Historie
Co tydzień Sestry publikują historie naocznych świadków rosyjskich zbrodni wojennych. Świat musi usłyszeć ich głos, a przestępcy muszą zostać ukarani
Do armii przez Tindera. Historia zwiadowczyni „Ady”
Anastazja Saksman – „Ada” ma 32 lata i od ponad półtora roku jest operatorką dronów w 411. Samodzielnym Batalionie Bezzałogowych Systemów Powietrznych. We wrześniu wjechała na minę przeciwczołgową. Lekarze musieli amputować lewą nogę, walka o prawą wciąż trwa.
Na wojnę z zemsty
Przed inwazją pracowałam w sektorze IT, promowałam strony internetowe w Google – mówi „Ada”. – Decyzja o wstąpieniu do wojska nie była spontaniczna, zaczęłam o tym myśleć już w 2014 roku. Nie wyobrażałam sobie jednak wtedy, że może dojść do czegoś takiego, co mamy już od 3 lat. Pierwsza eksplozja uświadomiła mi, że to wojna na pełną skalę. Byłam wtedy w Wyszogrodzie niedaleko Kijowa. Do zachodniej Ukrainy pojechaliśmy dwa dni później, kiedy korki się zmniejszyły. Firma, w której pracowałam, zwolniła wszystkich pracowników, postanowiłam więc zostać wolontariuszką. Któregoś dnia natknęłam się na informację, że potrzebni są tłumacze w ośrodku dla uchodźców w Zamościu. Pomagałam tam przez prawie miesiąc, jednocześnie szukając pracy. Gdy dostałam ofertę, wróciłam z Polski do Lwowa. Myśl, by iść do wojska, zaczęła mnie nawiedzać coraz częściej – do dziś nie potrafię wyjaśnić, dlaczego. Po części chodzi chyba o zemstę. Za każdym razem gdy Rosjanie atakowali nasze spokojne miasta, gdy ginęli cywile, zwłaszcza dzieci, nienawiść i chęć zemsty gwałtownie we mnie rosły.
Chcesz do wojska? Znajdź sobie jednostkę
Miałam listę jednostek, do których chciałam wstąpić. Bardzo długo szukałam możliwości mobilizacji przez Lobby X [platforma zatrudnienia i agencja rekrutacyjna – red.]. Wysyłałam CV, pisałam bezpośrednio do różnych oddziałów, ale nikt mi nie odpowiadał. Miałam wtedy znajomych w wojsku, lecz oni też nie chcieli mnie przyjąć. Mówili: „Umrzesz tam. Co robisz? Jesteś kobietą”.
Byłam zarejestrowana na Tinderze i od czasu do czasu nawiązywałam kontakty z wojskowymi. Głównie po to, by dowiedzieć się, jak funkcjonują niektóre jednostki
Szczególnie interesował mnie stosunek do kobiet w wojsku. Chciałam uzyskać informacje z różnych stron, by wiedzieć, na co się przygotować. Często wchodziłam na Tindera, bo po prostu lubiłam oglądać zdjęcia wojskowych. Z kilkoma żołnierzami poszłam nawet na kawę. Nie szukałam związku – szukałam sposobu, by się zaciągnąć. I pewnego dnia nawiązałam kontakt z żołnierzem, który jest dowódcą kompanii. Przywitaliśmy się, zamieniliśmy kilka słów. Zapytałam go, czy mógłby spojrzeć na moje CV, bo nikt nie odpowiada na moje listy. Może powinnam coś zmienić? „Zgłoś się do nas” – powiedział. Wysłał moje CV do swoich przełożonych, niedługo później odbyłam rozmowę z moim przyszłym dowódcą i osobą z centrali. W kwietniu 2023 roku wstąpiłam do jednostki rozpoznania powietrznego.
Moja historia nadałaby się na memy w rodzaju: „Dziewczyny, nie siedźcie na Tinderze, bo pójdziecie w kamasze”
Tylko jeden mój przyjaciel wiedział, że zdecydowałam się iść na wojnę. Mam tylko ojca. Powiedziałam mu w ostatniej chwili, gdy otrzymałam już legitymację wojskową i znałam datę wyjazdu do ośrodka szkoleniowego. Zadzwoniłam do niego: „Czy możesz zabrać mojego kota do siebie?”. Postawiłam go przed faktem dokonanym, ale i tak próbował mnie od tego odwieść: „Oj, nie rób tego, kobietom w wojsku jest ciężko”. Tyle że ja mam już 32 lata i nie muszę nikogo prosić o pozwolenie. To moje życie.
Wojny z książek się nie nauczysz
Zostałam przydzielona do jednostki bezzałogowych statków powietrznych (UAV). Rozpoznanie lotnicze to jedyna specjalizacja, której w ogóle nie brałam pod uwagę. Chciałam dołączyć do piechoty albo do samolotów szturmowych – by zdobyć doświadczenie potrzebne do tego, by pójść dalej. Wojny nie możesz nauczyć się z teorii, musisz wszystkiego sama doświadczyć. Tymczasem w armii wciąż jest kilku dowódców, którzy nie mają żadnego doświadczenia bojowego i nie rozumieją wielu procesów. To często bardzo utrudnia pracę wojska.
Przeszłam ogólne szkolenie strzeleckie, taki pakiet startowy, potem były specjalistyczne ćwiczenia w jednostce. Wysyłano nas na różne kursy, potem wymienialiśmy się doświadczeniami, bo było dużo pracy, a mało ludzi.
Lubię latać wszystkim, ale najbardziej lubię uczestniczyć w uderzeniach. Trudno powiedzieć, dlaczego. W przypadku drona FPV [zapewniający widok z perspektywy pierwszej osoby – red.], większość czasu poświęcamy na znalezienie rozwiązania, które sprawi, że będzie latał. Najwięcej czasu zajmuje szkolenie techniczne. Miałam sytuację, w której latałam dronem cyfrowym zamiast analogowym. Analogowa transmisja wideo pokazuje przynajmniej niektóre punkty orientacyjne, podczas gdy cyfrowa albo to robi, albo nie. Cel był oddalony o jakieś 100-150 metrów, wrogowie ukrywali się w szopie. Lecz chociaż transmisja zniknęła, a ja nic nie widziałam, Rosjanie zostali trafieni. Ale to było czyste szczęście. Moment trafienia został zarejestrowany przez inny oddział walczący w tym rejonie.
Najtrudniej jest wtedy, gdy musisz trafić w cel, by pomóc naszej piechocie, ale z powodu problemów technicznych nie możesz tego zrobić
Wykrycie i trafienie działającego sprzętu wroga jest szczególnie problematyczne w przypadku dronów FPV. Wszystko działa, a za pięć minut jakieś złącze się zrywa. W teren zabieramy ze sobą nawet lutownice, by w razie potrzeby przełączać się na inne częstotliwości. Rosjanie często wymyślają coś nowego, co uniemożliwia nam latanie. Ale my również szukamy nowych rozwiązań.
Feralna misja
To było 6 września 2024 roku, podczas mojego pierwszego wyjazdu na pozycję w pobliżu Wuhłedaru. Samochód, który prowadziłam, najechał na minę przeciwczołgową. Moje nogi utknęły w poszarpanej podłodze. Zdałam sobie sprawę, że muszę natychmiast założyć na nie opaskę uciskową. Ale drzwi po mojej stronie były pogniecione od eksplozji, byłam zablokowana. Powiedziałam mojemu towarzyszowi, żeby włączył Starlinka i wezwał pomoc. Wykrwawiałam się, jednak pomoc przybyła dość szybko. Mieliśmy szczęście, że auto nie eksplodowało, bo wiozło dużo amunicji. Poza tym byliśmy na otwartym terenie i mogliśmy zostać wykryci przez drony wroga.
Obudziłam się jeszcze tego samego dnia na oddziale intensywnej terapii w Zaporożu. Lewej nogi już nie było, prawa miała zmiażdżoną piętę. Przetransportowano mnie do Lwowa
Teraz lekarze z Superhumans próbują uratować moją prawą nogę. W ciągu półtora miesiąca od wypadku przeszłam 11 operacji.
Proteza przyjdzie później. Wszystko zależy od tej mojej prawej nogi. W tej chwili nie mogę jej jeszcze opuścić pionowo, zawsze musi być w pozycji poziomej. Jest więc jeszcze za wcześnie, bym mogła uczyć się chodzenia na protezie.
Jestem Ada, nie Nastia
Kiedy dotarłam do szpitala, powiedziałam wszystkim, żeby nie mówili do mnie Nastia, jak w dokumentach, ale Ada. Przyzwyczaiłam się do tego imienia po prawie półtora roku spędzonym w wojsku. Wybrałam swój znak wywoławczy nie bez powodu. Ady to ptaki podobne do wróbli, jest też asteroida Ada, a większość moich tatuaży jest związanych z kosmosem. Od dzieciństwa marzę, by polecieć w kosmos. Istnieje również język programowania Ada – czyli mój pseudonim ma coś wspólnego z branżą IT, którą kiedyś się zajmowałam. Poza tym dobrze brzmi: „żołnierz Ada” albo: „pilot Ada”. Kiedy będę miała na to czas, być może nawet zmienię swoje imię w dokumentach.
Nie jest mi łatwo przyzwyczaić się do cywilnego życia. Brakuje mi zapału i atmosfery, jaką miałam na froncie, kiedy byłam z moimi towarzyszami broni
Poświęcam dużo czasu na kontakty z cywilami i za każdym razem muszę zakładać pewną maskę społeczną. Nie mogę się przy nich całkowicie zrelaksować i być sobą. Czuję się znacznie bardziej komfortowo wśród moich towarzyszy. Bo są rzeczy, które oni rozumieją bez słów. Między wojskiem a cywilami są bariery. Nie musisz nam się tłumaczyć, dlaczego nie wstąpiłeś do wojska. To twoja sprawa. Poza tym ludzie często pytają: „Kiedy ta wojna się skończy?” To najbardziej niewłaściwe pytanie na świecie. W takich momentach chcę odpowiedzieć: „A co robisz, żeby się skończyła?”. Uważam, że dziś każdy powinien być w wojsku albo robić coś dla wojska. W przeciwnym razie nie pokonamy Rosji.
Życie w teraźniejszości
Wojna wiele mnie nauczyła, zaczęłam postrzegać świat i życie w zupełnie inny sposób. Żyję dniem dzisiejszym. To irytujące, gdy ludzie pytają mnie, jakie mam plany po zwycięstwie. Ja nie wiem nawet, jakie mam plany na jutro. Wojna zmieniła mój krąg społeczny, dziś to głównie wojskowi. Mam też kilku cywilnych przyjaciół, którzy również są zaangażowani w wojnę jako wolontariusze.
Nigdy nie żałowałam swojej decyzji o wstąpieniu do wojska. Patrząc na moją kontuzję ludzie są zaskoczeni, jak ja to znoszę. A ja byłam na coś takiego psychicznie przygotowana już w momencie podejmowania decyzji o mobilizacji
Już wtedy rozumiałam, że mogę zostać ranna, a nawet zginąć. Mogło być gorzej, mogłam na przykład zostać całkowicie sparaliżowana. A z takimi obrażeniami jak moje jestem tylko tymczasowo ograniczona ruchowo. Oczywiście, moje życie się zmieni, ale będzie pełne. Nadal mam bóle fantomowe, jednak już się do nich przyzwyczaiłam. W większości przypadków one pozostają z człowiekiem na całe życie. Kiedy się nasilają, przechodzę mózgiem przez każdą część brakującej kończyny i ból na chwilę odpuszcza. Pomagają też leki.
Chcę wrócić do wojska. Najprawdopodobniej nie będę już pracowała z dronami FPV, ale z innymi rodzajami dronów. W wojsku czekają na mnie, mają już dla mnie miejsce. Rozumiem jednak, że mój powrót nie jest pewny. W trakcie mojego leczenia sytuacja w kraju może się zmienić, podobnie jak moje plany. Na razie jestem w Superhumans.
Po zwycięstwie chciałbym zobaczyć Ukrainę niezależną, bez korupcji i bez Rosji. Wiem, że nawet jeśli przywrócimy granice z 1991 roku, wojna się na tym nie skończy. Nawet jeśli Rosja tymczasowo przestanie nas nękać, po jakimś czasie znów zacznie. Poczytajcie historię – Moskwa zawsze próbowała zagarnąć Ukrainę dla siebie. Dopóki więc nie zostanie całkowicie zniszczona, dopóki się nie rozpadnie, nic się nie zmieni. Mam wrażenie, że to po prostu nasz los – być z nimi cały czas w stanie wojny.
Chciałabym, żeby w końcu zostawili nas w spokoju. Na zawsze.
Anastazja Sawka: - Nie chcę być starą kobietą, która czeka na powrót syna z wojny
Przed inwazją miała spokojną pracę, ale gdy przyszli Rosjanie, nie mogła już usiedzieć na miejscu. Najpierw wstąpiła do obrony terytorialnej, później do regularnego wojska – do 118 brygady. Została snajperką.
Niby dlaczego mam uciekać?
Przed inwazją pracowałam jako administratorka w serwisie samochodowym we Lwowie – mówi Anastazja. – Rodzice bardzo chcieli, bym z moim 5-letnim synkiem wyjechała za granicę. Byłam już rozwiedziona, cała odpowiedzialność za niego spadła na moje barki.
Siedzieliśmy w autobusie, czekając w kolejce na granicy. Płakał, nie chciał wyjeżdżać, zresztą ja też nie. Wtedy pomyślałam: „Niby dlaczego mamy uciekać z własnego domu?”. Wzięłam go na ręce i powiedziałam: „Wracamy”.
Wróciłam do mojej pracy, ale czułam, że nie jestem na swoim miejscu. Pracowałam w dzień, a w nocy pomagałam w punktach kontrolnych, prawie nie spałam. Razem z przyjaciółką zaczęłyśmy uczęszczać na kursy wojskowe; organizowali je oficerowie obrony terytorialnej. Nikomu nic nie mówiąc, zdecydowałyśmy się zaciągnąć. W sumie od dawna chciałam podpisać kontrakt z armią, ale czekałam, aż moje dziecko trochę urośnie. Jestem sprawna fizycznie i nie widzę siebie w biurze, w miniówce i na wysokich obcasach.
Nie chciałam iść zabijać. Chciałam bronić swojego domu, bo wiedziałam, że gdy Rosjanie do niego przyjdą, nie będzie ich obchodziło, czy jestem żołnierzem, czy cywilem. Najważniejsze będzie dla nich to, że jestem Ukrainką
Znalazłyśmy jednostkę, która zechciała nas przyjąć. To był nowo sformowany batalion.
Na początku przydzielono nas do różnych kompanii jako snajperki piechoty. Po przeszkoleniu przenieśli nas do oddzielnej jednostki snajperskiej.
Snajper pracuje na okrągło
Tak naprawdę toczymy niestandardową wojnę. To nie tak jak podczas II wojny światowej, kiedy snajper leżał w jednym miejscu przez długi czas, obserwując i czekając. Kiedy atakujemy, to wszyscy, łącznie ze snajperem, biorą udział w ataku. Oznacza to, że nie siedzimy kilometr od pozycji wroga. Najbliższy wróg, z którym się mierzyłam, był w odległości 100 metrów. Snajper musi mieć bardzo dobre wyszkolenie fizyczne i orientację. Musisz pracować dzień i noc. Najtrudniej jest, gdy musisz patrzeć przez celownik przez długi czas. Bo kiedy odwracasz wzrok, masz mgłę przed oczami i nic nie widzisz.
Kiedyś zdarzyło się, że ja i mój towarzysz pracowaliśmy przez dwie doby bez przerwy. Po silnym ostrzale zapadła ciemność. Zrozumieliśmy, że musimy poszukać naszych. Od wybuchów w pobliżu on już nic nie słyszał, ja nic nie widziałam, przed oczami migotały mi tylko światełka. Cudem udało nam się dotrzeć do punktu dowodzenia.
Snajperzy pracują w parach. Numer jeden to strzelec, numer dwa obserwator, który zapewnia wsparcie. Jeśli zobaczy, że chybiłeś, poprawia. Ale od razu powiem, że chybienie snajpera to nie koniec świata. Snajper nie jest robotem. Jest wiele czynników, które wpływają na strzelanie, np. warunki pogodowe, wiatr. Poza tym z powodu kontuzji, których już doświadczyłam, czasami trudno się skoncentrować.
Ale dostosowywaliśmy się już do tej wojny. Kiedy idziemy na misję, nie zabieramy ze sobą dwóch karabinów snajperskich, bo odległości są czasami małe i łatwiej strzelać ze zwykłego karabinu szturmowego. Dlatego to ja mam karabin snajperski, a mój dowódca karabin automatyczny i pistolet maszynowy.
Łopata – główna broń
Strzał snajpera trwa trzy sekundy, podczas szturmu trochę dłużej. W idealnej sytuacji zaraz po nim znikasz. Na ucieczkę masz co najwyżej dziesięć minut, więc zanim wyruszysz na misję, musisz przestudiować obszar i drogi ucieczki – powinno być ich kilka. Jeśli nie masz czasu uciec, musisz zawczasu się okopać i siedzieć cicho. Musisz sobie przygotować okop i tak zwaną lisią norę. Jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, czasem główną bronią na froncie nie jest karabin, a łopata. Jeśli chcesz żyć, musisz kopać. Nad tobą latają drony, a ty musisz się zamaskować. Czasami zakrywaliśmy miejsce zasadzki siatką maskującą i kopaliśmy na zmianę. Praca na tej wojnie jest cholernie trudna.
Drony i zmasowany ostrzał to najtrudniejsze rzeczy dla snajpera. Nie możesz długo pozostać w jednym miejscu. Ostrzał jest ciągły. To jak gra w ruletkę
Siedzisz w okopie, a wokół ciebie panuje chaos. Nie raz zostaliśmy przysypani ziemią i musieliśmy się odkopywać. Niemal po każdej akcji wracaliśmy z szokiem od wybuchu pocisków.
Praca snajpera zależy od kilku czynników. Pierwszym jest teren. Ciężko pracować zwłaszcza w rejonie Zaporoża, bo trudno tam znaleźć miejsce, z którego dobrze widać. W obwodzie donieckim jest łatwiej. Oczywiście były momenty, kiedy nasze pozycje zostały zauważone przez wroga – wtedy natychmiast zaczynał się ostrzał. W takim momencie nie możesz nic zrobić. Po prostu siadasz w jamie i przez radio informujesz dowództwo, skąd strzelają, jaki kaliber, jak często walą. Potem liczysz sekundy. W tym czasie nasze drony szukają miejsca, z którego strzela wróg, i niszczą cel. Ale to nie zawsze się udaje. Wróg też jest bardzo dobrze ukryty. Więc po prostu siedzisz i czekasz.
Najgorzej, gdy strzela do ciebie czołg. Bo nie słyszysz, jak strzela. Słyszysz już tylko wybuchy
Raz czołg wroga próbował rozwalić ziemiankę, w której byliśmy. Ale tuż przed nim spadła bomba, powstał ogromny krater i ten czołg do tego krateru wpadł.
