta gnając 140 na godzinę.
Po drodze próbowałem rozmawiać z tą kobietą. Była słaba, szara jak papier, mówiła bardzo cicho.
O dalszym losie jej i jej córki dowiedziałem się już po emisji mojego reportażu „Opuszczając Irpień”. Jeden z widzów napisał do mnie na Twitterze: „Rozpoznałem ojca dziewczynki. Oni żyją”.
Wysłał mi zdjęcie prezydenta Zełenskiego odwiedzającego 15-letnią dziewczynę w szpitalu z bukietem kwiatów i jej ojcem stojącym przy łóżku. Zobaczyłem to zdjęcie i serce mi zamarło. To byli oni
W każdym materiale jest ludzka historia
Moje reportaże składają się z ludzkich historii. W Syrii, w samym sercu miasta, pamiętam wąskie przejście przez terytorium kontrolowane przez rebeliantów. To było jak aleja snajperów XXI wieku [aleja snajperów to nieoficjalna nazwa głównej alei w Sarajewie, która podczas wojny w Bośni i Hercegowinie (1992-1995) była przyczółkiem dla serbskich snajperów – red.]. Po przeciwnej stronie znajdowały się dwa minarety, z których strzelali rosyjscy snajperzy. Na jednym z budynków zawiesili nawet swoją trójkolorową flagę. Każdego dnia na tym przejściu ginęło około 10 osób, przemieszczających się między dwiema dzielnicami. Strzelali im w gardło, klatkę piersiową, serce albo głowę. To byli ludzie opuszczający obszar kontrolowany przez reżim Assada, który mścił się na nich za to rękami rosyjskich snajperów. Ale wśród zabitych byli też kupujący, którzy szli na targ.
Historii związanych z Ukrainą znam wiele. Na przykład taka Ochtyrka w regionie Sum. To miasto, na które Rosjanie zrzucili wszystko oprócz bomby atomowej. Przeżyliśmy straszne chwile. Trudno było na to patrzeć i zrozumieć, co stało się z cywilami, których świat zawalił się w jednej chwili.
Zadbane domy, plany na przyszłość, codzienne troski i radości ich dzieci – wszystko to zostało zniszczone w jednym momencie. Świat musi zrozumieć, że jeśli Rosja pójdzie dalej, wielu Europejczyków przekona się, że ich życie zawali się w ten sam sposób
Bez ostrzeżenia, w jednej chwili. W momentach gdy ludzie potrzebowali pomocy, odkładałem kamerę i mikrofon. Oczywiście mogłem po prostu wszystko sfilmować, ale wtedy pojawia się pytanie: „Kim jesteś?”.
Tak było w Kupiańsku, w obwodzie charkowskim. Kiedy przyjechaliśmy do miasta, miała się odbyć ewakuacja. Ludzie stali już ze swoim dobytkiem, ale z powodu silnego ostrzału pojazdy nie przyjechały. Udało mi się ewakuować 15 osób moim samochodem. Sfilmowałem wtedy tylko jeden rozdzierający serce moment: gdy starsza kobieta siedząca obok mnie poprosiła o telefon i zadzwoniła do jednego z członków swojej rodziny. Powiedziała, że żyje. Jej bliscy nie wiedzieli, co się z nią stało, przez prawie sześć miesięcy, bo terytorium, na którym mieszkała, było pod okupacją.
Najbardziej przerażające jest widzieć niebezpieczeństwo i zwierzęcy strach w oczach dzieci, które pod wpływem skrajnych emocji nie potrafią kontrolować swoich ciał.
Pracując z wojskiem, nie możesz przeszkadzać
Kontrofensywa w Zaporożu była objęta embargiem informacyjnym. Dzięki moim wcześniejszym raportom i zaufaniu wojska otrzymałem zgodę na dokumentowanie tych historycznych wydarzeń. Oczywiście, jednym z warunków było to, że materiał powinien zostać opublikowany półtora do dwóch miesięcy po jego nakręceniu. To była gwarancja, że Rosjanie nie zaczerpną z mojego filmu ważnych informacji, które mogłyby zaszkodzić Ukraińcom. To, co robimy, nie jest newsem. Relacjonujemy historię w dłuższej formie – w formie reportażu telewizyjnego.
Przyjechałem do 68 brygady w Błahodatne, spędziłem tam kilka dni. Najbardziej poruszyła mnie historia Andrija Onistrata, dowódcy tak zwanych „Szerszeni Dowbusza”. Onistrat jest znanym w Ukrainie biznesmenem i bankierem. Podczas wojny prowadził na YouTube popularny kanał o bankowości. Kilka dni przed naszym spotkaniem stracił syna, który służył razem z nim. Uderzyło mnie, że w jednej chwili stał się jakby nieśmiertelny. W Blahodatne, otoczonym walkami i ogniem, był jedyną osobą, która jeździła nieopancerzonym pick-upem.
Oczywiście, filmując na linii frontu staram się nie przeszkadzać wojsku. Zanim gdziekolwiek pojedziesz, musisz też przynajmniej trochę poznać teren, by wiedzieć, gdzie uciekać i gdzie się ukryć w razie niebezpieczeństwa. Poza tym musisz być stale gotowy na ostrzał.
Raz na jakiś czas musisz zacisnąć zęby i przezwyciężyć własny strach – zwłaszcza gdy nie możesz w żaden sposób wpłynąć na sytuację
Na przykład gdy jedziesz opancerzonym samochodem, wiedząc, że Rosjanie cię widzą. Ale szczęście i strach nie działają na mnie paraliżująco. Wierzę w szczęście, bo bez niego nie da się przetrwać na wojnie.
W ciągu dwóch lat przygotowałem 15 półgodzinnych reportaży z ogarniętej wojną Ukrainy. Wyemitowaliśmy siedem i pół godziny materiału w telewizji. Chcę zrobić jasny, aktywny, telewizyjny reportaż, bez gadających głów w kadrze. Trzynaście z tych reportaży zostało już zaprezentowanych widzom, dwa zostaną pokazane jesienią. Jeden z nich opowiada o kobietach, które chwyciły za broń i poszły walczyć przeciwko Rosjanom. Drugi o Polakach, którzy oddali życie, broniąc Ukrainy.
Jestem wdzięczny, że żyję
Dziś niestety nie jestem w Ukrainie. Pod koniec marca miałem poważny wypadek samochodowy. Sprawca uderzył w mój samochód z dużą prędkością, niczym pocisk. Przechodzę rehabilitację. Na razie nie mogę chodzić, od ponad trzech miesięcy poruszam się na wózku inwalidzkim. Ale wierzę, że stanę na nogi. Mam nadzieję, że wrócę do Ukrainy, by zrobić więcej reportaży.
Zawsze miałem szczęście. Zdaję sobie sprawę, że to, co mnie spotkało, nie było przypadkiem. Dola w końcu mnie dopadła, ale jestem jej wdzięczny, że żyję
Bo to był taki wypadek, jakich ludzie nie przeżywają. Słyszałem od kilku lekarzy, że miałem dużo szczęścia. Uratowało mnie wiele okoliczności. Straż pożarna była 500 metrów dalej, helikopter przyleciał bardzo szybko, a szef szpitala, chirurg, który był wtedy poza pracą, zgodził się przeprowadzić bardzo skomplikowaną operację. Jednak najważniejsze jest to, że syn, który podróżował ze mną, nie odniósł poważnych obrażeń. Zawsze staram się uspokoić moją rodzinę, nie opowiadam im smutnych i przerażających historii. Osobną sprawą jest to, że mamy do siebie zaufanie.
Świat powinien uczyć się od Ukraińców, jak walczyć
Nie ma takiej armii w Europie, a może i na świecie, jak armia ukraińska, tak doświadczonej i przeszkolonej. Świat powinien uczyć się walczyć od Ukraińców. Powstrzymanie tak gigantycznego kraju-agresora z praktycznie nieograniczonymi zasobami jest niemal niemożliwe. A ukraińskie wojsko to robi. Tak, świat daje broń, ale oni nie walczą tylko za siebie. Ukraińcy wykazali się wielką odwagą na polu bitwy. W ciągu 18 lat reporterskiej pracy nie widziałem narodu silniejszego niż oni. Przyjęli wyzwanie Rosjan i ich niszczą.
Jeśli Rosja dotrze do granic Unii Europejskiej, to Unia upadnie. Nie stanie się to z dnia na dzień. Moskwa jest zdeterminowana, by iść naprzód
Jeśli przyszłość naszych dzieci jest dla nas ważna, musimy zrozumieć, że Rosja jest już na wojennej ścieżce z Europą i nie zatrzyma się na Ukrainie. A jeśli uda się jej podbić Ukrainę, z pewnością zaatakuje kraje bałtyckie. A przecież to Unia Europejska, część NATO. Rosja chce rozszerzyć swoje terytorium, pokazać światu, że jest silniejsza. Wróg, z którym mamy do czynienia, chce naszego terytorium, naszego świata i naszej przyszłości.
Jasne: świat jest coraz bardziej zmęczony wojną. Dzieje się tak również dlatego, że żyjemy w środowisku względnego bezpieczeństwa. Większość ludzi nie wierzy, że ta wojna może dotrzeć do naszych granic. Świat musi powstrzymać Rosję w Ukrainie. Powinien dostarczyć wszelką niezbędną broń w odpowiednim czasie. Ciągłe opóźnienia kosztują życie tysięcy ukraińskich żołnierzy i cywilów.
Przeciągamy tę wojnę, ponieważ politykom stojącym na czele państw europejskich czasami brakuje odwagi
Skupiają się na tym, co tymczasowe. Koncentrują się na perspektywie krótkoterminowej i utrzymaniu elektoratu przez kolejne cztery lata. Tymczasem na horyzoncie jest cenniejsza nagroda – pokój, przynajmniej na najbliższe 40 lat.
Chociaż Ukraina może nie odzyskać każdego kilometra kwadratowego swojego terytorium, z pewnością będzie miała wystarczające wsparcie ze strony świata i będzie mogła ustalić własne warunki. Pokój, który zadowoli przede wszystkim Ukrainę, będzie wielkim zwycięstwem. Musi to być pokój, który Ukraińcy akceptują i którego chcą, a nie narzucony przez jakieś geopolityczne rozdawnictwo. Bo na tym polega suwerenność państwa. Jeśli to popieramy, musimy być z Ukrainą do końca.
Zdjęcia z prywatnego archiwum
Z Wall Street na front
Pracowała dla jednego z największych banków inwestycyjnych na świecie – Morgan Stanley, miała bardzo ambitne plany. Jednak gdy wybuchła wojna na pełną skalę, najpierw zajęła się wolontaruiatem, a potem rzuciła wszystko i wróciła do Ukrainy. Dziś Wiktoria Honczaruk ma 23 lata, nosi pseudonim „Tori” i jest medykiem pola walki w batalionie „Szpitalnicy”. Każdego dnia ratuje rannych żołnierzy.
Podbój Ameryki
Pochodzę z małego miasteczka Baraniwka w obwodzie żytomierskim. Dorastałam w zwyczajnej rodzinie, moja matka była nauczycielką, a ojciec robotnikiem – opowiada nam Wiktoria. – Kiedy miałam 13 lat, zdecydowałam, że nauczę się angielskiego. Uczyłam się z korepetytorami, oglądałam różne kursy, aż któregoś dnia usłyszałam, że można otrzymać stypendium na roczne studia za granicą. Gdy tylko skończyłam 15 lat, pojechałam do Teksasu w ramach programu wymiany kulturowej FLEX. Po powrocie do Ukrainy ukończyłam szkołę średnią i przez rok studiowałam na jednym z europejskich uniwersytetów. A potem spełniłam swoje marzenie i wstąpiłam na Minerva University w Kalifornii.
Zainteresowała mnie tam nietypowa metoda edukacji: co semestr jako studenci wyjeżdżaliśmy do innego kraju. Celem było zdobycie nie tylko wiedzy, ale też zdolności do adaptacji i pracy w różnych środowiskach. I tak udało mi się poznać Niemcy, Wielką Brytanię, Indie... Zrobiłam dwa kierunki studiów: programowanie i finanse. Po studiach zostałam zaproszona do pracy w Morgan Stanley, jednym z największych banków inwestycyjnych w Ameryce.
Pracowałam w Nowym Jorku na Wall Street. Miałam w głowie jasny plan kariery na następne dziesięć lat. Marzyłam o pracy w bankowości inwestycyjnej
Po zdobyciu pewnego doświadczenia planowałam pojechać do Ukrainy i założyć fundusz venture capital, by pomagać obiecującym ukraińskim start-upom. Rozumiałam wyzwania, które przed nimi stoją, wiedziałam, że trudno im zdobyć pieniądze na swoje projekty. Dlatego wielu z tych przedsiębiorców albo porzucało swoje marzenia, albo przenosiło się do innych krajów. A ja chciałam, aby utalentowani i obiecujący ludzie pozostali w Ukrainie. To były moje wielkie plany.
Nie swoje życie
Kiedy wybuchła pełnoskalowa wojna, w San Francisco, gdzie pracowałam w przestrzeni coworkingowej, był jeszcze 23 lutego. W pewnym momencie zaczęłam otrzymywać wiadomości jedna po drugiej: „Kijów jest bombardowany”. „Jak się masz?” „Zadzwoniłaś do rodziców?”. Nie rozumiałam, co się dzieje i powiedziałam do innych w sali: „Wybaczcie, ale chyba stało się coś bardzo poważnego”.
Moją pierwszą myślą było: natychmiast wracam do domu. Ale po rozmowie z rodzicami zmieniłam zdanie. Musiałam skończyć studia, wkrótce miałam obronę pracy dyplomowej. No i pracowałam na dwa etaty – moi rodzice nic wtedy nie zarabiali. Mama wstąpiła do obrony terytorialnej, tata do sił zbrojnych, a starsza siostra zgłosiła się na ochotnika do batalionu Azow.
Od razu zaczęły się pojawiać różne potrzeby związane z wojskiem, więc się na nich skupiłam. Kupowałam wszystko, czego potrzebowały jednostki moich bliskich, i wysyłałam to do Ukrainy. Tak było przez pierwsze sześć miesięcy inwazji. Kiedy sytuacja się w miarę ustabilizowała, zdałam sobie sprawę, że nadszedł czas wrócić do domu.
Bo chociaż w tamtym czasie w Ameryce było mi idealnie, nie czułam, że żyję tam swoim życiem
Pracowałam z klientami, o współpracy z którymi nigdy nawet nie marzyłam, z potężnymi firmami technologicznymi, mieszkałam na Manhattanie. To było jak życie w filmie.
Było jednak jedno wielkie „ale” – wojna w moim kraju. Nie mogłam cieszyć się tym wszystkim, gdy wróg szalał w Ukrainie. Z jednej strony decyzja była logiczna, ale z drugiej wszystko, na co pracowałam przez te wszystkie lata, poszło za jej sprawą na marne. Pod koniec grudnia 2022 r. zamknęłam wszystkie swoje interesy w USA i wróciłam do Ukrainy. Moja mama bardzo mnie do tego zniechęcała, więc na początku powiedziałam jej, że przyjeżdżam tylko na wakacje. Ale z czasem zdała sobie sprawę, że to nieprawda.
