Exclusive
20
min

„Krym”, czyli kawałek Ukrainy w Warszawie

Restauracja „Krym” w Warszawie to nie tylko lokal z kuchnią narodową. To także miejsce spotkania pamięci i sprzeciwu. Założyli ją Ernest Sulejmanow i Elmira Seit-Ametowa, małżeństwo Tatarów krymskich, które dwukrotnie straciło dom wskutek deportacji, a potem – okupacji. Dziś raczą warszawiaków krymskimi przysmakami, a ukraińską flagą na ścianie lokalu kłują w oczy Rosjan z pobliskiej ambasady

Oksana Szczyrba

Ernest Sulejmanow i Elmira Seit-Ametowa otworzyli restaurację „Krym” naprzeciwko rosyjskiej ambasady w stolicy Polski. Zdjęcie autorki

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Tylko w domu oddychasz pełną piersią

Oksana Szczyrba: – Urodzili się Państwo w Uzbekistanie, dokąd deportowano Wasze rodziny. Jak zapamiętaliście swoje dzieciństwo?

Ernest Sulejmanow: – Tak, urodziliśmy się w Uzbekistanie, ale Krym zawsze był obecny w naszym życiu – w rozmowach, wspomnieniach, codzienności. Dziadek na przykład często mówił: „A u nas, na Krymie, jeż miał inny kształt – nie taki jak tutaj”. Albo: „Arbuz na Krymie jest taki soczysty, że wystarczy go wziąć, a już pęka”.

Rodzice porównywali ze sobą wszystko – i zawsze na korzyść Krymu

Elmira Seit-Ametowa: – Od dzieciństwa wiedzieliśmy, że w Uzbekistanie nie jesteśmy „swoi”, że naszym domem jest Krym i że na pewno tam wrócimy. A kiedy w końcu wróciliśmy, nawet nie myśleliśmy o inflacji czy wygodach. Po prostu spakowaliśmy rzeczy, przyjechaliśmy i budowaliśmy wszystko od zera.

Powrót był trudny?

Elmira: – Bardzo. Na początku nie sprzedawano nam domów, nie wynajmowano mieszkań, nie pozwalano się zameldować. A bez zameldowania nie można znaleźć pracy ani zapisać dziecka do przedszkola.

Mówili nam: „Wracajcie do swojego Tatarstanu”

W Taszkencie mieliśmy mieszkanie w dobrej dzielnicy, niedaleko metra. Mama pracowała w ministerstwie, była świetnie wykształcona. Po przeprowadzce na Krym wszystko się zmieniło. Znaleźliśmy się na stepie, w wiosce z rozpadającymi się domkami, bez udogodnień. Łaźnia – raz na tydzień, na dodatek zawsze była kolejka. Mama, zawsze taka piękna, w szpilkach, nagle zaczęła pracować w ogrodzie w gumowych kaloszach. To był bolesny widok.

Ernest: – Dyskryminacja była wszędzie. Na przykład nie pozwolono mi studiować na wydziale historii. Powiedzieli: „Dla Tatarów krymskich nie ma miejsca”. Nie przyjęli mnie do milicji, nie przyjęli na studia językowe, na prawo też nie. Takie kierunki były dla nas zamknięte.

Nie żałowaliście?

Elmira: – Bywało różnie, ale mama mówiła: „Tutaj jest mi lepiej. Tutaj jestem w domu”. W Uzbekistanie pod koniec lat 80. i na początku lat 90. zaczęła się fala nacjonalizmu i szowinizmu. Zaczęto nam sugerować, że nie jesteśmy stąd. A tutaj, na Krymie – choć biednie, to wszystko jest twoje, jest rodzinnie, nikt nie ma prawa cię wygnać. Tylko w domu możesz oddychać swobodnie i pełną piersią.

Ernest: – Powrót na Krym nie był dla nas kwestią wyboru. Zawsze wiedzieliśmy, że za granicą jesteśmy tymczasowo, że kiedyś wrócimy do domu.

Nikt z nas nie pytał, czy będzie ciężko – po prostu wyjechaliśmy. To był odruch serca
Elmira Seit-Ametowa i Ernest Sulejmanow poznali się i zakochali w sobie na Krymie

Pielęgnujecie pamięć o deportacji, historii, kulturze?

Ernest: – Oczywiście, to nasz obowiązek. Nawet syna nazwaliśmy Dewlet Girej – na cześć jednego z krymskich chanów, który, nawiasem mówiąc, spalił Moskwę.

W 2014 roku był Pan aktywistą politycznym na Krymie, organizował wiece przeciwko rosyjskiemu pseudoreferendum. Kiedy Pan zrozumiał, że trzeba wyjechać?

Ernest: – Na początku nie wierzyłem, że to wszystko jest aż tak poważne. Ale potem w mieście pojawiły się plakaty z moim zdjęciem – z prośbą o powiadomienie policji, jeśli ktoś mnie zobaczy. Pewnego razu szedłem z dziennikarzami Al-Dżaziry, gdy nagle wokół zaczęli gromadzić się ci „przebrani” – agresywni, zorganizowani, prorosyjsko nastawieni. Rozpoznali mnie, poczułem, że niebezpieczeństwo jest realne. Poprosiłem więc dziennikarzy, by odprowadzili mnie do samochodu, i od razu odjechałem.

Zrozumiałem, że pozostanie na Krymie oznacza narażanie nie tylko siebie, ale i tych, którzy są wokół mnie

A jest coś, czego żałujecie? Czy można było jakoś zmienić bieg wydarzeń? Wiadomo przecież, że wróg długo i skrupulatnie przygotowywał się do zajęcia półwyspu.

Ernest: – Organizowałem wiece, mówiłem to, co uważałem za konieczne, nie milczałem. Być może jedynym, czego żałuję, jest to, że nie byłem wystarczająco aktywny. Teraz wydaje mi się, że mogłem zmobilizować więcej ludzi. Działałem wtedy w ramach swoich możliwości, ale być może należało działać bardziej zdecydowanie.

Elmira: – Mąż nie widział swoich rodziców od 2014 roku; zmarli na Krymie. Ja jeszcze zdążyłam zobaczyć mamę, ale też nie mogłam być przy niej w ostatniej chwili. Tato żyje, ma 86 lat. Kiedy choruje, uspokajam go stąd, ale zawsze czuję ból z powodu rozłąki.