Największy strach: niewola
Oprócz broni snajper zabiera ze sobą stację pogodową, dalmierz, noktowizor, saperkę, kamuflaż, jedzenie, wodę i amunicję. Jedzenie to suche racje, gulasz i batony energetyczne. Ogólnie rzecz biorąc, musieliśmy nosić do 50 kilogramów różnych rzeczy, sama broń ważyła co najmniej 10 kilogramów. Ale się przyzwyczailiśmy. Zdarzało się, że po zdjęciu wszystkiego czułam się, jakbym była naga. A wracanie często było jeszcze trudniejsze, bo zwykle przynosiliśmy jakieś łupy z pola bitwy, np. broń albo płytki z kamizelki kuloodpornej, które można wykorzystać do oklejenia samochodu.
Warunki pracy zazwyczaj są takie same. Nie ma toalety. Oczywiście dziewczynom jest trudniej, bo nie możesz wstać i się po prostu wysikać. Ale się przystosowałam
Kolejnym problemem są myszy. Włażą na ciebie, gryzą ciebie i twoje jedzenie. Jeśli chcesz spać, musisz założyć kominiarkę i rękawiczki. W przeciwnym razie odgryzą ci koniuszek nosa.
Nie rodzisz się snajperem. Stajesz się nim. To nie tak, że strzelasz, trafiasz – i jesteś snajperem. Po powrocie z walki musisz iść na poligon i dalej trenować i się doskonalić. Nigdy nie liczyłam swoich trafień. Wykonałam swoją pracę – i to wszystko, ten dzień się skończył. Nie chcę pamiętać o wielu rzeczach ani o nich rozmawiać. Wykonując swoją pracę, nie widziałam we wrogach ludzi. Wiem, co robią i co mogą zrobić. To zło musi zostać zniszczone.
Każda para snajperów ma swoje własne zasady. Na przykład my nie dzielimy się szczegółami naszej pracy ani nie rozmawiamy o naszych sukcesach przy innych. Możemy o tym rozmawiać tylko ze sobą
Na froncie najbardziej bałam się trafić do niewoli. Snajper jest cenną zdobyczą dla wroga, bo strzela celnie na duże odległości i widzi to, czego piechota nie jest w stanie dostrzec. Zdarzało się nawet, że snajperzy wroga polowali na nas. Jednak snajper może zabić snajpera tylko w filmie. Owszem, podczas bitwy w mieście coś takiego może się zdarzyć, ale w lasach czy na polach już nie.
Z okopu do Superhumans
28 listopada 2023 r. pracowaliśmy przy wjeździe do wsi Nowoprokopiwka, na kierunku zaporoskim. Rosjanie byli jakieś sto metrów od nas. Poszliśmy z piechotą. To był duży błąd dowództwa i ryzyko dla personelu. Wróg zaczął nacierać, odparliśmy atak. Po wykonaniu zadania powinniśmy się wycofać, ale dowódca brygady zabronił nam tego. Zaczął nas ostrzeliwać rosyjski moździerz i drony. Miejsca do ukrycia było mało – okop i dwie dziury na trzech piechurów i nas dwoje. W każdej dziurze znajdowało się już kilku martwych wrogów. Musieliśmy na nich siedzieć, a czasem leżeć. Nie mogliśmy ich nawet stamtąd wyciągnąć, bo wróg mógł zauważyć ruch. Wszędzie unosił się nieznośny trupi odór. Wszyscy byli w szoku, do tego potężny ostrzał. Dopiero gdy zrobiło się ciemno, dowództwo nakazało mnie i mojemu partnerowi się wycofać. Piechota została. To była szara strefa, w której znajdowaliśmy się zarówno my, jak wróg. Po przejściu około 60 metrów nadepnęłam na minę. Jakby od stóp do głowy poraził mnie prąd.
Nadeszła ekipa ewakuacyjna. Mieli miękkie nosze, które ciągle się składały i moje nogi raz po raz opadały i ciągnęły się po ziemi. Chłopaki nieśli mnie do punktu ewakuacji kilka kilometrów. Cały czas byłam przytomna
Kiedy przywieźli mnie do punktu stabilizacji, usunęli opaskę uciskową, dali znieczulenie i odcięli resztę nogi. Nie było szans na jej uratowanie, chociaż od wypadku minęły zaledwie dwie godziny. Po pobycie w klinikach w Dnieprze i Kijowie zostałam przyjęta do 8 Szpitala Klinicznego we Lwowie. Tam przeszłam pierwszą operację i wypełniłam aplikację do Superhumans. 22 stycznia dostałam protezę. I to właśnie wtedy spotkałam miłość.
Zjeść coś normalnego
On też przyjechał do Superhumans na wstępne badania, nawet hospitalizowani byliśmy tego samego dnia. To było po badaniach, chciałam zjeść coś normalnego. Zapytałam dziewczyny w recepcji, gdzie dają dobre jedzenie. Usłyszał mnie i powiedział: „Mam samochód, chodźmy, niedaleko jest kawiarnia, gdzie możesz coś zjeść”. Tak się poznaliśmy. Zaczęliśmy spędzać razem coraz więcej czasu. Chodziliśmy na rehabilitację, jedliśmy razem śniadania, obiady, kolacje. Wszędzie byliśmy razem. Od razu zdałam sobie sprawę, że to on. Ołeksij był bardzo opiekuńczy.
Łatwo było nam być razem, bo dobrze się rozumieliśmy. Później mi się oświadczył, to było podczas nagrywania programu telewizyjnego „Nigdy nie zapomnę”. Ciągle dzwonili do mnie z prośbą o wywiad, a ja długo odmawiałam. Potem skontaktowali się z Ołeksijem i uzgodnili, że oświadczy mi się właśnie podczas tego programu. Oczywiście nic o tym nie wiedziałam. Zastanawiałam się tylko, dlaczego tak bardzo mnie namawia, bym wzięła w tym udział.
Wchodzę do studia z moim synem, a tam Ołeksij, moja mama i siostra Roksolana. Pomyślałam: co oni tu robią? I wtedy on ukląkł. Nie spodziewałam się, że tak się skończy wspólne śniadanie z tym mężczyzną. Daty ślubu jeszcze nie ustaliliśmy, bo Ołeksij wciąż przechodzi rehabilitację. Na pewno nie będzie wielkiej uroczystości na sto osób, to nie czas na takie rzeczy. Po rehabilitacji chcemy wrócić do służby.
Nikt nie zamrozi tej wojny
Przed wojną nie wierzyłam w siebie. Dziś zdaję sobie sprawę, że nie jestem już dziewczyną, która będzie od kogoś zależna. Stałam się silniejsza. Poznałam też wiele godnych zaufania osób, którym mogę powierzyć swoje życie. By wygrać, musimy przestać myśleć o negocjacjach i zamrożeniu wojny. Nikt jej nie zamrozi, to będzie tylko pył w oczach każdego Ukraińca, a nie zwycięstwo. To da wrogowi czas na przygotowanie kolejnej ofensywy.
Co powinniśmy zrobić? Nie mówię, żeby atakować. Musimy budować okopy i obronę, a nie angażować się w bezsensowne kontrofensywy.
Musimy zmienić armię. Musimy wyrzucić z niej sowieckich generałów, którzy przez 20-30 lat tylko zbierali medale i pagony. Dziś mówią nam, co mamy robić, choć sami nawet nie powąchali prochu.
Dla mnie nie będzie zwycięstwa jako takiego, bo już za dużo z siebie daliśmy. Jednak musimy odzyskać nasze terytoria. Przede wszystkim dlatego, że zginęło zbyt nie wielu ludzi
I po to, aby pokazać wrogowi, że będziemy stać twardo, bo to jest nasza ziemia. Jeśli oddamy im terytoria teraz, zaatakują znowu – za 3, 5 lub 10 lat. A nasze dzieci będą musiały chwycić za broń. Nie możemy na to pozwolić. Nie chcę, aby moje dziecko musiało walczyć. Nie chcę być starą kobietą, która czeka na powrót syna z wojny.
Nina Czyhrina – saperka, która biega
Możesz umrzeć w każdym kraju
Ksenia Mińczuk: Na początku inwazji wyjechałaś do Włoch. Dlaczego wróciłaś?
Nina Chyhrina: Pochodzę ze Lwowa, ale dwa miesiące przed rozpoczęciam wielkiej wojny przeprowadziłam się do Browarów i tam zastała mnie inwazja. Ale było bardzo niebezpiecznie, więc wyjechałam – najpierw do obwodu dniepropietrowskiego, potem do Zaporoża, by pomóc mojej rodzinie opuścić Mariupol. Przez długi czas moi bliscy byli pod ostrzałem. Wiosną udało nam się ich wydostać i wtedy pojechałam do swojej matki we Włoszech. Mieszkała tam od dawna.
We Włoszech pracowałam zdalnie dla ukraińskiej firmy, ale z czasem pracy było coraz mniej. W końcu pojawiło się pytanie: Potwierdzić dyplom, szukać pracy we Włoszech i zostać tam na zawsze – czy wrócić do Ukrainy i zrobić coś ważnego?
Zostać w innym kraju i zawsze być tam obcą, czy wrócić do ojczyzny i tam żyć, niezależnie od sytuacji? Wybrałam to drugie
Niemal natychmiast po moim powrocie Rosja zaczęła atakować ukraiński sektor energetyczny. Browary były jednym z pierwszych miast, które odczuły to w pełni. Czy to było przerażające? Oczywiście, ale możesz umrzeć w każdym kraju. A jeśli jesteś w domu, to przynajmniej umrzesz na swojej ziemi.
Po powrocie do Ukrainy zajmowałaś się wolontariatam. Jak to się zaczęło?
Kiedy wróciłam, na początku 2023 roku, natrafiłam na czaty dla wolontariuszy, na których różne organizacje pisały o swoich potrzebach, a ludzie odpowiadali. Pracowałam jako członkini zespołów budowlanych. Odbudowywaliśmy szkoły, szpitale itp. Piłowaliśmy, sprzątaliśmy, nosiliśmy, kopaliśmy. Zazwyczaj w jednym miejscu pracowaliśmy jeden dzień, czasem dwa. Jeśli lokalna społeczność zapewniła nam nocleg, a pracy było dużo, zostawaliśmy na dłużej. Jednak gdy zaczęły się przerwy w dostawach prądu, wszystko stało się znacznie trudniejsze.
Saper pracuje na kolanach
Według Ukraińskiego Stowarzyszenia Saperów 39 z 99 saperów humanitarnych w Ukrainie to kobiety. Kto zainspirował Cię do zostania saperką?
Pewnego dnia przypadkowo spotkałam kilku saperów. Byli w drodze do pracy, a my jako wolontariusze jechaliśmy do wsi Jahidne w obwodzie czernihowskim. Zaczęliśmy rozmawiać, zainteresowało mnie to co robią. Pomyślałam, żeby zostać saperką.
Na rozmowie kwalifikacyjnej powiedzieli mi: „To ciężka praca, w polu, na kolanach. Czy śnieg, czy deszczu – będziesz na zewnątrz. Czy to dla ciebie OK?” Odpowiedziałam, że OK, bo i tak ciągle jestem w ruchu, biegam albo wędruję. A kiedy zaczęłam pracować jako saperka, wszyscy wokół byli bardzo zdziwieni, że po 8-godzinnym dniu pracy mam jeszcze siłę na bieganie. „Pewnie leniuchujesz w terenie” – żartowali koledzy.
Jak rodzina zareagowała na Twoją decyzję?
Mama wciąż się martwi. Latem pojechałam do pracy w okolicach Mikołajowa i wtedy martwiła się jeszcze bardziej. W Słowiańsku, gdzie teraz jestam, też jest dość niebezpiecznie, bo zawsze coś może spaść na głowę. Więc każdego dnia, kiedy wracam z pola, piszę do niej, że nic mi nie jest. Zresztą, kiedy idę na pole, to też piszę. Taka nasza tradycja.
Trudno nauczyć się tego fachu?
Najpierw uczyłam się na sapera, potem na ratownika medycznego, a następnie na dowódcę grupy saperów – wszystko w ciągu roku i kilku miesięcy. Już podczas pierwszych praktyk w lutym zdałam sobie sprawę, że nie będzie łatwo. Rzeczywiście – saper większość swojej pracy spędza na kolanach. Zimą ziemia jest zamarznięta, więc nie mogłam się doczekać lata. Ale lato nie było lepsze. Jest bardzo gorąco, a ty w kamizelce ochronnej, spodniach, butach...
Przyszły saper musi przejść rozmowę kwalifikacyjną. Musisz też spotkać się z psychologiem i narkologiem, niektórzy przechodzą nawet badanie wariografem. To wszystko dzieje się jeszcze przed szkoleniem, później każdy zdaje egzamin. Uwielbiam się uczyć, paramedycyna to moja ulubiona dziedzina. Jednak najtrudniej jest zostać liderem zespołu, bo trzeba mieć dużę wiedzę i sporo umiejętności: jak narysować mapę, jak prowadzić raporty, jak prowadzić grupę, trzeba też umieć rozpoznawać ładunki wybuchowe. Szkolenie na lidera trwa 10 dni, a na sapera 30 dni.
Jak wygląda dzień sapera?
Zazwyczaj wstajemy dość wcześnie, bo trzeba być w terenie o 8 rano. Teraz, w Słowiańsku, wstajemy o 5:30, żeby zdążyć na 8. Obiad jemy o 12.00, po nim przez godzinę odpoczywamy. Około 16.00 opuszczamy pole, następnie jemy kolację. Potem robimy, co chcemy – ja idę biegać. Każdy dzień jest taki sam. W niedzielę mamy wolne i mogę więcej biegać.
Co jest najważniejsze w tym zawodzie?
Uważność. Przed rozpoczęciam ręcznego rozminowywania trzeba zbadać teren. Dostajesz działkę i musisz ją zbadać za pomocą drona lub ostrożnie się po niej przejść. Musisz sprawdzić, czy są jakieś widoczne ślady zaminowania (skrzynie, pokrywy, elementy, które mogą eksplodować itp.). Po tym badaniu można mieć nadzieję, że obszar niebezpieczny jest mniejszy. Lider zespołu określa wtedy obszar do oczyszczenia, rysuje jego mapę, identyfikuje potencjalne zagrożenia i składa raport. Następnie obszar jest przygotowywany do ręcznego rozminowania.
Zajmuję się rozminowywaniem humanitarnym, którego zasady są takie same jak w przypadku rozminowania wojskowego – tyle że nasza firma nie ma pozwolenia na niszczenie znalezionych materiałów wybuchowych. To obowiązek Państwowej Służby Ratowniczej. Ale to, co robimy, jest równie niebezpieczne. Dlatego w naszym zawodzie najważniejsza jest uważność.
<add-big-frame>Według Ukraińskiego Stowarzyszenia Rozminowywania Humanitarnego istnieją trzy rodzaje rozminowywania: operacyjne, wojskowe i humanitarne. Pierwsze jest przeprowadzane przez Państwową Służbę ds. Sytuacji Nadzwyczajnych, saperów policyjnych i specjalistów z Państwowej Służby Transportu Specjalnego. Rozminowywanie wojskowe robią żołnierze, by oczyścić drogi dla operacji wojskowych. W tym przypadku miny są usuwane tylko wtedy, gdy blokują szlaki niezbędne do przejścia lub wycofania się żołnierzy. Rozminowywanie humanitarne obejmuje badanie, mapowanie i oznaczanie pól minowych, a także oczyszczanie terenu – żeby cywile mogli wrócić do swoich domów i żyć bezpiecznie. <add-big-frame>
Na polu minowym nie ma płci
Spotkałaś się w pracy z dyskryminacją ze względu na płeć?
Nie, ale czasami faceci mi dokuczają: „To nie jest praca dla kobiet”. Albo: „Pozwól, że ci pomogę, jesteś kobietą”. W 2022 roku jeszcze tak bywało, ale teraz w cywilu jest coraz mniej mężczyzn, a zapotrzebowanie na rozminowywanie rosło. W terenie jestem saperem, na polu nie ma płci.
W niektórych firmach twierdzą, że kobiety są lepszymi saperami niż mężczyźni, bo są bardziej uważne. Kobiety są też lepszymi liderami. Lider musi przewodzić grupie i mówi się, że kobiety są w tym lepsze. Ogólnie rzecz biorąc, wszyscy saperzy wykonują tę samą pracę, jednak lider ma dodatkowe funkcje. Może nie pracować w terenie, lecz musi kontrolować cały zespół i pokazywać mu, jak pracować. Liderzy często współpracują ze wszystkimi. Kiedy pracowałam jako liderka w Chersoniu, kończyliśmy pracę na polu około 16, ale mój dzień pracy trwał do 22.
Gdzie w Ukrainie ziemia jest najbardziej zaminowana?
Dużo min znaleźliśmy w Słowiańsku, Mikołajowie i Chersoniu.
Obwody kijowski, czernihowski i sumski nie są tak zanieczyszczone jak terytoria, które były okupowane przez długi czas. Rosjanie nie zdążyli zaminować ich w takim stopniu. Ale rejon Chersonia to koszmar
Natrafialiśmy tam na wszystko, co można sobie wyobrazić, i to w bardzo dużych ilościach.
Strefy wojenne są zaśmiecone pozostałościami po walkach. Nie znajdziesz tam min przeciwpiechotnych czy potykaczy – tylko niewybuchy. Są też pola minowe na obszarach przed pozycjami. Rosjanie zaminowali je celowo, by nie można było się do nich zbliżyć. To najbardziej niebezpieczne miejsca. Teraz okupanci tworzą kombinowane pola minowe. Są tam zarówno miny przeciwpiechotne, jak przeciwpancerne. Takie rozminowywanie zajmuje najwięcej czasu. To musi być bardzo ostrożna praca, metr po metrze.
Co czujesz, gdy przechodzisz przez zaminowany teren?
Teraz nic, wcześniej strach. Zwłaszcza w tak niebezpiecznych rejonach jak obwód mikołajowski. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Gdy masz większe doświadczenie, nie jest to już takie straszne. Najbardziej przeraża mnie, gdy nie wiem, z czym mamy do czynienia – bo nie wiadomo, jak się zachować w takiej sytuacji. Kiedy masz wystarczającą wiedzę, jest o wiele łatwiej, jak w każdym zawodzie. Oczywiście nie każdy zawód wiąże się z bezpośrednim zagrożeniem życia, ale w naszym kraju jest teraz wiele niebezpiecznych rzeczy.
Nie da się oczyścić całej Ukrainy
Ile czasu zajmie oczyszczenie Ukrainy z min?
Skoro nadal znajdujemy amunicję z II wojny światowej, to po tej wojnie będziemy oczyszczać terytorium przez bardzo długi czas. Usunięcie wszystkiego jest prawie niemożliwe, nierealne jest oczyszczenie wszystkich terytoriów Ukrainy do zera. Ale nadzieja w technologii. Wiem, że wiele osób zajmuje się teraz produkcją dronów, które działają jak wykrywacze min. Wiem o maszynach specjalnie wyposażonych do tego celu. Za pomocą technologii możliwe jest szybsze rozminowywanie, ale to bardzo kosztowne.