Z Manhattanu na wojnę
Jestem wolontariuszką, nie otrzymuję wynagrodzenia, służę w batalionie medycznym „Szpitalnicy”. Jeszcze będąc w Ameryce wiedziałam, że chcę do niego dołączyć. By to zrobić, musiałam wziąć udział w kilku kursach medycyny taktycznej, później „Szpitalnicy” zaprosili mnie na swoje szkolenie. Nie było trudne. Ogólnie rzecz biorąc, zawsze przygotowuję się na najgorsze, a potem jest łatwiej.
Oprócz medycyny był też trening fizyczny i testy wytrzymałościowe. Na przykład śpimy, a tu o trzeciej nad ranem budzi nas krzyk: „Macie dwie minuty na przygotowanie się, pełna gotowość bojowa!”. I zabierają nas gdzieś na pole. Są tam fajerwerki, petardy i granaty. Musisz przeczołgać się kilkaset metrów do rannych, szukać ich, wyciągać – a to wszystko w krzyku i upokorzeniu. I nie możesz dać się zmylić, nie możesz zostawić rannych.
Pracuję przy ewakuacjach. Nie pamiętam mojego pierwszego dnia na służbie. Nie był szczególny. Ranni byli lekko ranni lub już ustabilizowani
Dobrze pamiętam zdarzenie sprzed roku. Jechaliśmy nocą samochodem z czterema rannymi, ich stan był już ustabilizowany. Po drodze musiałam zrobić im zastrzyki. Nie spaliśmy od kilku dni, byliśmy zdenerwowani, a artyleria ostrzeliwała nas z obu stron, wokół wiele eksplozji. I wtedy jeden z rannych, któremu już amputowano rękę, widząc strzykawkę z igłą zaczął krzyczeć, że bardzo boi się zastrzyków i żeby go nie kłuć. Inny szukał czegoś w plecaku. Wszystko to mnie zirytowało i powiedziałam: „Tak, pokaż mi swoje ręce i nogi. Zrobię ci zastrzyk i nie obchodzi mnie, co o tym myślisz”. I w tym momencie mężczyzna, który grzebał w swoim plecaku, wręczył mi tabliczkę czekolady. To było takie miłe.
To niesamowite, że w nawet takich sytuacjach żołnierze zachowują człowieczeństwo i życzliwość. Prawie się wtedy popłakałam, chociaż zawsze staram się jakoś trzymać. Staram się skupiać na swojej pracy, jednak nie zawsze mi wychodzi. Kiedyś do mojego samochodu wsiadł 18-letni chłopak. Przez 15 godzin miał na ramieniu opaskę uciskową – tak wysoko, jak to tylko możliwe. Spojrzał na mnie i zaczął płakać, mówiąc: „Nie odetną mi ręki, prawda?”. Niestety, nic nie dało się zrobić. Nie jesteśmy czarodziejami.
Przekleństwo chińskich apteczek
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy wraz z moim amerykańskim przyjacielem, z którym pracowaliśmy w załodze, było sprawdzenie u żołnierzy apteczek pierwszej pomocy. Byliśmy przerażeni. W tym czasie dosłownie żaden żołnierz nie miał choćby jednej porządnej opaski uciskowej. Chińskie apteczki, które mieli, nie nadawały się do warunków bojowych. Trzeba je było wyrzucić. Za własne pieniądze kupiliśmy porządne, wojskowe. Nie mieliśmy czasu na użeranie się z dowództwem, które je wydawało, bo stawką było życie żołnierzy.
Zdarzały się też przypadki, że ewakuowano z pola walki ciała żołnierzy z chińskimi opaskami uciskowymi, które nie tamowały krwawienia. Najpewniej to przez nie ci żołnierze umierali, bo nie było żadnych innych obrażeń. Takie sytuacje wciąż się zdarzają. Czasami przyjaciele wysyłają zdjęcia ciał, które zabrali z pola bitwy – i na nich też są chińskie stazy.
Kolejna bolesna sprawa: brak medyka bojowego na pozycjach. Osoby, która nosi ze sobą plecak medyczny. W większości jednostek takich medyków nie ma
Dlaczego amputacje są tak częste? Pierwszym powodem jest nieprawidłowe założenie opaski uciskowej. Drugim jest to, że żołnierz musiał czekać na pomoc przez zbyt długi czas. Ludzie widzą krew na ramieniu, zakładają stazę, mija 10 godzin i ręka lub noga zostaje amputowana. A trzecim – że czasami żołnierz nie wie, czy w ogóle potrzebuje opaski uciskowej.
Wojna zmienia wszystko
W czasie wojny zmieniły się moje priorytety i wartości. Zdajesz sobie sprawę, że nie ma nic ważniejszego niż ludzkie życie. Wszystkie codzienne problemy schodzą na dalszy plan. Sytuacja staje się szczególnie dotkliwa, gdy odchodzą bliskie ci osoby. Nigdy nie żałowałam swoich wyborów i decyzji.
Nie mam czasu tęsknić za dawnym życiem
Myślę, że osoba, która była na wojnie, nigdy nie będzie w stanie wrócić do życia, jakie mieliśmy przed inwazją. Przynajmniej moralnie. Wszyscy musimy się zjednoczyć i pracować na zwycięstwo.
Bo cokolwiek się stanie, picie lawendowej latte we Lwowie do naszego zwycięstwa się nie przyczyni. To wstyd, ale czasami mam wrażenie, że w kraju nie ma wojny. Że ona istnieje tylko dla mnie, moich walczących braci i sióstr. Myślę, że Rosja właśnie to próbuje osiągnąć: sprawić, by ukraińscy cywile coraz bardziej abstrahowali się od wojny. Niektórzy ludzie nie rozumieją, że jeśli naprawdę nam nie pomogą, czołgi pojawią się nad Dnieprem w ciągu kilku godzin. Linia frontu jest bardzo blisko, Charków wciąż jest zagrożony.
Plany? Nie lubię teraz mówić o planach na przyszłość. One będą po wojnie. O ile dla mnie będzie jakieś „po wojnie”.
Zdjęcia z prywatnego archiwum
Mojsej Bondarenko – skrzypek na froncie
24-letni Mojsej Bondarenko służy w armii od początku inwazji. Był sanitariuszem, teraz jest piechurem. W jego życiu jest jedna stała rzecz: gdziekolwiek się pojawi, jego skrzypce są z nim. Gra na nich nawet na linii walk. Pod filmami w mediach społecznościowych, na których odziany w mundur czaruje zmysłową muzyką, ludzie z całego świata zostawiają tysiące polubień i komentarzy. Jego graniem zachwycił się nawet sam Anthony Blinken.
Muzyk kończy właśnie charytatywną trasę koncertową po Europie. Rozmawiamy z nim przed koncertem w Krakowie.
Nigdy nie gram dla siebie
– Poszedłem na wojnę drugiego dnia inwazji – mówi Mojsej. – Bardzo się bałem (i szczerze mówiąc, nadal się boję). Miałem 22 lata, wcześniej tylko grałem na skrzypcach, podróżowałem po kraju, dając występy. A tu musiałem zrobić coś prawdziwie męskiego i ustawić całe swoje życie w kierunku, z którego nie ma odwrotu. Jedyną rzeczą, która była w tym przyjemna, było poczucie, że to być może jedno z najbardziej właściwych i fundamentalnych działań w moim życiu jako mężczyzny. W tym sensie czułem się spełniony.
Myślę, że motywowało mnie pragnienie, by poczuć się kimś ważnym. Pomyślałem: czy to naprawdę moment, w którym mogę się wykazać? A potem straszne wydarzenia, które działy się jedno po drugim, stały się dla mnie czynnikiem wzmacniającym. Bucza, Irpień...
To jak 2 plus 2: dzieje się coś strasznego, a ty idziesz to powstrzymać
Ksenia Minczuk: Kiedykolwiek żałowałeś tego wyboru?
Mojsej Bondarenko: Często o tym myślę, zwłaszcza gdy w wojsku robi się jakieś gówno. Mówię sobie: „Gdybym tylko wiedział, jak to możliwe” – a potem zdaję sobie sprawę, że to wszystko jest naturalne. Bo armia to wielka maszyna, która działa podczas wojny, a wojna wymaga wielu zasobów. I jak każda maszyna, armia ma wiele niuansów.
Służyłeś jako medyk przez rok, potem zostałeś przeniesiony do 59 brygady piechoty. Od tego czasu zajmujesz się pomocą moralną i psychologiczną w jednostce „Desant kulturowy”. Czyja to była decyzja?
Nie moja. Czasami nie należysz do siebie. Ale jestem bardzo szczęśliwy, że dołączyłem do 59 brygady i zostałem żołnierzem piechoty. Zwykłym żołnierzem, który wykonuje różne zadania, od czyszczenia latryny po misje specjalne.
Mam nadzieję, że w trzecim roku służby jestem już mniej więcej dla armii zrozumiały. Bo ona jest zrozumiała dla mnie. Każdego dnia coś się tutaj zmienia i trudno zrozumieć, co dokładnie, gdy sam jesteś częścią tego mechanizmu. Z zewnątrz słyszysz jedno, wewnątrz widzisz drugie, a ludzie, którzy mają wpływ na zmiany, widzą to ze swojej strony – strategicznie. Ja jestem tylko żołnierzem piechoty.
Kim trudniej być: medykiem pola walki czy piechurem?
Jestem szeregowym żołnierzem piechoty. Fajnie brzmi: „szeregowy piechur” (śmiech).
Nieważne, ile okopów wykopałem, ile ćwiczeń przeszedłem, na ilu trudnych pozycjach byłem – wciąż nie pracowałem tak ciężko, jak powinienem. Z powodu skrzypiec
Jestem wykorzystywany jako działacz kulturowy. Moja służba jest różnorodna – i to jest naprawdę bardzo cenne, ponieważ służba jest długa, monotonna, wymagająca psychicznie i fizycznie. A ja miałem szczęście. Cieszę się, że mogę być przydatny również z moimi skrzypcami.
Czy to prawda, że towarzysze broni proszą Cię, byś grał dla nich wieczorami? Że są nawet gotowi pracować za Ciebie, byś tylko „porozciągał palce”?
Tak naprawdę to dzięki moim braciom gram na skrzypcach. Oni są powodem tego wszystkiego. Rzeczywiście często mówią: „Nie rób tego. Będziesz miał jeszcze czas na kopanie. Idź poćwiczyć i zagraj dla nas wieczorem”. Są moją nową rodziną. W trzecim roku służby moi bracia stali mi się bardzo bliscy.
Jak wyglądają Twoje koncerty na froncie?
Koncert może zdarzyć się wszędzie. Jeśli to lądowisko, przycupują gdzieś na zimnie, a ja zaczynam grać. Dla całego desantu. Gram też w ziemiankach. Gram wszędzie i przez cały czas, bo możliwość słuchania skrzypiec na froncie jest dla chłopaków bardzo cenna.
Nigdy nie zamawiają niczego konkretnego. Na froncie docenia się wszystko, co jest związane z kulturą i kreatywnością, bo to odpoczynek. A ja zawsze gram to, co lubię.
A co lubisz dla nich grać?
Może to zabrzmi dziwnie, ale bardzo lubię grać Billie Eilish. I oczywiście ukraińskie piosenki. Z melodyjnego punktu widzenia Billie Eilish jest bardzo piękna. Uspokaja mnie i inspiruje. Czuję się lepiej.
A kiedy jesteś sam?
Nigdy nie gram dla siebie. W samotności mam tylko próby.
Mojsej i Ołeh Skrypka
Trudno leworęcznemu nauczyć się gry na skrzypcach?
Dla mnie nauka gry na skrzypcach nigdy nie była pracą czy czymś trudnym. Granie zawsze sprawiało mi ogromną przyjemność.
Ciągle się uczę. Nie sądzę, że potrafię wystarczająco dużo. Zawsze jest coś, czego nie umiesz
Na przykład ostatnio nauczyłem się „Melodii” Myrosława Skoryka. Jest trudna technicznie, nigdy wcześniej nie grałem niektórych rzeczy na skrzypcach w ten sposób. A Skoryk dał mi możliwość spróbowania tego w inny sposób. Są momenty techniczne, w których bardzo trudno osiągnąć wysokie dźwięki palcami. Ale udało mi się i pomyślałem, że to było fajne!
Wiem, że istnieją instrumenty lustrzane dla leworęcznych. Ale o jakim lustrzanym instrumentcie można było mówić w czasach mojego dzieciństwa? Chwała Bogu, że w ogóle kupiliśmy skrzypce.
Chciałeś studiować muzykę. Do szkoły muzycznej zapisałeś się na własną rękę, nie uprzedzając o tym matki. Skąd się to u Ciebie wzięło?
Moja mama nie miała pieniędzy na szkołę muzyczną, bo w domu było nas czterech chłopców. Do szkoły muzycznej poszedłem więc sam i sam załatwiłem sobie naukę taniej niż inni – za 20 hrywien miesięcznie.
W dzieciństwie nikt w mojej wiosce nie wyjaśnił mi, że bycie piłkarzem czy tancerzem to też zawód. Kiedy chodziłem na mecze piłki nożnej, była to dla mnie tylko rozrywka. Ale nadszedł czas, kiedy chciałem wykonywać własny zawód. Nie chciałem, żeby to było hobby – to miał być zawód. A szkoła muzyczna była w tamtym czasie jedynym miejscem, gdzie mogłem się takiego zawodu nauczyć.
Czy skrzypce spełniły Twoje oczekiwania?
Jak najbardziej.
Zawsze masz je przy sobie. To Twój talizman?
Uwielbiam je. Jeśli mam okazję nosić je ze sobą i grać, robię to. Dzięki Bogu, wojsko daje mi taką możliwość.
Mają jakąś nazwę?
Tak, Ołeh Skrypka [Ołeh Skrypka to współczesny ukraiński muzyk, wokalista, kompozytor i lider grupy punk-rockowej Wopli Widoplasowa – red.]. Wymyśliłem to dawno temu dla żartu. Mam nadzieję, że prawdziwy Ołeh Skrypka się nie obrazi.
Dźwiękowe ścieżki wojny
Co muzyka może zrobić na polu bitwy? Ratuje? A może pełni jakąś inną ważną funkcję?
Muzyka na froncie robi to samo, co robi w zwykłym życiu. Po prostu na wojnie uczucia są bardziej spotęgowane. Bardzo miło jest usiąść gdzieś w ciszy, posłuchać muzyki i pomyśleć o swoich bliskich. Po prostu się zrelaksować. Muzyka na froncie przełącza twój umysł. To wielki kontrast i wielka wartość.
Kiedy ludzie na froncie słuchają moich skrzypiec, cały czas płaczą. Dlatego, że w tym momencie przypominają sobie...
Jaki był najbardziej niebezpieczny występ w Twoim życiu?
Każdy dzień jest niebezpieczny. Moje serce bije ze strachu każdego innego dnia. Jeśli jesteś w strefie walk, ciągle grasz na loterii.
Pamiętam niektóre momenty ze względu na ludzi, którzy byli dla mnie ważni. Kiedyś spotkałem moich towarzyszy kilometr od wroga. To było bardzo niebezpieczne, ale byłem bardzo szczęśliwy, że mogłem dla nich zagrać.