Czy Pani ojciec opowiada, co się tam teraz dzieje?

Elmira: – Niedawno w nocy w pobliżu jego domu, niedaleko lotniska, była taka eksplozja, że sąsiedzi wybiegli na ulicę. Cieszyli się!

Ludzie tam cieszą się z każdego wybuchu, to ich nadzieja. Mówią: „Niech już nie dają nam światła ani wody – byleby tylko stąd odeszli”

Przynajmniej ich trochę potrollujemy

Dlaczego zdecydowaliście się przenieść właśnie do Warszawy?

Ernest: – Bo tutaj studiowaliśmy. Dostałem stypendium, pisałem o deportacji Tatarów krymskich. Żona też studiowała, w Akademii Sztuk Pięknych. Dobrze znaliśmy język polski, czuliśmy się tu pewnie. Kiedy syn podrósł, zdecydowaliśmy, że jeśli dostanie się na polską uczelnię, to przeprowadzimy się razem z nim. I tak się stało – w 2019 roku.

Z synem podczas remontu lokalu

Otworzyliście w Warszawie restaurację z kuchnią krymskotatarską – naprzeciwko ambasady Rosji i obok rosyjskiego centrum kultury. To wasz sposób na walkę? Skąd wziął się ten pomysł i jak go zrealizowaliście?

Elmira: – Zawsze lubiliśmy gotować, zwłaszcza dla przyjaciół. Często przychodzili do nas głodni, bo wiedzieli, że u nas można dobrze zjeść. Pewnego razu jeden z nich zapytał: „Dlaczego nie otworzycie własnej restauracji?”

Ernest: – Podczas kwarantanny zastanawiałem się, czym może się zająć obcokrajowiec w innym kraju. Postanowiłem spróbować otworzyć własną działalność. Zapisałem się do szkoły menedżerów gastronomii, ale po jej ukończeniu zdałem sobie sprawę, że wciąż brakuje mi wiedzy. Dlatego poszedłem do pracy do włoskiej pizzerii. A kiedy poczułem, że jestem gotowy, zaczęliśmy szukać lokalu na własną restaurację.

Gdy zobaczyłem to miejsce w pobliżu ambasady Rosji, zrozumiałem: albo otworzymy się tutaj, albo nigdzie

Z punktu widzenia biznesu ta lokalizacja nie jest najlepsza – nie ma parkingu, mały ruch. Dostrzegłem jednak możliwość pokazania światu, że Krym to nie Rosja, że Krym to ludzie i nie wszyscy zgadzają się z hasłem rosyjskiej propagandy: „Krym za Rosją”. Zdecydowaliśmy: nawet jeśli będziemy tu działać tylko kilka miesięcy, to już będzie jakiś gest. Jak mówi moja żona, przynajmniej ich trochę potrollujemy. Już samo to jest warte wysiłku.

Z jakimi trudnościami się mierzyliście?

Elmira: – Najtrudniej było zdać sobie sprawę z tego, jak ciężka jest praca w kuchni. Nigdy wcześniej nie pracowaliśmy w takim tempie. W pierwszych dniach było nas tylko troje: ja, mąż i pomocnik. W ciągu dnia zakupy, wieczorem kuchnia, w nocy przygotowania na następny dzień. Wyczerpujące.

Sami byliśmy kucharzami, kelnerami i sprzątaczami. Codziennie przychodzili do nas dwaj Polacy – byli naszymi pierwszymi stałymi klientami i bardzo na nich czekaliśmy. A potem przyszedł dziennikarz z lokalnej gazety...

Ernest: – I zaczęły napływać tłumy. Nie nadążaliśmy z uzupełnianiem zapasów produktów. Nie mieliśmy wtedy zbyt wielu dań – około dziesięciu podstawowych, ale każde trzeba było przygotować.

Elmira: – Pamiętam, sala była pełna, a ja mówię do Ernesta: „Wystarczy już, zamykaj drzwi!” A on: „Nie można”. Ja zaczynam histeryzować: „Nie dam rady!” A on: „Skoro otworzyliśmy, to musimy obsługiwać”. Z czasem się dostosowaliśmy.

Potrawy deportacji

Przy wejściu do Waszej restauracji zawsze wiszą flagi, zwłaszcza ukraińska. To sygnał dla wszystkich, że „Krym” jest ukraiński?

Ernest: – Tak. Wywieszamy je każdego ranka, a wieczorem zdejmujemy, bo boimy się, że mogliby ukraść. Jedna z flag zresztą kiedyś zniknęła.

Kiedy przed ambasadą stały kolejki Rosjan, naszą ukraińską flagę wywieszałam ze szczególną satysfakcją. To taki mój cichy protest

Jak pracownicy rosyjskiej ambasady na Was reagują? Wpadają, by coś zjeść?

Ernest: – 9 maja przyszła do nas grupa polskich emerytów ze wstążkami św. Jerzego, najwyraźniej byli po wizycie w ambasadzie Rosji. Zamówili kawę, czebureki... A kiedy przyszło do płacenia, włączyliśmy hymn Ukrainy. Bardzo szybko zapłacili i uciekli.

Elmira: – Pamiętam, jak przyszła grupa Rosjan. Zjedli i wyszli, nie płacąc. I jeszcze zaczepiali naszych kelnerów, zachowywali się obrzydliwie.

W czym Wasza restauracja jest wyjątkowa? Co serwujecie? Jaka atmosfera tu panuje?

Ernest: – Filozofię lokalu kształtuję ja. Elmira mnie wspiera, jest duszą restauracji. Bardzo ważne jest dla nas to, by ludzie znali i zapamiętali nasz lokal: to właśnie ta restauracja, ten ukraiński „Krym”, który stoi naprzeciwko rosyjskiej ambasady.

Wizytówką lokalu są cziboreki i jantyk – klasyka kuchni krymskotatarskiej. Serwujemy je z różnymi nadzieniami. Jednak nie ograniczamy się do nich, chcemy pokazać również autentyczną kuchnię. Na przykład aldama – danie podobne do lagmanu, ale typowo krymskotatarskie, już na Krymie zapomniane. My je przywróciliśmy. Bo potrawy, które obecnie serwuje się w tak zwanych tatarskich kawiarniach – płow, manty, lagman – to w rzeczywistości kuchnia uzbecka. Nazywamy je „potrawami deportacji”.