Ręcznie saper oczyszcza 12 metrów kwadratowych w ciągu dnia. Grupa – jakieś 100 metrów kwadratowych dziennie. Ile osób jest skłonnych to robić? No i jest jeszcze kwestia finansowania. Nie wszystkie społeczności mogą sobie na to pozwolić.
Jakie pułapki zastawiają Rosjanie na Ukraińców?
Zostawiają wszystko, co tylko im przyjdzie do głowy: miny, improwizowane ładunki wybuchowe itp.
Pamiętam taką pułapkę: w ziemi był granat, na nim mina przeciwpancerna, a w środku jeszcze jeden granat
Niełatwo oczyścić takie konstrukcje. Z moich obserwacji wynika, że okupanci najczęściej zostawiają miny przeciwpancerne.
Powiedziałaś, że motywacją do zostania saperką była dla Ciebie chęć oczyszczenia okolic Mariupola dla Twojej rodziny. Co jeszcze cię motywuje?
Po tym jak pracowałam w obwodach mikołajowskim i chersońskim, motywują mnie ludzie, którzy przeżyli i nadal tam mieszkają. Opowiadają mi straszne historie: gdzieś wyleciał w powietrze rolnik wraz z traktorem, gdzieś indziej mężczyzna, który spacerował po ogrodzie. W Irpieniu odwiedziłam schronisko, w którym jest wiele zwierząt, które weszły na miny i przeżyły. A ile dzikich zwierząt ucierpiało... Na przykład w rezerwacie Zalissja zginęło wiele dzików. Chciałbym zapobiec temu, co dzieje się z ludźmi i zwierzętami. Dlatego pracuję. Moja praca jest potrzebna i to mnie motywuje.
Nie zasadzę nawet kaktusa, bo by usechł
Jakie historie opowiadali Ci ludzie z terenów deokupowanych?
Straszne. Kiedy pracowałam w obwodzie kijowskim, poznałam 80-letnią kobietę. Powiedziała mi, że okupanci wyrzucili ją z domu i sami się w nim rozpanoszyli. Musiała mieszkać w stodole. Kiedy ukraińskie wojsko zaczęło ich stamtąd wypierać, na odchodnym próbowali spalić ją i dom.
Większość tych historii jest przerażająca. Wszyscy byli maltretowani, szczególnie dzieci.
Bieganie pomaga mi radzić sobie ze wszystkimi okropnościami, o których słyszę. Kiedyś dużo biegałam z tego powodu, teraz biegam mniej, bo rzadziej spotykam się z ludźmi. Ale kiedy się z nimi spotykałam, zawsze słuchałam. Ludzi trzeba słuchać bez względu na to, jak to jest trudne. Przez jakiś czas spotykałam się z psychologiam, bo też potrzebowałam się wygadać. Ale z czasem zrozumiałam, że muszę zaakceptować fakt, że taka jest moja praca – i już zawsze tak będzie.
Co jest najtrudniejsze w byciu saperem?
Życie z dala od domu. Pracujemy w systemie zmianowym, więc prawie nigdy nie ma mnie w domu. Kiedy moi przyjaciele mówią: „Może powinnaś wynająć większe mieszkanie?”, odpowiadam: „Po co? Jestem w domu siedem dni w miesiącu”. Nie mogę nawet posadzić kaktusa, bo uschnie. Ale wiem, że ludzie, którzy pracują strefie zero, są w trudniejszej sytuacji, nie ma ich w domu przez wiele miesięcy. Dlatego nie narzekam i nigdy nie żałowałam swojego wyboru. Nawet przez sekundę.
Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki
„Zdjęcia, które krzyczą": jak Liberowie dokumentują wojnę
Kostiantyn i Włada Liberowie są fotografami – dokumentalistami. Przed inwazją robili zdjęcia ślubne, uczyli sztuki fotografii i prowadzili kilka projektów edukacyjnych. Od początku wojny na pełną skalę niemal codziennie rejestrują zbrodnie wojenne popełniane przez armię rosyjską na terytorium Ukrainy. Jeżdżą do opuszczonych miast i wiosek, do najgorętszych miejsc na linii frontu, by towarzyszyć żołnierzom w akcji i pokazywać wojnę bez retuszu. Ich zdjęcia są znane na całym świecie, wiele trafiło do prestiżowych gazet i na strony internetowe.
Natalia Żukowska: Przed inwazją zajmowaliście się głównie fotografowaniem ślubów i innych uroczystości. Kiedy i dlaczego postanowiliście zająć się tematem wojny?
Włada Liberowa: Decyzja o dokumentowaniu wojny przyszła spontanicznie, choć nie nastąpiło to od razu. Chcieliśmy po prostu zarejestrować wydarzenia, które działy się wokół nas. Inwazja zastała nas w Odessie. Pierwsze dni były dla nas szokiem, spędziliśmy dużo czasu w piwnicy. Jednak z czasem emocjonalne wyczerpanie przerodziło się w proces twórczy. Zaczęliśmy tworzyć autoportrety na tle ściany, na której wyświetlaliśmy projektorem materiały o rosyjskich zbrodniach. Z czasem przeszliśmy do robienia zdjęć dokumentalnych. Pierwszym naszym materiałem, który został szeroko rozpowszechniony w mediach i Internecie, był ten zrobiony na dworcu kolejowym w Odessie. Kostiantyn sfotografował tam mężczyzn odprowadzających swoje żony i dzieci do pociągu ewakuacyjnego.
Przeszliście jakieś dodatkowe szkolenie?
Wielu ważnych rzeczy – zarówno tych związanych z naszym własnym bezpieczeństwem podczas filmowania na wojnie, jak z opieką medyczną – nauczyliśmy się z czasem. Zajęliśmy się też poważnym treningiem fizycznym – teraz, gdy mamy taką możliwość, ćwiczymy z trenerem. Ale wszystko to działo się stopniowo, podczas naszych wyjazdów. Na początku znaliśmy tylko podstawowe zasady, nie było czasu na bardziej metodyczne szkolenie. Nasze pierwsze dni na froncie były wypełnione ciągłym strachem.
Nie rozumieliśmy mechaniki wojny, nie potrafiliśmy rozróżniać odgłosów eksplozji. Każdy głośny dźwięk wydawał nam się sygnałem, że to już koniec
Jak radzicie sobie ze strachem?
Wciąż go odczuwamy, ale teraz jest już bardziej uświadomiony. Doskonale rozumiemy ryzyko i wiemy, jak je minimalizować. Strach jest jednym z podstawowych ludzkich odruchów, wspiera instynkt samozachowawczy, pomaga nam zachować czujność i ostrożność. Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem.
Ale to nie jest słabość. To po prostu część ludzkiej natury, która pomaga walczyć dalej i przetrwać
Jak żołnierze w okopach reagują na obecność fotografa?
Konstiantyn Liberow: Teraz wojsko coraz częściej zaprasza nas do fotografowania konretnych jednostek. Największym zaufaniem darzą nas te, z którymi mieliśmy już udaną współpracę. To dla nas zawsze wielki zaszczyt. Co do samego fotografowania, to dla żołnierzy ludzie z aparatami fotograficznymi są bardziej ciężarem niż czymś przyjemnym, bo są za nas odpowiedzialni. Ale zdają sobie sprawę z wagi takich zdjęć, więc są wyrozumiali.
Cały czas pracujecie razem, czy podróżujecie osobno w różne miejsca? Jak decydujecie, kto gdzie pojedzie?
Dość często jeżdżę sam, przy czym to wyjazdy głównie w najgorętsze rejony, gdzie sytuacja jest wyjątkowo niebezpieczna. Czasami władze same fotografują ważne wydarzenia. Tak było na przykład podczas ewakuacji w kierunku Pokrowska – dokumentowałem wtedy wydarzenia w obwodzie kurskim i po prostu nie mogłem tam pojechać. Jednak niezależnie od tego, jak gorąco jest w danym miejscu, każda podróż jest ważna, bo trzeba pokazywać światu prawdę o wojnie rosyjsko-ukraińskiej.
Zawsze staramy się uchwycić ważne momenty, które mają potężny ładunek emocjonalny i dokumentują rzeczywistość
Kiedy niebezpieczeństwo było największe?
Było wiele takich sytuacji, bo w „punkcie zero” i w miastach w pobliżu linii frontu śmierć jest zawsze na wyciągnięcie ręki. Kiedyś podczas fotografowania ewakuacji wraz z wolontariuszami znaleźliśmy się pod ostrzałem moździerzy. Innym razem utknąłem z piechotą „w punkcie zero” na trzydzieści godzin – wróg był 50-70 metrów od nas. Zaczęli do nas strzelać. Gdy tylko chłopaki przedostali się na swoje pozycje, usłyszeliśmy krzyki w radiu: „Dwóch żołnierzy rannych, jeden poważnie!”. Załadowaliśmy go do transportera i zaczął się intensywny ostrzał. Byłem w szoku. Pobiegliśmy się schronić i do rana siedzieliśmy w ciasnej ziemiance, 1,5 na 1,5 metra. Spaliśmy na siedząco, ostrzał trwał całą noc. Rano zdałem sobie sprawę, że muszę się wydostać, bo przyjechałem na front, by pokazać, jak chłopaki walczą i przeżywają. Te 15 minut to była wieczność. Największy strach na niebie budzą drony, a pod nogami – miny. Jednak mimo wszystko udało mi się utrwalić ten dzień na zdjęciach.
Ogólnie rzecz biorąc, w tym czasie mieliśmy wszystko – spotkania z grupami sabotażowymi i zwiadowczymi, walki piechoty i kontuzję Włady. Na szczęście mamy mocnych aniołów stróżów
Zostałaś ranna w grudniu zeszłego roku. Jak do tego doszło?
Włada: Pracowaliśmy wtedy w obwodzie donieckim, robiliśmy zdjęcia zniszczonych budynków i infrastruktury. W rzeczywistości wszystko to było banalne: 22 grudnia wraz z zespołem wolontariuszy przebywaliśmy w pobliżu wsi Nowoseliwka Persza. Jechaliśmy drogą w rejonie Pokrowska i nagle znaleźliśmy się pod ostrzałem. Odłamek trafił mnie w udo. To była dla mnie ciężka podróż. Dla wolontariuszy pracujących w punktach zapalnych to codzienność. Zawsze boli mnie, gdy słyszę historie o tym, jak ktoś wydostał się na własną rękę z terenów zajętych przez wroga i po przejściu 100 kilometrów w końcu znalazł się w bezpiecznym miejscu. Oczywiście też się cieszę, że ta osoba została uratowana, ale na 99 procent wiem, że dzień wcześniej wolontariusze przyszli do niej i namawiali ją do ewakuacji, ale odmówiła.
Która historia wojenna uchwycona na zdjęciach zrobiła na Tobie największe wrażenie?
Prawdopodobnie narodziny córki naszego przyjaciela Liny, żołnierza o znaku wywoławczym „Drongo”. Kostii udało się uchwycić moment ich pierwszego spotkania. Dla mnie to opowieść o tym, że miłość i życie zwyciężają nawet w czasie wojny. Jednak widok twardego żołnierza płaczącego, gdy wita na świecie dziecko, jest naprawdę poruszający.
Widzieliście, jak miasta dosłownie znikały na waszych oczach. Jakie to uczucie?
Konstiantyn: Ciężko patrzeć, jak ukraińskie miasta obracają się w ruinę. Bachmut, Wołczańsk, Czasiw Jar... Jest wiele takich miast i to naprawdę bolesne widzieć, jak Rosja ściera je z powierzchni ziemi. Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń. Od września do połowy października te zdjęcia można było oglądać w Wenecji, teraz wystawa przeniosła się do Berlina. Jej celem jest pokazanie, jak wygląda pokój z Rosją i dlaczego „porozumienia pokojowe” nie mogą zostać zawarte.
Fotografujecie zarówno żołnierzy, jak cywilów. Jak reagują na obiektyw?
Z wojskowymi jest łatwiej. Jesteśmy z nimi przez całą dobę podczas misji, więc przyzwyczajają się do aparatu i rozumieją znaczenie dokumentowania tego, co się dzieje. I często zgadzają się na robienie zdjęć, nie zadając pytań.
Z cywilami często jest trudniej. Są bardziej uwrażliwieni na widok aparatu, zwłaszcza gdy właśnie doświadczyli szoku czy traumy. W takich sytuacjach ważne jest, aby być nie tylko fotografem, ale także rozmówcą, osobą, której można zaufać.
Często pomaga człowieczeństwo – po prostu siedzenie obok, rozmowa, słuchanie
Każdy reaguje na obiektyw inaczej, ale jest jedna ważna rzecz: szacunek dla człowieka i jego historii. Nigdy nie wywieramy presji, jeśli widzimy, że ktoś przeżywa trudne chwile. Najlepsze zdjęcia powstają wtedy, gdy między fotografem a fotografowaną osobą jest zaufanie.
Co zrobiło na Tobie największe wrażenie na wyzwolonych terytoriach?
Włada: Kiedy tam trafiasz, przekonujesz się, jak wielkie barbarzyństwo i ciemność niesie ze sobą Rosja. Cały świat był wstrząśnięty zbrodniami w Buczy, ale niestety to nie jest wyjątek, lecz reguła w przypadku innych osad, do których przybywają rosyjskie wojska. Prawie każdy, kto przeżył okupację, ma historie o okrucieństwach wroga. W każdej z nich najbardziej uderzające jest uświadomienie sobie, jak okrutni potrafią być Rosjanie.
Wielokrotnie fotografowałaś ewakuację ludzi z różnych miejsc, w szczególności z Pokrowska. Jakie historie najbardziej zapadły Ci w pamięć?
Ewakuacja jest wielkim szokiem dla każdego człowieka. Zostawiasz całe swoje życie, wszystko, na co pracowałaś, i nie wiesz, czy będziesz mogła wrócić. Wtedy doświadczamy szczególnego smutku i żalu. Historie ludzi, których udało nam się uwiecznić w kadrze, są bardzo bolesne. Pokrowsk stał się schronieniem dla tych, którzy już raz, w 2014 r., stracili swoje domy z powodu wojny. I teraz, w 2022 r., ci z nich, którzy po ewakuacji znaleźli się w Bachmucie, stracili je ponownie. Oni już raz pakowali całe swoje życie do kilku worków. Pamiętam panią Antoninę, kobietę na wózku inwalidzkim. Ma cukrzycę i potrzebuje stałej opieki medycznej, dlatego musiała wyjechać. Zostawiła męża, z którym żyła przez pół wieku, bo nie chciał opuścić domu. Jest bardzo religijny i nie miał nawet telefonu komórkowego, więc nie wiadomo, w jaki sposób się kontaktują i czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczą. Takich historii jest wiele.
Łzy rozstania, pożegnalne uściski, przerażone oczy dzieci, całe życie spakowane do kilku toreb. Takie rzeczy dzieją się każdego dnia
Widzieliście również rosyjskich więźniów. Co możesz o nich powiedzieć?
Nie rozmawialiśmy z nimi zbyt wiele, bo nie było to naszym celem, nie chcieliśmy tego robić. Robiliśmy im zdjęcia, by pokazać warunki, w jakich Ukraina ich przetrzymuje – i jak uderzająco różnią się one od warunków, w jakich przetrzymywani są Ukraińcy. Rosyjscy więźniowie żyją w Ukrainie, jak w sanatorium, i jestem pewna, że nie wszyscy z nich mieli podobne warunki w domu. Nie tylko nie cierpią w niewoli, ale nawet poprawia się ich stan zdrowia. Tutaj mają pełną opiekę, zbilansowaną dietę, mogą pracować, otrzymywać wynagrodzenie i regularnie dzwonić do domu.
To wszystko jest bardzo bolesne. To niesamowity kontrast w porównaniu z traktowaniem ukraińskich jeńców wojennych w Rosji. Ale rozumiemy, dlaczego tak się dzieje.
Ukraina jest cywilizowanym krajem europejskim, który przestrzega Konwencji genewskiej. Dla nas oraz naszych partnerów i sojuszników dobre traktowanie jeńców jest czymś ważnym
Co czujesz, gdy fotografujesz realia wojny?
Kostiantyn: W takiej chwili emocje są zazwyczaj minimalne. Musimy wykonywać naszą pracę szybko i skutecznie, zwłaszcza gdy pracujemy bezpośrednio na linii kontaktu. Wtedy ważne jest, by zachować zimną krew. Refleksja przychodzi później. I choć wojna to tragedia i ciągły ból, to często widzimy światło – nadzieję, niesamowitą miłość, oddanie. Takie momenty staramy się uchwycić.
Czy któreś z fotografii są dla Ciebie szczególne?
Zdecydowanie to zdjęcia naszych chłopaków i dziewczyn wracających do domu z niewoli. Każda wymiana inspiruje i daje nadzieję, że nic nie idzie na marne i mamy się czego trzymać.
Zdjęcia z czerwca tego roku, po kolejnej wymianie, były jednymi z najtrudniejszych. Po spotkaniu i rozmowie z chłopakami przez tydzień nie mogliśmy dojść do siebie. Pamiętam, jak jeden z nich powiedział do mnie: „Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by upewnić się, że to się nigdy nie powtórzy”.
Takie rzeczy dzieją się każdego dnia. Wielu naszych ludzi pozostaje w rosyjskiej niewoli. Niektóre z tych zdjęć trafiły do Szwajcarii na szczyt pokojowy, gdzie poruszono kwestię wymiany wszystkich jeńców. Mamy nadzieję, że te dokumentalne portrety osób, które przeszły przez piekło, skłonią naszych partnerów do zdecydowanych działań przynajmniej w tej sprawie. Nie możemy powtórzyć tego, co usłyszeliśmy od chłopaków, ale nasze zdjęcia mówią same za siebie. Schudli po 40 – 50 kg, jednak nie dali się złamać. Powtarzał to każdy z nich.
Nasze zdjęcia są dowodem, że tu i teraz dzieje się największe ludobójstwo od czasów II wojny światowej
Efekty Waszej pracy są widoczne na całym świecie. Jakie jest główne przesłanie, które macie dla społeczeństwa?
Włada: Naszym głównym celem jest dokumentowanie zbrodni i pokazanie prawdy. Rosja jest wrogiem. W cywilizowanym społeczeństwie nie ma miejsca dla organizacji terrorystycznych, należy je powstrzymać. Chłopaki i dziewczyny na pokazywani naszych zdjęciach powinni czuć, że my, przebywający z tyłu, wiemy, dlaczego i po co tam są. I że jest nam to potrzebne, bo inaczej znów stracimy nasz piękny kraj, kulturę i niepodległość na kilka pokoleń – jeśli nie na zawsze. A skoro oni tam są i walczą za nas, to my musimy walczyć dla nich.
Musimy walczyć z korupcją, z przypadkami nieporządku i niesprawiedliwości w brygadach, z podejrzanymi przetargami, zamówieniami... Musimy walczyć, a nie czekać na powrót wojska i przywrócenie porządku. Te procesy powinny odbywać się równolegle i jednocześnie. A wtedy, gdy w końcu dojdzie do negocjacji, po pierwsze, odbędą się one na naszych warunkach, a po drugie – nikt nigdy nie będzie już pytał, czy państwo, o które tak ciężko walczyliśmy, było tego warte. Tak, było. Bo sami je zbudujemy. Musimy też pamiętać, że każdego dnia nasi żołnierze wykonują nadludzki wysiłek, by zapewnić nam normalne życie. Pamiętanie o nich i wspieranie ich to minimum tego, co możemy zrobić, by im podziękować.