Byłeś w USA z delegacją weteranów. Twoją grę chwalił sam sekretarz stanu USA Blinken, który sam gra całkiem nieźle, tyle że na gitarze. Jak to na Ciebie wpłynęło?
To po prostu było fajne. To miłe, że docenił moją grę. Zareagował, bo sam jest muzykiem. Ale to nic się nie zmieniło. Gram tam, gdzie jestem zapraszany. Po prostu teraz zapraszają mnie częściej. Jestem z tego powodu szczęśliwy.
Nie uważam się za popularnego. Po prostu teraz jestem na fali. Być może później, gdy obserwowanie wojskowego świata stanie się mniej ważne, ludzie o mnie zapomną. Ale mam nadzieję, że nadal będą doceniali muzykę. Dla mnie jako muzyka to najważniejsze.
Plany na przyszłość?
Nie myślę o przyszłości – teraz jest ciężko, zwłaszcza w służbie.
Myślimy na kilka dni do przodu, a marzymy na kilka miesięcy
Moim celem jest być jak najbardziej skutecznym tu i teraz. Zwycięstwo na pewno kiedyś nadejdzie. Samo słowo „zwycięstwo” oznacza robienie więcej niż możesz. Staram się to robić każdego dnia. Wszystkie nasze cele i marzenia jako narodu na pewno się spełnią. Ale to ogromna praca.
Zwycięstwo to nie pokój. Musimy pracować na wspólny cel, bo nasz cel jest dobry i słuszny: chcemy przetrwać jako naród. Szkoda ludzi. Naprawdę chcę ich ratować tak bardzo, jak to możliwe.
Szedłem z muzyką w ponad 150 pogrzebach – od ganku po cmentarz. W pewnym momencie to się stało powszechne. To jest najstraszniejsze uczucie
O czym marzysz?
Żeby się porządnie wyspać. Ale tak na poważnie, to marzę o domu lub jakimkolwiek miejscu, do którego mógłbym wrócić. To musi być moje miejsce. Chcę też mieć liczną rodzinę. To wszystko.
Wojna przemija, taniec jest wieczny
Nie można służyć dwóm bogom
Przed inwazją życiem Wadyma rządził taniec. Ten choreograf, wykładowca na Wydziale Choreografii Nowoczesnej i Towarzyskiej Charkowskiej Akademii Kultury oraz dyrektor artystyczny zespołu tańca towarzyskiego nie miał nic wspólnego z wojskiem. Dziś jest zastępcą dowódcy batalionu. Walczył w wielu punktach zapalnych, teraz broni swojej rodzinnej Charkowszczyzny.
– Na front trafiłem rok po rozpoczęciu inwazji – mówi. – Przez pierwszych kilka tygodni byłem w obronie terytorialnej Charkowa. Rosjanie zdążyli już zająć część obwodu charkowskiego i nikt nie wiedział, jak daleko się posuną. Razem z chłopakami pilnowaliśmy wojskowego biura werbunkowego.
1 marca odesłano mnie do domu, bo akurat nie byłem potrzebny. W tym czasie w Charkowie nic nie działało, ludzie nie wiedzieli, skąd wziąć żywność. Dzięki przyjacielowi, który niestety później zmarł, udało mi się zdobyć trochę jedzenia. Dostarczałem je ludziom i tak zaczęła się moja przygoda z wolontariatem. Dołączyli do mnie przyjaciele i znajomi. Kiedy wiele osób dowiedziało się o naszej inicjatywie, wysłali pieniądze, dostaliśmy jedzenie i lekarstwa. Później przerodziło się to w organizację charytatywną. Wraz z zaprzyjaźnionym trenerem łyżwiarstwa figurowego pomagaliśmy też mieszkańcom Charkowa w ewakuacji. Gdy nasza fundacja się rozwinęła, zaczęliśmy dostarczać pomoc dla wojska w Bachmucie, Wołczańsku...
Kateryna Kopaniewa: Byłeś więc skuteczny na tyłach. Dlaczego więc zdecydowałeś się pójść na front?
Zdałem sobie sprawę, że to, co robię, to za mało. Odwiedziłem chłopaków w Bachmucie i pomyślałem, że nie można służyć dwóm bogom: albo zostanę cywilem, albo wstąpię do armii. Na początku nie powiedziałem rodzinie o swojej decyzji – żona, syn i rodzice dowiedzieli się, kiedy przeszedłem badania lekarskie i zacząłem przygotowywać się do wyjazdu na szkolenie.
To nie była kwestia odwagi, po prostu nie mogłem postąpić inaczej. Jak pozostać z tyłu, gdy twoi przyjaciele są z przodu? Jak spojrzysz w lustro, gdy oni giną? Gdybym został w Charkowie, zjadłbym siebie żywcem.
Miałeś prawo do odroczenia służby...
Tak, ponieważ jestem doktorantem. Wiem, że niektórzy próbują teraz wykorzystać studia doktoranckie, by uniknąć mobilizacji. Nawiasem mówiąc, nie porzuciłem studiowania. Oczywiście nie mogę chodzić na wykłady, ale nadal pracuję nad rozprawą doktorską z kulturoznawstwa. Utrzymuję kontakt z promotorem i studiuję. Jak widać, można to robić nawet na froncie.
Jeśli nie ja, to kto? Mój syn?
Przez te półtora roku służby przeszedłeś przez wiele gorących punktów. Jakich chwil nigdy nie zapomnisz?
Nasza brygada spędziła trzy miesiące w Lesie Sieriebrianskim w obwodzie ługańskim, gdzie ponieśliśmy ciężkie straty. Potem był Czasiw Jar, Andrijiwka i Bohdaniwka. Potem obwód charkowski: Oczeretyne, Kupiańsk...
Momenty, w których pozostajesz przy życiu tylko cudem, są na wojnie powszechne
Parkujesz samochód, a tu zaczyna się ostrzał moździerzowy. Trafiają dokładnie w to miejsce, w którym zawsze parkowałeś, tyle że tym razem z jakiegoś powodu zdecydowałeś się zaparkować po drugiej stronie ulicy.
Albo idziesz ewakuować swojego „dwusetnego” towarzysza [chodzi o tzw. „ładunek 200”, czyli w wojskowym żargonie żołnierza poległego w walce – red.], zabierasz jego ciało spod nosa wroga, a potem zdajesz sobie sprawę, że ty i twoi ludzie mieliście niesamowite szczęście, że się stamtąd wydostaliście. Dostajesz reprymendę, bo jako zastępca dowódcy kompanii nie miałeś prawa iść na ewakuację. Tyle że przecież nie mogłeś odmówić...
Śmierci moich towarzyszy nigdy nie zapomnę. Nie ma nic trudniejszego niż utrata swoich. Zwłaszcza ludzi, z którymi masz wyjątkowe wspomnienia i historie. Był żołnierz Wołodymyr, 21 lat. Kiedyś się potknął, samowolnie opuścił jednostkę, ale namówiłem go do powrotu. Wołodia był bardzo zmotywowany, chętny do walki. Przez długi czas nie pozwalano mu wychodzić na pozycję. W końcu się czekał. Poszedł na pozycję – i zginął tego samego dnia.
Przechodzenie przez takie chwile jest nieopisanie trudne. Chłopaki są różni, czasem trudni. Ale są prawdziwi. Jestem przy nich, kiedy panikują, kiedy się wypalają, kiedy są po prostu zmęczeni i potrzebują wsparcia. Wiem, co zrobić, gdy któryś popadnie w otępienie, gdy ze strachu i szoku nie rozumie, co się dzieje. Wiem, jak pracować z tymi, którzy na przykład wrócili na pole bitwy po ciężkim wstrząsie mózgu. Ale niektórzy ludzie nie potrzebują metod ani strategii. Potrzebują po prostu szczerej rozmowy lub wakacji.
Mówi się, że osoba, która została zmobilizowana, ale nie ma chęci ani motywacji do pójścia na front, nie może stać się skutecznym żołnierzem. To prawda?
Nie. Znam wiele przypadków, kiedy motywacja pojawiła się dopiero na froncie. Jeśli człowiek widzi, że dowództwo jest odpowiednie i że go traktują normalnie, dostosowuje się. Wciąż są ludzie, którzy boją się swoich błędnych wyobrażeń o wojsku. Dopiero gdy tu są, zdają sobie sprawę, że to wszystko nie jest takie straszne.
Że jeśli na przykład zachorujesz, nikt nie zmusi cię do pójścia na misję bojową. Że nawet w jednostce bojowej nie wszyscy zabijają – ktoś zajmuje się ewakuacją, ktoś obliczeniami i dokumentami. Jeśli widzę, że ktoś jest dobry w komputerach i papierkowej robocie, wolę poprosić go, by był urzędnikiem, a nie szedł do okopu.
Gdybyśmy mieli wystarczająco wielu ludzi, bylibyśmy w stanie rozłożyć obciążenie pracą bardziej efektywnie, a żołnierze mogliby odpoczywać po trzech dniach pracy, a nie piętnastu. Ale mamy problem z ludźmi, a obciążenie każdego żołnierza tylko rośnie. Tymczasem na tyłach zdrowi, silni mężczyźni mówią nam, że „nie urodzili się do wojny”.
Mam nadzieję, że nasze społeczeństwo zrozumie, że nie da się jednocześnie kochać Sił Zbrojnych i nienawidzić biur werbunkowych. Musisz dokonać wyboru
Jako zastępca dowódcy batalionu pomagasz swoim towarzyszom radzić sobie ze strachem. Czy kiedykolwiek się boisz?
Oczywiście. Każdy się boi. Pytanie tylko, jak sobie z tym radzisz. Ja mam pewną formułę, w której pierwsze pytanie brzmi: „Jaka jest najgorsza rzecz, która może ci się przytrafić?”. Prawdopodobnie śmierć. Ale nawet jeśli tak się stanie, to czy będę to czuł? Nie sądzę. Poza tym wszyscy kiedyś umrzemy.
Nie mam czego żałować, przeżyłem wspaniałe życie, byłem szczęśliwy, robiłem to, co kochałem.
Drugie pytanie w mojej formule: „Jeśli nie ty, to kto?”. Mój syn? Nie, wolę odejść teraz niż później. Ludzie, którzy mają dzieci, zrozumieją mnie.
Nie muszę przypominać sobie o mojej motywacji. Tak naprawdę walczę teraz w domu – na mojej Charkowszczyźnie, bez której nie wyobrażam sobie życia. Dorastałem w Sałtiwce, moi rodzice nadal tam mieszkają. W wieżowce stojące kilometr od ich domu uderzyło kilka rakiet. Dla mnie to najlepsze uświadomienie, dlaczego jestem na froncie. To moja ziemia i nie pozwolę nikomu jej sobie odebrać.
Teraz rozumiem, że prędzej czy później ta wojna musiała wybuchnąć. Nie myślałem o tym aż do 24 lutego 2022 roku. Byłem zajęty konkursami tanecznymi: najpierw w Charkowie, potem w Czerkasach. Na 25 lutego miałem już bilety do Bukowla. Zamiast plecaka ewakuacyjnego miałem spakowany plecak ze sprzętem narciarskim. Czasami żartuję, że nigdy nie wybaczę Rosjanom zrujnowania moich długo wyczekiwanych wakacji.
Walcz tańcząc
Jak zmieniła cię wojna?
Przestałem reagować na wiele rzeczy, które wcześniej wydawały mi się poważnymi problemami. Na przykład na awarię samochodu czy kłopoty domowe. Wszystko, co można rozwiązać za pomocą pieniędzy, nie wydaje mi się już problemem.
Zmieniło się moje podejście do ludzi. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Kiedy co pół roku wyjeżdżam na urlop i obserwuję wyluzowanych cywilów w kawiarniach, przekonuję siebie, że to wojskowi, tyle że w cywilnych ciuchach. Dzięki temu czuję się lepiej.
Zrozumiałem też, co oznacza wyrażenie „żyć chwilą”. To oglądanie ulubionego filmu, słuchanie ulubionej muzyki, rysowanie, tańczenie… na froncie. Uczenie mojego plutonu salsy, za co kiedyś dostałem nawet upomnienie. Parafrazując klasyka, odpowiedziałem na nie tak: „Wojna przemija, taniec jest wieczny”.
Potrafię tańczyć na ulicy, nawet w samochodzie. Dlatego mam pseudonim „Tancerz”. Niedawno jeden z moich towarzyszy wyznał mi, że jego marzeniem jest nauczyć się walca. Jestem gotów go nauczyć, ale on potrzebuje partnerki, a tutaj o taką trudno. Zajmuję się też fotografią. Fotografuję przyrodę, biedronki, owady, koty, jeże...
Czasami jedziesz po polu, trwa wojna, a ty robisz zdjęcia zachodu słońca. Bo jest taki piękny. I dlatego, że nie wiesz, czy go jutro też go zobaczysz
Zdjęcia z prywatnego archiwum Wadyma
6 lat w niewoli: Ołena Pech, więziona przez prorosyjskich terrorystów, została uwolniona
Jako starszy badacz w Muzeum Sztuki w Gorłówce (Horliwce), mieście na wschodzie Ukrainy, Ołena pracowała do czasu, gdy wspierani przez Rosję separatyści ogłosili utworzenie tzw. Donieckiej Republiki Ludowej (DRL).
– Od razu zaczęły się tam prześladowania ludności cywilnej za wyrażanie ukraińskiego patriotyzmu – mówi Monika Andruszewska, dziennikarka, która pracuje w Centrum Dokumentacji Zbrodni Rosyjskich im. Rafała Lemkina, działającym przy Instytucie Pileckiego. To ona jako jedna z pierwszych 28 czerwca poinformowała na Facebooku o uwolnieniu Ołeny.
By uniknąć represji, Ołena i jej córka Izabella postanowiły przenieść się do Odessy. Jednak dwa lata później matka Ołeny doznała udaru mózgu, więc ta zaczęła co kilka miesięcy przyjeżdżać na okupowane terytorium, by opiekować się staruszką. Podczas jednej z tych wizyt Ołena została porwana przez prorosyjskich separatystów, a następnie oskarżona o współpracę z władzami ukraińskimi.
Po dwóch latach w areszcie została skazana w pokazowym procesie na 13 lat więzienia za „zdradę”, choć wielokrotnie podkreślała, że jej ojczyzną jest Ukraina, a nie Rosja, a już na pewno nie „Doniecka Republika Ludowa”.
– Historia Ołeny Pech jest typowa dla wielu osób pochodzących z tej części obwodu donieckiego, która została zaatakowana przez Rosję w 2014 roku. Każda osoba mieszkająca na okupowanych terytoriach Ukrainy może zostać uprowadzona z domu w dowolnym momencie i skazana na podstawie sfingowanych zarzutów – mówi Andruszewska. – Córka Ołeny dowiedziała się o tym, co dzieje się z jej matką, od osób, które były z nią więzione, a po jakimś czasie wyszły na wolność. Przez ostatnie dwa lata nie miały ze sobą żadnego kontaktu, chociaż wcześniej więźniom czasami pozwalano na krótki telefon – w tajemnicy i za bardzo wysoką opłatą.
W raporcie pt. „Podoba ci się, nie podoba, cierp, moja piękna – nieukarane zbrodnie. Przemoc seksualna rosyjskich wojsk okupacyjnych wobec ukraińskich kobiet”, przygotowanym przez zespół Centrum Dokumentowania Zbrodni Rosyjskich w Ukrainie im. Rafała Lemkina, działający przy Instytucie Pileckiego, jest świadectwo Izabelli dotyczące losów jej matki.