Władze komunistyczne zrobiły wszystko, by zniszczyć kulturę Tatarów krymskich, w tym kuchnię. Tymczasem nawet takie rzeczy jak czeburek mają nie tylko znaczenie gastronomiczne, ale także symboliczne. To część naszej tożsamości

Najbardziej interesują się tym oczywiście Ukraińcy. Bywali na Krymie, czują pewną nostalgię. Polacy czasami się dziwią, gdy słyszą, że manty nie są daniem kuchni krymskotatarskiej. Ale są zainteresowani, pytają, dowiadują się.

Niedawno dodaliśmy do menu szaszłyk z kurczakiem. Samo słowo „szaszłyk” ma krymskotatarskie pochodzenie – pochodzi od „szyszy”, czyli patyczka do mięsa.

Elmira: – Kiedy otwieraliśmy lokal, dużo eksperymentowaliśmy z przepisem na pachlawę. Uwielbialiśmy pachlawę, ale sami nigdy jej nie przygotowywaliśmy. Wypróbowaliśmy z dziesięć wariantówm i wszystko było nie tak: albo ciasto się rozpadało, albo było zbyt twarde. Aż w końcu opracowaliśmy własną recepturę.

Ernest: – Budujemy nie tylko biznes, budujemy dom. I chcemy, by każdy, kto do nas przychodzi, choć trochę poczuł atmosferę tego domu – krymskiego, ukraińskiego

Kto do Was przychodzi?

Ernest: – Około 40% to Ukraińcy, 40% to Polacy, a pozostałe 20% to goście z całego świata: anglojęzyczni, Francuzi, Niemcy, Turcy.

Wszyscy Wasi pracownicy to Tatarzy krymscy?

Elmira: – Teraz już nie, bo bardzo trudno ich znaleźć. Niektórzy wyjechali w głąb Europy, inni pracują zdalnie. Ale w 2022 roku pracowało u nas dwóch chłopaków z Krymu. Właśnie skończyli technikum budowlane i uciekli przed mobilizacją na Krymie, żeby nie walczyć przeciw swoim.

Jeden z nich zatrudnił się jako pomocnik kucharski. Pamiętam, jak wyszedł około dziesiątej wieczorem – z oczami czerwonymi jak pomidory. Myślałam, że następnego dnia nie przyjdzie, ale wrócił i pracował u nas ponad rok.

Gastronomiczna Ambasada Krymu

W restauracji wiszą obrazy członków Waszej rodziny – ojca, brata Elmiry. „Krym” to także galeria pamięci?

Elmira: – Tak. Od naszych bliskich zbieraliśmy obrazy, ceramikę – i wszystko to ozdabiało nasz dom na Krymie. Kiedy go straciliśmy, przywieźliśmy te rzeczy tutaj. Wypełniliśmy tę przestrzeń rzeczami, które są dla nas bardzo cenne.

Urządzacie w restauracji jakieś imprezy?

Ernest: – Tak. Chcemy, by nasza restauracja była nie tylko miejscem, w którym można zjeść, ale także przestrzenią kulturalno-gastronomiczną. Organizowaliśmy wieczory poetyckie, spotkania z przewodnikami, częstowaliśmy kawą, opowiadaliśmy o tradycjach krymskotatarskich. Zapraszaliśmy nawet komików stand-upowych, muzyków z Ukrainy, z Krymu.

Ludzie przychodzili, a my dzieliliśmy się z nimi naszą kulturą, historią, bólem

Jednak miejsca mamy tu mało, więc myślimy o większej przestrzeni, by stworzyć prawdziwą „Gastronomiczną Ambasadę Krymu”, miejsce mocy nie tylko dla Tatarów krymskich, ale dla wszystkich, którym Krym jest bliski, którzy tęsknią za domem.

Szukacie nowej siedziby?

Ernest: – Myślimy o tym. Ostatnio ulica, przy której znajduje się nasza restauracja, stała się jeszcze mniej przejezdna. Naprzeciwko zbudowano drogę, zniknęły przystanki, trudniej do nas trafić, a my jesteśmy całkowicie zależni od lokalizacji. Na dodatek właściciel lokalu podnosi czynsz.

Z drugiej strony, wraz przeprowadzką w inne miejsce stracimy część sensu swego istnienia. Nasza restauracja stała się sposobem na powiedzenie: „Krym jest ukraiński”, to miejsce ma znaczenie symboliczne.

Poza tym sami Ukraińcy nie wspierają nas już tak aktywnie jak kiedyś.

Przez dwa lata na powierzchni utrzymywał nas entuzjazm. Teraz potrzebujemy realnej pomocy
Jamala, sławna ukraińska piosenkarka (w środku), w warszawskim „Krymie”

Jakie uczucia budzi w Was teraz myśl o Krymie?

Ernest: – Mamy samochód na krymskich tablicach. Oczywiście moglibyśmy je już zmienić, ale dla nas to symbol. Bez względu na to, jak długo będziemy musieli czekać, wrócimy do domu właśnie tym samochodem. A kiedy już tam wrócimy, będziemy musieli wszystko budować od nowa. Jesteśmy gotowi.

Czym pachnie dla Was Krym? Za czym najbardziej tęsknicie?

Elmira: – Krym to zapach sosen, jałowca, morza. Chociaż nasze życie w Warszawie jest poukładane, brakuje nam tego, co było w domu – społeczności, tradycji, tych ważnych rytuałów: ślubów, narodzin, świąt. Ale najbardziej brakuje nam poczucia bycia w domu.

Czasami śnią mi się ludzie z przeszłości. Wtedy wydaje mi się, że nadal tam jesteśmy, że wszystko można cofnąć

Zdjęcia autorki i z prywatnego archiwum bohaterów

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
zvenislava szary dzwonek

W wieku 21 lat studiowała dziennikarstwo i marzyła o pomaganiu żołnierzom. Gdy wybuchła wielka wojna, musiała porzucić dziennikarstwo. Mając 23 lat Dzwienisława Sira – „Dzwinka” stanęła na czele działu ds. rannych w Służbie Patronackiej „Anioły”, która opiekuje się setkami rannych i byłych jeńców z Trzeciej Dywizji Szturmowej i z „Azowa”.