Wszystkie zdjęcia prezentujemy dzięki uprzejmości Włady i Konstiantyna Liberowów
Hiszpański armagedon oczyma Ukraińców
Hiszpania próbuje stanąć na nogi po huraganie Dana, który pochłonął co najmniej 217 ofiar śmiertelnych (wciąż poszukuje się setek zaginionych). 29 października 2024 r. we wspólnocie autonomicznej Walencji doszło do niespodziewanej i bardzo gwałtownej powodzi. Deszcz padał przez całą noc, rzeki wystąpiły z brzegów, niektóre mosty zostały zniszczone, a miejscowości – odcięte od świata. Połączenie kolejowe między Madrytem a Walencją usa się przywrócić najwcześniej za dwa tygodnie. Rząd wysłał do regionów dotkniętych kataklizmem największą liczbę żołnierzy w historii kraju.
Deszcz wciąż pada – ogłoszono alarm w regionach Murcji, Katalonii i Wspólnoty Walenckiej. Intensywne opady są spowodowane przez zjawisko o nazwie „gota fria”. To rodzaj burzy spowodowanej przez zimne powietrze, które odłącza się od głównego prądu powietrznego na dużych wysokościach i przemieszcza się niezależnie. Gdy to zimne powietrze spotyka się z ciepłym i wilgotnym powietrzem w niższych warstwach atmosfery, może wywołać gwałtowne burze, silne opady deszczu, a nawet grad.
W 1957 roku Walencja doświadczyła już podobnej katastrofy. W powodzi zginęło wtedy ponad 300 osób. Tym razem zmiany w infrastrukturze rzeki Turia pomogły miastu uniknąć powtórzenia się tragedii. Niestety, nie uratowało to wielu mniejszych miejscowości i wsi.
Sestry rozmawiały z Ukraińcami, którzy znaleźli się w epicentrum katastrofy. A także z tymi, którzy zaangażowali się w pomoc poszkodowanym Hiszpanom.
Jakby ktoś odkręcił wielki kran
Wiktoria Ilczi, uchodźczyni wojenna z Kijowa, mówi, że w samej Walencji nie było wcześniej żadnych oznak nadchodzącego huraganu. Wieczorem 29 października pojechała do sklepu IKEA, 10 kilometrów od Walencji.
– Dotarłam tam około 20:00, było cicho i spokojnie – wspomina. – 20 minut później w sklepie podali komunikat, że proszą ludzi o przeniesienie samochodów na górny parking, ponieważ woda się podnosi. Nie od razu zrozumiałam, o co chodzi, ponieważ mój hiszpański nie jest jeszcze za dobry i nie znałam słowa „inundacion”, które oznacza „powódź”. Kiedy poszłam przestawić samochód, woda na dolnym parkingu sięgała już kolan. A gdy wjeżdżałam na górny poziom, sięgała już szyb.
Woda podnosiła się bardzo szybko. Było jej tak dużo, jakby ktoś odkręcił wielki kran. Zalała mój samochód – myślę, że już nic z niego nie będzie. Ale najważniejsze, że żyję. To, że trafiłam do tego marketu, było najlepszą rzeczą, jaka mogła mi się wtedy przytrafić.
Bo ci, którzy byli wtedy na drodze, ucierpieli najbardziej. Samochody stały się pułapkami dla wielu z nich. Gdybym wyjechała trochę wcześniej, być może nie rozmawiałbym teraz z panią
W markecie spędziłam noc, na podłodze. Pracownicy zapewnili nam wszystko, czego potrzebowaliśmy: ubrania na zmianę, materace do spania, koce, poduszki, kapcie. Nakarmili nas ciepłym jedzeniem. Wykonali fenomenalną robotę. Ściągali też do środka ludzi z ulicy – jak tylko mogli: rzucając im liny, ciągnąc ich za ręce… Wszyscy byli zaangażowani w akcję ratunkową. Niektórych udało się uratować, innych niestety nie. Widziałam ludzi trzymających się słupa przez 7 godzin, w zimnej wodzie. Krzyczeli: „Pomocy!”, ale byli za daleko. Woda niszczyła wszystko na swojej drodze.
Do sklepu pojechałam sama, moje dzieci zostały w domu z nianią. Mieszkamy w samej Walencji, gdzie nic się nie stało, ale i tak było strasznie. Kiedy zdałam sobie sprawę, że w tym sklepie będę musiała spędzić noc, zadzwoniła do przyjaciół i poprosiłam ich, by zabrali dzieci do siebie. Mój młodszy syn nie był zbyt przestraszony, ale córka nie spała całą noc. Martwiła się.
Rano, gdy woda ustąpiła, ludzie zaczęli się ewakuować – przed ustąpieniem wody nie prowadzono akcji ratunkowych. Jednak droga była zablokowana, nie można było wyjechać, więc czekaliśmy. Udało mi się wyjechać około 13.00. To, co zobaczyłam, to był armagedon. Tysiące rozbitych, porozrzucanych na drodze samochodów. I wszędzie błoto. Poczucie katastrofy. Znam ludzi, którzy wciąż nie odnaleźli swoich bliskich.
Teraz wszyscy przyłączyli się do pomocy. Zarówno Hiszpanie, jak Ukraińcy, bardzo wielu Ukraińców. Zbierają ubrania, jedzenie, pieniądze. Zapewniają tymczasowe zakwaterowanie tym, którzy stracili domy. Albo po prostu wychodzą na ulice, by uprzątnąć gruzy.
Horror widziany z balkonu
Igor z obwodu żytomierskiego pracuje w Hiszpanii od kilku lat. Mieszka w gminie Benetusser, w prowincji Walencja. Podczas powodzi wraz z sąsiadem uratował dziewczynę. Nie chce podać swojego nazwiska, bo nie uważa się za bohatera.
– My, Ukraińcy, jesteśmy narodem, który wydaje się być przygotowany na wszystko – mówi. – Ogromny strumień wody złapał mnie w domu. Oglądałem wiadomości, ale nie zwracałem większej uwagi na to, co się dzieje na zewnątrz. Dopiero gdy w mieszkaniu wysiadło zasilanie, wyszedłem na balkon; mieszkam na 4. piętrze. Zobaczyłem wodę płynącą ulicami, sięgała już do kolan. 5 minut później rwący potok zaczął niszczyć samochody. Wszystko działo się bardzo szybko.
Wkrótce nie było już ani prądu, ani internetu, ani wody w kranach. Zostałem uwięziony w mieszkaniu, obserwowałem ten horror z balkonu. I nagle zobaczyłem, że woda zalała już parter naszego budynku – a mój sąsiad Wołodymyr, też Ukrainiec, próbuje wyciągnąć z wody dziewczynę, którą porwał nurt. Trzymała się jednego z okien na naszym parterze, który był już zalany prawie po sufit.
Próbowaliśmy wybić szybę w drzwiach wejściowych. Była z utwardzonego szkła, więc walczyliśmy z nią jakieś 5 minut – w pewnym momencie pomyślałem nawet, że nam się nie uda. Ale się udało – i wciągnęliśmy tę dziewczynę do środka. Okazało się, że jest Hiszpanką, zabraliśmy ją więc do naszych hiszpańskich sąsiadów.
Tysiące ludzi z pomocą
Hanna Kriuczkowa z Krzywego Rogu jest wstrząśnięta skutkami huraganu. Też przyłączyła się do pomocy.
– O 6.00 rano zabrałam dziecko do szkoły, po czym pojechałam do pracy – mówi. – Pierwsza syrena zawyła około 8 rano. W tym czasie trwała już powódź, choć u nas nie spadła ani kropla deszczu – wiał tylko silny wiatr. O tym, co się dzieje gdzie indziej, czytaliśmy w mediach społecznościowych.
Moja szefowa jechała wzdłuż portu w Kartagenie. Powiedziała mi, że woda płynęła tam ulicami bardzo rwącym nurtem, a syreny wyły bez przerwy. Ledwo udało jej się wydostać.
Dopiero gdy przyjaciele, koledzy i znajomi zaczęli wysyłać filmy pokazujące, co się dzieje na przedmieściach, zdałam sobie sprawę, że żywioł mógł zabić setki ludzi. Tej pierwszej nocy nie mogłam spać. Nie mogłam też nic zrobić, by pomóc. Zżerało mnie poczucie bezsilności.
Następnego ranka zebraliśmy się w biurze – ci, którzy mogli do niego dotrzeć. Postanowiliśmy, że pomożemy Hiszpanom. Zaczęliśmy wydzwaniać do Czerwonego Krzyża, do szpitali i punktów gromadzenia pomocy, by dowiedzieć się, co jest potrzebne. Wszędzie panował chaos – nikt nie wiedział, co robić. Udaliśmy się nawet do ukraińskiego konsulatu, by się dowiedzieć, jak możemy pomóc. Ostatecznie otworzyliśmy punkty zbiórki pomocy humanitarnej w trzech miastach – pracuję dla dużej agencji nieruchomości, więc mogliśmy sobie na to pozwolić. Jedną z naszych ekip budowlanych wysłaliśmy, by pomogła ukraińskim firmom uprzątnąć gruzy powstałe w wyniku huraganu. Kupiliśmy narzędzia i prowiant. Wszystko, co było potrzebne.
Widzę, że wielu Ukraińców jest teraz zaangażowanych w pomoc dla Hiszpanii
Przedsiębiorcy zbierają pomoc i dostarczają ją ofiarom, pomagają oczyszczać drogi. Komunikacja między miastami jest zakłócona, na drogach pozostawiono setki samochodów – to wygląda jak cmentarzysko aut. Zginęło wiele zwierząt. W epicentrum kataklizmu ludzie noszą maski, bo wszędzie czuć woń zwłok. Próbowaliśmy się tam dostać, lecz policja nas nie wpuściła.
To wszystko wygląda jak horror, ale ludzie są niesamowici. Tysiące z nich idzie teraz pieszo do zniszczonych miast, niedostępnych dla samochodów, by pomagać.
Jeśli ciężarna Mariana się trzyma, my też nie możemy się poddać
Mariana służyła w piechocie morskiej od 2018 roku. Tam poznała swojego przyszłego męża, członka Gwardii Narodowej. Wiosną 2022 r. trafiła do niewoli; była wtedy w trzecim miesiącu ciąży. Rosjan nie obchodził jej stan. Mariana mówi, że to dziecko pomogło jej wytrwać. Bo „matka nie może się poddać”.
Została wymieniona 22 września 2022 r., była wtedy w 9. miesiącu ciąży – podczas tej samej wymiany przekazano Rosji Wiktora Medwedczuka [ukraiński oligarcha i zdrajca, przyjaciel Putina – red.]. Wraz z Marianą do domu wróciło 214 ukraińskich żołnierzy, którzy bronili Mariupola. Trzy dni po powrocie z niewoli urodziła córeczkę.
Teraz Mariana ma 32 lata. Jest matką, wolontariuszką i założycielką fundacji charytatywnej. Jej celem jest pomoc kobietom, które przeżyły rosyjską niewolę. Wspieranie takich kobiet stało się jej misją.
Powiedzieli, że moje dziecko wyślą do sierocińca
– Urodziłam natychmiast po powrocie z niewoli, nie miałam więc czasu na adaptację – mówi Mariana. – Zaczęłam wychodzić na prostą dopiero wtedy, gdy moja córka skończyła roczek. Emocjonalnie to był dla mnie bardzo trudny czas, brakowało mi zasobów do zdrowego macierzyństwa. Zdałam sobie sprawę, że potrzebuję pomocy i poszłam do psychoterapeuty. Pracuję z nim do dziś.
Jest coś, wciąż sprowadza mnie z powrotem do doświadczeń w niewoli. Miałam koszmary, nie mogłam spać. Kiedy moja córka budziła się w nocy, włączaliśmy lampkę nocną dla niemowląt i wtedy nie mogłam już spać, bo w kolonii karnej spaliśmy przy zapalonym świetle. W niewoli człowiek poświęca wszystkie swoje zasoby na przetrwanie. Nie analizujesz, nie zastanawiasz się – chcesz przeżyć. A kiedy z niej wychodzisz, zaczynasz myśleć o wszystkim.
Wielokrotnie zadawałam sobie pytanie: jak ja to wszystko przeżyłam? Pewnie urodziłam się w czepku
Jednocześnie dziecko kocha cię bezwarunkowo, a to świetny motywator do nowych osiągnięć. Moja córka daje mi siłę, kiedy wydaje mi się, że już jej nie mam. Wracasz do domu z pracy i chcesz po prostu się położyć i spać, jak kamień – ale nie, musisz pobawić się z dzieckiem. I wkrótce dociera do ciebie, że w tych zabawach odzyskujesz siły.
Marzenie o latte i pączkach z wiśniami
Na początku myślałam, że zostanę szybko wymieniona – przecież byłam w ciąży. Ale tak się nie stało. Bardzo się martwiłam, że mogę zostać wywieziona na terytorium Rosji, gdzie odsiadują wyroki kobiety, które popełniły poważne przestępstwa. Straszyli mnie tym. Mówili, że tam urodzę tam, a potem odbiorą mi dziecko, wyślą je do sierocińca, a ja zostanę w tej kolonii. Byłam przerażona. A jeszcze bardziej się bałam, kiedy przewieziono mnie do szpitala w Doniecku – bo tam zdałam sobie sprawę, że ten scenariusz może się spełnić. Taka historia miała miejsce w Ołeniwce. Kobieta chciała wyjechać z Mariupola, jednak wraz z jej miesięcznym dzieckiem zostali zatrzymani w punkcie filtracyjnym. Zabrali ją do Ołeniwki, a dziecko zostało wywiezione w nieznanym kierunku.
Inną ciężarną kobietę zabrano do Taganrogu, skąd wróciła bez ciąży, bo poddano ją torturom
Martwiłam się, że strach i adrenalina, których nieustannie doświadczałam, wpłyną na zdrowie dziecka. Jednocześnie ono pomagało mi się trzymać. Nie miałam prawa poddać się – dla jego dobra. „Mama musi być silna” – myślałam sobie wtedy. Głaskałam się po brzuchu i rozmawiałam z córeczką.
W niewoli dużo marzyłam. Malowałam w myślach obrazy przyszłości, fantazjowałam o tym, gdzie będę chodzić, jak będę pić latte i jeść pączki z wiśniowym nadzieniem. Trzymałam się kurczowo tych fantazji. Sporządziłam też sobie w głowie listę rzeczy, które chciałabym zrobić po powrocie z niewoli. „Musisz wrócić do domu” – powtarzałam sobie każdego dnia.
Ksenia Minczuk: – Dlaczego jedni ludzie przeżywają niewolę, a inni nie? Mam na myśli psychikę.
Mariana Mamonowa: – Bardzo ważny jest wewnętrzny rdzeń. Jeśli go w sobie masz, przetrwasz. Tam, w niewoli, jesteś pod ciągłą presją nie tylko fizyczną, ale także psychiczną. Na przykład każdego dnia mówili, że nikt nas nie potrzebuje, że wszyscy o nas zapomnieli, że Ukraina nas nie wymieni. „Gdyby ktoś was potrzebował, już dawno by was wymieniono” – mówiono nam. Ale mój wewnętrzny głos mówił co innego: że to wszystko to manipulacja, że tak mówią ci, którzy nas zaatakowali, którzy nas zabijają i niszczą życie milionów ludzi. Nienasyceni, żarłoczni tyrani. Jak więc możemy ich słuchać? Czy możemy oczekiwać, że powiedzą prawdę? Nie.
Ale to nie jest łatwe. Bo kiedy powtarzają ci to samo codziennie przez 2-3 lata, w pewnym momencie wkrada się zwątpienie: może mają rację i naprawdę nikt mnie nie potrzebuje?
Pomogło mi też wsparcie i empatia innych więźniów. Wspólna walka wspierała nas wszystkich, pomagała zachować wiarę. Poza tym bez poczucia humoru możesz zwariować
Wszyscy w więzieniu wiedzieli, że jestem w ciąży, i starali się mi pomóc. Nawiązałam tam przyjaźnie. Osiem dziewcząt, które zostały niedawno wymienione, przyjeżdża do Lwowa na rehabilitację i zawsze chcą się ze mną zobaczyć, prosząc, bym przyprowadziła moją córeczkę: „Chcemy zobaczyć dziecko, które karmiłyśmy, gdy byłyśmy z tobą w niewoli”. Wtedy, w kolonii, myślały, że jest mi ciężko – a ja myślałam, że to wszystko jest trudne dla nich. Patrzyły na mnie i powtarzały: „Jeśli Mariana się trzyma, to my nie możemy się poddać”. Byłam dla nich kołem ratunkowym.
Uwolnieni najpierw chcą zobaczyć bliskich
Pracuję jako psychoterapeutka w centrum rehabilitacji „Niezłomni” – mówi Mariana. – Z ludźmi, którzy przeżyli niewolę, i tymi, którzy odnieśli obrażenia w walce. Znam wielu specjalistów, więc łatwo mi było skompletować profesjonalny zespół. Wybrałam moich współpracowników tak, jakbym wybierała ich dla siebie. Ważne jest, by zespół był empatyczny, rzetelny, wysoce profesjonalny.
Celem naszej fundacji jest pomoc kobietom, które przeżyły niewolę. Mamy pomagać im w rehabilitacji psychicznej, fizycznej i duchowej. Oznacza to pracę z psychologami, psychoterapeutami, w grupach, by pomóc podopiecznym znów poczuć się kobietami, by znów mogły żyć szczęśliwie. Ten kierunek nazwaliśmy „Heelme”.
Zapewniamy również pomoc ciężarnym żonom żołnierzy, ciężarnym weterankom i kobietom w ciąży, które na wojnie straciły mężów. Projekt ten nosi nazwę „Mommy and baby”. Będziemy dostarczać kobietom paczki dla noworodków, z produktami i dla dziecka, i dla matki. Zazwyczaj gdy kobiety rodzą, prezenty przynosi się dzieciom, a o matkach się zapomina. Otrzymaliśmy około 3000 próśb o takie paczki.
Aby otrzymać pomoc od naszej fundacji, trzeba wypełnić formularz. Musisz mieć legitymację kombatanta, akt małżeństwa (jeśli chodzi o pomoc żonie wojskowego) i akt urodzenia (w przypadku ubiegania się o pomoc dla dziecka żołnierza).
Pomagasz również tym, którzy też przeszli przez niewolę. Co najbardziej martwi osobę, która ma za sobą takie doświadczenie? Z jakimi problemami muszą pracować psychoterapeuci?
Jako psychoterapeutka muszę pracować z różnymi objawami: niekontrolowaną agresją, ciągłym zanurzaniem się w wydarzeniach z przeszłości i natrętnymi wspomnieniami. Oczywiście są też zaburzenia snu, pamięci i zmęczenie, stałe lub okresowe uczucie napięcia i niepokoju, otępienie lub brak emocji. Wiele osób powracających z niewoli nie odczuwa radości i satysfakcji z życia. Następuje to albo od razu – albo 3-4 miesiące po powrocie. W ludziach często rozwija się alienacja społeczna, a czasami nawet zachowania antyspołeczne. Bardzo trudno z tym wszystkim pracować, ale to konieczne.