Andruszewska: – Wiemy, że Ołena Pech była wielokrotnie torturowana, wiemy, że była duszona, że wbijano jej metalowe śruby w kolana, że torturowano ją elektrowstrząsami i bito.
Wiemy również o przemocy seksualnej
– W tej historii coś uderzyło mnie szczególnie – dodaje dziennikarka. – Otóż rosyjscy oprawcy prześladowali Ołenę za jej żydowskie pochodzenie. Wzywali na przesłuchania i regularnie obrzucali antysemickimi obelgami. Krótko po aresztowaniu demonstracyjnie odcięli nożem łańcuszek z gwiazdą Dawida, który nosiła na szyi. Obraz jakby wprost wyjęty z najmroczniejszych momentów niemieckiej okupacji. Aż trudno uwierzyć, że coś takiego dzieje się w Europie w XXI wieku.
Już podczas wymiany jeńców w drodze do Kijowa Ołenę dopadł stan przedzawałowy; straciła przytomność na prawie pół godziny. Kiedy Rosjanie wyprowadzali ją z kolonii karnej, była przekonana, że zabierają ją na egzekucję. Wielokrotnie jej tym grozili.
Zrozumiała, że wraca na wolność dopiero wtedy, gdy usłyszała pierwsze słowa po ukraińsku: „Proszę, nie bój się, jesteś w domu”
Odbyło się ono w ramach wymiany jeńców wojennych, zorganizowanej przez Zjednoczone Emiraty Arabskie. W jej wyniku do domu powróciło 90 ukraińskich żołnierzy i 10 cywilów. W tej dziesiątce było troje więźniów uwięzionych jeszcze przed rozpoczęciem inwazji w 2022 roku, w tym Ołena. Ogromną rolę w tej wymianie odegrały Watykan i Unia Europejska.
Andruszewska wierzy, że dzięki międzynarodowej pomocy także inni więźniowie mają szansę na wolność.
Instytut Pileckiego założył Centrum Dokumentowania Zbrodni Rosyjskich w Ukrainie im. Rafała Lemkina kilka dni po 24 lutego 2022 roku. Sam Instytut specjalizuje się w badaniu totalitaryzmu. Jak mówi dziennikarka, rosyjska agresja na Ukrainę jest kontynuacją totalitarnych praktyk ludobójczych XX wieku:
– W bazie danych Centrum Dokumentacji Lemkina zarejestrowano i zarchiwizowano już ponad 800 pisemnych świadectw zebranych w ośrodkach tymczasowego zakwaterowania w Polsce, a także ponad 700 świadectw wideo nagranych przez zespół w 11 regionach Ukrainy – na linii frontu i na wyzwolonych terytoriach. Kiedy mówimy o rosyjskich zbrodniach, trzeba podkreślić, w całej Ukrainie widzimy teraz to, co Rosja robi od lat w okupowanym Donbasie i na Krymie. Tyle że teraz robi to na większą skalę.
Niestety to, że Rosjanie zaatakowali też inne regiony Ukrainy, po części wynika z obojętności świata na lata cierpienia ludzi takich jak Ołena Pech
Autor: Berenika Lemańczyk
Na stronie KARTON tekst jest dostępny po ukraińsku.
Władysław Owczarenko: Nie lubię, gdy ktoś pyta: „Co zrobisz po wojnie?”
Walczył już w Bachmucie, Sołedarze, Kliszczijiwce i w sektorze iziumskim na Charkowszczyźnie. Teraz wraz ze swoją jednostką Signum z 93. brygady znowu jest w jednym z najgorętszych miejsc. To właśnie z inicjatywy „Turysty” i jego towarzyszy broni ukraińska armia zaczęła aktywnie wykorzystywać drony kamikadze FPV [z podglądem na żywo – red.], które zmieniły przebieg wojny rosyjsko-ukraińskiej. Władysław opowiedział Sestrom o swoich wojennych doświadczeniach – i o tym, jak zaczęła się historia dronów na froncie.
Myślałem, że zdążę wyjechać, nim wojna wybuchnie
Władysław Owczarenko: 23 lutego 2022 r. otrzymałem pozwolenie na otwarcie swojej firmy w Estonii. Miałem już jedną firmę w tym kraju, więc był powód do świętowania otwarcia drugiej. Następnego ranka zadzwonił: „Zaczęła się wojna!”. Od razu zrozumiałem, że muszę wracać.
Kateryna Kopaniewa: Żadnych wątpliwości?
Miesiąc przed tymi wydarzeniami, odwiedzając rodziców, przeczytałem, że wojna na pełną skalę może rozpocząć się 22 lub 23 stycznia. Pomyślałem: „Lepiej wyjadę na czas”. Mieszkałem w Estonii od trzech lat i nie chciałem porzucać wszystkiego, co miałem, by iść na wojnę. Tak właśnie myślałem. Ale kiedy wojna się zaczęła, natychmiast się spakowałem i wyjechałem do Ukrainy.
Ośmiu innych Ukraińców chciało jechać ze mną, ale przekroczyłem granicę sam – w ostatniej chwili zdecydowali się zostać. Jeden z nich później jednak wrócił i wstąpił do armii. Nie miałem wątpliwości. Był tylko strach przed nieznanym, kompletny brak pojęcia, co mnie czeka.
Nie miałeś doświadczenia wojskowego?
Pewne doświadczenie miałem, bo studiowałem w Wojskowej Akademii Sił Lądowych im. Hetmana Sahajdacznego we Lwowie. Ale kiedy zobaczyłem, co się dzieje w armii i w całym kraju, zrezygnowałem na trzecim roku. Jednak wiedza, którą w tym czasie zdobyłem, bardzo mi się przydała.
Kiedy wróciłem do domu w Czerkasach, dołączyłem do lokalnej jednostki obrony terytorialnej. Najpierw pojechaliśmy do Irpienia. Potem walczyliśmy w obwodzie charkowskim, we wsi Zawody, którą wróg dosłownie zmiótł z powierzchni ziemi. W tym czasie chłopaki i ja byliśmy już w 93. brygadzie i wykonywaliśmy takie zadania jak rozpoznanie, obrona z dużą siłą ognia i wiele innych. Wróg ostrzeliwał nas 24/7. Waliło w nas lotnictwo, artyleria i moździerze, strzelali do nas zakazaną przez wszystkie konwencje amunicją kasetową.
Utrzymywaliśmy linię, dopóki 10 lub 12 rosyjskich czołgów nie wjechało do wioski i nie zaczęło nas demolować ogniem bezpośrednim. Byliśmy w dwupiętrowym domu, kiedy czołg zaczął strzelać bezpośrednio do nas. Spadały na nas kawałki dachówek, nie dało się oddychać z powodu pyłu i piasku... W końcu budynek się zawalił.
Stało się jasne, że jeśli nie zniszczymy tego czołgu, wszyscy zginiemy pod gruzami
Miałem ze sobą małego drona, z którego przed wojną strzelałem na wsi. Zasugerowałem dowódcy, byśmy spróbowali znaleźć czołg wroga za pomocą tego drona. Wybiegłem z nim na zewnątrz i wystartowałem. Dookoła eksplozje, wszystko płonęło, nie wiedziałem, gdzie lecieć. I wtedy zobaczyłem punkt, który uznałem za czołg. Natychmiast przesłałem współrzędne. Potem była kolejna salwa i zostałem przysypany dachówkami i cegłami.
Współrzędne były prawidłowe. Spaliliśmy ten czołg, co umożliwiło nam opuszczenie ruin domu. Próbowałem jeszcze zabrać znalezioną kamizelkę kuloodporną i rzeczy towarzyszy, ale po przebiegnięciu 300 metrów padłem – wysiadły mi nogi. Udało mi się stamtąd wydostać przy pomocy kolegi, choć moździerze waliły nieustannie.
Nie wszyscy dowódcy od razu zrozumieli znaczenie dronów
Zawsze w takich rozmowach pytam o chwile z frontu, których moi rozmówcy nie zapomną. Najwyraźniej właśnie opisałeś taki moment.
To jeden z nich, chociaż tej sytuacji nie można porównywać z tym, co przeżyliśmy później w Bachmucie. Tam wszystko było znacznie gorsze. To, co wydarzyło się w Zawodach, jest ważne przede wszystkim dlatego, że po raz pierwszy użyliśmy tam drona i to zadziałało.
Potem wolontariusze dali nam jeszcze kilka dronów Mavic, których zaczęliśmy używać do zwiadu. Następnie zaczęliśmy wymyślać systemy „zrzutu” i modyfikować amunicję do tego celu. Minusem był wysoki koszt drona w tamtym czasie i ryzyko, że wróg go zestrzeli.
Wtedy mój brat Serhij zasugerował użycie drona FPV: podwieszenie pod nim materiałów wybuchowych, uruchomienie go i trafienie w cel. Zebraliśmy pieniądze, zamówiliśmy drona na OLX, zrobiliśmy do niego amunicję i polecieliśmy. Zabrakło nam wtedy około 50 metrów, by dotrzeć do celu, ale najważniejsze było odkrycie, że ta metoda działa.
Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że wkrótce te drony całkowicie zmienią przebieg wojny. Teraz żaden atak nie jest kompletny bez dronów.
Rosjanie codziennie posuwają się w naszym kierunku. Nadciągają z piechotą, ponieważ podczas pierwszych szturmów spaliliśmy ich sprzęt. Przychodzą co noc, a my każdej nocy używamy dronów, by ich wykryć i zniszczyć
Kiedy udało wam się nadać kwestii dronów właściwe znaczenie?
Niestety, nie od razu. Przede wszystkim dlatego, że nie wszyscy dowódcy od razu zdali sobie sprawę z tego, jakie to ważne. Serhij i ja nadal ciężko pracowaliśmy nad naszymi FPV. W weekendy, zamiast wracać do domu, przyjeżdżaliśmy do bazy i trenowaliśmy, szukaliśmy pozycji i odpalaliśmy drony. Kiedy opuściliśmy Bachmut, zaczęliśmy pracować nad tym jeszcze intensywniej i w końcu udało nam się znaleźć wsparcie. A kiedy miesiąc później dotarliśmy do Kliszczijiwki, zniszczenie całego sprzętu wroga i powstrzymanie wszelkich rosyjskich ruchów na tym obszarze zajęło nam zaledwie dwa tygodnie.
Jak teraz, po 2,5 roku walki w najgorętszych miejscach, opisałbyś swoje odczucia związane z wojną?
Na początku był strach przed nieznanym. Potem, gdy zacząłem rozumieć, jak wszystko działa i co powinienem, a czego nie powinienem robić, nabrałem pewności siebie. Po roku na wojnie w zasadzie przestałem myśleć o strachu czy przyszłości. My nie lubimy pytań typu: „Co zrobisz po wojnie?”, ponieważ najpierw musisz przetrwać, a potem coś zaplanować. Takie było moje odczucie w 2023 roku. Teraz zacząłem się trochę obawiać o swoje życie, bo w ciągu tych 2,5 roku przeszedłem tak wiele, przetrwałem, zrobiłem wiele i chcę zrobić więcej.
Jestem w związku, chcę mieć rodzinę. Trochę szkoda byłoby umierać (śmiech)
Ten związek zrodził się na froncie?
Nie. Znaliśmy się już przed wojną, ale wszystko się zaczęło, gdy wróciłem na chwilę do domu po Bachmucie. Życzyłem jej szczęśliwego nowego roku, zaczęliśmy rozmawiać i nawiązaliśmy relację. Szczerze mówiąc, bardzo współczuję mojej dziewczynie z powodu tego, przez co teraz przechodzi.
Często zdarza się, że nie komunikujemy się przez długi czas. Moja ukochana ciężko znosiła moje kontuzje, których miałem kilka. A czasami po prostu nie mam siły kontaktować się nawet z najbliższymi mi osobami. Nie udaje mi się też często wpadać do domu.
Chłopaki i ja nie możemy sobie pozwolić na wakacje, bo wiemy, że nikt nas nie zastąpi
Właśnie dzisiaj pocisk wroga zranił dwóch moich towarzyszy, którzy stanowili główną część naszej załogi. Gdyby mnie nie było, załoga byłaby niezdolna do pracy. Naprawdę potrzebujemy ludzi.
Dlaczego jesteś na wojnie?
Nie nazwałbym siebie wielkim patriotą. Wyjechałem i przez kilka lat mieszkałem za granicą. Wiele z tego, co działo się i dzieje w naszym kraju, wywołuje we mnie złość. Ostatni skandal z deputowanym Tyszczenką [Mykoła Tyszczenko, deputowany do Rady Najwyższej, jest podejrzewany o zlecenie uprowadzenia i przetrzymywania byłego ukraińskiego żołnierza; w niewoli osoba ta miała doznać obrażeń fizycznych – red.] to tylko jeden z przykładów. I wcale nie jestem pewien, czy cokolwiek się w tym kraju zmieni.
Jestem na froncie przede wszystkim dlatego, że kocham sprawiedliwość. Od dzieciństwa jestem przyzwyczajony do tego, że łobuzy znają swoje miejsce. Tutaj, z okupantami, robię w zasadzie to samo – tylko na nieco większą skalę. Nie mogę pozwolić, by Rosjanie przyszli i zrobili z moim domem to, co robią na terytoriach okupowanych. Poza tym, dobrze odnajduję się na wojnie i rozumiem, że jestem tu naprawdę potrzebny.
Nie stałem się nerwowy ani agresywny
Czy wojna Cię zmieniła?
Zdecydowanie nie na gorsze. Tak czuję i widzę to w reakcjach moich bliskich. Prawdopodobnie jest pewne zmęczenie. Na froncie potrafię spać 3 godziny dziennie, ale w domu tylko śpię.
Śnisz o wojnie?
Niezbyt często. Moja dziewczyna mówi, że czasami denerwuję się przez sen, zgrzytam zębami. Ale nie stałem się nerwowy czy agresywny. Swoją drogą, bardzo mnie denerwuje, że niektórzy faceci usprawiedliwiają swoje nieodpowiednie działania kontuzjami, których doznali. Ja miałem ich co najmniej cztery, a jedna spowodowała nawet czasową utratę wzroku, ale jakoś nie mam ochoty krzyczeć na innych, pić alkoholu ani robić niczego podobnego.
To o czym śnisz?
Moje sny są zwyczajne, bardzo zwykłe. Pamiętam jeden moment, to była kampania w Bachmucie. Przyjechałem tam zimą, a wyjechałem wiosną. Bachmut był już całkowicie zniszczony, nie pozostał ani jeden dom czy drzewo. Ziemia była spalona, wszystko było szare i ponure. A potem w nocy zostałem wywieziony z miasta. Budzę się rano w bazie, wychodzę na zewnątrz i widzę... zielone drzewa. Nie potrafię powiedzieć, co wtedy czułem. Patrzyłem na te drzewa i prawie płakałem. Jakie to szczęście widzieć naturę, patrzeć jak wszystko kwitnie
Przez całe pięć dni urlopu po prostu spacerowałem, podziwiałem drzewa i nie potrzebowałem niczego więcej. Teraz moim marzeniem jest, aby to całe gówno skończyło się jak najszybciej. Naszym zwycięstwem. Wtedy mógłbym po prostu spacerować i cieszyć się tym.