Pod jej kierownictwem pracuje 10 opiekunek medycznych, z których każda ma pod opieką do 150 rannych żołnierzy. Mówią o niej: „Ta, która biega przez całą dobę”. I że jest żołnierką o niezwykłej odpowiedzialności.

Wszyscy mężczyźni z rodziny „Dzwinki” są dziś na froncie. Jej mąż walczy w Trzeciej Szturmowej, a brat, który walczył „Azowstali” i przeszedł niewolę – od 2020 roku w „Azowie”.

Oto jej historia.

Każdy dzień, jak „dzień świstaka”

– Miesiąc przed inwazją we Lwowie z inicjatywy Sztabu Obrony Lwowa zaczęto organizować szkolenia dla ludności cywilnej – wspomina „Dzwinka”. – Uczyliśmy ludzi posługiwania się bronią i rozpoznawania materiałów wybuchowych. Do współpracy zaproszono też specjalistów z zakresu medycyny taktycznej, z służb ratowniczych, lekarzy z doświadczeniem bojowym, lekarzy pogotowia ratunkowego itp. Na szkolenia przyszło około 500 osób w różnym wieku. Później mężczyźni wyruszyli na wojnę, a kobiety zostały wolontariuszkami.

24 lutego zebraliśmy się i zaczęliśmy się zastanawiać, co robić. Mój mąż, który był już wtedy weteranem, chciał pojechać do Mariupola do brata, gdzie tamten służył. Ale nie zdążył, bo tego dnia do Lwowa przyjechał z Mariupola ostatni pociąg – i już tam nie wrócił. Brat mówi, że los ocalił mojego męża.

Następnego dnia wysłaliśmy wszystkich naszych chłopaków, by bronili stolicy

Od tego momentu wszystko jakby zlewało się w jeden dzień... Dla mnie ten 24 lutego trwał prawie dwa miesiące, każdy dzień był jak „dzień świstaka”.

Kiedy chłopcy wyjechali, wraz z dziewczynami zaczęłyśmy pracować jako wolontariuszki. Zaopatrywałyśmy nowo utworzoną jednostkę obrony terytorialnej „Azow” w amunicję i lekarstwa. Zajmowałyśmy się również kwaterowaniem rodzin żołnierzy „Azowa”, przyjeżdżających z terenów przyfrontowych i okupowanych. Ci ludzie przybywali bez rzeczy, z dziećmi i zwierzętami domowymi.

Właśnie wtedy poznałam Natalkę, która od 2014 roku pracowała z rodzinami żołnierzy w Służbie Patronackiej „Azow”. W tym czasie miała dużo pracy z rodzinami poległych, więc zaczęłam pomagać. Później zaproponowano mi wstąpienie do wojska – i tak w maju 2022 roku trafiłam do służby.

„Szczególnie dużo pracy pojawiło się po wielkiej wymianie jeńców we wrześniu 2022 roku”

Kanapki na Majdan

Kiedy wybuchła wielka wojna, robiłam magisterkę na wydziale dziennikarstwa we Lwowie. Byłam na szóstym roku studiów, ale ich nie ukończyłam. Zakończyłam semestr wiosenny, a jesienią miałam już tyle pracy, że musiałam pilnie wyjechać do Kijowa.

Od 18. roku życia chciałam wstąpić do wojska i pracować w służbie prasowej. Kiedy więc zaproponowano mi dołączenie do Służby Patronackiej „Anioły Azowa”, od razu się zgodziłam. W tamtym momencie nasza społeczność wolontariuszy już się niemal rozpadła. Niektóre dziewczyny wstąpiły do wojska, inne wyjechały do domów, do innych regionów.

Wszyscy moi pełnoletni krewni i przyjaciele – mężczyźni poszli służyć. W domu zostali tylko mama i młodsi bracia

Rodzina poparła moją decyzję o wstąpieniu do służby. Mój starszy o pięć lat brat już od kilku lat służył w „Azowie”. Rodzice wychowywali nas na patriotów, ja i młodszy brat byliśmy harcerzami. I właśnie w harcerstwie ukształtował się nasz światopogląd, znaleźliśmy odpowiedzi na pytania, których szuka się mając 13-14 lat. Zrozumieliśmy, że nie można stać z boku, gdy kraj nas potrzebuje.

Z bratową, bratem i mamą, 2023 r.

Kiedy rozpoczęła się Rewolucja Godności, miałam 13 lat. Na Majdanie we Lwowie stałam z flagą i codziennie przynosiłam herbatę i kanapki dla chłopaków, którzy nie wypuszczali „Berkutu” ze Lwowa do Kijowa. My, harcerki, czułyśmy wtedy, że jesteśmy w centrum historycznych wydarzeń.

Moja mama od dawna wiedziała, że prędzej czy później wkroczymy na ścieżkę walki o swoją tożsamość. Rozumiała też, jak otoczenie wpływa na nasze decyzje. Mój mąż, jak sądzę, ucieszył się, że nie zgłosiłam się do medyków bojowych. Opieka nad rannymi jest bezpieczniejsza.

Między pacjentem a lekarzem

Często postrzegają nas jako dziewczyny, które po prostu roznoszą w szpitalu skarpetki i owoce. Czasami pytają: „Co wy właściwie robicie?”. A my odpowiadamy: „W zasadzie wszystko”

W służbie patronackiej odpowiadam za opiekę nad rannymi – od momentu odniesienia przez nich obrażeń do powrotu na front albo przejścia do cywila. Jeśli to są ciężkie obrażenia, trzeba pomóc żołnierzowi na przykład w rehabilitacji, protezowaniu [proces przygotowujący osobę po amputacji do noszenia protezy – red.], a w razie potrzeby – w załatwieniu zwolnienia ze służby, emerytury i innych świadczeń. Na początku miałam pod opieką około 10 rannych, lecz z czasem ta liczba rosła.