Co Twoim zdaniem należy zmienić w ukraińskim ustawodawstwie, by ułatwić życie osobom, które powróciły z niewoli?
Wiele rzeczy. Na przykład takie osoby muszą przejść rehabilitację. Ale ci, którzy po wyjściu z niewoli wracają do służby, nie kwalifikują się do rehabilitacji.
Dowódcy, którzy niewoli nie przeżyli, nie rozumieją takich żołnierzy. A to jest nie tylko trudne, lecz także niebezpieczne. Dlatego tacy żołnierze zdecydowanie potrzebują dodatkowej rehabilitacji. Bo wojna jest wyzwalaczem
Dużym problemem jest to, że ludzie wracają z niewoli i są poddawani kwarantannie w szpitalach, co ogranicza ich kontakt ze społeczeństwem. I to jest kolejna trauma. Wracasz z niewoli i znów jesteś zamknięty. To jak ucieczka z jednej niewoli i znalezienie się w kolejnej.
Przede wszystkim uwolnieni chcą zobaczyć swoich bliskich. Przytulić ich, porozmawiać, uświadomić sobie, że są kochani, że o nich walczono i na nich czekano. To daje ci wewnętrzne zasoby. To potwierdzenie, że nie trzymałeś się na próżno. Dopiero po tym jak ludzie znajdą się ze swoimi rodzinami, mogą zostać wysłani na rehabilitację. Niestety zazwyczaj zwolnieni więźniowie są natychmiast zamykani w szpitalach, a służby specjalne przychodzą ich przesłuchiwać. Taka procedura nigdy nie wpływa dobrze na człowieka.
Doświadczenie niewoli jest na całe życie. Nigdy się nie kończy, konsekwencje pozostają na zawsze. Nie da się tego wyleczyć od razu. Musisz nauczyć się z tym żyć. Dlatego rehabilitacja osób, które przeżyły, jest niezbędna. Pomaga ludziom wrócić do normalnego życia, a wojsku – być skutecznym.
400 Ukrainek w rosyjskiej niewoli
Pomoc kobietom powracającym z niewoli to bardzo odpowiedzialne zadanie, ale nie boję się tej odpowiedzialności – podkreśla Mariana. – Rozumiem je, ponieważ jestem jedną z nich. Naprawdę chcę dać im to, czego sama nie mogłam dostać. Kiedy euforia powrotu mija, zaczyna się codzienne życie, w którym ciągle trzeba coś „wygrzebywać”. A na to nie masz ani środków, ani siły.
Od innych nasza fundacja różni się tym, że naprawdę zna się na rehabilitacji kobiet, które przeżyły niewolę. Obecnie szukamy finansowania, lecz moje plany obejmują autonomię. Mam nadzieję, że ludzie zrozumieją znaczenie naszej inicjatywy. Pomagamy tym, którzy oddali najcenniejszą rzecz – swoją wolność – by chronić Ukrainę. Ci ludzie przeżyli 14 rodzajów tortur z 16 sklasyfikowanych. To są ludzie złamani. Musimy pomóc im znów stać się całością.
W rosyjskiej niewoli znajduje się około 400 ukraińskich kobiet. Prawdopodobnie nikt nie zna dokładnej liczby.
Wielu więźniów umiera z powodu tortur, a niektórzy z nich zmieniają stronę pod wpływem rosyjskiej propagandy. Każdego dnia tracimy Ukraińców, to katastrofa. Chciałbym, aby więcej osób i inicjatyw zaangażowało się w wymianę więźniów.
Wzywam was do walki o wszystkich! W przeciwnym razie przegramy tę wojnę. Nie mamy prawa do tego dopuścić
„Wojna jest o jedną przejażdżkę rowerem z Polski”. Wielka wyprawa Kacpra Sienickiego
Nikt nie powinien przez to przechodzić
Jeżdżę do Ukrainy co jakiś czas, ale zazwyczaj pociągiem, autobusem lub samochodem – mówi Kacper. – Tym razem przy okazji podróży chciałem zrobić coś pożytecznego. Zainspirowała mnie historia estońskiego posła Kristo Enn Vaga, który z Tallina do Kijowa przejechał na rowerze 1700 kilometrów, by pomóc ukraińskiej armii. Powiedział: „Wojna jest o jedną przejażdżkę rowerem z Estonii”. To zdanie wywarło na mnie duży wpływ. Postanowiłem też pojechać do Ukrainy, tyle że z Warszawy.
Nie przygotowywałem się fizycznie – mam już doświadczenie w pokonywaniu długich dystansów na rowerze. W 2013 roku przejechaliśmy z ojcem 800 km wzdłuż polskiego wybrzeża Bałtyku. Pokonanie ponad 100 km dziennie to dla mnie nie problem.
Chcę zwrócić uwagę na ukraińskich żołnierzy, którzy są w niewoli. Wiem, że w Ukrainie to drażliwy, ale i ważny temat. Niestety poza Ukrainą nie jest on szeroko omawiany. Kwestia jeńców wojennych ma też dla mnie znaczenie osobiste.
Mój przyjaciel był takim jeńcem, został zwolniony w zeszłym roku. To, co mi opowiedział, było przerażające: głód, tortury, znęcanie się
Widziałem zdjęcia jego obrażeń – nikt nie powinien przechodzić przez coś takiego. Teraz jest na rehabilitacji, stopniowo wraca do życia wśród ludzi i pracy w siłach obronnych. Dlatego wraz z ekipą naszej fundacji Stus Collective [od nazwiska Wasyla Stusa, patrona fundacji, ukraińskiego poety i bohatera walki z rosyjskim totalitaryzmem – red.] postanowiliśmy zorganizować akcję zbierania funduszy na rehabilitację osób, które wróciły z niewoli. Moja wyprawa rowerowa jest po to, by zwrócić uwagę ludzi na tę zbiórkę.
Jeszcze przed wyjazdem zorganizowaliśmy w Warszawie imprezę wspierającą nasz przedsięwzięcie. Potem przejechaliśmy rowerami przez stolicę.
Już na początku rosyjskiej inwazji postanowiłem z przyjaciółmi, że pomożemy Ukraińcom. Dzwoniliśmy do różnych magazynów, szukając pomocy dla uchodźców i żołnierzy. 26 lutego 2022 roku wysłaliśmy pierwszą przesyłkę.
Wtedy poznałem Ołeksija Rudenkę, znanego ukraińskiego wolontariusza. Razem organizowaliśmy transporty różnych towarów dla ukraińskiego wojska na trasie Wilno-Warszawa-Lwów.
W ciągu pierwszych sześciu miesięcy wielkiej wojny, kiedy zajmowałem się tylko wolontariatem, wysłaliśmy do Ukrainy co najmniej 20 pojazdów różnych typów i z różnym wyposażeniem
W tym czasie zaczęliśmy też organizować wydarzenia kulturalne mające pomóc w integracji ukraińskich uchodźców w Polsce. Urządzaliśmy wystawy charytatywne, rave'y, występy, protesty pod ambasadą rosyjską itp.
Innymi słowy, pracowaliśmy na dwóch kierunkach: wysyłanie towarów dla wojska i organizowanie różnych wydarzeń dla Ukraińców. Wszystkie moje myśli krążyły wokół tych spraw. W końcu założyliśmy Stus Collective.
Kraj w stanie wojny, inni ludzie
Jechałem, zatrzymując się tylko na odpoczynek. Po drodze spotykałem dobrych ludzi. Na przykład pierwszej nocy zatrzymałem się na kempingu, gdzie wcześniej zarezerwowałem sobie miejsce. Jeszcze będąc na trasie zadzwoniłem i uprzedziłem właścicieli, że przyjadę za 3-4 godziny, bo jadę na rowerze. Czekali na mnie. Po przyjeździe zaczęli mnie wypytywać, kim jestem, skąd przyjechałem i dokąd jadę. Kiedy im wszystko opowiedziałem, zaprosili mnie do stołu, by przy ciepłym posiłku świętować moje urodziny. Bardzo wspierali mnie i moją inicjatywę, przekazali darowiznę na naszą zbiórkę. No i za nocleg nie wzięli ode mnie ani grosza. Spałem za darmo, i to nie w namiocie.
Kolejna niezwykła rzecz przydarzyła mi się na granicy. Pojechałem do przejścia granicznego, które można przekroczyć tylko samochodem. Jedynym punktem kontrolnym, przez który można do Ukrainy wjechać rowerem, jest Medyka – Szeginie, tyle że to nie po drodze. Ale miałem szczęście, bo dwie dziewczyny z Łucka zabrały mnie do swojego samochodu. Jechały z Warszawy. Kiedy usłyszały, co robię i dlaczego, były pod wrażeniem. W Łucku znalazły mi nocleg, zapłaciły za niego, a następnego dnia przed wyjazdem jedna z nich przyniosła mi jedzenie na drogę – kaszę gryczaną, słodycze. To było bardzo miłe.
Wcześniej byłem w Ukrainie ze 30 razy, także już po rozpoczęciu inwazji. Bardzo się zmieniła. Widać, że to kraj w stanie wojny: wszędzie są metalowe „jeże”, instalacje obronne przy wjazdach do miast, posterunki kontrolne i wielu ludzi w mundurach na ulicy. Ludzie też się zmienili.
A jak ciepło zostałem przywitany w Kijowie! Zupełnie się tego nie spodziewałem.
Byli moi przyjaciele, media, żołnierze, którzy wrócili z niewoli, przedstawiciele kijowskiej społeczności rowerowej. Nie sądziłem, że moja akcja może na kogoś aż tak wpłynąć
Wydawało mi się, że nie robię nic specjalnego. Jednak największą radością dla mnie jest rezultat: podczas mojej rowerowej przejażdżki udało się zebrać około 10 tysięcy złotych, czyli ponad 100 tysięcy hrywien. Zbiórka nie została jeszcze zamknięta.
Ten wyjazd pomógł mi uświadomić sobie, że każdy z nas może więcej, niż nam się wydaje. Cały nasz zespół wykonał świetną robotę – w końcu to, że udało nam się zebrać taką kwotę, to nie tylko moja zasługa. Cieszę się, że mogłem zrobić coś pożytecznego dla Ukrainy i przypomnieć innym, że musimy nadal ją wspierać.
Chciałbym odbyć jeszcze jedną taką podróż – tyle że przez wyzwolone ukraińskie miasta: Donieck, Berdiańsk, Ługańsk, Melitopol – aż na Krym. To jest teraz moje marzenie.
***
Zbiórka funduszy na rzecz akcji „Wspieraj Azow” (która zapewnia pomoc żołnierzom 12. Samodzielnej Brygady Gwardii Narodowej i ich rodzinom) potrwa do końca powrotnej podróży Kacpra do Warszawy. Zebrane pieniądze zostaną przeznaczone na:
- telefony, ładowarki, słuchawki dla osób poszkodowanych;
- specjalną odzież, dostosowaną do ich potrzeb;
- artykuły higieniczne, ręczniki, kubki;
- usługi diagnostyczne — obrazowanie komputerowe i rezonans magnetyczny;
- transport rannych między szpitalami;
- hospitalizację rannych żołnierzy;
- zabiegi chirurgiczne;
- pobyt w ośrodkach rehabilitacji psychoneurologicznej;
- protetykę.
Do zbiórki możesz dołączyć TU.
„Jeśli was nie zastrzelimy, zrobią to wasi”. Historia Larysy Kuczerenko
Larysa Kuczerenko pochodzi z Mariupola. Z niewoli została zwolniona dwa lata temu. Dziś mieszka z matką, względnie bezpieczna. Jednak za każdym razem gdy dochodzi do wymiany więźniów, z nadzieją przegląda listy nazwisk. W końcu dwie najbliższe jej osoby, syn i mąż, wciąż są w niewoli.
Godło, flaga i kalina
– Niewola bardzo mnie zmieniła – mówi Larysa. – Wyszłam z niej zupełnie inna, lecz nie oglądam się za siebie. Ktoś mi się skarży, a ja nie potrafię mu powiedzieć, że mnie to nie obchodzi. Wcześniej powiedziałabym: „Wszystko będzie dobrze, uspokój się, pozwól sobie pomóc!”. Teraz chyba stwardniałam.
Była jedną z kobiet, które zostały schwytane przez tak zwaną DRL [Doniecką Republikę Ludową, samozwańczy twór donieckich separatystów pod kuratelą Rosji – red.] i odsiedziała ponad sześć miesięcy tylko dlatego, że jest Ukrainką i żołnierką jednostki wojskowej numer 3057. Jej syn służył jako kierowca transportera opancerzonego w 12. Brygadzie Gwardii Narodowej Ukrainy. Mąż był ślusarzem.
– Kiedyś trudno mi było o tym mówić, lecz teraz już mogę – mówi była więźniarka.
Wspomina, że ona i jej mąż zostali zatrzymani przez uzbrojonych bandytów z DRL pod pozorem obowiązkowej przymusowej ewakuacji. Dzień wcześniej sąsiedzi pytali ją, czy się nie boi – ona, wojskowa, której syn służył i był w tym czasie w Azowstali [kombinat metalurgiczny w Mariupolu, w 2022 r. broniony przez siły ukraińskie jako fort – red.]. Teraz podejrzewa, że mieli coś wspólnego z jej aresztowaniem.
W zajętym przez Rosjan Mariupolu zatrzymanie Larysy Kuczerenko było kwestią czasu
Jej niewola rozpoczęła się 2 kwietnia 2022 roku. Wraz z mężem zostali przewiezieni do Starobieszewa. I tutaj powiedziano im, że są aresztowani: ona jako służąca w armii, on za przynależność do pułku „Azow”. Bezpośrednim owodem były jego tatuaże: godło Ukrainy, flaga i kalina.
– Trafiłam do celi z innymi dziewczynami, również żołnierkami. Pierwszym uczuciem było otępienie. Pytały mnie, czy wszystko w porządku, czy mnie pobili, a ja siedziałam, wpatrując się w jeden punkt przez cały wieczór, i nie mogłam zrozumieć, co się ze mną dzieje.
Organizacja terrorystyczna 3057
Bardzo szybko więźniowie zdali sobie sprawę, że nie potrzeba bicia, by zniszczyć ich moralnie:
– Kiedy zaczęły się przesłuchania, zdałam sobie sprawę, że jestem więźniarką i tylko Bóg jeden wie, co się ze mną stanie. Nie bili mnie, ale grozili, poniżali i głodzili
5 kwietnia 2022 r. Larysa i inne więźniarki zostały przewiezione do Ołeniwki. W dwuosobowej celi było dziesięć kobiet, z „Azowa” i innych brygad. Później przeniesiono je do innej celi, przeznaczonej dla ośmiu osób. Upchnięto ich tam dwadzieścia:
– Najgorsze jest to, że trafiasz do miejsca, w którym jesteś maltretowana. Byliśmy w Ołeniwce przez miesiąc, tam prawie nie było wody. Przynosili nam tylko wodę do picia i trochę do mycia. Współwięźniowie przynosili wodę przemysłową, ale to nie wystarczało. A toaleta była w celi. Inni więźniowie mieli lepsze warunki.
Larysa miała podpisać zeznanie o swoim udziale w „organizacji terrorystycznej o nazwie jednostka wojskowa 3057” i popełnieniu aktu terrorystycznego przeciwko Mariupolowi i jego mieszkańcom:
– Zapytałam, co to za bzdury. Urodziłam się w Mariupolu, całe życie mieszkałam w tym mieście. Moi rodzice i syn urodzili się tutaj, więc jak mogłabym popełnić przestępstwo?
Nie podpiszę tego, bo to nieprawda. A facet, który przyniósł mi te papiery, powiedział: „Jeśli nie chcesz, to nie musisz, oni w ogóle nie potrzebują twojego podpisu”.
Odtąd warunki, w których przetrzymywano kobiety, stały się nie do zniesienia: obelgi stały się jeszcze częstsze, ukraińskie żołnierki nazywano „faszystkami”. Spały na materacach na brudnej podłodze. W maju zostały zabrane do donieckiego aresztu śledczego (SIZO). Larysa spędziła tam ponad sześć miesięcy, aż do uwolnienia.
15 godzin na stojąco
W SIZO rosyjscy złoczyńcy i ich wspólnicy urządzili prawdziwe piekło. Larysa i inne kobiety były tu przetrzymywane w suterenie z pleśnią na ścianach, bez spacerów i bez światła. Pod sufitem żarzyła się słaba żarówka:
– Wszystko było brudne, spałyśmy na samych materacach, bez pościeli: powiedzieli, że nie wolno nam jej mieć. Szczoteczkę do zębów dostałam tuż przed wymianą. Niczego nie wolno nam było mieć.
W celi nie było też wolno siedzieć, więźniarki musiały stać od 6 rano do 9 wieczorem.
Dziś Larysa jest inwalidką wojenną. Ma problemy z nogami, kolanami i stopami. W niewoli schudła 40 kilogramów i cierpi na wiele chorób. Cierpiała też na świerzb
– Były drwiny i znęcanie się. Kiedy zabierali nas na przesłuchania, celowo nas popychając. Do dziś mam bliznę na nodze. Kiedy mnie wlekli, uderzyłam nią w taczkę, którą dowożono jedzenie. Ta rana nie goiła się przez półtora miesiąca.
Mówienie po ukraińsku było surowo zabronione. Każdego ranka wszyscy więźniowie byli zmuszani do śpiewania rosyjskiego hymnu i skandowania haseł sławiących Federację Rosyjską.
Najgorsze były strażniczki. Groziły rozstrzelaniem za każdy „błąd”. W donieckim SIZO obok celi dla kobiet znajdowała się cela dla mężczyzn – krzyczeli z bólu i umierali z powodu tortur. Więźniarki poważnie traktowały wszystkie groźby:
– Mówili: „Jeśli my was nie zastrzelimy, to zrobią to wasi, gdy wysiądziecie z autobusu”. Wymyślali też różne głupie przyśpiewki z przekleństwami.
Czekając na męża, czekając na syna
Larysa ma się za kogo modlić. Jej syn i mąż nadal są w niewoli. Syn prawdopodobnie przebywa w kolonii w Torezie, w obwodzie donieckim, a mąż w Kirowsku, niedaleko Jenakijewe.
Jeszcze będąc w niewoli wykorzystywała każdą okazję, by czegokolwiek dowiedzieć się o ich losie:
– Było kilka osób z neutralnym nastawieniem do nas. Zapytałam jednego z nich o mojego męża. Powiedział: „Przykro mi, nie mogę się niczego o nim dowiedzieć. Nie wolno nam w ogóle z tobą rozmawiać”.
Larysa do dziś nie ma kontaktu z mężem ani synem. O ich losie dowiaduje się czasem czegoś z rozmów z chłopakami, którzy zostali już wymienieni i wrócili z niewoli.
Wie, że syn został dwukrotnie ranny i częściowo stracił słuch, a mężowi w niewoli wybili zęby
Obaj bardzo schudli, ale podobno starają się zachować pozytywne nastawienie, a nawet wspierać innych.