I podziwiać drzewa...
Tak. I wszystkie wspaniałe rzeczy, które nas otaczają.
Zdjęcia z prywatnego archiwum
Zdjęcia z prywatnego archiwum
Bardzo się martwię, że mogę stracić siebie. Historia operatorki dronów
Trzy lata temu Jaryna Czuczman-Mynioze Lwowa marzyła o własnym salonie tatuażu. Zamiast tego od dwóch lat jest żołnierką. Na wojnie straciła ukochanego i ojca, którzy służyli w Siłach Zbrojnych Ukrainy. Ale się nie poddała. Ukończyła Narodowy Uniwersytet Obrony, otrzymała stopień oficerski i specjalizację operatora bezzałogowych systemów uderzeniowych – i poszła na wojnę. W szczerej rozmowie opowiedziała nam swoją historię.
Architektka w salonie tatuażu
Urodziłam się we Lwowie. Po szkole średniej poszłam na studia ekonomiczne, ale po roku je przerwałam. Pewnego dnia zobaczyłem w autobusie ogłoszenie o naborze na wydział architektury. Wróciłam do domu i powiedziałam: „Mamo i tato, idę na studia”.
Jednak i stamtąd odeszłam. Przez korupcję, żądali pieniędzy za zaliczanie egzaminów. Studia architektoniczne na Politechnice Lwowskiej już ukończyłam, tyle że zdecydowałam się zostać tatuażystką, a nie architektką. Zauważyłam, że kiedy mówię: „nigdy”, to zawsze się wydarza. Nigdy nie myślałam, że zostanę tatuażystką. Mówiłam też, że nie będę miała tatuaży, bo „czyste ciało to piękne ciało”. Kiedyś moja matka chrzestna wysłała mi szkic bardzo pięknego tatuażu. Myślałam, że to będzie drogie i bolesne, ale i tak się zdecydowałam. Od tatuażysty dowiedziałam się o kursach i postanowiłam nauczyć się tego zawodu. W tym czasie moja siostra wychodziła za mąż, więc dostałam za nią „okup”.
Wszyscy myśleli, że kupię sobie rower, ale ja poszłam na kurs tatuażu
Na początku pracowałam pod okiem mistrza. Pierwszy tatuaż zrobiłem na własnej siostrze. To był tylko liść. Mam taki sam tatuaż na udzie. Nie ma on żadnego znaczenia. Nawiasem mówiąc, bardziej podoba mi się, gdy tatuaże są traktowane po prostu jak kolczyk lub wisiorek na szyi, bez nadawania im żadnego znaczenia.
Marzyłam o własnym salonie tatuażu, więc wynajęłam pokój we Lwowie, urządziłam biuro i kupiłam meble. Na początku trochę trzęsły mi się ręce, mój pierwszy tatuaż bez nadzoru to był horror. Ale dużo ćwiczyłam na sztucznej skórze. Na początku nie miałam własnego stylu. Robiłam wszystko, o co mnie poprosili. Jedyną pracą, której wykonania odmówiłam, była delikatny tatuaż z drukowanymi literami i prostymi liniami. Za swoje tatuaże brałam niewiele i zawsze ostrzegałam, że jestem początkująca. Ale z dnia na dzień byłam coraz lepsza. I tak było przez dwa lata. Kiedy mój ukochany Iwan zginął na wojnie, porzuciłam ten biznes.
Żyliśmy normalnie, mieliśmy wiele planów, marzyliśmy o założeniu rodziny. Docenialiśmy się, uzupełnialiśmy i szanowali. W katolickie Boże Narodzenie 2021 roku Iwan mi się oświadczył. Ślub planowaliśmy na wiosnę lub lato 2022 roku.
Otwórzcie piwnice, to wojna!
Tego dnia byłam w domu. Ojciec zawiózł babcię do szpitala. Ktoś załomotał do drzwi i krzyczał: „Otwórzcie piwnice, wojna się zaczęła!”. Pomyślałam: jak to „się zaczęła”?, przecież trwa od ośmiu lat. Później na progu pojawiły się dwie kobiety i zapytały, gdzie jest mój tata. „Ma wezwanie” – powiedziały. Byłam zaskoczona. Mój ojciec był weteranem ATO, służył w 2015 roku, w pierwszej fali mobilizacji. Odmówiłam przyjęcia tego wezwania, więc zostawiły je pod drzwiami. Ale jak tylko poszły, schowałam je. Nie chciałam, żeby mój tata znów szedł na wojnę. Ale kiedy wrócił do domu, natychmiast zaczął się pakować. Powiedziałam mu, że otrzymał wezwanie do wojska, tyle że sam już wcześniej zgłosił się do biura werbunkowego.
Wpadłam w panikę, włączyłam wiadomości i zaczęłam płakać. Zadzwoniłam do Iwana i zapytałam, co robić, a on mi powiedział: „Jeśli dostanę powołanie, też pójdę na wojnę”. Miałam nadzieję, że mu odpuszczą, ponieważ był lekarzem. Iwan był dentystą i chciał nostryfikować swój dyplom w Czechach – planowaliśmy się tam przenieść. Uczyłam się czeskiego, on mówił już płynnie. Chcieliśmy popracować tam przez jakiś czas, wrócić i otworzyć własny gabinet dentystyczny w Ukrainie. Ale on na powołanie nie czekał, zgłosił się na ochotnika. Miał 28 lat.
Jedz i uważaj na siebie
Po miesiącu szkolenia został starszym sierżantem w 110 brygadzie wojsk terytorialnych. Wiedział, że się martwię, więc starał się mnie uspokoić, kiedy tylko mógł. Często tracił łączność. Pamiętam, że 1 kwietnia, kiedy wróciłam do domu, zaczęła wyć syrena. Zrobiłam kanapki i napisałam o tym do Iwana. Odpowiedział: „Dobrze, słońce. Jedz i uważaj na siebie”. To była ostatnia wiadomość od niego. Zginął nazajutrz, 2 kwietnia 2022r. Jego przyjaciel napisał mi: „Bardzo mi przykro, jego już nie ma”. Prawdopodobnie to była jedna z jego pierwszych bitew. Byli pod ostrzałem moździerzowym, powiedziano mi, że było „bezpośrednie trafienie”. Szukali jego ciała przez bardzo długi czas.
Nie poszłam na identyfikację. Wiedziałam, że nie ma czego rozpoznawać. Nie chciałam go tak zapamiętać
Iwan został pochowany 10 dnia po śmierci. Byłam jak ameba. Nie mogłam ani jeść, ani spać. Pierwsze sześć miesięcy było jak mgła.
Służba zamiast żałoby
Postanowiłam iść na front. Nie mogłam już żyć i pracować, jak dawniej.
Zdawałam sobie sprawę, że jeśli wstąpię do wojska ze stopniem oficerskim, będą mnie lepiej traktować.
Wybrałam Narodowy Uniwersytet Obrony Ukrainy w Kijowie. Rodzina nawet nie próbowała mnie od tego odwieść, bo jak powtarzał mój tata, zawsze byłam upartym dzieckiem. A ja po prostu wiedziałam, czego chcę. Studia ukończyłam ze stopniem młodszego porucznika, nauczyłam się pilotować drony. Zostałam dowódcą plutonu uderzeniowego bezzałogowych statków powietrznych, pod komendą miałam 14 ludzi. Nie było łatwo skompletować ten oddział. W systemach bezzałogowych brakuje odpowiednich ludzi.
Podczas selekcji zwracaliśmy uwagę na tych, którzy wiedzieli już coś o orientacji przestrzennej, potrafili korzystać ze sprzętu i znali się na komputerach
Plusem była choćby minimalna znajomość języka angielskiego, bo czasami musisz przeczytać instrukcję, by dostosować okulary do sterowania dronem. Na początku rekrutowaliśmy ludzi, a następnie zastanawialiśmy się, do czego mogliby się przydać. Zdarzało się jednak, że rekrutowaliśmy kogoś, a ten zakładał gogle i dostawał zawrotów głowy. Ludzie, którzy byli w moim plutonie, mieli doświadczenie wojskowe, walczyli w rejonie sumskim. Najstarszy żołnierz miał 50 lat, najmłodszy 18. Na początku traktowali mnie z rezerwą, w końcu miałam wtedy 24 lata. Musiałam zdobyć ich zaufanie i szacunek. Chłopaki myśleli, że będę zajmowała się tylko dokumentacją i nie będę jeździła na misje bojowe. Ale później dobrze nam się współpracowało. Byłam najlepsza w nawigowaniu w przestrzeni.
Kiedy unosiłam drona w niebo, mogłam dokładnie określić rodzaj terenu. Ale nie lubiłam mieć do czynienia z amunicją. W tamtym czasie w załodze nie było saperów, piloci musieli więc sami montować do dronów ładunki wybuchowe. Zdarzało się, że dron wracał z amunicją, a to stanowiło zagrożenie dla naszych ludzi. Kiedy zaczynałam latać, wszędzie brakowało dronów. Czasami musiałam kupować je za własne pieniądze.
W zeszłym roku, w moje urodziny, zorganizowałam zbiórkę. Zebrałam pół miliona hrywien, które przeznaczyłam na zakup dronów dla mojej jednostki
Na froncie nasz pluton zapewniał wsparcie ogniowe z dronów – na przykład zeszłego lata podczas kontrofensywy w sektorze orichiwskim, między wsiami Werbowe i Robotyne. Nasze pozycje znajdowały się 6-8 km od wroga. Byliśmy bombardowani, a Rosjanie mieli ziemianki wzmocnione betonem, w które artyleria nie mogła trafić. Dlatego zrzucaliśmy z dronów granaty. Podczas szturmów używaliśmy dronów do śledzenia własnych i obcych wojsk.
Najbardziej nie lubiłam nocnych patroli. To bardzo ryzykowne, bo na linii frontu obowiązuje zasada: żadnych włączonych świateł.
Niedawno podjęłam obowiązki oficera wydziału współpracy cywilno-wojskowej 10 Korpusu Armijnego. To stanowisko w sztabie. Drony są interesujące, ale ta nowa dziedzina pracy interesuje mnie nie mniej. Teraz będę zajmowała się zaginionymi i martwymi żołnierzami. Wiem, jak to jest szukać człowieka, gdy ktoś zgłosi jego zaginięcie. Musisz być w stanie uspokoić rodzinę żołnierza i wyjaśnić, co się dzieje. Rozumiem, że mogę pomóc innym żyć dalej.
Nigdy nie mów: „Przyjmij moje kondolencje, trzymaj się” ludziom, którzy stracili kogoś bliskiego. Tonie pomaga
Lepiej po prostu słuchać, milczeć lub powiedzieć: „Jeśli potrzebujesz pomocy, zawsze znajdę dla ciebie czas”. Ludzie muszą zrozumieć, że mają wsparcie. 25 marca 2023 roku, rok po śmierci Iwana, straciłam ojca. Byli niedaleko Bachmutu, dostali się pod ostrzał artyleryjski. Odłamki trafiły go w głowę i plecy.
Mam 24 lata, ale mentalnie 40
Mój znak wywoławczy to „Blast” –czyli eksplozja. To także ksywa mojego Iwana na Instagramie. Nie wiem, dlaczego taką wybrał. Nawiasem mówiąc, w jego akcie zgonu jako przyczynę śmierci podano właśnie eksplozję.
Mam 24 lata, ale mentalnie czuję się na 40. Pewien ksiądz podczas spowiedzi powiedział mi: „Dlaczego trzymasz się tego życia, jeśli ono nie jest tym, co Bóg dla nas przygotował?”. Teraz traktuję życie jako miejsce, w którym jesteśmy testowani, sprawdzani przez różne, nawet przerażające, sytuacje. Postanowiłam żyć i walczyć za dwoje.
Do mojego nazwiska „Czuczman” dodałam Iwanowe – „Mynio”. I nawet jeśli kiedyś wyjdę za mąż, tego nazwiska nie zmienię. Bo odziedziczyłem je po dwóch wspaniałych mężczyznach, którzy mnie ukształtowali: po moim ojcu, który dał mi twardy charakter, oraz po Iwanie, który uczynił mnie dobrym człowiekiem.
Ta wojna się skończy, ale nieprędko, bo mamy katastrofalny niedobór ludzi. Nie mamy kim zastąpić tych, którzy zginęli, dostali się do niewoli lub zostali ranni. Skompletowanie14-osobowego zespołu zajęło mi sześć miesięcy. Musimy być realistami. Nie powinniśmy przymykać oczu na to, co się dzieje.
Ludzie uczą się żyć z wojną. Niestety, to nasze dzieci ją zakończą
Rozejm to nie zwycięstwo
Dla mnie zwycięstwo jest wtedy, gdy każda rodzina mówi po ukraińsku. Kiedy w kraju nie będzie zdrajców i wszyscy zdadzą sobie sprawę, ilu ludzi zginęło po to, byśmy mogli żyć w wolnym kraju. Wcześniej, podczas ATO, mówiłam, że możemy oddać tę ziemię w Donbasie, byle tylko ludzie nie ginęli. Nie zdawałam sobie sprawy, z jakim wrogiem walczymy, że on się nie zatrzyma i pójdzie dalej.
Teraz, gdy na tej ziemi zginęło tak wielu, w tym moi najbliżsi, bardzo trudno jest ją oddać. Dlatego musimy walczyć.
Mam pragnienie, by na zawsze pozostać dobrym człowiekiem. Bardzo się martwię, że mogę stracić siebie. Chcę, żeby mój tata i Iwan, którzy są teraz w niebie, byli ze mnie dumni. I zrobię wszystko na tej ziemi, by mieć prawo pójść do nieba i spotkać się z nimi. Proszę Boga o wytrwałość i siłę.
Mam też wielkie marzenie, aby adoptować trójkę dzieci. Jest wiele sierot, które straciły domy i rodziców podczas inwazji.
Nie ma znaczenia, czy będą nazywać mnie mamą. Mogę być ich przyjaciółką, siostrą. Najważniejsze jest pomóc im w życiu
I chcę, żeby Ukraińcy trochę zmienili swoją mentalność, bo czasami jest ona dobra, a czasami nie. Chcę, abyśmy stanęli w obronie siebie nawzajem, by wszyscy bronili Ukrainy. I by nikt nie mówił: „Nie urodziłem się dla wojny”. Ja też się dla niej nie urodziłam, ale nie chcę żyć pod rosyjską flagą.
Nie dlatego umieramy.
Maria Burmaka: Wojna zabrała mi brata. Wciąż nie pogodziłam się z jego śmiercią
Ukraińcy ją kochają – i to nie tylko ze względu na jej sztukę, ale także dlatego, że ona kocha ludzi i troszczy się o losy swego kraju. Maria niedawno obchodziła 54. urodziny. Sestry rozmawiała z nią o utracie brata, priorytetach podczas wojny, relacjach z córką i rosyjskimi kolegami – oraz o jej kolekcji wyszywanek.
„Burżujka” dla narodowej artystki
Ksenia Minczuk: Jak Pani ocenia swoje życie w dniu urodzin? Z czego jeste Pani dumna? Do czego Pani dąży?