Szczególnie dużo pracy pojawiło się po wielkiej wymianie jeńców we wrześniu 2022 roku. Zwolniono wtedy 120 żołnierzy „Azowa”. Po wyjściu z niewoli ludziom trudno przystosować się do życia. Wzięliśmy na siebie rolę pośredników między uwolnionymi a lekarzami. Organizowaliśmy ich rehabilitację fizyczną i psychologiczną.

„Na początku miałam pod opieką około 10 rannych, lecz z czasem ta liczba rosła”

W pracy kierujemy się określonym schematem. Gdy żołnierz zostaje ranny, wszystkie informacje o nim trafiają do służby medycznej. Następnie rozdzielam opiekę między dziewczyny: chłopak z amputacją kończyny trafia pod opiekę koleżanki, która współpracuje z ośrodkami protetycznymi, a ranny z urazem czaszkowo-mózgowym kierowany jest do osób, które mają doświadczenie w tej dziedzinie. Następnie dziewczyny poznają diagnozę każdego podopiecznego, dokumenty medyczne, dostają zdjęcia obrażeń i prognozy lekarzy. Jeśli pojawiają się komplikacje, do konsultacji możemy zaangażować innych specjalistów. W przypadku uznania kogoś za niezdolnego do służby wojskowej możemy nawet pomóc w znalezieniu dla niego posady na zapleczu.

Naszym zadaniem jest zorganizować wszystko tak, by ranni chłopcy nie łamali sobie głowy nad tym, co mają robić, gdzie się zwrócić

Jestem pod ogromnym wrażeniem niezłomności naszych żołnierzy. Nawet gdy jest im ciężko, wiedzą, co mają robić.

Czasami spotykamy się z obraźliwymi komentarzami pod naszym adresem. Nie dlatego, że ktoś jest na nas zły. Dlatego, że go boli. Kiedy masz ciężkie obrażenia i każdego dnia walczysz z bólem – o przywrócenie funkcji kończyn czy o to, żeby coś zjeść i nie zwymiotować – to człowiek ma prawo być zły i rozżalony. Ale kiedy robi mu się lżej, kontakt z nim się poprawia. Tyle że droga do wyzdrowienia może być długa.

Naszym zadaniem jest podtrzymywanie w ludziach wiary, że jeśli pójdą wybraną przez siebie drogą, wszystko się ułoży
W szpitalu z rannymi żołnierzami

Myślałam, że już nigdy nie będzie świtu

Zima 2022-2023 była najdłuższą i najtrudniejszą w całej wojnie. Mieliśmy bardzo wielu rannych z Bachmutu. Do tego doszły obawy o męża, który walczył na tym odcinku frontu, i niepokój o brata, który był w niewoli już ponad pół roku.

Nie mieliśmy z bratem żadnego kontaktu. Jeden jedyny raz, jeszcze przed opuszczeniem „Azowstali”, napisał, że kontaktu już nie będzie. Później zobaczyliśmy go na filmie jednego z wrogich serwisów. Informacji o nim było bardzo mało. Nie wiedzieliśmy, czy jest w Rosji, czy na okupowanych terytoriach. Jednak dobrze wiedzieliśmy, jak Rosjanie traktują żołnierzy „Azowa”, że ich torturują. W mojej głowie pojawiały się najstraszniejsze scenariusze. Myślałam, że już nigdy nie będzie świtu...

Na szczęście ciemność zniknęła. 6 maja 2023 roku brat wrócił z niewoli. Był wychudzony i wyczerpany, jego stan fizyczny był zły, ale stan moralny – niesamowity! Cieszył się, że wszyscy żyjemy, że wszystko u nas w porządku. I że Ukraina przetrwała i nadal walczy z wrogiem.

Bo w niewoli mówili im, że takiego kraju już nie ma. Po rehabilitacji wrócił w szeregi „Azowa”

Mój mąż też jest teraz na wojnie. Tęsknię za nim. W ciągu minionego roku widzieliśmy się chyba 3 czy 4 razy. To nie były urlopy, tylko krótkie spotkania. W tym roku widzieliśmy się raz.

Jednak odległość i wojna bardzo wzmocniły nasz związek. W chwilach rozpaczy zawsze znajdujemy dla siebie odpowiednie słowa i gesty. On zawsze mówi: „Skoro się kochamy, po co myśleć o tym, co będzie dalej?”. Czas pokazuje, że nasza miłość nie znika. Wręcz przeciwnie: staje się silniejsza. Znajdujemy nowe sposoby, by okazywać sobie uwagę, miłość i troskę. W tej rzeczywistości trudno nawet sobie przypomnieć, jak było wcześniej, kiedy widywaliśmy się codziennie i nie rozstawaliśmy się na dłużej niż kilka dni – przez całe pięć lat.

Z mężem

Potrzeby rosną, darowizny maleją

Często zdarza się, że lekarze i pielęgniarki kupują leki za własne pieniądze, bo żal im rannych. I nie chodzi tu o zwykłe leki, ale o drogie antybiotyki, których czasami nie ma w szpitalu. Czasami kupujemy rzeczy, które powinny być zapewnione przez szpital, na przykład środki przeciwbólowe dla oddziału oparzeń. Kiedy w brygadzie nie ma służby patronackiej, bliscy pacjenta nierzadko muszą wydać całą pensję na leczenie. To bolesna sytuacja. Uważam więc, że podejście do opieki medycznej nad żołnierzami należy zmienić na szczeblu państwowym. Wszystkie etapy leczenia i rehabilitacji fizycznej powinny być finansowane wyłącznie przez państwo.

Na szczęście mamy Fundusz Charytatywny, z którego kupujemy niezbędne leki, sprzęt ortopedyczny, wózki inwalidzkie, kule itp. Jest zasilany z darowizn donatorów i osób nieobojętnych. Wciąż zastanawiamy się, jak pozyskać środki, ponieważ zamykanie zbiórek staje się coraz trudniejsze. A potrzeby nie maleją – jest wielu rannych, ale mało darowizn. Nieustannie apeluję i przypominam: „Przekażcie choćby niewielką kwotę. To i tak ważna pomoc. Albo przynajmniej rozpowszechniajcie informacje o zbiórce”.