Uwolnienie Larysy było niespodziewane. Pewnego dnia ona i współwięźniarki zostały wyprowadzone z celi, podpisały papiery – i je wywieziono. Kiedy okazało się, trafiły do aresztu w Doniecku, w którym siedziały wcześniej, były przerażone:
– Wszystkie dokumenty zostały podpisane: zgodnie z nimi nie byłyśmy już w areszcie i mogli nam zrobić, co chcieli. Nie spałyśmy całą noc.
Następnego ranka procedura była taka sama: straszyli, że zostaną wywiezione do kolonii w Kursku lub Woroneżu i tam będą bite.
– Następnego zabrali nas do Taganrogu. Siedziałyśmy w samochodzie do siódmej rano, a potem zaczęli pakować nas pojedynczo do samolotu. W Ukrainie przywitali nas żołnierze z naszej jednostki – wspomina Larysa.
To już nie jest mój Mariupol
Larysa Kucherenko czeka na każdą kolejną wymianę więźniów. Mocno podupadła na zdrowiu, więc nie może brać udziału w wiecach, których uczestnicy upominają się o schwytanych żołnierzy Azowa i innych uwięzionych ukraińskich żołnierzy.
– Kiedyś byłam pełna energii, teraz odczuwam wiele bólu i ze wszystkim mam problemy. Ale zdaję sobie sprawę, że muszę walczyć o swój naród – mówi.
Kiedy wróciła z niewoli, jej matka została wywieziona z Mariupola. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła po powrocie, było podarcie dokumentów filtracyjnych matki, by nawet nie pomyślała o powrocie do rodzinnego miasta:
– To już nie jest mój Mariupol. Straciłam tam wielu przyjaciół. Mój wojskowy „ojciec chrzestny” został zabity w Azowstali przez bomby, jego ciało wciąż nie zostało odnalezione. Młodszy brat mojego męża też został tam zabity, podobnie jak wiele dziewczyn, które znałam.
Z krewnymi, którzy pozostali w Mariupolu, Larysa nie utrzymuje kontaktu
Tysiące cywilnych i wojskowych Ukraińców wciąż znajduje się w rosyjskiej niewoli. Na początku roku było ich ponad 8000. Dzięki wymianie 3767 zostało uwolnionych.
Zdjęcia z archiwum bohaterki
Czołg, który strzela do cywilów, chowając się za cerkwią, to Rosja
Pracuje w Głównym Departamencie Policji Narodowej w obwodzie donieckim. Jest jednym z głównych bohaterów nagrodzonego Oscarem filmu dokumentalnego „20 dni w Mariupolu”. To on pomógł Mścisławowi Czernowowi, Jewhenowi Małoletce i Wasylisie Stepanenko opuścić Mariupol i zabrać fotograficzną i filmową dokumentację zbrodni popełnionych tam przez Rosjan. W wywiadzie dla Sestr Wołodymyr Nikulin opowiada o ewakuacji, o dramatycznym spotkaniu z dziennikarzami i o tym, jak dzięki ciasteczkom zrozumiał, że wszystko do człowieka wraca: i dobro, i zło.
Wielu z tych, których znałem, zostało zdrajcami
– Trafiłem do Mariupola po tym jak Donieck, mój dom, został zdobyty – mówi Wołodymyr. – Pracuję w organach ścigania od ponad 30 lat. W 2014 roku, kiedy miały miejsce epokowe wydarzenia, pracowałem w donieckiej policji obwodowej. Broniliśmy siedziby Obwodowej Administracji Państwowej, gdy separatyści próbowali ją przejąć. Zostałem w Doniecku nawet wtedy, gdy był już niemal zdobyty. Ale w końcu, latem 2014 roku, moja rodzina i ja opuściliśmy dom. W tamtym czasie była to dla mnie jedyna możliwość kontynuowania służby. A służba jest dla mnie bardzo ważna.
Szczególnie trudno było mi zaakceptować fakt, że nie wszyscy ukraińscy policjanci opuścili wówczas okupowany Donieck – nie wszyscy pozostali wierni przysiędze. To był dla mnie cios. W końcu wielu z nich znałem osobiście, razem służyliśmy. Świadomie zdecydowali się zostać zdrajcami.
Ci, którzy zostali w Doniecku, przeszli na stronę wroga. A ci, którzy nie zdradzili, trafili do Mariupola
Trudno mi mówić o moim domu w Doniecku. Mam nadzieję, że jest bezpieczny. Opuściłem już trzy domy: w Doniecku, Mariupolu i Myrnohradzie. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Doniecka, nie wziąłem ze sobą żadnych rzeczy. Pamiętam letnie buty z siateczką, koszulę z krótkim rękawem... Nie wziąłem nawet spodni – munduru szukałem już na miejscu, gdy na powrót zaczęła się moja służba. Ale miałem lojalnych kolegów i poczucie wolności, którego w Doniecku już nie było.
Rosjanie w obwodzie donieckim palili się do rozpętania wojny. Chcieli krwi, lecz mieszkańcy Doniecka nie chcieli walczyć. To tylko ich rozwścieczyło. Urządzili prowokację. Już na początku wojny zaatakowali donieckie lotnisko.
Nie było tam mieszkańców miasta, tylko ludzie z Rosji. Więc okupanci ich zabili, na alei Kijowskiej, a potem pokazywali ich ciała, żeby wywołać wojnę
Kiedy dotarliśmy do Mariupola, personel policyjny był już zredukowany. Ze 120 osób pracujących w regionalnej jednostce policji pozostało tylko 12. Gdy odtwarzano policję, przeszedłem wszystkie etapy lustracji i ponownej certyfikacji. Często jeździliśmy do Awdijiwki. Byłem zaskoczony tym, jak ludzie żyli tam pod ostrzałem. Ale żyli, bo jeszcze było państwo i wolność. Dzieci bawiły się na placach zabaw, sklepy były otwarte. Mój kolega po tym jak został ranny na froncie, kupił nawet mieszkanie w Awdijiwce. Ludzie kochali swoją ziemię i wierzyli w zwycięstwo.
Ksenia Minczuk: Przygotowywaliście się na pełnoskalową wojnę?
W 2021 roku, kiedy mieliśmy już informacje wywiadowcze, że Rosja się szykuje, również rozpoczęliśmy przygotowania. I to nam bardzo pomogło. W 2014 roku wiele straciliśmy, bo nie byliśmy przygotowani i byliśmy zdezorientowani. W Mariupolu postanowiliśmy zapobiec powtórce z historii. Dlatego gdy Rosjanie zaczęli okupować Mariupol, w ich ręce nie wpadł ani jeden dokument czy teczka. Nie przejęli też żadnej broni. Zabraliśmy wszystko, zanim rozpoczęła się inwazja. No i byliśmy gotowi do walki. Tam nie było tak wielu zdrajców, jak w Doniecku. I nie było też chaosu, byliśmy więc w stanie utrzymać porządek. Oczywiście na tyle, na ile było to możliwe w takich okolicznościach.
Dla nas, policjantów z Doniecka, wojna zaczęła się nie w 2022 roku, ale w 2014
I kiedy mój przełożony obudził mnie o 5 rano 24 lutego słowami: „alarm bojowy”, od razu wszystko zrozumiałem. Uświadomienie sobie, że cały kraj jest atakowany, było bardzo bolesne.
Tylko nie uderzajcie w dom, w którym jest moja rodzina
Jak wspomina Pan swoje 20 dni wojny w Mariupolu?
Nigdy ich nie zapomnę. Ale to wszystko przemyślę sobie później. Bo teraz, gdy rozmawiamy, wciąż trwają ataki, eksplozje, a ja myślę, co robić i gdzie się udać po zakończeniu ostrzału Kramatorska. Nie mam czasu myśleć o niczym innym. Pamiętam jednak każdy dzień i każdą osobę, która tam była.
Pamiętam początek wielkiej wojny, z tym pełzającym poczuciem katastrofy. Czułem to w każdej komórce mojego ciała. A potem zobaczyłem, jak miasto jest zabijane. Rosjanie atakowali Mariupol ze wszystkich stron. Rozumieliśmy, że bardzo go potrzebują, ale trwaliśmy, by historia z Doniecka się nie powtórzyła.
Moja żona i córka postanowiły zostać w mieście. Żona powiedziała: „Nie chcę, żeby było tak jak w Doniecku. Nie chcę już nigdzie uciekać. Chcę być w domu”
Każdego dnia wcześnie rano szedłem do pracy, patrzyłem na dom, w którym mieszkała moja rodzina, i bałem się, że po raz ostatni widzę go w nienaruszonym stanie. To było najbardziej przerażające. Ilekroć dochodziło do ostrzału (a dochodziło cały czas), modliłem się w duchu: „Proszę, tylko nie w dom, w którym jest moja rodzina”.
Jako policjant miałem dużo pracy. Najpierw musiałem wynieść dokumentację, potem zbierałem broń, przygotowywałem materiały do wznoszenia fortyfikacji. A kiedy zaczął się atak, pomagałem ludziom.
Żałuje Pan, że na tak długo został w Mariupolu?
Właściwie to żałuję, że wyjechałem, bo naprawdę nie chciałem powtórki z mojego rodzinnego Doniecka. W Mariupolu pozostało wielu ludzi, potrzebowali pomocy. Miasto było otoczone, bombardowane, szturmowane. Miejscowi nie mogli się z niego wydostać, każdy mieszkaniec był na skraju śmierci. Bomby z samolotów, rakiety, artyleria. Domy płonęły. Rosjanie celowo niszczyli wszystko, by złamać nasz opór.
Atakowali też lokalną siedzibę Państwowej Służby do spraw Sytuacji Nadzwyczajnych Ukrainy, by uniemożliwić ratownikom niesienie pomocy. A ludzie umierali straszną śmiercią.
Na przykład ci, którzy ukrywali się w piwnicach domów, w które uderzały pociski, byli zasypywani. I nie było nikogo, kto mógłby im pomóc
Lekarze wyciągali ludzi spod ostrzału, byli bohaterami. Takich historii jest wiele. Ofiar były dziesiątki, setki tysięcy. Cywile, dzieci przysypane gruzem w piwnicach. Później Rosjanie nie grzebali ich, tylko po prostu gdzieś wywozili. Nie wiemy, co zobaczymy, gdy wyzwolimy Mariupol...
Policja została w mieście do samego końca. Dostarczaliśmy pomoc humanitarną, pieluchy, szukaliśmy schronienia dla ludzi. Zawoziliśmy rannych do lekarzy. Aż nadszedł dzień, kiedy zostaliśmy otoczeni w szpitalu. Wcześniej przynosiłem do tego szpitala ciastka – takie okrągłe, z nadzieniem owocowym. Kiedy ukrywaliśmy się w podziemiach szpitala, lekarze przynosili nam te ciastka. Tak to do mnie wróciło.
Wiedzieliśmy, że odtąd będziemy trzymać się razem
Jak Pan poznał Mścisława Czernowa, Jewhena Małolietkę i Wasylisę Stepanenko?
Poznaliśmy się, kiedy Rosjanie zaatakowali szpital położniczy [9 marca 2022 r. – red.]. Byłem pod wrażeniem tego zespołu. Mariupol był już niemal zniszczony, w mieście pozostali tylko miejscowi. I wtedy zobaczyłem ludzi z napisem „Press”. Mieli na sobie hełmy i kamizelki kuloodporne. Na początku myślałem, że to zagraniczni dziennikarze – i szczerze mówiąc, bardzo się ucieszyłem na ich widok. To była trochę samolubna radość, ale nie wstydzę się jej.
Zdałem sobie bowiem sprawę, że to, co dzieje się z naszym miastem, ma szansę stać się dziedzictwem ludzkości
Rosjanie umieją kłamać i obawiałem się, że znów będą ukrywać swoje zbrodnie.
Najpierw natrafiłem na Mścisława. Powiedział, że jest z Charkowa. Zapytałem: „Jak sobie tutaj radzisz? Potrzebujesz pomocy?” Nie odpowiedział. Po prostu spojrzeliśmy na siebie i wtedy zdałem sobie sprawę, że im pomogę, bo tego potrzebują. Ja też tego potrzebowałem. Od tamtej pory jesteśmy razem.
Sposób, w jaki pracowali, zadziwił mnie. Profesjonalny, jasny, nieustraszony. Ważną sprawą był transfer materiału, który zrobili – w tamtych warunkach rzecz niemal niemożliwa. Po pierwsze, dla Rosjan byli już wrogami. Po drugie, w mieście było niewiele miejsc z dostępem do Internetu. Najpierw udaliśmy się do centrum miasta, gdzie znajdowała się stacja Kijewstar. Na filmie widać, jak siedzimy tam pod betonowymi schodami, Mścisław przesyła materiał ze swojego telefonu, podczas gdy Rosjanie bombardują całą okolicę. Kiedy Internet przestał tam działać, zaczęliśmy chodzić do punktu dowodzenia Gwardii Narodowej i Piechoty Morskiej, gdzie była sieć satelitarna. To był obiekt strategiczny, pilnowali go umundurowani policjanci z karabinami maszynowymi. Kiedy przyjeżdżaliśmy dostarczyć materiały, wszyscy policjanci na moją prośbę odłączali się od Wi-Fi, nawet nie zadawali pytań. Rozumieli, jakie znaczenie mają informacje – one później wpłynęły na wielu ludzi na całym świecie. W szczególności na przekazanie nam pomocy wojskowej.
Nie wiedziałem, czy mój samochód gdziekolwiek dojedzie
Rosjanie przypuścili atak od strony szpitala. Pamiętam, że snajper ranił pielęgniarkę w szyję. Po drugiej stronie był atak czołgów. Na jednej z klatek filmu widać, jak rosyjski czołg chowa się za cerkwią. Potem się wysunął i zaczął strzelać do domów, w których znajdowali się ludzie.
Czołg, który strzela do cywilów, chowając się za cerkwią, to Rosja.
Pamiętam oczy ludzi, którzy ukrywali się z nami w szpitalu. Wśród nich było wiele starszych osób i kobiet, patrzyły na nas z błagalną prośbą: „Zróbcie coś, żeby nas nie zabili”
Kazałem wszystkim ukryć się i nie pokazywać w oknach. Wiedziałem, że jeśli będziemy stawiać opór, wszyscy zostaniemy zabici. Z okrążenia wyprowadził nas specjalny oddział Sił Zbrojnych Ukrainy.
Bo to jest moja ziemia
Kiedy Pan zrozumiał, że czas opuścić Mariupol?
Wydarzenia rozwijały się dynamicznie. Rosjanie nie tworzyli korytarzy humanitarnych dla mieszkańców miasta, 14 marca ludzie zaczęli więc przebijać się na własną rękę. Mścisław, Jewgienij i Wasylisa usłyszeli od ekspertów ds. bezpieczeństwa, że powinni Mariupol natychmiast opuścić. Zaczęli więc szukać sposobów. Ja nie zamierzałem wyjeżdżać, ale staliśmy się już zespołem. Poza tym ich pierwsza próba wyjazdu nie powiodła się. Czułem, że muszę zostać z nimi do końca. Postanowiłem więc, że ich zabiorę. I moją rodzinę też.
Samochód Jewhena, którym on i jego zespół przyjechali do Mariupola 24 lutego, został zniszczony. Mój samochód został uszkodzony przez pocisk z wyrzutni Grad, nie było w nim ani jednej całej szyby. Ale wciąż działał. Nie wiedziałem, dokąd dojedzie, lecz odpaliłem go i ruszyliśmy. Teraz część mojego samochodu jest w Niemczech, w muzeum dziennikarstwa.
Nie zabraliśmy ze sobą prawie nic – tylko małą walizkę z rzeczami mojej córki i żony. Moje rzeczy, spakowane, były w mieszkaniu od 2014 roku. Nawet ich nie przejrzałem.
Moje sztuczki zadziałały, bo posterunki kontrolne były obsadzone przez nieprofesjonalnych żołnierzy
Podróżowaliśmy, nie znając drogi. Wiedziałem, że nie powinniśmy jechać główną drogą. Pracowałem w wydziale kryminalnym, więc miałem jakieś rozeznanie. Jechaliśmy w kierunku wybrzeża, ale wcześniej musieliśmy minąć kolejkę samochodów, które wyjeżdżały. Długie kolumny samochodów czekały na wyjazd z miasta. Zdałem sobie sprawę, że musimy się przebić, by wyjechać przed zachodem słońca – to był jedyny sposób, by ocalić zdjęcia i filmy. Wpadłem na pewien pomysł…
Mścisław i Jewhen, ubrani w hełmy i kamizelki kuloodporne z napisem „Press”, biegli przed naszym samochodem.
Ludzie, widząc biegnących dziennikarzy, nie wiedzieli, co się dzieje – i się rozstępowali
Potem Jewhen usiadł na masce samochodu. To też był element przyciągnięcia uwagi – i ludzie nadal nas przepuszczali. W ten sposób przedostaliśmy się przez miasto. Ryzyko było ogromne, ale plan zadziałał.
Po drodze minęliśmy wiele punktów kontrolnych. Gdyby Rosjanie sprawdzili choćby jeden z naszych bagaży, wpadlibyśmy. Musieliśmy mieć pewność, że nie zostaniemy przeszukani. Dlatego na każdym z tych posterunków wyjmowałem paczkę Marlboro i zaczynałem palić. To przyciągało uwagę okupantów. Częstowałem ich, a oni, zajęci paleniem, nas przepuszczali. Zadziałało, ponieważ punkty kontrolne były obsadzone przez nieprofesjonalnych żołnierzy. Takich łatwiej wywieść w pole.
Pamiętam moment, kiedy przekraczaliśmy linię frontu. Wieczorem, bez żadnego oświetlenia, reflektory wyłączone. W każdej chwili konwój, w którym jechaliśmy, mógł zostać ostrzelany. Tak przejechaliśmy przez Połohy. Dotarliśmy do kolejnego posterunku kontrolnego, gdzie oświetliła nas latarnia.
I wtedy zobaczyłem żołnierza w ukraińskim mundurze. Wysiadłem z samochodu, podszedłem do niego i... przytuliłem go. A on przytulił mnie. Bez słów
Wróciłem do samochodu i pojechaliśmy dalej. Potem zatrzymała nas policja, sprawdziła nasze dokumenty i samochód. Byłem tak nabuzowany adrenaliną, że nic z tego wszystkiego nie rozumiałem. To był prawdziwy cud, że udało nam się wyjechać.
Śni Pan o Mariupolu?
Jeszcze nie. Myślę, że mój mózg wypiera wspomnienia. Sny są wtedy, kiedy masz czas na analizę. Nadal służę w obwodzie donieckim. Gdziekolwiek się znajdę, będę służył. Bo to jest moja ziemia.