Maria Burmaka: Patrząc na siebie z zewnątrz, widzę, że wiele mi się udało. Albumy, kultowe piosenki, które dla wielu ludzi stały się ścieżkami dźwiękowymi życia. Powinna pani wiedzieć, że wiele osób mówi do mnie: „Dorastałam, słuchając twoich piosenek”, a ostatnio: „Nasze dzieci dorastały, słuchając twoich piosenek” – mając na myśli moje albumy dla dzieci. Jestem szczęśliwa i dumna, że moje piosenki były wykonywane podczas historycznych wydarzeń, a ja byłam ich uczestniczką.
Wciąż próbuję nowych rzeczy, są pomysły, które sprawiają, że czuję się, jakbym szła „na jarmark, a nie z jarmarku”. Do tego dochodzą rzeczy nieoczywiste. Uważam, że ze stoicyzmem i godnością znosiłam życiowe próby, choć czasem było nieznośnie ciężko. Byłam dobrą córką i mam nadzieję, że jestem dobrą matką. Mam wielu przyjaciół, którzy również na mnie polegają. Wkrótce wypuszczę piosenkę dedykowaną mojemu bratu Światosławowi. Planuję też wydać mój trzeci album dla dzieci. Już czekają...
Niedawno Facebook przypomniał mi, że 24 lutego 2022 roku, kiedy wydawało się, że wszystko się zatrzymało, miałam dwa koncerty online dla dzieci. Zupełnie o tym zapomniałam, po prostu wyleciało mi to z głowy!
Tradycję koncertów online zapoczątkowałam podczas pandemii COVID-19. Dzieci uwielbiały moje występy. Tak więc 24 lutego wzięłam gitarę i zaśpiewałam dzieciom dwa razy online. Chciałam je jakoś uspokoić. Powietrze było tak naelektryzowane, pełne strachu. Wydawało mi się, że moje transmisje będą odpowiednie.
Potem było jeszcze kilka zaimprowizowanych transmisji. Na przykład podczas godziny policyjnej umieściłam „kombik” [wzmacniacz gitarowy - red.] na moim oknie na Padole w Kijowie i zaśpiewałam ukraiński hymn. Ludziom się podobało.
Z powodu niepokoju, który czułam przed inwazją, kupiłam sobie prawdziwą „burżujkę” [metalowy przenośny piec do ogrzewania i gotowania, popularny sto lat temu – red.]. Z jakiegoś powodu pomyślałam, że jeśli coś się stanie, jeśli nie będzie ogrzewania ani elektryczności, będę musiała jakoś przetrwać. I że potrzebuję tego małego żeliwnego piecyka z płytą grzewczą. Miałam rację, przydał się. Kilka razy zabraliśmy go na dół i gotowaliśmy na nim jedzenie, podgrzewaliśmy też wodę w pobliżu schronu. W domu go jeszcze nie używałam.
Pamiętam, że w przeddzień ataku, 23 lutego, słuchałam wiadomości i przemówienia prezydenta późno w nocy. Długo nie mogłam zasnąć, wzięłam nawet tabletki nasenne. Obudził mnie dzwonek telefonu. Wszyscy moi przyjaciele dzwonili, a mój brat się martwił. W nocy poszliśmy do schronu, gdzie zostaliśmy przez kilka dni.
Czułam, że nadchodzi coś strasznego. To uczucie było tak żywe i niepokojące, że zaczęłam wyobrażać sobie, co zrobię, jeśli to się stanie. Rysowałam w głowie apokaliptyczne scenariusze, ale rzeczywistość przerosła najgorsze z moich myśli. Myślałam, że naszym wrogiem są ludzie. Ale po Buczy i Irpieniu okazało się, że to nie ludzie.
Nie wiem, czy potrafię śpiewać o moim bracie ze sceny
Nie każdy potrafi tworzyć w czasie wojny. Trudno było wrócić do pisania?
Na początku w ogóle nie mogłam pisać. Ale ciągle coś robiłam: filmy online dla dzieci, tłumaczenie piosenki Stinga, zbiórki pieniędzy, darowizny, występy.
Pamiętam, że kilka razy wpadłam w histerię, na przykład kiedy rakiety spadły na Kijów bardzo blisko mojego miejsca zamieszkania
Pierwszą piosenką, którą napisałam po rozpoczęciu inwazji, w czerwcu 2022 roku, była „Wróć żywy”. Została napisana dla żołnierzy, którzy bronią naszej Ukrainy, dla mojego brata. Naprawdę chcę, żeby każdy żołnierz wrócił do domu. Kiedy ją skończyłam, płakałam całą noc.
Proszę opowiedzieć nam o bracie, który zginął na wojnie. Jak go Pani zapamiętała?
Światosław został zmobilizowany w marcu 2022 r. Przez długi czas nie wiedzieliśmy, gdzie służył. Okazało się, że był w 43 Oddzielnej Brygadzie Artylerii imienia hetmana Tarasa Triasyła. Brał udział w obronie Kijowa, został postrzelony, trafił do szpitala, ale się . W kwietniu 2022 r. urodziła mu się córka, Ksenia. Odszedł 4 stycznia 2024 r.
Miałam 10 lat, kiedy się urodził. Dobrze pamiętam ten dzień. Kiedy tata przyniósł do domu tę wiadomość, obiegłam wszystkich sąsiadów na naszej ulicy w Charkowie, wykrzykując, że mam brata. Od tamtej pory nie pamiętam, żebym kiedykolwiek chodziła sama, mama zawsze mi to powierzała. Pewnego razu, gdy miałam 14 lat, pojechałam na obóz. Pod moją nieobecność Światosław oddał wszystkie moje lalki dziewczynie, która mu się podobała. Wszystkie moje lalki!
Zawsze go kochałam, byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Często rozmawialiśmy przez telefon. Wymienialiśmy wrażenia i dyskutowaliśmy o muzyce.
Zawsze dzieliłam się z nim tym, co leżało mi na sercu
Zmarł na atak serca w dość młodym wieku [Światosław miał 43 lata – red.]. Jak się okazało, miał chorobę wieńcową, jego serce zawiodło. Komisja lekarska stwierdziła, że była to bezpośrednia konsekwencja wojny.
Wojna zabrała mi brata. To wielki ból. Bardzo trudno poradzić sobie z bólem po stracie, nigdy nie można się na to przygotować. Straciłam też już matkę i ojca. Za każdym razem stratę przeżywa się inaczej.
Wciąż nie pogodziłam się z jego śmiercią. Nie mogę powiedzieć, że cokolwiek pomaga mi sobie z tym poradzić. Nic nie pomaga. Cieszę się, że mam jego dzieci, które są do niego bardzo podobne. Widzę w nich jego rysy i robi mi się ciepło na sercu.
Wiosną napisałam o nim piosenkę, jej słowa same ze mnie wyszły. Piosenka ma tytuł „Braciszku”. To piosenka dla każdego, kto stracił kogoś bliskiego. Teraz jest w trakcie nagrywania. Ale nie jestem pewna, czy będę mogła ją śpiewać na koncertach...
Chciałam przedłużyć życie moich rodziców tak bardzo, jak to możliwe. I udało się
Jakie są Pani relacje z córką?
Yaryna ma 29 lat. Tyle że bez względu na to, ile lat ma twoje dziecko, nadal jesteś mamą. Doceniam to, że w razie problemów zwraca się do mnie po radę. Pamiętam, kiedy zobaczyłam jej pierwszy tatuaż. Byłam w szoku, ale go zaakceptowałam.
Były różne momenty, ale teraz jest moją najlepszą przyjaciółką
Kiedy mam kłopoty, jest pierwszą osobą, do której dzwonię. I to jest teraz dla mnie najcenniejsze.
Bycie dzieckiem osoby publicznej nie jest łatwe. Yaryna poprosiła mnie kiedyś, żebym nie mówiła o niej w mediach. Dlatego staram się o niej nie mówić.
Jak się Pani dogaduje z rosyjskimi kolegami p;o fachu? Wielu z nich musiało zerwać te więzi...
Nie mam żadnych rosyjskich przyjaciół. Nie mam z kim utrzymywać kontaktu, więc nie musiałam niczego zrywać. Oczywiście zdarzały się sytuacje, gdy występowaliśmy na tej samej scenie, ale nigdy nie miałam przyjaznych stosunków z rosyjskimi muzykami.
Moja praca zawsze była skoncentrowana na Ukrainie. Zawsze mówiłam wyłącznie w ojczystym języku. Artyści również rozmawiali ze mną po ukraińsku, nawet jeśli w domu byli rosyjskojęzyczni. Nie muszę tłumaczyć swoich piosenek, bo nie mam żadnych utworów w języku rosyjskim. Nie muszę przepraszać za swoje czyny, bo nie mam za co przepraszać.
Nie pojechałam do Rosji, nie próbowałam wejść na rosyjski rynek. To nie jest moja historia
Patrząc na moje życie, niczego się nie wstydzę. Jestem pewna, że to jest właśnie recepta na sukces: żyć w zgodzie z własnym sumieniem.
Być może nie zdobyłam jakichś szczytów, mogłam osiągnąć więcej. Ale osiągnięcia w życiu osobistym są dla mnie ważniejsze. Moja matka miała raka mózgu, staraliśmy się jak najbardziej ułatwić i przedłużyć jej życie. I udało się. Mój tata również był poważnie chory, ale dzięki naszym wysiłkom żył 4,5 roku dłużej, niż zapowiadali lekarze. Te osiągnięcia są dla mnie najważniejsze.
Wygląda na to, że wszystkie inicjatywy, w które się Pani obecnie angażuje, mają szczytny cel.
Wszystkie koncerty, które się teraz odbywają, są charytatywne. Cały czas się w to angażuję. Zbierałam na przykład pieniądze na drona z kamerą termowizyjną dla mojego kuzyna. A to spora suma, sam nie mogłabym zebrać takiej kwoty. Choć wiele potrzeb zaspokajam sama, bez zbiórek.
Na przykład w Krakowie zbieraliśmy pieniądze na drona dla Pierwszej Brygady Operacyjnej Gwardii Narodowej „Sztorm”. Wcześniej była zbiórka na „Ptaszki zwycięstwa”. Zbieraliśmy też w Pradze i Brnie. Przyłączam się do organizacji, którym ufam.
Podczas inwazji podróżowałam z koncertami charytatywnymi tak daleko, że mogłabym okrążyć kulę ziemską kilka razy
Dużo pracuję. Od dwóch lat prowadzę na przykład dwie audycje w Polskim Radiu dla Ukrainy. To audycje dla dzieci: „Zielona gitara” i „Nie bój się żyć” – wywiady z kultowymi postaciami.
Polskie Radio dla Ukrainy jest wielkim wsparciem dla Ukraińców w Polsce. Przez rok pracowałam jako producentka muzyczna w FM Hałyczyna. Bardzo się cieszę, że mam takie możliwości.
Mam wyszywanki, które mają 150 lat
Co robi na Pani największe wrażenie, gdy podróżuje Pani po świecie?
Są rzeczy, które uderzają do głębi. Na przykład Edmonton w Kanadzie. Byłam tam przez 5 dni, miałam występy, w tym w szkołach. Byłam zdumione, ile ukraińskich dzieci przyjęło to miasto, gdy rozpoczęła się inwazja. 300 dzieci w jednej małej szkole.
Po koncertach dzieci podchodziły i mnie przytulały.
Jeden mały chłopiec powiedział: „I am Canadian boy”. Podziękowałam mu za pomoc naszym i mocno go uściskałam
Byłam również pod wrażeniem Sardynii. Miałam tam cztery występy, w tym jeden dla naszych Ukraińców, którzy pracują jako badantes, czyli opiekują się osobami starszymi i chorymi.
Pracują bardzo ciężko. Ci ludzie zbierają pomoc na Sardynii i regularnie wysyłają ją do Ukrainy. Patrząc na nich zdałam sobie sprawę, że wszyscy Ukraińcy są jak jedno, są zjednoczeni dla wielkiej sprawy.
Ostatnio występuje Pani w haftowanych koszulach i sukienkach. Musi ich Pani mieć niemałą kolekcję...
Mam wiele sukienek. Niektóre kupiłam, inne dostałam w prezencie. Najcenniejsze wyszywanki to te stare, prawdziwy skarb. Mam kilka, które mają 150 lat, są jak eksponaty muzealne. Trzeba się im przyjrzeć, bo stary ornament nie jest już wyraźny.
W ostatnich latach dość często pojawiam się na scenie w wyszywankach. Jest kilka powodów. Po pierwsze, są oczywiście piękne. Nowoczesne hafty też mają swoją energię i znaczenie. A jako że uważamy haft za talizman, to muszę przyznać, że haft nowoczesny radzi sobie w tej roli.
Po drugie, teraz jeżdżę w trasę sama, ponieważ są to koncerty charytatywne. Celem jest zebranie pieniędzy, a podróżowanie z grupą to spory wydatek. Muszę być widoczna na dużej scenie.
Po trzecie, bardzo przyjemnie jest, zwłaszcza za granicą, wymienić nazwiska naszych wspaniałych projektantów, którzy tworzą to piękno. A te sukienki zawsze przyciągają uwagę.
Na każdym koncercie śpiewam niektóre z moich piosenek dla dzieci. A dla dzieci muszę wyglądać jak postać z bajki. Jak wróżka.
Co każdy z nas może zrobić dla zwycięstwa?
Są ludzie, którzy walczą i oddają swoje życie, i są wszyscy pozostali. Jeśli nie walczysz na froncie, musisz zrobić wszystko, by uratować jak najwięcej ludzkich istnień.
Zdjęcia z prywatnego archiwum
Wiktoria – „Runa”, żołnierka: Moim antydepresantem na wojnie jest mój pies
Wiktoria, 25-letnia żołnierka o pseudonimie „Runa”, jest sierżantem sztabowym i dowódcą plutonu artylerii przeciwlotniczej. Podczas inwazji walczyła już w kilku punktach zapalnych, w tym w Piskach i Hulajpołe. Teraz jest w Bachmucie, gdzie codziennie toczą się zacięte walki. Opowiedziała nam o swoim życiu na wojnie, motywacji i prawdziwej przyjaźni.
Po co ci to? Lepiej wyjdź za mąż i gotuj w domu obiady
Po co ci to? Lepiej wyjść za mąż i gotować w domu obiady
Kiedy w 2018 r. podpisałam kontrakt z Siłami Zbrojnymi Ukrainy, byłam absolutnie pewna swojej decyzji. Chociaż wiele osób (w tym wojskowe biuro rekrutacyjne) próbowało mnie od tego odwieść – wspomina Runa. – W 2014 r., gdy wybuchła wojna, byłam jeszcze w szkole. Mieliśmy przedmiot o nazwie „Obrona Ojczyzny” i ucząc się go zdałam sobie sprawę, że chcę spróbować swoich sił w siłach zbrojnych. Zaraz po szkole, gdy miałam 17 lat, nikt nie wziąłby mnie do wojska, więc najpierw do szkoły pomaturalnej (uczyłam się na florystę i dekoratorkę okien), a jak tylko ją ukończyłam, poszłam do wojskowego biura rekrutacyjnego.