„Nie robię żadnych planów na przyszłość”

Inaczej nie przetrwałabym w tym świecie

Przez te ponad trzy lata wojny zniknęło wiele moich lęków, w szczególności strach przed odpowiedzialnością. Dzisiaj odpowiedzialność to dla mnie coś niezbędnego, a nie coś, czego staram się uniknąć. Wojna uczyniła mnie poważniejszą. Czasami brakuje mi tej lekkości, tej wesołej, zabawnej „Dzwinki”. Ale pewnie tak musi być. Stałam się też trochę silniejsza – inaczej nie przetrwałabym w tym świecie. Chociaż teraz raczej nie przetrwałabym w tamtym świecie, który minął.

Inspirację czerpię od mojej rodziny. Siłę dają mi dziewczyny, z którymi służę.

Nasza kobieca społeczność to najlepsze wsparcie i niesamowite zrozumienie

W resetowaniu się pomaga mi spacer na łonie natury – w lesie, parku albo gdzieś nad wodą. Uwielbiam czytać, a jazda samochodem to dla mnie medytacja. Oczywiście miałam trudne chwile, ale upadanie czy wątpienie oznacza zdrady swoich zasad. W takich momentach trzeba szukać czegoś, co cię wyciągnie, złapać się czegoś i wypłynąć.

Z siostrami

Nie przyzwyczajajcie się do wojny

Chciałbym, żeby świat wiedział, że od ponad trzech lat trwamy, że się trzymamy. Ale to, że trwamy, nie oznacza, że dla świata nie ma zagrożenia. Ukraińcy, nasi partnerzy i ludzie z zagranicy, którzy chcieliby nas wesprzeć, ale uznają, że być może to już nie ma znaczenia – nie powinni odpuszczać. Nadal jest mnóstwo pilnych potrzeb.

Dzisiejsza wojna kosztuje dziesiątki tysięcy istnień ludzkich. Znikają nasze miasta, które kiedyś tętniły życiem. Właśnie za taką ceną utrzymuje się wasz pokój i bezpieczeństwo

Ukraińcy nie powinni przyzwyczajać się do tej rzeczywistości. Nie powinni czekać na kolejne tragiczne wydarzenie, takie jak ostrzał rakietowy Krzywego Rogu, by przypomnieć sobie o tym, że trwa wojna. Śmierć dzieci nie może być przypomnieniem o trwającej wojnie. Nie może nim też być niszczenie budynków mieszkalnych w Kijowie. Każda wasza myśl, kiedy budzicie się rano i zasypiacie wieczorem, powinna dotyczyć tego, co możecie zrobić lub co już zrobiliście, by poprawić sytuację. Wszyscy muszą włączyć się do wojny już teraz.

Nawet jeśli nastąpi jakieś zawieszenie broni, uwierzcie mi: za 10 lat spotkamy się ponownie tutaj, w armii

Nie robię żadnych planów na przyszłość, chociaż bardzo chciałbym pojechać do babci w Karpaty i pobyć tam z miesiąc, jak kiedyś, podczas wakacji. Pobyć na łonie natury, w górach, biegać nad rzekę, zbierać wiśnie, paść owce i cieszyć się życiem. Marzę o tym, żebyśmy jak najszybciej wyparli wroga z naszej ziemi i żeby wszyscy nasi żołnierze wrócili żywi do domu. I żeby Ukraińcy zjednoczyli się i razem przywrócili to wszystko, co zostało tak okrutnie zniszczone i odebrane nam przez wroga.

Zdjęcia: archiwum prywatne

20
хв

Wojna oczyma „Dzwinki”: jak dziewczyna ze Lwowa ratuje rannych żołnierzy

Natalia Żukowska
vitaliy veres

W cywilu zawodowy sportowiec, a na wojnie dowódca grupy szturmowej. 30-letni Witalij Weres z miasteczka Dubrowyca w obwodzie rówieńskim od czasów szkolnych marzył o karierze wojskowej i uprawiał sport. Do wojska wstąpił zaraz po rozpoczęciu przez Rosjan inwazji. 14 lutego 2023 roku uważa za dzień swoich drugich urodzin, bo cudem przeżył piekielną bitwę o Bachmut, choć odniósł ciężkie obrażenia. Utrata wzroku nie odebrała mu jednak radości życia. I to między innemu dzięki tej radości wygrał międzynarodowe zawody weteranów.

Witalij Weres (w środku) podczas wręczania nagród w zawodach międzynarodowych

Nie chciałem, by moi bliscy mieli czerwone paszporty z dwugłowym orłem

– Cały cywilizowany świat przewidywał wojnę i wiedział, że ona nadejdzie – mówi Witalij. – Moi przyjaciele z Izraela dzwonili już we wrześniu 2021 roku: „Witalik, przyjedź. Będzie wojna”. To nie były puste słowa, lecz fakty. Sam rozumiałem, że nie unikniemy wielkiej wojny. Ale się nie przygotowywałem.

24 lutego 2022 roku spotkałem się z przyjaciółmi w Berehowe na Zakarpaciu. Przez dwa dni pracowaliśmy jako wolontariusze na granicy z Węgrami. Urządzaliśmy pierwsze punkty niezłomności, w których można było coś zjeść, napić się herbaty lub kawy.

A już 26 lutego pojechałem do komisariatu wojskowego.

Jako że służyłem w wojskach wewnętrznych, poszedłem do Gwardii Narodowej; już 2 marca byłem jej w szeregach. Mama powiedziała: „Niepokoję się, ale to słuszna decyzja”. Czułem, że z bronią w ręku będę bardziej przydatny niż jako wolontariusz na granicy.

Podczas służby

Nigdy nie zadawałem sobie pytania: „Co powiem dzieciom, gdy zapytają, gdzie byłem, gdy zaczęła się wojna”. Bo nie wszyscy mogą być żołnierzami i szturmowcami. Każdy jest inny. Ktoś musi być kierowcą, ktoś rozładowuje pomoc na tyłach, ktoś uczy... A ja nie chciałem, by moi bliscy mieli czerwony paszport z dwugłowym orłem.

Bachmut: walka i rany

Byłem dowódcą grupy szturmowej Trzeciej Brygady Operacyjnej Miasta Charkowa. 14 lutego 2023 roku, w walentynki, podczas obrony Bachmutu zostałem ranny.