Wielka wojna zawsze wywołuje mikrowojny. W rodzinnych wszechświatach
Do rywalizacji o Oscara Polska zgłosiła w tym roku film o Ukraińcach i z ukraińskimi aktorami. Dramat „Pod wulkanem” w reżyserii Damiana Kocura opowiada historię rodziny, która po rozpoczęciu inwazji z turystów stała się uchodźcami. W filmie wystąpił Roman Łucki, ukraiński aktor, którego polscy widzowie znają już z głośnych spektakli teatralnych „Hamlet” i „Dziady” w reżyserii Mai Kleczewskiej. Na świecie jest znany z głównej roli w „Blasku”, pierwszym ukraińskim filmie pokazywanym na Festiwalu Filmowym w Wenecji. Na tym festiwalu Łucki już dwukrotnie chodził po czerwonym dywanie.
Trzeci film o wojnie, w którym nie ma walki
– Pewnego razu przeczytałem, że my, Ukraińcy, żyjemy pod wulkanem, który może wybuchnąć w każdej chwili – mówi Roman Łucki w wywiadzie dla Sestr. – Ten wulkan to sąsiedni kraj, który jest uzbrojony po zęby. W 2014 roku wulkan się obudził, a w 2022 roku eksplodował...
Oksana Gonczaruk: Gdy powstał „Blask”, stałeś się poważnym aktorem dramatycznym. Czasami nie wiem, gdzie podział się ten wesoły Oleszko Popowycz z „Twierdzy”. Najbardziej zmieniły się Twoje oczy… Miałeś też rolę dramacie „Miesiąc miodowy” – o życiu pary pod okupacją, a potem w „Pod wulkanem”. W każdym z nich była wojna.
Roman Łucki: – Zwróć uwagę, że „Pod wulkanem” to mój trzeci film o wojnie, w którym nie ma żadnych walk. Ludzie rozumieją, czym jest wojna na froncie. Ale wojna wewnątrz ukraińskich rodzin nie jest dla Europejczyków widoczna.
W tym samym czasie, wraz z wybuchem wielkiej wojny, każda z naszych rodzin stanęła przed wyborem: zostać czy wyjechać. I ten wybór wywołał wiele konfliktów, także w mojej rodzinie: wszyscy kłóciliśmy się o to, co dalej robić. W małych, rodzinnych wszechświatach wojna wywołuje mikrowojny. Bo wojna to nie tylko walki pokazywane w telewizji.
I to jest rodzaj wojny, o której mówisz w każdym ze swoich filmów. Nie biegasz w kadrze z karabinem, ale ujawniasz światu wewnętrzny dramat, przez który przechodzą Ukraińcy.
Tak, to nie jest akcja, to coś bardziej subtelnego i interesującego dla mnie jako aktora.
Angaż mimo brody
Jak trafiłeś do „Pod wulkanem”? Dlaczego Damian Kocur zaprosił Cię do zagrania tam głównej roli męskiej?
To cała historia. Jako polski reżyser Kocur nie wie zbyt wiele o ukraińskim rynku aktorskim. Poprosił więc dyrektora castingu o przygotowanie listy ukraińskich aktorów. Ja również się na niej znalazłem, ale reżyser od razu odrzucił moją kandydaturę.
Jak mi później wyjaśniono, Damian powiedział, że Łucki jest zbyt przystojny i ma bardzo aktorską brodę – a on chciał normalnych, zwykłych ludzi
Nie wiedziałam o tym, ale wtedy koleżanka poprosiła mnie, bym pomógł jej nakręcić self-tape [wizytówkę na casting – red.] dla Kocura: żebym stanął za kamerą i się z nią pokłócił. Damian obejrzał nagranie i zapytał, kto stoi za kamerą i tak dobrze walczy. „Dajcie mi go ” – powiedział. Zostałem zaproszony na rozmowę kwalifikacyjną i dostałem główną rolę.
Dlaczego Polska zgłosiła „Pod wulkanem” do Oscara? Przecież to nie jest historia o Polakach, tylko o Ukraińcach i grają w niej Ukraińcy.
Najwyraźniej Polacy uznali, że ten film będzie konkurencyjny na międzynarodowej scenie i będzie w stanie rezonować silniej niż lokalne historie w kontekście wydarzeń, które się teraz dzieją.
No i to jest orędownictwo na rzecz Ukrainy. Często słyszymy, że Ukraińcy mają dość wojny. Okazuje się, że nie wszyscy. Światu trzeba ciągle przypominać o tej wojnie i jestem bardzo wdzięczny Polsce, że to robi. Jest tylko jedno pytanie: któremu filmowi Ukraińcy powinni teraz kibicować na Oscarach, ukraińskiemu „La Palisiada” czy polskiemu „Pod wulkanem”?
Tak naprawdę ten film jest na eksport. My przeżyliśmy to wszystko i rozumiemy, kto jest wrogiem. Ale świat nie do końca rozumie tę wojnę, wciąż ma wątpliwości i próbuje bronić wroga.
Czekanie i ignorowanie tego, w nadziei, że Ukraina ochroni wszystkich, jest niebezpieczną grą. Każdy może odczuć skutki wybuchu wulkanu
Twój pierwszy film o wojnie to „Blask”. Reżyser Walentyn Wasjanowycz zanurzył Cię w okropieństwach wojny na samym jej początku, w 2014 roku. Niewola, tortury, PTSD.... Trudno było Ci grać?
Było to dla mnie interesujące wyzwanie aktorskie. To bardzo ważne, że Walentyn Wasjanowycz, który jest wielkim reżyserem, nakręcił ten film. Bo temat Ukraińców w niewoli, temat PTSD, jest trudny. Ważne było, by pokazać ten problem właściwie, nie przesadzić.
Widzowie mogli czuć się niekomfortowo, oglądając „Blask”. Ale my wiemy, że tortury są czymś, czego Ukraińcy doświadczają w prawdziwym życiu. W 2014 roku więzienie „Izolacja” w DRL [tzw. Doniecka Republika Ludowa, samozwańcza republika utworzona przez prorosyjskich separatystów na terenie obwodu donieckiego – red.] było strasznym miejscem, w którym naszych ludzi torturowano na różne sposoby.
A najgorsze było to, że więźniowie nie wiedzieli, czy kiedykolwiek się stamtąd wydostaną
Zagrałem chirurga wojskowego, który tam trafił. Kiedy zanurzałem się w proces tworzenia „Blasku”, mieszkałem sam w mieszkaniu, praktycznie nigdy go nie opuszczając. Obejrzałem mnóstwo filmów i przeczytałem wiele książek na ten temat. Wprowadziłem się w ciężki i nieprzyjemny stan – i w nim trwałem. Nie chciałem „wskakiwać” w ten nastrój dopiero przed kamerą i zrzucać go z siebie po komendzie: „stop”.
Przed zagraniem roli wielcy aktorzy obserwują ludzi podobnych do tych, których będą grać. Jak przygotowujesz się do swoich ról, na przykład gdy grasz mężczyznę z PTSD po wyjściu niewoli?
Dużo rozmawiałem o tym z psychiatrami i pielęgniarkami w klinikach psychiatrycznych.
Lekarze opowiadali mi, jak chodzą ludzie wypuszczeni z niewoli – nie prosto, ale skręceni w rodzaj pytajnika. I prawie nigdy nie odrywają wzroku od ziemi
Wykorzystałem tę wiedzę.
Stanisław Asiejew, konsultant filmu, dziennikarz i autor książki „Świetlana droga. Obóz koncentracyjny w Doniecku”, był więźniem „Izolacji” przez 28 miesięcy. W swojej książce opisał okropności, których dopuszczano się tam wobec więźniów. Opowiedział mi na przykład ze szczegółami, co czuje człowiek porażony prądem – jak prąd płynie przez ciało, jakie mięśnie poraża i czy można krzyczeć, jeśli prąd przepływa od ucha do ręki, a potem następuje skurcz.
Odtworzyłem to w scenie, w której mój bohater jest torturowany.
Wasjanowyczowi udało się przekształcić ten horror w dzieło sztuki.
Tak, bo wszystko w Walentynie jest bardzo skrupulatne, surowe i pozbawione zbędnego dramatyzmu. Pewnie zauważyłaś, że w „Blasku” nie ma muzyki. Bo ona tylko wzmocniłaby ten – i tak już przerażający – film.
Brałeś udział w pokazie „Blasku” w Wenecji. Jak zareagowała na niego europejska publiczność?
Po projekcji były bardzo długie brawa. Powiedzieli, że udało nam się opowiedzieć o całym tym brudzie wojny za pomocą środków artystycznych. Publiczność była poruszona tą historią, wiele osób płakało. Zaznaczę, że ten film powinno się oglądać na dużym ekranie. Oglądanie go na telefonie czy nawet komputerze nie oddaje pełnej skali emocji.
Polskiego nauczyłem się z telewizji
Kogo nie chciałbyś zagrać w filmie? Złego Moskala?
A niby kto miałby grać Moskali? Będziemy zapraszać Moskali, by siebie grali, czy co? Ukraińscy aktorzy doskonale mówią po rosyjsku.
Taka jest nasza rzeczywistość, ponieważ jesteśmy krajem postkolonialnym. Tak jak Libańczycy doskonale mówią po francusku czy Hindusi po angielsku – tak my mówimy po rosyjsku.
Niektórzy ukraińscy aktorzy grają Moskali. Nie zawsze gramy przyjemne postacie. Taki już nasz los jako aktorów
Osobiście odrzucam nie role, ale materiał jako całość. Jeśli jest powierzchowny lub wulgarny, płaski czy nieciekawy, to zdecydowanie go odrzucam. Ale jeśli materiał jest głęboki i istotny, to wezmę go, nawet jeśli będę musiał zagrać czarny charakter.
Więc chciałbyś?
Nie, ponieważ nie mówię dobrze po rosyjsku. To znaczy mogę mówić, ale będę miał akcent jak przedstawiciele narodów kaukaskich.
Sądząc po Twojej biografii twórczej, łączy Cię z Polską wzajemna miłość. Wszystko zaczęło się od „Hamleta” w Poznaniu (2019), gdzie zostałeś obsadzony w głównej roli przez wybitną polską reżyserkę Maję Kleczewską. Jak do tego doszło?
Maja obserwuje Ukrainę od 2013 roku. Początkowo martwiła się, że nasi młodzi ludzie giną nie na Majdanie, ale w ATO [Antyterrorystyczna Operacja na wschodzie Ukrainy, przeprowadzona przez ukraińskie wojsko w 2014 r. przeciw ługańskim i donieckim separatystom – red.]. A kiedy postanowiła wystawić swojego „Hamleta” w Teatrze Polskim, pomyślała, że byłoby dobrze, gdyby główny bohater nie wrócił do duńskiego Elsynoru z Wittenbergi, ale przyjechał do Polski z Ukrainy.
Długo szukała aktora do głównej roli. Nie zdążyłem na przesłuchania, więc napisałem do niej, a ona umówiła się ze mną na spotkanie w Warszawie. Po premierze powiedziała mi, że tylko ja usatysfakcjonowałem ją odpowiedzią na pytanie, kim jest Hamlet.
Powiedziałem jej wtedy, że rozumiem Hamleta – przyszedł odebrać władzę, która została zdobyta niesprawiedliwie, kropka. To ludzkie i nie trzeba robić z niego filozofa. Powiedziałem jej również, że powinniśmy wyjść od faktu, że w czasach Szekspira ludzie przychodzili oglądać tę sztukę, ponieważ to była akcja z wieloma trupami w zakończeniu.
Nie powinniśmy więc szukać w Hamlecie żadnych supermocy czy wysokich impulsów
Niewątpliwie on jest subtelną konstrukcją umysłową, ale przede wszystkim jest żywym człowiekiem. Maja i ja rozmawialiśmy przez cztery godziny. Zrozumiała moje podejście do postaci i zostałem zaakceptowany.
Sądząc po sukcesie „Hamleta” Kleczewskiej, Polacy cię zaakceptowali.
Od dawna chciałem wejść na polski rynek aktorski, zwłaszcza że znam język – choć nie jakoś znakomicie; nauczyłem się go w dzieciństwie. Ale moje rozumienie polskiego ze słuchu jest prawie idealne i potrafię się całkiem dobrze komunikować.
Jak nauczyłeś się polskiego?
Kiedy byłem w szóstej klasie, jedynymi kanałami telewizyjnymi w naszej wsi były UT-1 i UT-2. Gdzieś w miastach można było oglądać inne kanały, ale w naszej wiosce mieliśmy tylko te dwa, które od rana do wieczora mówiły nam, ile zboża zebrała Ukraina. Co więc zrobiłem? Zacząłem oglądać polską telewizję, a konkretnie Polsat i Polsat-2. A tam były seriale komediowe, takie jak „13 posterunek”, „Świat według Kiepskich”, różne sitcomy... To wszystko było takie kolorowe, z ciekawymi wątkami.
Uzależniłem się od polskiej telewizji jak od narkotyku. I uczyłem się polskiego z ekranu, ze słuchu. Później, kiedy pracowałem w teatrze, zacząłem czytać książki po polsku i od czasu do czasu komunikować się z native speakerami. A tuż przed „Hamletem” teatr zatrudnił mnie jako korepetytora wymowy.
Mój Konrad - Azowiec
Po „Hamlecie” Maja Kleczewska wystawiła „Dziady” Adama Mickiewicza w Teatrze Dramatycznym w Iwano-Frankiwsku. Wystawiła je, jak to się mówi, „pod ciebie”.
Maja jest absolutnie moją reżyserką. Współpraca w Poznaniu tak nas zainspirowała, że po „Hamlecie” od razu zaczęliśmy snuć plany na przyszłość.
Szukaliśmy materiału przez długi czas, Maja chciała wziąć na warsztat kilka ukraińskich klasyków i pracować z nimi, były też rozmowy o „Makbecie”. A potem nastąpiła inwazja i zdała sobie sprawę, że powinna wystawić „Dziady”. Bo jej zdaniem nie ma w polskiej literaturze drugiego tak antyrosyjskiego dramatu.
Wzięliśmy się za trzecią część tego poetyckiego dramatu, w której Mickiewicz opisuje stosunki polsko-rosyjskie bardzo zbieżne z tym, co Ukraina przeżywa w relacjach z Rosją.
To nic nowego – „Dziady” to uniwersalna historia zarówno dla Polski, jak dla Ukrainy, bo opowiada o ludzkiej wolności, w którą wkracza potężny wróg
W „Dziadach” po raz kolejny grasz więźnia, tym razem wyniosłego poetę Konrada. Ale publiczność odbiera cię jako niepokonanego Azowca.
Kiedy robiliśmy ten spektakl, nawet nie myśleliśmy o niewoli. Potem byłem pod wielkim wrażeniem, że publiczność zaczęła interpretować niektóre postaci na scenie jako Azowców. Po premierze koleżanka powiedziała, że kiedy mój Konrad wyszedł z wyimaginowanej piwnicy czy więzienia, by wygłosić Wielką Improwizację, ona zobaczyła w nim dowódcę Azowców wychodzącego z okopu prosto pod kule.
Ludzie różnie odczytują przekaz. I to świetnie, bo to oznacza, że praca jest wielowymiarowa i wielowarstwowa. Właśnie tak powinno być w przypadku utalentowanych twórców.
Byłeś już dwukrotnie na czerwonym dywanie w Wenecji. Teraz, kto wie, może zdobędziesz Oscara. Amerykanie już o Tobie wiedzą, krytyk z „The Hollywood Reporter” pochwalił Twój występ w „Blasku”. Co myślisz o sławie?
Nie mam problemu z tym, że ludzie zwracają uwagę na moją pracę i mnie chwalą. Tak, czytałem o sobie w „The Hollywood Reporter” i „Variety”, dobre recenzje inspirują mnie i motywują. A skromność nie prowadzi do niczego dobrego (uśmiech).
Jeśli chodzi o Oscary, to zawsze trzeba mieć nadzieję. Ale samo to, że zostaliśmy zgłoszeni, to już ogromny sukces.
Zdjęcia z prywatnego archiwum
Nowe życie Switłany
Żeby stypa była wesoła
Chorowała od ponad 10 lat. Na początku leczenie działało, była w remisji. Ale potem nastąpił nawrót. W Ukrainie nie dawano jej już żadnych szans, postanowiła więc wziąć udział w eksperymentalnym badaniu klinicznym nowego leku w Hiszpanii. Informację o tym znalazła na Facebooku. Dzięki temu wygrała dodatkowe ponad trzy lata życia.
– Nie chciałam sprzedawać swojego mieszkania, zaciągać pożyczek, zostawiać dzieci, męża i teściowej bez dachu nad głową (mieszkaliśmy razem). Zdecydowałam więc, że jeśli zostanę zakwalifikowana do badań nad tym lekiem, jeśli tylko będę się nadawać, pójdę na leczenie – mówi Switłana. – A jeśli nie, to po prostu umrę w domu – chociaż naprawdę nie chciałam, żeby moja rodzina widziała mnie słabą.
Poza tym wydaliśmy już mnóstwo pieniędzy na leczenie i wszyscy byliśmy wyczerpani. Nie chciałam też uruchamiać jakiejś zbiórki. Ale przyjaciele i nieznani mi życzliwi ludzie zebrali kilka tysięcy euro na bilet do Hiszpanii i życie tam przez pierwszych kilka miesięcy. Dopóki nie znajdę sobie miejsca i trochę się nie przystosuję.
Osoby biorące udział w badaniach klinicznych nie płacą za leczenie, badania i testy. Nawet taksówka, jeśli pacjent poczuje się źle po chemioterapii, jest opłacana przez firmę farmaceutyczną. Ale już za posiłki poza szpitalem i zakwaterowanie płaci pacjent. Lek, który był testowany na Switłanie, nie ma jeszcze nazwy, tylko specjalny numer. Jej wyniki nie były złe. Z przerzutami, które się u niej pojawiły, diagnoza dawała jej maksymalnie sześć miesięcy życia. A ona żyje już ponad trzy lata.
– Bez względu na to, ile czasu zyskasz, to wciąż za mało – wyznaje Swieta. – Denerwują mnie hashtagi #cancer, nigdy nie słucham rad w stylu: „bądź pozytywna i walcz”. Zaakceptowałam swoją sytuację, śmierć jest częścią życia. Chcę, żeby stypa po mnie była wesoła, żeby wszyscy pamiętali, jaka byłam pogodna. I by głośno śpiewali wesołe piosenki. „Kalinę” też.
Szczera rozmowa, która przeraża
Ale krewni Swietłany nie są aż tak dzielni. W ich oczach jest za dużo bólu, a w słowach pobrzmiewa nadzieja na cud. Cud, który się nie wydarzy.
Switłana: – Wiem, że moja córka bardzo się boi zobaczyć mnie martwą. Więc mnie nie odwiedza, chociaż każda wiadomość, którą do mnie wysyła, mówi mi: „Mamo, kocham cię”. Boi się wejść na komunikator i nie otrzymać odpowiedzi. Postanowiłam, że zniosę to wszystko sama. Jestem silna, dam radę.
Chciałabym porozmawiać o mojej śmierci z przyjaciółmi, ale oni kładą ręce na moich uszach i mówią: „Ale przecież obiecano ci 20 lat…” Próbuję im powiedzieć, co jest teraz dla mnie ważne, ale prawie mi nie wolno: nie ma u nas zwyczaju rozmawiania o własnej śmierci z innymi ludźmi. Taka szczera rozmowa ludzi przeraża ludzi.