Kiedy mnie zobaczyli – małą, kruchą, 19-letnią – powiedzieli: „Po co ci to? Lepiej wyjdź za mąż i gotuj obiady w domu”. Ale wróciłam następnego dnia. Postanowiłam, że będę dobijała się do ich drzwi, dopóki nie dostanę tego, czego chcę. Kiedy dali mi długą listę dokumentów i certyfikatów, które musiałam przynieść, pewnie mieli nadzieję, że nie wrócę. Byli bardzo zaskoczeni, gdy po przejściu badań lekarskich przyniosłam im wszystko, czego chcieli.
Następnego dnia byłam już w ośrodku szkoleniowym „Desna”. Kiedy ukończyłam kurs młodego wojownika, zostałam wysłana do brygady, w której służę do dziś. Byłam gotowa na każdą specjalizację – z wyjątkiem kucharza i medyka. Teraz z medycyną jestem za pan brat (nieraz musiałam ewakuować rannych towarzyszy), ale wtedy myślałam, że nie będę w stanie udzielić pierwszej pomocy. Przydzielili mnie do plutonu rakiet przeciwlotniczych. Moją pierwszą specjalnością był strzelec przeciwlotniczy przenośnego przeciwlotniczego systemu rakietowego „Igła-1”. Potem przesiadłam się na działko przeciwlotnicze ZU-23-2, a teraz pracuję na działku C-60. Uczyłam się dość szybko, choć podstawową wiedzę i doświadczenie zdobyłam w walce.
Teraz jesteś dowódcą sekcji plutonu artylerii przeciwlotniczej 23. batalionu „Chortyca”. Jakie są Twoje obowiązki?
W czasie pokoju byłabym odpowiedzialna za personel i dyscyplinę w jednostce, ale teraz osobiście biorę udział we wszystkich misjach i dowodzę. Dostajemy cel, oceniamy sytuację i pracujemy nad jego osiągnięciem. W mojej załodze jest sześć osób. Ich życie często zależy od moich decyzji – na przykład gdy pracujemy nad celem, a tu nagle wróg otwiera ogień.
Mam kilka sekund na podjęcie decyzji, czy wróg tylko próbuje się wstrzelić i możemy pracować chwilę dłużej, czy też musimy natychmiast opuścić stanowisko
Muszę trzeźwo ocenić sytuację. Czasami jesteś podekscytowana – trafiasz w cel raz, potem drugi i chcesz to powtórzyć. Ważne jest, aby nie poddawać się takim emocjom, w przeciwnym razie można stracić ludzi i sprzęt. Zdarzały się sytuacje, w których chłopaki chcieli jeszcze trochę popracować, ale widziałam, że wróg prowadzi intensywny ostrzał i nakazywałam odjazd. A zaraz po tym trafiał w miejsce, w którym wcześniej staliśmy.
Czujesz strach w takich momentach?
Nie. Kiedy pracujemy z bronią, nawet jeśli jest kontratak, nie boję się. Działam szybko i sprawnie, z chłodną głową. Świadomość, że byłam o włos od śmierci, przychodzi później, gdy już jestem w stosunkowo bezpiecznym miejscu. Są ludzie, których w pewnych momentach paraliżuje strach, gubią się. Na szczęście mnie to nie dotyczy. Kilka pierwszych razy, gdy ewakuowałam rannych towarzyszy, naprawdę się bałam. Niektórzy mieli rany od odłamków, inni stracili kończyny. Robiłam im opatrunki, a ręce mi się trzęsły – bałam się, że zrobię im krzywdę, że zrobię coś nie tak. Teraz nie mam już tego problemu.
Opowiedziałeś nam kiedyś o momencie, w którym Twoi towarzysze mentalnie pogrzebali Twoją załogę.
To było już podczas inwazji na pełną skalę w rejonie Pisek w obwodzie donieckim. Wróg nacierał, a my ponosiliśmy ciężkie straty. Pracowałam na ZU-23-2. Zwykle pracujemy na zamkniętych pozycjach, ale otrzymaliśmy rozkaz wyjścia w otwartą przestrzeń. Było nas troje.
Wystrzeliliśmy kilka pocisków, zapytałam przez radio, gdzie strzelać dalej – w lewo czy w prawo, i w tym momencie zaczął w nas walić czołg wroga. Pamiętam hałas i gwizd w głowie, dużo kurzu... To była moja pierwsza kontuzja. W piwnicach obok były inne jednostki. Usłyszeli ten ostrzał i nadali przez radio, że z nami chyba już koniec. Z powodu przerw w łączności nie mogłam im odpowiedzieć, a przez długi czas nie mogliśmy też opuścić pozycji, bo samochód nie odpalał, a kierowca był ranny. Myślałam, że nigdy się stamtąd nie wydostaniemy... Na szczęście w końcu udało nam się ten samochód uruchomić.
Opowiedz nam o swojej przyjaciółce Ksjuszy, która zginęła...
Zginęła na tyłach w wyniku ataku rakietowego, a wraz z nią 14 innych osób, w tym jej chłopak. Dosłownia kilka dni wcześniej byłam tam kupić jedzenie, zobaczyłyśmy się z Ksjuszą. Powiedziała mi, że wkrótce awansuje na podporucznika. Chciała kupić samochód, mieli z chłopakiem wiele planów...
Parę dni później, gdy byłam na stanowisku, otrzymałam wiadomość: „Ksjusza – 200 lat”.* Nie uwierzyłam. Byłyśmy w tym samym wieku, ona też poszła do wojska w 2018 r.
Na pogrzebie stałam nad jej grobem i myślałam: „Miała 24 lata, jak ja. Ona już nie żyje, ale ja wciąż żyję”
Odtąd nie chodzę już na pogrzeby.
Starszy sierżant Szon
Co pomaga Ci się trzymać?
Rozmowy z towarzyszami broni. I praca, którą w trudnych chwilach starasz się być tak zajęta, że nie masz czasu na myślenie o czymkolwiek innym. Ale moim głównym antydepresantem jest Szon. Jest moim najlepszym przyjacielem.
Jak go poznałaś?
Marzyłam o psie od dzieciństwa. Latem 2018 roku, podczas mojej służby, pojechałam do Berdiańska i tam kupiłam Szona. Był malutki, miał zaledwie 25 dni. Razem wróciliśmy do obwodu donieckiego. W tamtych latach wojna nie była tak intensywna, co pozwoliło Seanowi stopniowo się przystosować. Na początku bał się głośnych dźwięków, ale potem się przyzwyczaił i teraz dobrze wie, kiedy strzelają nasi ludzie, a kiedy wróg, i odpowiednio reaguje. Został wychowany przez całą naszą jednostkę, chłopaki go uwielbiają. Ma nawet osobistą odznakę – „starszy sierżant". Jest ze mną cały czas, chyba że muszę gdzieś jechać. Zawsze mnie wtedy odprowadza, biegnie za samochodem. A potem wita mnie tak, jakby nie widział mnie od roku. Jest lepszy niż jakikolwiek psycholog.
Kiedyś rzuciłaś się, by go ratować, ryzykując życie...
Wróg zaczął ostrzeliwać nas rakietami z „Gradów”. Wszyscy szybko wskoczyli do dołu, ale Szon został na zewnątrz. Pobiegłem po niego, za co później zostałam upomniana przez dowódcę. Szon był otępiały, bardzo przestraszony, odrętwiały. Po tym incydencie posiwiał...
Nawiasem mówiąc, mamy inne zwierzęta, raz był nawet szop pracz. Znaleźliśmy go w okolicy Bachmutu. Najwyraźniej mieszkał z ludźmi, bo jadł nam z ręki. Karmiliśmy go, poiliśmy, kupiliśmy mu nawet uprząż do chodzenia. Ale uwolnił się i od tego czasu biega i robi zamieszanie, gdziekolwiek się pojawi. Grzebał w naszych rzeczach, tłukł naczynia... Nie dogadywał się z Szonem, więc znaleźliśmy dla niego inny dom.
Niektórzy mówią, że życie na wojnie jest szokiem. Są dziewczyny, które – mimo że przebywają na froncie –znajdują okazje, by zrobić sobie paznokcie, a na kolację zjeść ulubione sushi. Z czym Ty się zetknęłaś?
Życie na wojnie nie było dla mnie szokiem. Uczyłam się w szkole z internatem, byłam przyzwyczajona do życia w grupie i wczesnego wstawania. Pod tym względem wojsko niewiele się różni – może tylko tym, że cały czas chcą cię zabić (śmiech). Zdecydowanie nie jestem typem dziewczyny, która spędza czas na robieniu makijażu, manicure czy stylizacji. Nigdy tego nie robiłam i nie planuję tego w przyszłości. Kiedy mam okazję, potrafię zapleść włosy w warkocz, żeby przez kolejne dziesięć dni nie musieć myśleć o tym, co zrobić z nimi przez kolejne dziesięć dni.
Jeśli chodzi o warunki, to mogą być różne. W mieście lub na wsi często mieszkamy w piwnicach. W okolicy Bachmutu mieszkaliśmy na polu, w ziemiance.
Jednym z największych problemów są myszy. Są wszędzie. Jednej nocy można złapać ich nawet 500
Spadają ci na głowę, gryzą po palcach, niszczą różne rzeczy. To częste w ziemiankach.
Co jest dla Ciebie na wojnie najtrudniejsze?
Myślę, że problemy z zaopatrzeniem. Kiedy zamiast wykonać zadanie trzeba najpierw znaleźć sprzęt lub części zamienne potrzebne do jego wykonania, ogłosić zbiórkę, prosić o datki. Kiedy broń się zepsuje, zazwyczaj naprawiamy ją na własny koszt. Zbieramy też pieniądze na walkę elektroniczną (system blokujący sygnały wrogich dronów), ponieważ teraz wróg ma wystarczająco dużo dronów, by zniszczyć naszą artylerię.
To demoralizujące, gdy oprócz wykonywania swojej pracy musisz myśleć o tym, skąd wziąć pieniądze
Ale nadal robisz to, co musisz, ponieważ rozumiesz, dlaczego tu jesteś.
Dlaczego jesteś na wojnie?
Bronię mojego domu, Ukrainy. Urodziłam się i wychowałam tutaj i naprawdę nie rozumiem, jak można nie bronić swojego domu. Kiedyś zapytano mnie, o co walczymy. Odpowiedziałam, że o wszystko, co jest za nami. Nie chcę, by stało się to własnością kogoś innego. Dla mnie zwycięstwo to zwrot naszych terytoriów – chociaż w obecnej sytuacji, gdy wróg wciąż się rozwija, musimy przynajmniej nie stracić tego, co mamy.
Wyobrażasz sobie dzień naszego zwycięstwa?
Czasami rozmawiamy o tym z chłopakami: „Wyobraź sobie, że teraz przychodzą z kwatery głównej i mówią: ‘Wojna się skończyła’. Co zrobisz?”. I każdy marzy o tym, żeby pojechać do rodziny, do dzieci... Ja bym wzięła Szona i pojechała do siostry i siostrzeńca. Bardzo chcę też pojechać do Mariupola.
Jakie masz teraz marzenia?
Kiedy zaczęła się inwazja na pełną skalę, na chwilę straciłam sen. Na początku w ogóle nie spaliśmy, bo nie rozumieliśmy sytuacji, nie wiedzieliśmy, dokąd pójdzie wróg. Potem zaczęłam śnić o błyskach, takich jakie widzę podczas ostrzału wroga. Śniłam o moich rannych towarzyszach, których wyciągałam. Często krzyczałam przez sen.
Teraz już tego nie robię. Prawdopodobnie dlatego, że moje ciało się przystosowało. Kilka dni temu śniła mi się Ksjusza. Podeszła do jednego ze swoich towarzyszy i śmiejąc się, poprowadziła go za rękę. Nie wiem, jak zinterpretować ten sen. I czy w ogóle trzeba szukać wytłumaczenia dla takich snów.
*Od „ładunek 200”, co w ukraińskim i rosyjskim żargonie wojskowym oznacza poległego żołnierza.
Zdjęcia z prywatnego archiwum
Chrystyna Szyszpor: Chcę ocalić ukraiński balet
Khrystyna Shishpor jest prymabaleriną Opery Narodowej Ukrainy, Artystką Ludową Ukrainy, która posiada rekord krajowy — 48 rund fuetu wykonanych podczas jednego z przedstawień.
Christina jest także wolontariuszką. Kristina Shishpor opowiedziała Sestry o tym, że postać przyszłej prima, która wcześnie straciła rodziców, zatwardziła charakter przyszłej prima, jak traktuje ukraińskich tancerzy, którzy teraz koncertują za granicą z dziełami Czajkowskiego i jak zakochać się w ukraińskim balecie zachodniej publiczności.
„Kiedy przyszedłem do pracy do teatru, nie miałem jeszcze paszportu”
Balet to bardzo konkurencyjna dziedzina. W wieku 17 lat tańczyłeś już imprezę Odetta-Odilia, o której marzyła każda baletnica na świecie (był to debiut Shishpora w Operze Narodowej - Avt.). Jak nie zostałeś wtedy zjedzony w teatrze?
Nigdy nie pozwalam się obrazić. Kiedy przyszedłem do teatru w wieku 15 lat i zacząłem tańczyć u boku dorosłych baletnic, to wszystko, czego o mnie nie mówili. Plotki poszły na każdy gust. A oto mój debiut w Swan Lake. Ale trzymałem się. Tak, w domu płakałem z rozpaczy co drugi dzień, ale nie w teatrze.
Na szczęście miałem wspaniałego nauczyciela Varwarę Potapova. Uczyła ze mną i Saszą Shapoval, moim partnerem, który zginął na wojnie (Oleksandr Shapowal zginął w bitwie w obwodzie donieckim 12 września 2022 roku w wieku 47 lat. - Avt.). Varvara Michajłowna bardzo kochała nas i Saszę i nigdy się nie obraziła. Nauczyciele są różni, czasami uczniowie są zadowoleni z takiego nadużycia, że nie chcesz tańczyć imprezy - nie możesz się spotkać, nie chcesz żyć. Ale nasz nauczyciel był zawsze dla nas i pielęgnował w uczniach wiarę w siebie. I to dzięki wsparciu nauczyciela udało mi się dostać na scenę Opery Narodowej w wieku 17 lat w partii Odetty i Odylii. A tańczyć takie płótno jest, jak mówią, „wieżą” dla każdej klasycznej baletnicy. I zatańczyłem tę imprezę do najpełniejszej inwazji.
Kto jako pierwszy wspierał Twoją pasję do baletu jako dziecko?
— Moja babcia Victoria Emmanuilovna. Pochodzi z Kijowa, kreatywną osobą, była znana całemu Kijowi. Dzięki mojej babci rozwinęła się moja historia jako osoby i baletnicy. Uszyła moje pierwsze paczki. Na moich baletowych strojach kąpielowych wyciąła wszystkie swoje dzianinowe golfy (golfy — Avt.), szyła dla mnie legginsy z rękawów. Teraz jest dużo, ale wcześniej nic nie było. A babcia skręciła się tak bardzo, jak mogła. Zawsze musiałam być w niej najlepsza i najpiękniejsza. Naprawdę chciała, żebym tańczył, dosłownie spalony moim przyszłym zawodem.
— Czyli rodzina od razu zdecydowała się uczynić z ciebie baletnicą?