Między nami a wrogiem było jakieś 70 metrów, nasza brygada pracowała w takich warunkach nieustannie. Zdarzało się, że wróg stał po drugiej stronie drogi. 14 lutego dowództwo wyznaczyło nam kolejne zadanie bojowe. Podczas walki zostaliśmy trafieni pociskiem przeciwczołgowym.

Najbardziej ucierpiała moja głowa. Miałem krwotok mózgowy, podwójne otwarte złamanie szczęki i innych kości czaszki, oparzenia oczu, uraz serca. Uratowało mnie to, że grupa ewakuacyjna stała 400 metrów od nas, więc szybko wywieziono mnie z pola walki.

Przez tydzień leżałem w śpiączce. Prawe oko usunięto mi niemal natychmiast, lewe pozostało, ale całkowicie straciłem w nim wzrok. Przeszedłem już 20 operacji, lecz to nie koniec. Wkrótce będę miał kolejną, by w przyszłości można było założyć protezę oka, które straciłem.

Żołnierz nie żyje złudzeniami

Niemal natychmiast po tym jak zostałem ranny zacząłem pracować z psychoterapeutą. Dzięki temu szybko pogodziłem się z sytuacją. Byłem żołnierzem, nie żyłem złudzeniami.

Bo wojna to nie gra komputerowa. Nie ma w niej funkcji: „zapisz grę”

W miejscu, w którym działała moja jednostka, straty były znaczne. Wśród chłopaków pracujących w odległości 70-100 metrów od wroga jest znacznie więcej zabitych i rannych niż na przykład wśród artylerzystów. To logiczne i oczywiste.

Dlatego doskonale rozumiałem, jak jest na wojnie: prędzej czy później zostaniesz ranny lub zabity. Powiedziałem więc sobie: „Dobrze, że moje życie toczy się dalej. Jestem przytomny, rozumiem wszystko, co się dzieje. Idziemy dalej”.

W maju 2023 roku odbyła się moja pierwsza rehabilitacja, w Izraelu. Przez ponad miesiąc zajmowali się mną rehabilitanci i instruktorzy orientacji przestrzennej. Nie ma uniwersalnej zasad dla osób niewidomych, ale należy zacząć od orientacji w mieszkaniu. Metr po metrze poznawać teren, stopniowo tworzyć sobie nowe trasy. Najważniejsze to się nie bać i ciągle się uczyć, ćwiczyć. Nie zamykać się w sobie i w czterech ścianach swego domu.

Z mamą

Najtrudniejsze było ciągłe słuchanie płaczu moich rodziców. Miałem cel: stać się jak najbardziej niezależnym, zacisnąłem więc zęby i szedłem naprzód. Bo wszystko zależy od człowieka. Jeśli chce żyć pełnią życia, to się tego nauczy.

Laski zacząłem używać 2-3 miesiące po odniesieniu ran.

Biała laska to głos tych, którzy nie widzą. Znam jednak ludzi, którzy stracili wzrok sześć lat temu i nadal jej nie mają. Są tacy, którzy się wstydzą. Tacy, którzy nie potrafią pokonać barier psychologicznych

W Odessie poznałem 49-letniego mężczyznę. Jest żołnierzem, stracił wzrok miesiąc wcześniej niż ja. Jego orientacja przestrzenna jest prawie zerowa. Matka prowadziła go z sali do toalety, bo sam nie był w stanie tam dojść.

Nie każdy chce być masażystą

Gdy doznałem urazu, trudno było znaleźć informacje nawet o tym, jak nauczyć się orientacji przestrzennej. Nikt nie pracował z rodzinami, nie mówiono im: „Nie martwcie się, nauczymy was”. Przez wiele miesięcy moi bliscy płakali, bo nie wiedzieli, jak mi pomóc. Przydatne informacje zbieraliśmy po kawałku dzięki „poczcie pantoflowej”. Na portalach społecznościowych pytaliśmy, co robić i gdzie się udać.

Znalezienie pracy dla osoby niewidomej w Ukrainie jest praktycznie niemożliwe, a wybór zawodów jest niewielki. Jeśli masz szczęście, talent i wiedzę, możesz pracować jako masażysta, prawnik, nauczyciel albo w call center. Nie wszyscy pracodawcy chętnie zatrudniają osoby niewidome i nie wszystkim niewidomym odpowiadają opcje, które są dla nich dostępne.

Na przykład ja. Nie byłbym masażystą, ponieważ nie lubię dotykać ciał innych osób. Albo praca w call center. Rozmawiałem z żołnierzami, którzy stracili wzrok. Jest ich wielu i nie widzą siebie w takiej pracy. Mówią: „Niszczyliśmy wroga, a teraz mamy siedzieć przy telefonie i pytać: ‘Jakie masz problemy?’, by na koniec miesiąca dostać 8000 hrywien?”.

Weterani powinni mieć zapewnione wystarczające wsparcie finansowe od państwa, tak jak w cywilizowanych krajach. W Izraelu poznałem byłego żołnierza. Tam człowiek, który poświęcił część swojego zdrowia dla suwerenności i niepodległości państwa, nie martwi się, jak przeżyć. Jest ceniony.

W Izraelu można usłyszeć od weterana: „Wiesz, jestem już zmęczony. Ciągle mnie gdzieś wożą –a  to do teatru, a to na jakieś imprezy”

To znaczy, że nie pozwalają mu być w domu, że czuje się potrzebny społeczeństwu.

„Teraz moim celem jest stawać się silniejszym każdego dnia, być lepszym,  szczęśliwym”

Życie jest darem, największą nagrodą

U nas wielu niewidomych – zarówno cywilów, jak wojskowych – po prostu siedzi w domu i nie wychodzi nigdzie przez całe lata. Bo nie mają możliwości. A kiedy zapraszają mnie na różne fora, gdzie mówi się o dostępności, na przykład o sygnalizacji świetlnej z dźwiękiem, bo jakaś firma robi coś takiego – odpowiadam, że to wszystko ładnie, ale nie rozwiązuje naszych problemów.

Nie wszyscy niewidomi mieszkają w dużych miastach takich jak Kijów, Lwów, Dniepr czy Odessa. Ja pochodzę z miasteczka powiatowego, a tam nigdy nie było sygnalizacji świetlnej. Z tym też trzeba coś zrobić.