Jak to jest być noszoną na rękach
Switłana lubi rozmawiać o mężczyznach. Mówi, że dopiero w Hiszpanii po raz pierwszy poczuła się kobietą – pożądaną bez względu na wszystko. Przez 23 lata małżeństwa była przyjaciółką, matką, niezawodną partnerką. Nie, nie narzeka na swoje małżeństwo i jest wdzięczna mężowi. Ale gdyby nie choroba i przeprowadzka do Hiszpanii, nigdy nie doświadczyłaby, jak to jest być kobietą podziwianą i noszoną na rękach.
– Nawet taksówkarze mnie komplementowali, choć byłam wyczerpana w drodze na chemioterapię. Mężczyźni chcieli się mną spotykać mimo mojej nieuleczalnej choroby. W Hiszpanii to nigdy nie był problem, nawet gdy mówiłam, że umieram. „Cóż, ale przecież nie jutro” – odpowiadali i zapraszali mnie na randkę.
Kilka lat temu Swieta poznała przystojnego Hiszpana o imieniu Jose. Był od niej starszy, ale wciąż w dobrej formie i bardzo romantyczny. Nie bał się ani śmiertelnej choroby, ani tego, że jej piersi były okaleczone.
– Szczerze mówiąc, to był najlepszy seks w moim życiu. Kochał każdy centymetr mojego niedoskonałego ciała. Czułam, że jest mną zachwycony.
Nigdy nie jest za późno
Przed przeprowadzką Switłany do Hiszpanii mąż był jej pierwszym i jedynym partnerem. Byli razem od liceum. Dlatego wraz ze szczęściem, które poczuła, gdy poznała Jose, pojawiło się poczucie winy. Opowiedziała mężowi o wszystkim – i zgodzili się pozostać przyjaciółmi. Więcej: zasugerowała mu, by założył konto na Tinderze i znalazł sobie nową kobietę. Kiedy to zrobił i przedstawił swoją byłą swojej obecnej, Switłana do niej napisała. Opowiedziała swoją historię.
– Nie chciałam, żeby pomyślała, że odbiera mężczyznę umierającej kobiecie – wyjaśnia.
Opowiedziała jej, ile mogła, o zwyczajach i cechach swojego męża, o ważnych rzeczach dotyczących jej dzieci, a nawet teściowej. I tamta kobieta okazała się wspaniałą osobą. Zaakceptowała i pokochała nie tylko męża, ale także ich dzieci. Swieta jest jej bardzo wdzięczna. Czuje się spokojniejsza.
– Wygląda na to, że nigdy nie jest za późno, by się zakochać – mówi. – Chcę, aby każda kobieta o tym pamiętała i nie karała siebie nieszczęśliwymi związkami. Oczy kobiety powinny płonąć, nawet jeśli jest śmiertelnie chora. Niestety teraz nadszedł czas mojej śmierci i muszę porzucić te wspaniałe uczucia dla szpitalnego łóżka. Ale kiedy o nich myślę, czuję się szczęśliwa.
Nie odstraszyć cudu
O hospicjum, w którym obecnie przebywa, Switłana opowiada chętnie. Mówi, że Hiszpanie są bardzo przyjaźni i wykonują swoją pracę z zaangażowaniem. Mycie, zabieranie chorego do toalety, karmienie go jest dla nich ważną misją. Koleżanka z oddziału przynosi jej nawet kawę z kawiarni i opowiada o przystojnych mężczyznach, których widziała po drodze.
– Hiszpańscy przyjaciele odwiedzają mnie i przynoszą mi czekoladę – mówi Swita. – Mam dobre środki przeciwbólowe. Nie mogę narzekać na życie i jestem bardzo wdzięczna ludziom, którzy są ze mną. Być może dlatego, że kocham ludzi, oni zawsze mi pomagają. To moi przyjaciele z Facebooka zebrali ostatnio pieniądze na bilety dla moich dzieci, kiedy lekarze powiedzieli mi, że czas się pożegnać.
Dziś każdy dzień ze Swietą jest cudem, który boję się odstraszyć. Boję się otworzyć komunikator i nie zobaczyć wiadomości od niej. Otrzymuję je coraz rzadziej. Switłana nie ma już siły na pisanie.
P.S. Swita niedawno zmarła. Jej ostatnie słowa brzmiały: „Czekam na śmierć, siedzę prosto na tyłku”. Córka wyśle jej prochy do Kijowa. Jej matka tak bardzo kochała to miasto.
Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki
Natalia Ponomarczuk: Rosyjskie przekazy kulturowe przestały być kulturą. Teraz są polityką i bronią
Występowała z najlepszymi orkiestrami w Polsce, Hiszpanii, Portugalii, Niemczech, USA, Chinach, Litwie, Turcji czy Meksyku. Po rozpoczęciu przez Rosjan inwazji Londyn docenił wyjątkowość jej stylu: trzykrotnie dyrygowała London Philharmonic Orchestra. Została zaproszona do współpracy z międzynarodową agencją, która pomaga w promowaniu muzycznej Ukrainy na całym świecie. Nadal jest głównym dyrygentem Kijowskiej Orkiestry Kameralnej Filharmonii Narodowej. Co miesiąc przyjeżdża do Ukrainy na koncerty.
Mój świat stał się czarny jak smoła
Oksana Honczaruk: W tym roku dołączyła Pani do międzynarodowej agencji IMG Artists, która promuje najbardziej utalentowanych muzyków i kultowe orkiestry na świecie. To owoc wybitnych koncertów, które dała Pani z London Philharmonic Orchestra. Ale nie przyjechała Pani do Londynu z powodów artystycznych.
Natalia Ponomarczuk: W maju 2022 roku otrzymałam list z zaproszeniem do Londynu, gdzie zaoferowano mi ochronę.
W pierwszych miesiącach wojny nie opuściłam Kijowa, nie miałam zamiaru wyjeżdżać. Mieszkałam z mamą w zabytkowym domu w centrum stolicy, niedaleko Majdanu Niepodległości. Podczas ostrzałów i bombardowań schodziłyśmy do piwnicy, ale stare pomieszczenia pod domem, do których prowadziły zniszczone schody, nie przypominały schronu: było tylko jedno bardzo wąskie wejście, a pomieszczenia były „udekorowane” skomplikowanym splotem rur z gorącą wodą. Zrozumiałam, że jeśli coś na nas spadnie, to się stamtąd nie wydostaniemy. Nie myślałam więc o tym, jak opuścić Kijów, ale jak zorganizować inne wyjście z tej piwnicy. Istniało, ale było zawalone. Zachęcałam miejscowych ludzi, by je oczyścili, lecz im się nie udało.
Na początku wojny w centrum Kijowa było bardzo niebezpiecznie [miasto nie miało jeszcze wtedy skutecznej obrony przeciwlotniczej – red.]. Zaczęłam więc szukać możliwości przeprowadzki. Mama, mój pies i ja pojechaliśmy najpierw do Lwowa, potem do Polski, gdzie otrzymaliśmy dużo pomocy, a stamtąd do Monachium. Moja mama nadal tam mieszka, mnie później zaoferowano ochronę w Londynie. Tak więc od października 2022 roku mieszkam w dwóch krajach: Ukrainie i Wielkiej Brytanii. Nadal intensywnie pracuję w Narodowej Filharmonii Ukrainy, gdzie co miesiąc prowadzę koncerty z Kijowską Orkiestrą Kameralną. Buduję nasze wspólne plany twórcze i mam nadzieję, że orkiestra kameralna, która jest znana w Ukrainie, w końcu stanie się sławna także za granicą.
Kiedy i jak udało się Pani powrócić do komponowania?
Na początku inwazji byłam tak zdezorientowana, że nie mogłam podejmować żadnych decyzji, niosła mnie fala wydarzeń. Mój świat w tamtym momencie nie był nawet czarno-biały, ale czarny jak smoła. Próbowałam tylko przetrwać psychicznie i się przystosować.
Ale miałam szczęście. Spotkałam fantastycznych ludzi, którzy zrobili wszystko, co możliwe i niemożliwe, by pomóc tym, którzy stracili spokój, poczucie bezpieczeństwa i sensu tworzenia sztuki.
A kiedy zobaczyłam, jak wielu ludzi na świecie wyznaje podobne wartości i jak zaciekle przeciwstawiają się przemocy i niesprawiedliwości, zaczęłam stopniowo wracać do życia
Znów stałam się stalowa. Teraz muszę pracować bez przerwy, dopóki nie wygram.
Wiem, że robię to, do czego się urodziłam. Dziś mam możliwość robienia kreatywnych rzeczy, o których marzyłam od wielu lat.
Posługa w świątyni Muzyki
Dyrygowała Pani wieloma orkiestrami, ale wiele z tych koncertów odbyło się poza stolicą i za granicą. Czy dobrze rozumiem, że do pewnego czasu Pani, jako kobieta dyrygent, nie mogła pracować w Kijowie, bo w tej branży istniało bardzo silne męskie lobby?
W mojej karierze nigdy nie próbowałam się „dopasować”. Zrozumiałam, że możesz opanować zawód nie na zajęciach akademickich, ale przy pulpicie dyrygenta, z orkiestrą, ćwicząc codziennie przez lata.
Dlatego na ostatnim roku studiów w Konserwatorium [obecnie Narodowa Akademia Muzyczna – przyp. aut.] podpisałam kontrakt na stanowisko głównego dyrygenta i dyrektora artystycznego Akademickiej Orkiestry Symfonicznej Ługańskiej Filharmonii Obwodowej i opuściłam Kijów. Przez trzy sezony prowadziłam dość dużą orkiestrę i muszę przyznać, że nie były to moje najłatwiejsze lata (choć jednocześnie było to nieocenione doświadczenie). Tak więc natychmiast rozpoczęłam karierę jako główny dyrygent orkiestry; nigdy nie pracowałam jako asystentka dyrygenta.
Jeśli chodzi o dyrygentki, to pod koniec lat 90. były wspaniałe młode dyrygentki: Ałła Kulbaba (obecnie dyrygentka Opery Narodowej Ukrainy) i Wiktoria Żadko. Ale tylko dwie.
Czy w latach 90. dziewczynom trudno się było dostać do dyrygentury symfonicznej?
Było trudno. Komisja rekrutacyjna musiała mnie przyjąć, ponieważ dobrze zdałam wszystkie egzaminy zawodowe. Ale wiem, jakie były komentarze na mój temat ze strony niektórych członków komisji rekrutacyjnej, która składała się z profesorów konserwatorium. Jak mi później powiedziano, jeden z profesorów powiedział do swoich kolegów:
Pomóżmy dziewczynie i dajmy jej 2 [ocenę niedostateczną – red.]. Wszyscy tu jesteście mężczyznami i wiecie, jakie ciężkie życie czeka ją w tym zawodzie, jaka to psia robota i jak trudne będzie jej życie
Ten zawód jest trudny z wielu powodów. Psychologicznych, bo wymaga od człowieka stuprocentowego skupienia się na pracy. Trudno połączyć dyrygenturę z obowiązkami rodzinnymi. Jeśli masz intensywny harmonogram koncertów i dużo podróżujesz, taki styl życia wymaga dużo energii i czasu, a oczywiście każde odwrócenie uwagi w stronę życia osobistego jest niekorzystne dla zawodu dyrygenta.
Chociaż teraz stało się to nieco łatwiejsze: profesjonalne organizacje i agencje przejęły dużą część spraw związanych z organizacją i harmonogramami pracy. Istnieje wiele przykładów udanego połączenia zawodu i życia rodzinnego, choć szczerze mówiąc, nadal nie wiem, jak ci ludzie to robią.
W końcu całe życie dyrygenta zbudowane jest wokół zawodu, skupia się na kreatywności i wymaga ścisłej dyscypliny wewnętrznej. Ten zawód – a raczej to powołanie – kojarzy mi się ze służbą w kościele. W istocie to posługa w świątyni Muzyki.
Bohaterka filmu „Tar”, słynna dyrygentka, mówi: „Naszym jedynym domem jest pulpit dyrygenta. Wszyscy żyjemy na walizkach”.
Cóż, nie chodzi o walizki. Chodzi o to, gdzie jesteś bardziej w domu, czy potrafisz podzielić siebie między kilka najważniejszych rzeczy w swoim życiu. Gdzie jest środek ciężkości. W dyrygenturze to zawód, reszta jest zbudowana wokół niego.
Jednocześnie Pani życie to nieustająca seria prób sięgnięcia poza horyzont.
Największym szczęściem zawodu dyrygenta jest wolność.
Dlaczego warto poświęcić swoje życie temu zawodowi? Bo horyzont nigdy się do ciebie nie zbliży. On nieustannie prowadzi cię naprzód
W jednym z wywiadów powiedziała Pani, że dyrygenci powinni uczyć się psychologii na akademiach muzycznych, by nie musieli poświęcać na to ogromnego wysiłku po ukończeniu studiów. Jak nauczyła się Pani znajdować wspólny język z orkiestrą?
Kto pani powiedział, że się nauczyłam?
Ważną kwestią jest, na ile jako dyrygent jesteś w stanie wydobyć z muzyka to, co najlepsze, a na ile masz prawo ograniczać jego wolność.
Jeśli dyrygent spędza większość czasu na tworzeniu tak zwanej „pozytywnej atmosfery” na próbie, czyli budując pracę na powierzchownej pozytywności – to otrzyma fałszywy teatr. To zła droga. Musisz zejść głębiej, a tam, w głębi, masz do czynienia z rzeczami, które wymagają nadzwyczajnych wysiłków.
Każdy utwór muzyczny został podarowany kompozytorowi za sprawą jego wglądu i niezwykłych wysiłków, często poprzez cierpienie i udrękę. Kompozytor przeszedł przez labirynt skomplikowanych myśli i uczuć i włożył w muzykę coś, czego czasami nie potrafił wyjaśnić nawet samemu sobie. Muzyk musi najpierw to zobaczyć i poczuć, a następnie spróbować to zamanifestować, ucieleśnić poprzez swój talent i umiejętności, by przekazać to słuchaczowi. To nigdy nie było łatwe.
Znaki na papierze to tylko kod. Muzykę można rozszyfrować tylko żywym sercem i umiejętnościami.
Żywa kultura bez szablonów
Planuje Pani zagraniczne tournée z Kijowską Orkiestrą Kameralną?
Oczywiście. Marzę o trasie koncertowej i wierzę, że muzyk i orkiestra muszą grać dla różnych odbiorców, w różnych miejscach koncertowych, spotykać kolegów z innych krajów i wymieniać się doświadczeniami.
Mam nadzieję, że zwiększając swoją muzyczną wiarygodność za granicą, będę w stanie wzbudzić zainteresowanie prowadzoną przeze mnie orkiestrą i przyciągnąć międzynarodowy management muzyczny oraz mecenasów, którzy będą w stanie wesprzeć kreatywne projekty orkiestry. Mam nadzieję, że Filharmonia Narodowa, której Kijowska Orkiestra Kameralna jest częścią, również włączy się w organizację życia koncertowego i wspólnie osiągniemy nasz cel.
Jak Pani ocenia obecny poziom ukraińskiej dyplomacji kulturalnej?
Podczas wojny ukraińska muzyka zaczęła brzmieć za granicą dość potężnie. Ukraińskie zespoły występują na prestiżowych koncertach w Europie i Ameryce. Moim zdaniem ukraińska muzyka powinna być prezentowana na Zachodzie w kontekście globalnym, powinna być grana obok muzyki kompozytorów z innych krajów. Po to, by pokazać naszą naturalną integrację z globalnym procesem.
Od kogo powinna wyjść ta inicjatywa? Niektórzy pianiści, na przykład Amerykanin Kevin Kenner, włączają utwory Latoszyńskiego [Borys Latoszyński, ukraiński kompozytor i dyrygent – red.] do swojego repertuaru. Ale jak można to wprowadzić do systemu?
To pytanie powinno być poważnie rozważone przez ludzi zaangażowanych w ideologiczne kształtowanie naszego państwa – a następnie przez kierownictwo muzyczne przy wsparciu państwa.
Jeśli państwo nie jest zainteresowane swoim produktem, żaden wysiłek nie pomoże zasadniczo zmienić tej sytuacji
Co jest potrzebne? By sprawić, że nasi kompozytorzy będą otrzymywać zamówienia od teatrów i najważniejszych organizacji koncertowych za granicą, planujemy i wspieramy w każdy sposób (w tym finansowo) udział naszych zespołów w światowej sławy festiwalach i forach muzycznych. Chciałabym, aby utwory ukraińskich kompozytorów były wydawane przez światowych wydawców.
Chciałoby się, aby inicjatywa wykonywania utworów ukraińskich kompozytorów za granicą wychodziła nie tylko od naszych, ale także od zagranicznych muzyków.
Dlatego potrzebujemy strategii państwowej. Wtedy taka inicjatywa będzie miała długotrwały oddźwięk, który doprowadzi do celu. Przykładem może być promocja muzyki polskiej. Polska ma fenomenalną współczesną szkołę kompozytorską, ale stała się ona szeroko znana na świecie m.in. dzięki konkretnym, konsekwentnym działaniom państwa.
Promowanie naszego dziedzictwa i dorobku kulturowego naszych czasów na świecie jest niezwykle ważne. Spójrzmy na to, co od wieków robi kraj – agresor. Metodycznie i agresywnie promuje swoje dziedzictwo kulturowe na całym świecie. Ostatnio rosyjskie przekazy kulturowe w ogóle przestały być kulturą. Są czystą polityką, są bronią. Federacja Rosyjska bardzo dobrze rozumie wartość wpływu kulturowego.
Dla Ukrainy promocja narodowego produktu kulturowego jest sposobem na prawdziwą integrację europejską. Musimy to zrozumieć i odpowiednio działać.
Pracując za granicą jest Pani zmuszona spotkać rosyjskich muzyków, bo oni są wszędzie. Piosenkarka Liudmyła Monastyrska powiedziała, że nie można odrzucać wszystkich projektów, w których występuje coś rosyjskiego, ponieważ oznaczałoby to rezygnację ze wszystkiego – a naszym zadaniem jest nadal reprezentowanie Ukrainy. Co Pani o tym sądzi?
Bez względu na to, jakiej odpowiedzi udzielę, doprowadzi to nie tylko do dyskusji – a jaka może być dyskusja, gdy jest wojna – ale do wrogości między nami, Ukraińcami. A tego nie chcę. Bo to jest wojna w sensie mentalnym. Takie dyskusje tylko pogłębiają cierpienie ludzi.
Powiem tylko, że w tym przypadku nie powinno być żadnych szablonów, którym trzeba by było wszystko i wszystkich podporządkować. Trzeba tylko uważać, bo Rosjanie zawsze prowadzą swoje działania ideologiczne pod płaszczykiem kultury. Organizują na przykład tak zwane „koncerty pokojowe”, na których zawsze wykonywana jest muzyka rosyjska. Zapraszają rosyjskich solistów, ale szukają ukraińskiego dyrygenta lub zapraszają ukraińskiego solistę z rosyjskim dyrygentem. Oczywiste jest, że takie ideologiczne koncerty są niemoralne w czasie straszliwej wojny i masowych mordów na Ukraińcach.
Zdjęcia z prywatnego archiwum