— Nie. Początkowo zostałem wysłany do szkoły tańca „Kyyanochka” w celu ogólnego rozwoju. I to wtedy jego przywódcy Dmitrij i Galina Kaigorodova myśleli o stworzeniu college'u choreograficznego. W rezultacie dostałem się do klasy eksperymentalnej, która zaczęła tańczyć klasykę. Wstała na szczycie już w wieku ośmiu lat. Na tych zajęciach stopniowo zakochaliśmy się w balecie — w moim przypadku okazało się, że jest to miłość życia.
— Jako nastolatek dużo chodziłeś na konkursy klasyczne, a w wieku 16 lat wygrałeś międzynarodowy konkurs baletowy im. Serża Lifara. To znaczy, nawet wtedy byłaś wykwalifikowaną baleriną?
Pracowałem już w teatrze. Miałem 15 lat, kiedy zostałem zwerbowany do Opery Narodowej jako stażysta. Nie mogli zabrać ich do państwa, ponieważ nie miałem jeszcze paszportu. Aby mieć czas na trasy koncertowe i teatr, ukończyłem szkołę na stażu zewnętrznym. W szkole było to trudne, ponieważ byłem tak zanurzony w zajęciach tańca, że w ogóle nie prowadziłem życia klasy. I nie wszyscy koledzy z klasy to rozumieli. Również ze strony nauczycieli doszło do nieporozumień: na przykład mała baletnica próbowała „dusić się” matematyką.
Cóż, jaka jest matematyka, skoro wszystko, co miałem w głowie, to fuete, pleier i batmany?
— Zacząłeś utwardzać swój charakter jako dziecko. Kim on jest - postać Christiny Shishpor?
Nie powiem, że jestem bardzo silny. Jestem dość emocjonalny i sentymentalny, ale jest we mnie rdzeń, który sprawia, że trzymam plecy prosto. Czasami nawet chcę sobie odpocząć, ale nie mogę. W rzeczywistości mój los nie jest łatwy, a inna osoba na moim miejscu nie mogła tego znieść. Każdy otrzymuje test zgodnie z poziomem jego wytrzymałości.
— Twoja droga do sztuki była również trudna, ponieważ bardzo wcześnie straciłeś rodziców...
Mój ojciec zmarł, gdy miałem 9 lat. Potem miałem pierwszy koncert w życiu na scenie teatralnej i prawdopodobnie czułem, że mój ojciec odchodzi, ponieważ nalegałem na pójście do szpitala z babcią i matką. Do sali wszedłem z programem teatralnym w rękach — po raz pierwszy wydrukowano na nim moje imię.
Mój ojciec poprosił mnie, abym dał mu autograf w tym programie - pierwszym w moim życiu. A następnego dnia zniknął...
Moja matka wyjechała, gdy miałem zaledwie 25 lat i otrzymałem tytuł Zasłużonego Artysty Ukrainy. Zmarła w moich ramionach. Wiesz, czasami wydaje mi się, że moja córka Julia jest reinkarnacją mojej matki. Ma ten sam charakter. Oboje urodzili się we wrześniu.
Twoja córka ma dziś 9 lat. Czy zamierza zostać baletnicą, ponieważ jest to bardzo trudna ścieżka?
— Zajmowała się baletem, nawet tańczyła kilka przedstawień baletowych, ale potem zdecydowała, że balet klasyczny nie jest jej. Dziś poważnie zajmuje się tańcem towarzyskim. Julia uwielbia przychodzić do mnie na występy, ale nie chce powtarzać losu swojej matki. I szczerze mówiąc, nie jestem też gotowy, aby przejść tę trudną ścieżkę po raz drugi, już z nią.
Dziura w sztuce lub co zrobić baletnicą bez Czajkowskiego
— Mówią, że teatr zbudowany jest na kordebalecie. Tańczyłeś w tłumie?
Cordeballet jest koniecznością. Żadna przyszła prima nie przechodzi obok. Pamięć o twojej dziesiątej linii w cordebalecie jest szczepionką przeciwko gwiezdnej chorobie na zawsze.
— Twój repertuar obejmował cały balet Czajkowski, a także Szczedrin i Rimski-Korsakow. Czy trudno dziś obejść się bez ich prac?
To wielka dziura w sztuce, oczywiście. Dla każdej prima baleriny jest to tragedia. Na tych imprezach wychowywano pokolenia baletnic, a teraz wypełnienie tej dziury zajmuje dużo czasu. Ale co do tego, wielu nie ma dziś odpowiedzi na to pytanie. Jestem jednak ukraińską baletnicą, a moja pozycja jest trudna: trzymam się stanowisk mojego kraju i kierownictwa mojego teatru.
— Problem polega na tym, że światowy rynek baletowy dyktuje swoje preferencje, a Europa uwielbia rosyjski balet.
— Repertuar wiodących światowych zespołów baletowych to pieniądze, impresario i sponsorzy. Repertuary te powstają na kilka lat przed rozpoczęciem sezonu i koniecznie zawierają hity baletowe, biorąc pod uwagę gust publiczności. A balety Czajkowskiego są hitami, więc zachodni impresarios, gdy teatr wyrusza w trasę koncertową, proszą o przyniesienie „Dziadka do orzechów” i „Jeziora Łabędzi”. To są gwarantowani żołnierze. Opera Narodowa Ukrainy w tym roku zabrała „Królową Śniegu” Aleksandra Shimko w trasę koncertową do Japonii na Nowy Rok, a Japończycy długo patrzyli na nią, zanim ją zaakceptowali.
Oczywiste jest, że skupiamy się teraz na baletach ukraińskich kompozytorów, ale świat obecnie niewiele wie o „Lilii” Dankevicha lub „Forest Song” Skorulsky'ego. Potrzeba dużo pracy, aby ukraiński balet i nasi kompozytorzy stali się popularni na świecie. W tym celu bardzo potrzebna jest strategia i duże inwestycje publiczne.
— Na początku 2024 roku napisałeś post na swoim Instagramie, w którym zauważyłeś, że niektóre ukraińskie trupy baletowe występują w Europie z baletami rosyjskiego kompozytora Czajkowskiego...
Idą i zarabiają pieniądze, to wszystko. Uwierz mi, jako artysta ludowy potrafię teoretycznie zebrać trupę, wyjechać za granicę, a także zarabiać pieniądze pod flagą Ukrainy, ignorując pozycję kraju. Potrafię tańczyć zarówno „Carmen Suite”, jak i „Jezioro Łabędzie” — będę miał koncerty solowe na całym świecie. Ale dla mnie jest to niedopuszczalne.
Jak możesz to zrobić, gdy ludzie giną na linii frontu w twoim kraju każdego dnia? Kiedy zginął mój partner Oleksandr Shapowal, który prowadził kampanię, abyśmy żyli z tyłu?
Dlatego wiesz co - chcesz zarobić, rób to pod dowolnym innym sztandarem, ale nie nazywaj siebie ukraińskim baletem. A także płacić podatki i dać 50% dochodu Siłom Zbrojnym. Jestem pewien, że ci ukraińscy tancerze, którzy obecnie prowadzą rosyjskie balety na całym świecie, nic tutaj nie przekazują.
— Wyjaśnij, dlaczego Ukraiński Oleksandr Stojanow tańczy teraz w Europie i USA z baletami Czajkowskiego pod auspicjami Kijowskiego Wielkiego Baletu?
— Tak, bo wielu obcokrajowców współczuje Ukrainie i kupuje dobre bilety na wszystkie związane z nią wydarzenia. Ludzie nie wiedzą, czy jest to Opera Narodowa Ukrainy, czy prywatny kolektyw. Balet jest sztuką elitarną i tylko niewielki procent ludzi zna niuanse.
Uważam, że powinna istnieć ustawa, która zakazuje tym artystom, którzy nie przyjeżdżają na Ukrainę i nic nie robią, aby podnieść gospodarkę swojego kraju, dla jego wizerunku, zakryć flagę Ukrainy. Rozumiem, jeszcze nie, ale takie rozwiązanie powinno się pojawić.
„Za każdym razem, gdy ćwiczyłem repertuar klasyczny, rosłem o dwa centymetry”
Jakie balety sprawiają ci teraz przyjemność?
— Naprawdę uwielbiam balet „Walc Wiedeński” w wykonaniu Aniko Rehviashvili. To arcydzieło repertuaru baletowego Opery Narodowej Ukrainy, które weszło już w historię klasycznych produkcji baletowych. Lubię tańczyć „Trójkątny kapelusz” do muzyki Manuela Falli — to także produkcja Aniko Yurievny. Bardzo dobre jednoaktowe balety nowoczesne „5 tangos” do muzyki Piazzoli i „Eyes Wide Shut”.
— Jak wygodnie czujesz się tańczyć nowoczesne balety?
— Nie jest mi trudno dostosować się, w tej sytuacji bardziej martwię się o młodzież baletową. Moje pokolenie baletnic dorastało w świetnych klasycznych występach. A młodzi ludzie, pozbawieni kanonów klasyków, mają teraz trudności z otwarciem się i trudno jest utrzymać formę.
Za każdym razem, ćwicząc repertuar klasyczny, rosłem o dwa centymetry, ponieważ w trakcie treningu cały czas się rozciągasz. Podczas gdy we współczesnym balecie działa inna technika, inna grupa mięśni, jest inna. W klasyce, kiedy wchodzisz na scenę, jesteś jak nagi. Każdy może zobaczyć, jakim jesteś artystą. We współczesnej choreografii łatwiej jest ukryć i ukryć swoje słabości. Nie mówię, że taka choreografia jest zła, ale to nie jest klasyczny występ trzyaktowy. Klasycznych występów nie można porzucić.
Czy kiedykolwiek myślałeś o zrobieniu baletu dla siebie?
Jestem w trakcie procesu, ale nie mogę ci jeszcze wszystkiego powiedzieć. Pracuję teraz na przykład nad numerem na kreatywny wieczór mojego nauczyciela Siergieja Bondura. Umieściliśmy numer poświęcony Fridi Kahlo do muzyki Gustava Mahlera.
Marzę też o zorganizowaniu własnej wycieczki po Ukrainie. Niedawno odbył się mój koncert „Gwiazdy Baletu Ukraińskiego” — bilety na niego zostały sprzedane w jeden dzień. Ludzie tęsknili za pięknem. Chciałbym pojechać do Dniepru, Odessy, Charkowa, ale teraz nie jest łatwo to zorganizować.
Chcesz wybrać się na wycieczkę do Polski?
— Byłbym szczęśliwy, ale w tym celu Polska musi mieć stronę zapraszającą, która może nas zaakceptować. Takie wydarzenia kulturalne powinny być organizowane na poziomie oficjalnym.
„Jeśli wszyscy odejdą, o co walczyć?”
Gdzie zaczęła cię wojna?
— Inwazja na pełną skalę zeskoczyła nas z moją córką do Barcelony, gdzie 15 lutego poszliśmy na spacer. 1 marca polecieliśmy do Francji i za miesiąc wydaliśmy status uchodźcy. Nie rozumiałem, co robić, jak zorganizować życie, co stanie się z teatrem. Z powodu tego, że nie tańczyłem, zacząłem mieć straszną depresję. Gdyby nie dziecko, które musiało zapewnić styl życia, prawdopodobnie oszalałbym.
W lipcu wróciliśmy. Kiedy zorientowaliśmy się, że wracamy do domu, rzeczy zostały zebrane w ciągu godziny. Biegłem bez patrzenia, ponieważ we Francji nie było dla mnie rozwoju. Trudno jest zacząć coś z dala od domu, zwłaszcza gdy w swoim kraju osiągnąłeś wszystko i nigdy nie chciałeś mieszkać nigdzie indziej.
Wróciłeś i od razu wyszedłeś na scenę. Wojna nie przeszkadza w twojej kreatywności?
Zawsze mówię kto, jeśli nie my? Kto podniesie gospodarkę, kto zajmie się sztuką. Jeśli wszyscy odejdą, to o co walczyć? Nikogo nie potępiam, ale w ciągu dwóch i pół roku poza ojczyzną ludzie zmienili swoją świadomość. Jesteśmy tu na Ukrainie jak: bez ostrzału przez kilka dni — już nastrój jest lepszy. Przyszli do pracy - nigdy nie myśleć o wojnie. Zmieniamy się wraz z krajem i jesteśmy gotowi na wiele.
Czy znalazłeś się pod ostrzałem podczas pokazu?
— Niepokój często zatrzymuje występy w teatrze, ale dla mnie był jeden przerażający moment.
31 grudnia 2022 roku w Operze Narodowej Ukrainy wydano balet „Królowa Śniegu”, a tutaj Kijów zaczął bombardować. Niepokój zaczął się w drugim akcie. Następnie rakiety zbombardowały centrum, a pałac „Ukraina” został uszkodzony w wyniku ostrzału.
Wszyscy widzowie zostali pilnie wysłani do schroniska - zorganizowaliśmy to w szafie teatru. A teraz wyobraź sobie pełną garderobę najmłodszych. Rozpraszaliśmy ich i bawiliśmy ich tak bardzo, jak tylko mogliśmy. Poszedłem prosto ze sceny do dzieci, nawet nie zdjąłem korony Królowej Śniegu. Dzieci były zachwycone, wszyscy spieszyli się robić ze mną zdjęcia. Zbieram ich wokół siebie, rozmawiam z nimi i słyszę z ulicy — bam! Aha! Następnie siedzieliśmy w schronisku przez prawie pięć godzin.
— Nawiasem mówiąc, podczas wojny aktywnie pomagasz szpitalowi dziecięcemu „Okhmatdyt”.
Zawsze pomagam dzieciom w tym, co mogę. Jako ambasador dziecięcej fundacji charytatywnej Good Do Nations pomagam Okhmatdytowi, zbierać pieniądze na leczenie rannych ukraińskich dzieci, które są tu sprowadzane z gorących punktów kraju. Zamierzamy przekazać darowiznę na zakup niezbędnego sprzętu, zakupionych encefalografów, urządzeń do noszenia na kółkach. Za prawie milion hrywien kupili przedłużacz ran, jego chirurdzy nazywają go również Teslą do operacji, jest taki fajny. Ten ekspander, jak powiedział nam główny lekarz, uratował już życie kilku dzieci. Ale co powiedzieć: kiedy przychodzisz do szpitala, nie wiesz, po co złapać. A kiedy to wszystko widzisz, czasami myślisz: Panie, co za balet! Tutaj tak wiele losów dzieci jest okaleczonych... I to jest pokolenie, które zaakceptuje nasz kraj i będzie go dalej rozwijać.
— Ten pokoleniowy upadek z pewnością wpłynie również na nasz balet...
— To poważny problem. W końcu istnieje kilka pokoleń potencjalnych artystów baletowych. Cały czas o tym myślę i teraz aktywnie szukam rozwiązania problemu na poziomie międzynarodowym. Nie mogę jeszcze o wszystkim mówić, ale mamy dużo do zrobienia. Moją misją jest ożywienie ukraińskiego baletu.
<span class="teaser"><img src="https://cdn.prod.website-files.com/64ae8bc0e4312cd55033950d/65c901fef751edf9e5806a4c_Screenshot_20240125_112250_Facebook.webp">„Przeczytaj także: Ludmiła Monastyrskaya: „Trudno być perfekcjonistą, jeśli zostaniesz zatrzymany na pół arii, wysłany do schronienia”</span>