Ważna kwestia: nie wstydźcie się pracy z psychologiem, psychoterapeutą czy psychiatrą. Praca z tymi specjalistami jest czymś normalnym i koniecznym, zwłaszcza w czasie wojny.

Druga kwestia: otoczenie i motywacja. Szczerze mówiąc, trudno mi zrozumieć ludzi, którym brakuje motywacji. Życie jest darem, największą nagrodą. Wśród ciemności musimy szukać promyka nadziei i światła. Doceniać życie.

Teraz moim celem jest codzienne stawanie się silniejszym, lepszym, szczęśliwym, cieszenie się każdą chwilą, póki to możliwe. Bo życie może się skończyć w każdej chwili.

Trzeba zdać sobie sprawę, że życie nie będzie już takie, jak było kiedyś. Musisz dostosować się do pewnych ograniczeń fizycznych. Są rzeczy, z których trzeba zrezygnować.

Jedną z rzeczy, za którą bardzo tęsknię, jest prowadzenie samochodu

Trzy miesiące po odniesieniu obrażeń, w dniu moich urodzin, psychoterapeuta zapytał mnie, co chcę dostać w prezencie. Po namyśle odpowiedziałem: „Mam wszystko. Przyjechali do mnie bliscy, których co prawda nie widzę, ale mogę ich przytulić i uspokoić”. Kochałem życie, kocham je i nadal będę kochał.

Gdy wchodzisz do autobusu – i wszyscy milkną

Ludzie często nie wiedzą, jak zachowywać się w pobliżu osoby niewidomej. Bo nikt im tego nie mówi. Trzeba edukować społeczeństwo. Na przykład w Stanach Zjednoczonych w podręcznikach szkolnych są ilustracje dzieci na wózkach inwalidzkich i niewidomych. Od dzieciństwa maluchy są uczone, że to naturalne, że tacy ludzie są pełnoprawnymi członkami społeczeństwa.

Biała laska to głos tych, którzy nie widzą

Na szczeblu państwowym powinien działać program informujący ludzi, jak zachowywać się wobec osób niewidomych, być tolerancyjnym i oferować pomoc.

Na przykład gdy widzisz osobę niewidomą na przystanku, możesz podejść i powiedzieć: „Dzień dobry! Nazywam się tak i tak, może potrzebujesz pomocy?”. Ale gdy osoba niewidoma idzie określoną trasą, nawet sama, nie należy jej przeszkadzać. Ona wie, dokąd idzie.

Mnie najbardziej denerwuje, gdy wchodzę na przykład do autobusu – i wszyscy wokół milkną. Wiem, że ci ludzie tam są, ale wokół panuje cisza. Nie rozumiem takiego zachowania.

Przecież dla nas głos jest punktem odniesienia. Nawet gdy siedzisz na ławce w parku i widzisz niewidomą osobę z laską, nie milcz – choćby kaszlnij

To będzie przydatne nie tylko dla osoby niewidomej, ale także dla ciebie. Bo, przechodząc obok, mogę przypadkowo zahaczyć o ciebie laską, a nawet cię nadepnąć. Przy moim wzroście 186 cm i wadze 110 kg to nie będzie dla ciebie zbyt przyjemne.

Liczba osób powracających z wojny z urazami fizycznymi i psychicznymi rośnie, więc tym bardziej musimy nauczyć się razem żyć w jednym kraju.

Przełamując stereotypy

Nie pracuję, ponieważ jestem zawodowym sportowcem i mam sponsorów. Moje hobby zapewnia mi środki finansowe. Jestem członkiem reprezentacji strongmanów Ukrainy, rekordzistą kraju w aerobike’u.

W zeszłym roku na międzynarodowych zawodach Strong Spirit Games w Madrycie zdobyłem dwa złote i dwa srebrne medale

Złoto zdobyłem w wiosłowaniu na trenażerze na 100 metrów oraz w dyscyplinie AirBike. Srebro – w wielokrotnym wyciskaniu leżąc i wiosłowaniu na trenażerze przez 100 sekund. Nagrody zadedykowałem poległym kolegom.

Uprawianie sportu to coś, czym zajmuję się przez całe swoje świadome życie. Najpierw była lekkoatletyka, potem trójbój siłowy i boks. Oczywiście bez wzroku jest mi trudniej, jednak to mnie nie złamie. Uważam, że przełamuję stereotypy dotyczące osób niewidomych.

Przed odniesieniem ran miałem konto na Instagramie, lecz nie byłem aktywny. Teraz dzielę się z obserwującymi niemal każdym swoim dniem. Codziennie otrzymuję mnóstwo komentarzy od ludzi, którzy piszą, że motywuję ich i inspiruję. Niektórzy piszą, że za moim przykładem poszli na siłownię, ktoś zaczął gotować. Kiedy dowiaduję się o takich rzeczach, czuję radość i satysfakcję. Bo uświadamiam sobie, że nie robię tego wszystkiego na próżno.

Codzienny trening

Podczas krajowych eliminacji do reprezentacji Ukrainy w Bukoweli podeszła do mnie dziewczyna: „Jestem twoją obserwatorką i podziwiam cię. Jesteś niesamowity! Mój mąż jest żołnierzem, stracił znaczną część wzroku i był w bardzo złym stanie psychicznym. Pokazałam mu, co robisz, jak idziesz przez życie, i zaczął trenować”.

Poznałem osobiście tego faceta. Teraz prezentuje w mediach społecznościowych różne sportowe wyzwania.

Podstawowe rzeczy, takie jak pisanie komentarzy lub odpowiadanie w social mediach, mogę robić samodzielnie, za pomocą specjalnej aplikacji w smartfonie. Ale w nagrywaniu filmów, montażu i pisaniu postów pomagają mi już inni

Kiedy jestem zmęczony, kontaktowanie się z ludźmi w socialach jest dla mnie jednym ze źródeł energii.

Czy zrobiłbym w życiu coś inaczej? Jest takie zdanie, które bardzo mi się podoba: „Kto żyje przeszłością, ten cierpi”.

Jest więc tylko dzisiaj i jutro.

Zdjęcia: archiwum prywatne Witalija Weresa

20
хв

Jest tylko dzisiaj i jutro. O żołnierzu, który stracił wzrok, ale nie stracił radości życia

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Mój Krym pachnie piołunem

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress