Exclusive
20
min

Mój Krym pachnie piołunem

W 1944 r. rodzina Lerane Chajbułłajewej została deportowana z Krymu. Po rozpoczęciu przez Rosję okupacji półwyspu w 2014 r. musiała opuścić swój dom. Osiedliła się w Irpieniu, lecz w 2022 roku Rosjanie przyleźli i tam. We Lwowie otworzyła restaurację „Krymskie Podwórko” – z „Muzeum Krymskich Wspomnień”. To jedyna kawiarnia halal we Lwowie, otwarta przez dziedziców kultury krymskotatarskiej

Ksenia Minczuk

Lerane Chajbułłajewa we Lwowie. Zdjęcie: archiwum prywatne

No items found.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Deportacja i powrót do ojczyzny

Ksenia Minczuk: Jakie są wspomnienia Pani rodziny z deportacji w 1944 r., a potem z powrotu na Krym?

Lerane Chajbułłajewa: Część mojej rodziny opuściła Krym, lecz potem tam wróciła. A rodzina mojego taty trafiła na Syberię (tyle dobrze, że wtedy było lato). Babcia opowiadała mi, że pracowała w tartakach.

W początkowym okresie Tatarów krymskich obowiązywała tam godzina policyjna. Nie wolno było wyjeżdżać poza wyznaczone miejsce bez pisemnego pozwolenia. Dlatego rodzina mojego ojca spędziła zimę na Syberii. Dla nich, jak dla innych Tatarów krymskich, to był strasznie trudny czas – z ciepłego kraju trafić w środek tak surowej zimy...

Dlatego większość tych, którzy zostali deportowani na Syberię lub do Kazachstanu, przeniosła się potem do Uzbekistanu. A kiedy zniesiono godzinę policyjną, zaczęli szukać swoich krewnych – i wrócili.

Minęło 70 lat, lecz wciąż są tacy, którzy nie znają losu swoich krewnych. Istnieją grupy w mediach społecznościowych, na których krymianie wciąż szukają siebie nawzajem

Wróciliśmy na Krym, gdy miałam 8 lat. Był 21 czerwca 1990 roku, cały samolot z Uzbekistanu był pełen Tatarów krymskich: kobiet, dzieci, starców. Mężczyźni wyjechali wcześniej, by znaleźć jakieś zakwaterowanie i zorganizować przeprowadzkę dla swoich rodzin.

Rodzina Lerane w Uzbekistanie na kilka dni przed powrotem na Krym (Lerane z matką – z prawej). Zdjęcie: archiwum prywatne

Dotarliśmy do wioski w okolicy Dżankoj. Bardzo stary dom, wszędzie wokół chwasty... To był dla mnie kontrast, ponieważ w Uzbekistanie mieszkaliśmy w dwupiętrowym domu na osiedlu typu miejskiego. Czyli – przyjechaliśmy z miasta na wieś. W domu nie było toalety ani łazienki. Tak zaczęło się nasze życie na krymskiej wsi.

Rodzice zawsze powtarzali nam, że musimy się uczyć i dobrze zachowywać, bo według na nas będą oceniać wszystkich Tatarów krymskich. Ale dobrze się stało, że przyjechaliśmy na wieś, bo w przeciwieństwie do miast tutaj do szkół uczęszczały głównie dzieci krymskotatarskie.

W miastach istniała niepisana zasada, by nie sprzedawać domów Tatarom krymskim. Nasi ludzie cierpieli tam z powodu różnych rzeczy.

Znaleźliśmy się w nieprzyjaznym środowisku, zdominowanym przez sowiecką propagandę – chociaż Ukraińcy wspierali powrót Tatarów krymskich. Ludziom na Krymie wmówiono, że kiedy powrócimy, wyrżniemy wszystkich i zabierzemy im domy

Moje babcie powiedziały mi, że sowiecka propaganda o „dziwnych i obcych” Tatarach krymskich była też rozpowszechniana w Uzbekistanie. Lecz kiedy tam dotarli, miejscowi zdali sobie sprawę, że jesteśmy swoi, mamy podobne języki i tę samą religię. Uzbecy bardzo pomogli nam przetrwać. Mama była karmiona piersią przez uzbecką sąsiadkę, bo babcia straciła mleko.

Betoniarka – symbol dzieciństwa

Kiedyś powiedziała Pani, że „dorastała na barykadach”. Co to znaczy?

Przez pierwsze pięć lat na Krymie mieliśmy nieustanne wiece. Nasz dom był jak „baza przeładunkowa” – inni Tatarzy krymscy zatrzymywali się u nas, gdy szukali zakwaterowania dla swoich rodzin. Wszyscy byliśmy aktywni, robiliśmy transparenty, chodziliśmy na protesty, ciągle gdzieś pędziliśmy. To właśnie nazywam „barykadami”.

Każdego roku, 18 maja, obchodziliśmy w Symferopolu Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa Tatarów Krymskich. Zostałam dziennikarką. Zawsze zadawałam sobie pytania, kim jestem, skąd pochodzę, dlaczego tak się stało. Byłam zanurzona w historii, chociaż oficjalnej historii na Krymie nie było, wszystko przekazywano ustnie. W ukraińskich podręcznikach nadal nie ma całościowej historii Krymu ani Tatarów krymskich. Dobrze, że przynajmniej są książki o historii Krymu od ukraińskich prywatnych wydawców.

Nam, Tatarom krymskim, zakorzenienie się zajęło 15-20 lat. Zbudowaliśmy własne dzielnice, na Krymie jest ich 11.

Tatarzy Krymscy otrzymali ziemię, ale bez elektryczności, bez wody – „buduj, co możesz”. Te „kołyski” na granicy działek są dla nas czymś świętym. Oznaczały, że to nasza ziemia i możemy tu mieszkać

Zawsze coś budowaliśmy, betoniarka to symbol mojego dzieciństwa. Mamy nawet powiedzenie, że jeśli na podwórku krymskiego miasta lub wsi stoi betoniarka, to jest to podwórko Tatarów krymskich. W pobliżu Eupatorii Tatarzy krymscy otworzyli sklep z narzędziami i nazwali go „Wieczna budowa”.

Posyłanie dzieci na studia wyższe było u nas obowiązkowe. Wyższe wykształcenie to dla nas świętość. To status, prestiż. Rodzice muszą zapewnić swoim dzieciom jak najlepszy start. Dzięki temu ja, dziewczyna ze wsi, dostałam się na Uniwersytet Symferopolski.

Po etapie zakorzenienia przyszła stabilizacja. Zaczęły się pojawiać firmy, krymskotatarscy deputowani, a Medżlis [Medżlis Narodu Tatarów Krymskich to najwyższy organ wykonawczo-przedstawicielski Tatarów krymskich w okresie między sesjami Kurułtaju Narodu Tatarów Krymskich – red.] w końcu zaczął się liczyć. Krymska Partia Ludowy Ruch Ukrainy liczyła około 2000 członków i prawie wszyscy jej członkowie byli Tatarami krymskimi. Pomarańczowa Rewolucja na Krymie była przez nas wspierana, sama demonstracyjnie nosiłam pomarańczowy krawat. Byliśmy za europejską Ukrainą, ale potem nastąpił rok 2014. Okupacja.

Mapa Krymu. Zdjęcie: Ołeksandra Jefymenko/Hromadske Radio

Śmierć bohatera i zdziwienie „wybawców”

Jaki był dla Pani czas okupacji?

Mieszkaliśmy na przedmieściach Symferopola. Pamiętam czołgi i helikoptery latające bardzo nisko nad naszym domem; niedaleko nas znajdowała się jednostka wojskowa. Czułam, że tym razem to nie ćwiczenia, ale coś poważniejszego.

Najważniejszą rzeczą, która wydarzyła się na początku okupacji, była śmierć mojego sąsiada, Reszata Ametowa. Szukaliśmy go przez dwa tygodnie, rozwiesiliśmy w mieście jego portrety ze zdjęciami, zaangażowaliśmy telewizję. Później znaleziono jego ciało, był torturowany... Tysiące ludzi z całego Krymu przyjechało na jego pogrzeb. Tragedia jednej rodziny stała się tragedią całego półwyspu.

<frame>3 marca 2014 r. krymskotatarski aktywista Reszat Ametow udał się na centralny plac Symferopola, aby zaprotestować przeciwko okupacji Półwyspu Krymskiego. To była jednoosobowa pikieta. Został zatrzymany przez tak zwaną krymską samoobronę. Jego ciało, ze śladami tortur i gwałtownej śmierci, zostało odnalezione 15 marca we wsi Zemlianiczne. Głowę miał obwiązaną taśmą, obok leżały kajdanki. Sprawcy wciąż nie zostali ukarani. Śledztwo rzekomo prowadzi administracja okupacyjna. Ukraińskie organy ścigania nie mają dostępu do akt sprawy ani miejsca zbrodni. <frame>

Reszat Ametow, pośmiertnie uznany za Bohater Ukrainy, z dziećmi. W 2013 roku. Zdjęcie: ctrcenter.org

Strasznie się bałam głupoty Rosjan, którzy zaczęli przyjeżdżać na Krym. Nie można było uniknąć kontaktów z nimi, szybko zaczęli podporządkowywać sobie cały półwysep. Nie rozumieli, dlaczego nie są kochani. Byli przekonani, że przybyli, by nas uratować.

Zaczęli zajmować domy na naszej ulicy. Pojawiły się ich sklepy, lecz zatrudniali w nich „tylko Słowian”. Znowu szykany, rewizje i aresztowania. Ale najbardziej szokujące było to, że sąsiedzi zaczęli wywieszać tę trójkolorową szmatę jako swoją flagę.

Żyłam na okupowanym Krymie przez dwa lata. Zbierałam pieniądze dla ukraińskiej armii, mówiłam o nielegalności tego, co dzieje się na półwyspie. W końcu dano mi do zrozumienia, że lepiej będzie, jeśli wyjadę. Wyjechałam w lutym 2016 roku. Mój syn i ja osiedliliśmy się w Irpieniu.

Czibereki, czyli prawda o Krymie

Opuściła Pani półwysep, ale stworzyła wokół siebie krymską atmosferę. Skąd pomysł na własną kawiarnię?

W Kijowie otworzyliśmy nasz pierwszy, krymskotatarski lokal – małą chiberecznię [Tatarzy krymscy nie mówią: „czebureki”, ale: „czibereki” – red.] Nazywał się „Tolu Cziberek”, co oznacza „pełny cziberek”. W tym czasie w Kijowie były również chiberecznie w stylu sowieckim, to dość popularny format fast foodu. Ale te ich duże cziberki miały w sobie niewiele mięsa. Pokazałam kijowianom, że prawdziwy cziberek powinien być pełen mięsa.

Jednym z głównych dań kuchni krymskotatarskiej jest jantyk, czyli „dietetyczny cziberek”. Zdjęcie: FB „Krymskie Podwórko”

W moim lokalu opowiadałam ludziom o Krymie i historii Tatarów krymskich. Postanowiłam, że będę promowała tę wiedzę poprzez chibereki.

Mówienie o Krymie za pośrednictwem naszej kuchni sprawia, że ludzie walą do nas drzwiami i oknami. Zaczynają się interesować, zadawać pytania. Najpierw o to, dlaczego prawdziwy cziberek powinien mieć 15 centymetrów długości, a potem – o nasz powrót po deportacji

Czasami mówią do mnie: „Zapomnij o Krymie, teraz wszystko tam jest prorosyjskie”. A ja im odpowiadam: „Było Imperium Rosyjskie i pierwsza aneksja Krymu. Gdzie jest teraz Imperium Rosyjskie, a gdzie są krymscy Tatarzy? Była też deportacja – za czasów Związu Radzieckiego, w 1944 roku. I gdzie jest ten Związek Radziecki, a gdzie jesteśmy my?”. Tatarzy krymscy przetrwają i tę aneksję, jeśli Bóg pozwoli. Pytanie tylko, jakim kosztem. Bo już teraz jest bardzo wysoki.

W Irpieniu poznałam mojego przyszłego męża, medyka wojskowego. Miałam już wtedy swoje „Krymskie Podwórko” i robiłam obiady dla szpitala, w którym on był leczony. Miesiąc po naszym ślubie nastąpiła inwazja. Nie walczy, bo jest niepełnosprawny, ale ilekroć dowiaduje się o śmierci kolegi żołnierza, długo patrzy na swoją kamizelkę kuloodporną. Wciąż ją ma – wisi na manekinie. Obok leży torba z mundurem i apteczką. Jest gotów wrócić do walki w każdej chwili.

Jest rok 2022, Rosjanie są w Irpieniu. Jak udało się Pani przetrwać?

Babcia opowiadała, że podczas deportacji mieli 15 minut na spakowanie się – musieli więc zabrać tylko najważniejsze rzeczy.

Jeśli jesteś budowlańcem, to bierzesz narzędzia, bo one pozwolą ci się utrzymać. Jeśli krawcową – musisz wziąć maszynę do szycia. Ja zabrałam laptopa – i to wszystko

Ale nie opuściliśmy Irpienia od razu. Przez jakiś czas pomagaliśmy sąsiadom, dostarczając im lekarstwa i żywność. Kiedy czołgi były już na obrzeżach miasta, wyjechaliśmy w konwoju zorganizowanym przez irpieński Kościół biblijny. Potem trafiliśmy do Lwowa.

Lerane, nic nie zmieniaj

Pani „Krymskie Podwórko” ponownie otworzyło swoje podwoje we Lwowie. Jaka jest atmosfera tego miejsca? Kto do was przychodzi? Co serwujecie?

Bez względu na to, co dzieje się w moim życiu, zawsze i wszędzie będę otwierać moje „Krymskie Podwórka” (śmiech). Nawet jeśli będę musiała to zrobić w Papui-Nowej Gwinei.

Lerane na progu swojej kawiarni. Zdjęcie: Ołeksandra Jefymenko

Kawiarnia znajduje się w historycznym centrum Lwowa. To jedyna kawiarnia halal we Lwowie otwarta przez dziedziców tej kultury. Przychodzą do nas różni ludzie. W Irpieniu to byli głównie uchodźcy wewnętrzni, tęskniący za Krymem. We Lwowie jest wielu młodych ludzi. Wpadają na kawę i bułkę, i mówią: „Opowiedz nam o Krymie i krymskich Tatarach ”.

To dla nich stworzyłam „Muzeum Krymskich Wspomnień”, w którym każdy przedmiot jest w jakiś sposób związany z półwyspem lub Tatarami krymskimi. Dla nich stale aktualizuję moją małą bibliotekę. Jest w niej krymskotatarski elementarz, są książki o historii, o krymskotatarskich obrzędach, bajki, Koran itp.

Mieszkańcy Lwowa są konserwatywni, a restauracje odwiedza wymagająca klientela. Przez ostatnie 20 lat Lwów był liderem w ukraińskiej branży restauracyjnej, przegrywał z nim nawet Kijów. Restauracja „Kryjiwka” robiła furorę. Ale Lwowianie nie chodzą do turystycznych miejsc. Szukają prawdziwego jedzenia.

Dlatego trafiają też do nas. Ludzie z zachodniej Ukrainy rzadko przyjeżdżają na Krym, dla większości z nich jest on nieznany.

A miejscowi są zainteresowani słuchaniem o naszych dysydentach, o ruchu oporu, deportacjach. Cudzoziemcy i wojskowi – również

Nie będę skromna i powiem, że „Krymskie Podwórko” we Lwowie ma 5 gwiazdek na mapie Google. Nie ma ani jednej negatywnej recenzji.

Menu mamy małe. Naszym najpopularniejszym daniem jest jantyk, odpowiedniki czibereka, ale pieczony na suchej patelni. Popularne są również lagman, płow, szurpa, pachława i kawa po krymsku – nasze gastronomiczne specjały krymskotatarskie. Gotujemy w małych kociołkach, dzięki czemu wszystko jest świeże. A w każdą niedzielę gotujemy sekretne danie, którego nie ma w menu. Nasi klienci naprawdę to lubią. Zamawiają nawet z wyprzedzeniem, choć nie wiedzą, co to będzie.

Prowadzenie biznesu w czasie wojny jest trudne. Alarmy przeciwlotnicze, przerwy w dostawach prądu, brak bezpieczeństwa – wszystko ma na nas wpływ. Zatrudniam przesiedlone Ukrainki z Ługańska, Doniecka i Sum. Bywa ciężko, ale bez „Krymskiego Podwórka” sobie nie poradzę. To, co otrzymuję od naszych gości, niesamowicie mi pomaga. Płaczemy i się przytulamy.

To bardzo prosty lokal. Powstał z grantu, więc nie mieliśmy dużo pieniędzy. Jednak Emine Dżeppar, była wiceminister spraw zagranicznych Ukrainy, odwiedziła nas i powiedziała: „Lerane, nic nie zmieniaj. Na Instagramie jest wiele lokali – wyrafinowanych, ale podobnych do siebie. Twój jest, jak żaden inny”.

Na Krymie otworzę „Ukraińskie podwórko”

Osoby wewnętrznie przesiedlone często mówią, że nie mają domu. Pani również jest przesiedleńcem wewnętrznym. Czuje się Pani we Lwowie zadomowiona?

Jestem obywatelką Ukrainy, więc cała Ukraina jest moim domem. Ale całkiem jak w domu czuję się tylko na Krymie. Tam jest moja rodzina.

To twoi ludzie są twoim domem

Najbardziej odczułam to w 2009 roku, kiedy musiałam dużo podróżować po Krymie. Przyjechałam do Sudaku, na ojcowiznę mojej matki, gdzie było pełno Tatarów krymskich. Po Bakczysaraju to być może drugie największe miasto pod względem liczby naszych rodaków. Pamiętam, jak stałam na przystanku komunikacji miejskiej, a młodzi ludzie mówili w naszym krymskotatarskim języku. Potem szłam aleją cyprysową do nabrzeża, a wszędzie grała nasza muzyka. Nazwy restauracji i kawiarni też są w krymskotatarskim. Czuję się tam, jak w domu.

Jak pachnie Pani Krym?

Piołunem. Zielonym na początku czerwca, potem – wypalonym na krymskim stepie. Kiedy byłam dzieckiem, wypasałam owce na polach, więc często czułam ten zapach. A w kwietniu Krym pachnie kwiatami brzoskwini; tata miał niesamowity ogród brzoskwiniowy. Mój Krym pachnie też dojrzałą pigwą. W październiku babcia zrywała pigwy z drzewa, przynosiła je do domu i zostawiała na parapecie. Aromat roznosił się po całym domu. A potem był zapach dżemu z pigwy. I zapach cziberek. Moja rodzina często gotowała jantyki, a czibereki pojawiały się na stole podczas świąt religijnych. No i kawa...

Zdjęcie: Ołeksandra Jefymenko

O czym Pani marzy?

By wrócić na Krym i otworzyćn tam „Ukraińskie Podwórko” – z ukraińskimi potrawami. Studiuję teraz ten temat – na przykład co jadła rodzina Iwana Franki. Wszystko, co ukraińskie, powinno zostać przywiezione na Krym, by przypominać ludziom o Ukrainie poprzez smaki, muzykę i tradycje. Zabiorę też moje dziewczyny, które teraz pracują w „Krymskim Podwórku”.

Nasze dziedzictwo jest bardzo bogate – językowe, kulturowe, historyczne, muzyczne, kulinarne. Musimy się go trzymać, musimy je pielęgnować. Być z niego dumni i je ożywiać.

No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka, pisarka, podcasterka. Uczestniczka projektów społecznych mających na celu rozpowszechnianie informacji na temat przemocy domowej. Prowadziła własne projekty społeczne różnego rodzaju: od rozrywki po film dokumentalny. W Hromadske Radio tworzyła podcasty, fotoreportaże i filmy. Podczas inwazji na pełną skalę rozpoczęła współpracę z zagranicznymi mediami, uczestnicząc w konferencjach i spotkaniach w Europie, aby rozmawiać o wojnie na Ukrainie i dziennikarstwie.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
dworzec, ludzie, uchodźcy, wojna

Jędrzej Dudkiewicz – Początkowo organizowałaś pomoc krótkoterminową dla osób z Ukrainy, potem zajęłaś się koordynacją całego wsparcia mieszkaniowego, zdrowotnego, edukacyjnego, które prowadzi dla nich Kamiliańska Misja Pomocy Społecznej. Co się zmieniło na przestrzeni tych prawie już trzech lat?

Anna Suska-Jakubowska – Tuż po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę w lutym 2022 roku widzieliśmy, że na dworcach w Warszawie jest bardzo dużo ludzi. Postanowiliśmy pomóc poprzez stworzenie miejsc tymczasowych. Generalnie rzecz biorąc większość osób nie chciała u nas zostać, tylko szykowała się do dalszej podróży – do Wielkiej Brytanii lub Kanady. Ludzie, którzy uciekali z Ukrainy potrzebowali więc przestrzeni, by móc komfortowo i bezpiecznie poczekać na załatwienie wszelkich formalności, biletów, etc. Zostało jednak sporo tych, którzy nie mieli tak dalekosiężnych planów, a przede wszystkim środków finansowych, by móc ruszyć dalej. Deklarowali jednak, że są gotowi podjąć pracę oraz zostać w Polsce, bo nie mieli możliwości, by wrócić do Ukrainy. Spróbowaliśmy więc zapewnić im wsparcie, w pierwszej kolejności poprzez wynajem mieszkań. Było to bardzo chaotyczne, bo po tym, jak projekt ruszył na początku marca 2023 roku mieliśmy dosłownie tydzień na znalezienie ośmiu lokali dla rodzin uchodźczych z dziećmi lub samych kobiet z dziećmi. Początkowo osoby z Ukrainy w ogóle nie partycypowały w kosztach ich utrzymania, wszystkie opłaty, kaucje, rachunki oraz wyposażenie były po naszej stronie, co było możliwe dzięki finansowaniu ze strony Fundacji Tzu Chi. Nie chodziło jednak tylko o mieszkania, bo trzeba było też załatwić chociażby miejsca w szkołach, laptopy do nauki.

Anna Suska-Jakubowska. Zdjęcie z archiwum prywatnego

Coś jeszcze?

Mieliśmy ze wszystkimi w zasadzie codzienny kontakt – trzeba było nauczyć korzystania z komunikacji miejskiej, kupić bilety, ogarnąć wszelkiego rodzaju dokumenty, by można było korzystać ze świadczeń, jak 800+, czy z ochrony zdrowia. W 90% były to też kobiety cierpiące na PTSD, w związku z czym znajdowały się pod opieką psychologa. Było to spore wyzwanie, bo znalezienie psychologów, którzy byliby w stanie porozumiewać się w języku ukraińskim nie było łatwe. A kiedy już się to udawało, to terminy na pierwsze spotkanie były odległe. Nie poddaliśmy się i każda osoba otrzymała odpowiednie wsparcie, jeśli tylko zdecydowała się potem kontynuować wizyty. Jedna rodzina zresztą do dziś korzysta z pomocy psychiatrycznej, bo mama dwójki dzieci nie radzi sobie ze stresem, który spowodowała wojna. Nie ma w tym nic dziwnego, przez miesiąc mieszkali bowiem w trójkę w okopie. Po przyjeździe do nas, na dźwięk każdego samolotu chowała się pod stół, tak bardzo była przerażona. Do dziś mamy więc z nimi codzienny kontakt.

Czyli pomagacie w dużym stopniu tym osobom z Ukrainy, które przyjechały do Polski z najróżniejszymi problemami i staracie się jak najwięcej z nich rozwiązać, by mogły zacząć w miarę normalnie żyć.

Tak. Było sporo ludzi, którzy spędzili w naszym kraju miesiąc czy dwa i – nazwijmy to – ogarnęły się, a do tego miały pieniądze i plan, by jechać gdzieś dalej. Często także dzięki temu, że mieli krewnych lub znajomych zagranicą. Inni jednak nie mieli takich możliwości, do tego ich bliscy zostali w Ukrainie. Chcieli więc być w Polsce, z nadzieją, że kiedyś ta wojna się skończy i będzie można wrócić do ojczyzny. Nie mogliśmy zostawić ich samych sobie w tym wszystkim.

To chyba był ogrom pracy…

Zarówno ja, jak i moje współpracowniczki, Iwona i Kasia, byłyśmy pierwsze do kontaktu. Jak tylko coś się działo, starałyśmy się pomóc. Bywało tak, że kobiety z Ukrainy pracowały, więc to my chodziłyśmy na zebrania w szkołach. Organizowałyśmy wszystko, od właśnie edukacji, przez lekarza, po towarzyszenie w wypełnianiu dokumentów, zakładaniu konta w banku. Nawet jeśli część osób całkiem dobrze sobie z tym wszystkim radziła, byłyśmy obok, by zapewniać poczucie bezpieczeństwa, Wiedziały, że jeśli czegoś nie zrozumieją, obok jest ktoś, kto zainterweniuje.

08.03.2022, Warszawa Zachodnia. Uchodźcy z Ukrainy z powodu wojny na pełną skalę prowadzonej przez Rosję przeciwko Ukrainie. Zdjęcie: Adam Burakowski/REPORTER

Ile było osób, które objęliście wsparciem?

W przeciągu dwóch lat pomogliśmy czterdziestu osobom – w programie mieszkaniowym, bo w pensjonacie Misji było ich o wiele więcej. I mogę powiedzieć, że odnieśliśmy spory sukces, bo od stycznia bieżącego roku wszystkie osoby mają już podpisane samodzielne umowy na wynajem mieszkania. Dzieci odnalazły się w szkołach, pod kątem psychologiczno-medycznym również wszyscy są zaopiekowani. Dlatego nie mamy już zarówno dla nich dodatkowych miejsc w Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej oraz nie kontynuujemy programu mieszkaniowego – nie ma takiej potrzeby, bo te rodziny po prostu się usamodzielniły. Mimo to wciąż prowadzimy jeszcze co-working oraz kursy szkoleniowo-zawodowe, by nauczyć zakładania działalności gospodarczej. To w zasadzie jedyne, co możemy robić, bo finansowanie naszych działań zostało bardzo mocno ograniczone.

I wszyscy korzystają z tych szkoleń?

Nie, bo część osób ma już stałą, stabilną pracę, w oparciu o umowę o pracę, czekają na wszelkie formalności związane z załatwieniem karty stałego pobytu. Innymi słowy nauczyły się funkcjonować w obcym dla siebie kraju, także dzięki temu, że bardzo dobrze poszła nauka języka polskiego. Każda z tych czterdziestu osób jest co najmniej na poziomie A2. I to wszystko to też jest nasz wielki sukces.

To w takim razie co stanowiło największe wyzwanie?

Na pewno wsparcie dla wspomnianej kobiety, Ludy, która spędziła jakiś czas w szpitalu psychiatrycznym. Kiedy była ze mną w gabinecie, lekarz zwrócił uwagę na to, jak zareagowała, gdy nad budynkiem przeleciał samolot. Luda jednak bardzo nie chciała iść do szpitala, odmawiała leczenia. Musieliśmy obiecać jej, że zajmiemy się jej dwójką dzieci – wtedy miały lat sześć i siedemnaście – co też trzeba było zorganizować i stanowiło to spore wyzwanie. Obecnie jest już o wiele lepiej, ale załatwiliśmy całej trójce asystenta rodziny, bo po prostu pomoc jest cały czas potrzebna. Bardzo ciężka była też sytuacja z kobietą, która przyjechała do Polski z nowotworem, do tego źle zdiagnozowanym w Ukrainie. Miała czerniaka, do nas dotarła już bardzo osłabiona po chemii. Niestety, po dwuletniej walce z chorobą zmarła. Wspieraliśmy ją i jej córkę, która obecnie uczy się na Akademii Pedagogiki Specjalnej, ale też cały czas towarzyszyła mamie w jej chorobie. Bardzo szybko musiała więc dorosnąć i przestać być nastolatką. W pewnym momencie musiała być już przy mamie non stop, więc postaraliśmy się o miejsce w hospicjum stacjonarnym.

Gdy tam trafiła, lekarze powiedzieli, że długo już nie pożyje, co było mimo wszystko zaskoczeniem, bo ta kobieta bardzo długo walczyła

Nigdy nie zapomnę jej wzroku, gdy dowiedziała się o hospicjum, bo bardzo starała się być możliwie samodzielna. Nie była jednak w stanie nawet wstać z łóżka i wykonać podstawowych czynności fizjologicznych, więc było to jedyne wyjście. Trzeba było potem zorganizować pogrzeb w Ukrainie, nie zdążyła się pożegnać z mieszkającą tam rodziną. Generalnie wielka tragedia i bardzo smutna sytuacja.

Czego nauczyłaś się przez ostatnie lata w związku ze wsparciem zapewnianym osobom z Ukrainy?

Tego, że pomagać trzeba umieć. To, co wydaje nam się dobre, nie zawsze takie jest dla danej osoby. A także na pewno innego patrzenia na drugiego człowieka, bez oceniania. Bo sami nie znamy dnia, ani godziny, kiedy może nas spotkać coś trudnego i sami będziemy potrzebować czyjejś pomocy.

09.03.2022, Warszawa. Obywatele Ukrainy przybywający do Polski, aby uciec przed wojną, tłum na Dworcu Centralnym w Warszawie. Fot: Stefan Maszewski/REPORTER

A jak oceniasz to, w jaki sposób polskie społeczeństwo podchodzi do osób z Ukrainy i jak się to zmieniło w czasie?

Kiedy zaczęła się pełnoskalowa wojna Polacy jak najbardziej, z otwartymi rękoma pomagali tym, którzy uciekali z Ukrainy. Ale już po roku miałam spore problemy z tym, by wynająć mieszkania osobom, którym jako Misja pomagaliśmy. Dało się słyszeć opinie, że przecież nie będą płacić, uciekną, za dużo od nas wszystkich dostali. Strach przed udostępnieniem lokalu był nawet wtedy, gdy podkreślaliśmy, że dajemy zabezpieczenie – to znaczy, gdyby cokolwiek negatywnego się wydarzyło, osoby, którym pomagaliśmy wróciłyby do pensjonatu w Misji. Wydaje mi się jednak, że ta postawa ludzi w ogromnym stopniu wynikała nie z własnych złych doświadczeń z osobami z Ukrainy, tylko z tego, co się gdzieś zasłyszało. Było to bolesne i trzeba było długo tłumaczyć, że wcale tak nie jest, że owszem, przyjeżdżają do nas różni ludzie, ale przecież wśród Polaków też są tacy, którzy nie będą płacić czynszu czy zrobią szkody w mieszkaniu. Zabrało to trochę czasu, ale właśnie dzięki codziennej pracy udawało się zmieniać negatywne opinie. Trochę trudniej jest w kontekście świadczeń, bo pojawiają się przecież pretensje, że osoby z Ukrainy dostają za dużo, do tego więcej od Polaków.

Abstrahując od tego, że nie jest to prawda, zawsze powtarzam, że chyba nie wolelibyśmy być w sytuacji, w której nagle w naszym kraju wybucha wojna, musimy wszystko zostawić i jechać w nieznane

Nie można więc w ten sposób oceniać innych ludzi, tylko zastanowić się, co by było, gdybyśmy byli na ich miejscu.

Rozumiem, że niepokoją cię coraz częściej pojawiające się w przestrzeni publicznej głosy krytykujące wsparcie osób z Ukrainy.

Tak. Chciałabym, żeby każdy człowiek był równo traktowany, bez patrzenia na to, z jakiego kraju pochodzi, czy jaki ma kolor skóry. Wszystkie osoby z Ukrainy mają swoją historię, trzeba patrzeć na nie indywidualnie i myśleć, w jaki sposób można je najlepiej wesprzeć. Niepokoi mnie agresja, która pojawia się w przestrzeni publicznej. Tym niemniej chcę myśleć o tym, co udało nam się zrobić. Celowo mówię „nam”, bo cała pomoc nie udałaby się, gdybyśmy nie mieli stworzonego, dobrze współpracującego zespołu. To nie było tak, że wszystko robiłam sama jako koordynatorka – bez Ady, Iwony, Kasi, Darka mnóstwo rzeczy zwyczajnie by nie wyszło. Od samego początku działałyśmy niemal 24 godziny na dobę, wiele spraw musiałyśmy zostawić na jakiś czas. Myślę, że kluczowa w tym jest empatia, poczucie, że drugiemu człowiekowi należy pomóc. Nie tylko dlatego, że nas też może to kiedyś spotkać, ale dlatego, że to właściwa postawa.

Anna Suska-Jakubowska – Od 2013 roku pracuje w Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej, gdzie koordynuje projekt mieszkań treningowych dla osób w kryzysie bezdomności. Po wybuchu wojny na Ukrainie odpowiadała za organizację miejsc tymczasowego zakwaterowania dla uchodźców w Pensjonacie Socjalnym „Św. Łazarz” oraz koordynowała wsparcie dla rodzin uchodźczych przebywających w mieszkaniach. Z dużym zaangażowaniem pomagała w znalezieniu mieszkań dla uchodźców, w szczególności dla rodzin oraz matek z dziećmi. Uczestniczyła w formalnościach związanych z ich pobytem w Polsce, ułatwiając im adaptację do nowej rzeczywistości.

Aktywnie wspierała uchodźców w poszukiwaniu pracy, była ich pierwszym kontaktem z pracodawcami, a także reprezentowała ich w szkołach, urzędach, bankach i innych instytucjach. Nieustannie organizowała i uczestniczyła w spotkaniach z psychologami, lekarzami pierwszego kontaktu oraz specjalistami, dbając o zdrowie fizyczne i psychiczne osób dotkniętych wojną. W swojej pracy kierowała się zasadą równego traktowania każdego człowieka, niezależnie od jego pochodzenia.

20
хв

Otwarła drzwi do Polski

Jędrzej Dudkiewicz

Jest działaczką na rzecz praw człowieka, dyrektorką ds. komunikacji w SEMA Ukraine i szefową organizacji pozarządowej „Dalej, siostry!”, nominowaną do tegorocznej nagrody „Portrety Siostrzeństwa”.

W 2014 r. pracowała jako inżynier na fermie drobiu w Nowoazowsku w obwodzie donieckim. Gdy separatyści i Rosjanie wszczęli wojnę, pomagała przesiedlać uchodźców wewnętrznych, opiekowała się dziećmi z rozwiązanego sierocińca i wspierała ukraińskich wojskowych broniących wtedy Mariupola. W 2019 r. za proukraińskie przekonania i wskutek donosów kolegów została aresztowana i przewieziona do „Izolacji” [tajna katownia w okupowanej przez Rosjan części obwodu donieckiego – red.]. Później przenieśli ją do aresztu śledczego w Doniecku.

17 października 2022 r. została zwolniona w ramach „wymiany kobiet”. Dziś Ludmiła Husejnowa pomaga byłym cywilnym jeńcom wojennym, którzy doświadczyli przemocy seksualnej, i wspiera kobiety nadal przebywające w rosyjskiej niewoli i żyjące pod okupacją.

Najtańszy sposób na zdławienie oporu

Natalia Żukowska: Po powrocie z niewoli zaangażowała się Pani w uwalnianie cywilnych zakładników, w tym podczas podróży zagranicznych. Czy Ukraina i świat robią wystarczająco dużo w tej sprawie?

Ludmiła Husejnowa: Moim zdaniem i świat, i Ukraina nie robią wystarczająco dużo. Nie robi się absolutnie nic, aby w jakiś sposób przyczynić się do zapewnienia cywilizowanych warunków ich przetrzymywania. Wojna trwa od 2014 roku. O tych, którzy zostali aresztowani na jej początku, dopiero teraz się pamięta – i to dlatego, że my o tym mówimy, kiedy tylko mamy okazję. W więzieniach przebywają kobiety skazane na 10-15 lat pozbawienia wolności tylko za to, że są obywatelkami Ukrainy. A te kobiety mają małe dzieci. Natalia Własowa została aresztowana, gdy jej córka miała 4 lata. Niedawno rozmawiałam z tym dzieckiem – pamięta matkę tylko ze zdjęć. Natalię przewieziono z Doniecka do Rostowa, oskarżono o terroryzm, szpiegostwo i skazano na 18 lat.

Ludmiła Husejnowa w siedzibie ONZ. Zdjęcie: archiwum prywatne

Jest jeszcze jedna cywilna więźniarka, Switłana Hołowan, która od 2019 roku jest przetrzymywana w mieście Śnieżne w obwodzie donieckim. Została aresztowana na oczach swoich dwóch córek. Młodsza miała 4 lata, starsza 7. Rosjanie przeszukali je, zabrali im telefony, pobili matkę. Switłana została skazana na 10,5 roku za szpiegostwo. Jej dzieci mieszkają z byłym mężem, ich ojcem, w Niemczech. Teraz inną kobietę, która je wychowuje, nazywają mamą. To straszna tragedia zarówno dla Switłany, jak jej córek.

Takich historii jest wiele. Najgorsze jest to, że wciąż docierają do nas nowe informacje o aresztowaniach Ukraińców. Niedawno dowiedzieliśmy się o 62-letniej Ołenie Grigorenko, aresztowanej w obwodzie ługańskim i skazanej na 15 lat więzienia za rzekome przekazywanie informacji o ruchach rosyjskich wojsk swojemu synowi, który mieszka w Estonii. A ona tylko rozmawiała z nim przez telefon.

Jak Pani zdaniem świat powinien zareagować na przetrzymywanie przez Rosję cywilnych jeńców?

Przede wszystkim powinien pociągnąć Rosję do odpowiedzialności.

Musimy krzyczeć do świata i pytać: „Jak możecie zadawać się z krajem terrorystycznym, który popełnia straszne zbrodnie nawet przeciwko cywilom?”

Świat nie zna tych wszystkich strasznych historii. Udzielam wielu wywiadów i jest to bardzo traumatyczne, bo za każdym razem doświadczam tego wszystkiego na nowo. Jedynym warunkiem, bym zgodziła się na wywiad, jest możliwość opowiedzenia o dziewczynach, które są teraz w niewoli. Te informacje powinny być rozpowszechniane na całym świecie na wszystkie możliwe sposoby.

Z ambasadorką Kanady w Ukrainie Natalią Tsmots. Zdjęcie: archiwum prywatne

O ilu cywilnych więźniach możemy teraz mówić?

Wciąż nie mamy ich rejestru. Pojawiają się różne szacunki, od 16 do 20 tysięcy osób, ale nikt nie jest w stanie podać dokładnej liczby. Bo jeśli co pół roku zwalnia się kilku cywilów, to na ich miejsce aresztuje się dziesiątki nowych. Moim zdaniem liczba 16 tysięcy, choć bardzo przybliżona, jest prawdopodobna. Czasami krewni boją się powiedzieć, że ich bliscy zostali aresztowani. Wiem o takich przypadkach i namawiam tych ludzi, by o tym mówili, a nie milczeli. Mówię im, że nie mogą wierzyć rosyjskim okupantom, którzy zapewniają ich: „Jeśli będziecie siedzieć cicho, uwolnimy ją lub jego w ciągu miesiąca”.

Podczas wiecu wsparcia dla uwięzionych dziennikarzy. Zdjęcie: archiwum prywatne

Jakiej pomocy w pierwszej kolejności potrzebują osoby uwolnione z niewoli? Czy państwo robi wystarczająco dużo, by ich wesprzeć?

W ciągu ostatnich dwóch lat nastąpił ogromny postęp w zapewnianiu tej pomocy, ale to wciąż za mało. Nie ma wystarczających środków. Musi istnieć pomoc psychologiczna i jakaś socjalizacja. Kiedy wracasz z długiej niewoli, nie rozumiesz wielu rzeczy. Dla mnie na początku dziwne było korzystanie z telefonu – zapomniałam, jak się go używa. Tam człowiek przyzwyczaja się do strasznych warunków i ogranicza się na wiele sposobów. Znam dziewczyny, które wychodzą z domu i boją się iść do sklepu, bo zapomniały, jak to jest. Mnie też to przerażało. Ponadto wiele z nich nie wie, co dalej robić. No i problemy zdrowotne – one nie zawsze pojawiają się od razu.

Przez pierwsze sześć miesięcy twoje ciało wciąż trzyma się swoich „więziennych zasobów”. Ono wie, że musi się skoncentrować, nie może się zrelaksować. Z czasem wszystko zaczyna się bardzo szybko rozpadać. Widzę to po sobie

Wielu z nas ma problemy z nogami. Nie wychodziłam z celi przez 3 lata. Tylko raz na 3-4 miesiące zabierali mnie do śledczego, z workiem na głowie.

Niestety państwo nie zawsze jest w stanie zapewnić pełne leczenie uwolnionym więźniom cywilnym. Poza tym nie ma bezpłatnej opieki dentystycznej. Dla osób, które były torturowane, miały wybite zęby, czasem szlifowane pilnikiem, taka pomoc jest bardzo ważna.

Ogromnym problemem jest zakwaterowanie. Zazwyczaj osoby aresztowane na terenach tymczasowo okupowanych tracą swoje domy. Kiedy wracasz, a nie masz tam krewnych, nie wiesz, gdzie się podziać. Po uwolnieniu trochę pomogła mi siostrzenica – kiedy była za granicą, mogłam mieszkać w jej mieszkaniu. Ale już je sprzedali i musimy wynajmować mieszkanie za duże pieniądze.

„Kiedy wracasz i nie masz tam krewnych, nie wiesz, gdzie się podziać”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Oprócz uwalniania cywilów zajmujecie się także kwestią przemocy seksualnej. O ilu ofiarach takiej przemocy mówimy?

Nie ma konkretnych liczb, nikt ci ich nie poda. Przede wszystkim dlatego, że nie wszyscy są gotowi o tym mówić. Poza tym nie wszyscy identyfikują się jako ofiary przemocy seksualnej związanej z konfliktem (SNPK). Obecnie w Ukrainie realizowany jest pilotażowy program tymczasowego zadośćuczynienia ofiarom. Zgłosiło się do niego już ponad 600 osób. Mamy 395 wniosków od mężczyzn, 261 od kobiet i 14 od pełnomocników dzieci. Prawie 400 osób złożyło wniosek do prokuratury lub organów ścigania o wszczęcie postępowania w sprawie SNPK.

Dlaczego przemoc seksualna jest stosowana przez Rosjan jako narzędzie wojny?

Bo to najtańszy sposób na zdławienie oporu uwięzionych osób. Podczas tych trzech lat niewoli patrzyłam na strażników i śledczych – oni naprawdę chcieli upokorzyć, zmiażdżyć to co ludzkie w osobie, nad którą mieli władzę. Wielu z tych strażników nie ma wykształcenia, statusu społecznego, w cywilu nie mają się czym pochwalić. Gdyby nie wojna, to kim by byli? Nikim. A tak, z bronią w ręku, skuwając kajdankami mężczyznę lub kobietę, mogą robić, co chcą. Jednak kiedy czują, że nie zniszczyli danej osoby moralnie, to ich rozsierdza.

Śledczy wciąż mnie pytał: „Kiedy zamierzasz się poddać?”. Dla mnie ważne było zachowanie godności i pokazanie, że bez względu na to, w jakim stanie jestem, bez względu na to, co mi zrobiliście, nie dopniecie swego

Nie wszyscy są gotowi mówić o swoich bolesnych doświadczeniach. Jak powinien wyglądać system pomocy osobom, które doświadczyły przemocy? Z doświadczeń których krajów powinniśmy korzystać?

Byłej Jugosławii. Kiedy na Bałkanach toczyły się wojny, tam również było wielu bojowników. W zeszłym roku byłam w Kosowie, gdzie spotkałam Feride Rushiti, kosowską aktywistkę i dyrektorkę Centrum Rehabilitacji Ofiar Tortur. Powiedziała, że ludzie mogą szukać pomocy nawet po 5, 10, 20 latach, bo takie przestępstwa nie ulegają przedawnieniu. I zawsze podkreślam, że to nie jest obowiązek ofiary, by przyjść i od razu zeznawać. To jest prawo. Kiedy ktoś będzie gotowy, przyjdzie.

Im więcej zeznań zostanie nagranych, tym wyraźniej świat dostrzeże zbrodnie przeciw ludności na tymczasowo okupowanym terytorium Ukrainy

Ludzie nie składają zeznań z różnych powodów. Niektórzy mają krewnych na terytoriach okupowanych, inni obawiają się, że ich rodzice dowiedzą się o tym i będą się martwić. Jedna z kobiet, która doświadczyła przemocy seksualnej w regionie Kijowa, nie mówi o tym, bo nie chce, by jej mąż się dowiedział. Poza tym nasze społeczeństwo nie zawsze jest wyrozumiałe, zwłaszcza w małych miejscowościach. Ludzie mogą cię nawet potępić – jakbyś to ty była winna temu, co się stało. To pozostałość po czasach sowieckich, kiedy to osoba, która doznała przemocy seksualnej, była winna.

Jednak nawet same ofiary nie zawsze są w stanie określić, co im się przydarzyło. Dotyczy to w większym stopniu osób powracających z niewoli, ponieważ w naszym rozumieniu przemoc seksualna wiąże się z gwałtem. Tak jednak nie jest. SNPK to także przymusowe rozbieranie, groźby gwałtu, zmuszanie do patrzenia, jak gwałcą inni, tortury. Wielu mężczyzn przez to przechodzi, np. gdy rażą ich genitalia prądem. Ludzie myślą, że to tylko tortury, ale w rzeczywistości to również przemoc seksualna.

Na wiecu poparcia dla cywilnych jeńców wojennych. Zdjęcie: archiwum prywatne

Jest Pani inicjatorką stworzenia organizacji pozarządowej „Dalej, siostry!”. Jakiej pomocy udzielacie i kto może się z wami kontaktować?

Obecnie współpracujemy z funduszem charytatywnym „Z aniołem na ramieniu”. W tym roku sześć kobiet miało okazję wyjechać na tygodniowy turnus rehabilitacyjny do Schodnicy w obwodzie lwowskim. Teraz pojadą tam kolejne trzy kobiety. Znajdujemy partnerów, którzy stwarzają warunki do wypoczynku, choć nie jest to wypoczynek długoterminowy.

Wiosną ponownie ruszy program rehabilitacyjny wspierany przez rząd, ta pomoc jest już bardziej długoterminowa. Kobiety pojadą na Zakarpacie na trzy tygodnie. Będą z nimi pracować psychologowie, a w razie potrzeby także psychoterapeuci. Będą też mogły poddać się pełnym badaniom lekarskim. Współpracujemy również z Centrum Koordynacji Pomocy Prawnej. Zapewnia ono bezpłatną pomoc prawną dla kobiet, które mają problemy z dokumentami. Pomagamy w znalezieniu prawnika tym, którzy zdecydują się pójść do sądu, by zgłosić SNPK. Mamy wielkie plany pracy i szukania partnerów. Jestem pewna, że otrzymamy pomoc.

Cztery wyroki: trzy za ekstremizm, jeden za szpiegostwo

Pani miasto, Nowoazowsk, jest okupowane od 2014 roku, jednak nie opuściła Pani tzw. DRL. Dlaczego?

Mieliśmy nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży, że to nie potrwa długo. Sześć miesięcy później zaczęliśmy rozumieć, że nie będzie już, jak było. W tym czasie przejęłam opiekę nad dziećmi z rozwiązanego domu dziecka. Miałam wobec nich pewne zobowiązania. Nie można było ich porzucić, mogły dzwonić o każdej porze dnia i prosić o pomoc. Jedno z nich nie miało się w co ubrać do szkoły, drugie nie miało butów, trzecie miało inne problemy. Byliśmy prawie jak rodzina. Dlatego zostałam.

Jak wyglądało życie pod okupacją?

Miałam podobnie myślących przyjaciół, utrzymywaliśmy kontakt. Pojechaliśmy na terytorium Ukrainy wolne od wroga, do Mariupola – w tym czasie linia demarkacyjna przebiegała w pobliżu Nowoazowska. Jednak dostać się do Mariupola nie było łatwo. Przed 2014 rokiem mogliśmy dojechać do niego w 20 minut, a podczas okupacji zajmowało to nawet dzień. Poza tym ze względu na ciągły ostrzał, zaminowanie dróg i wielokrotne kontrole przejeżdżanie przez punkty kontrolne było ryzykowne.

„Zostałam aresztowana w pobliżu mojego domu. Nie rozmawiali ze mną przez cały dzień”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Proukraińskie przekonania, których Pani nie ukrywała, były jednym z powodów aresztowania. Zdawała sobie Pani sprawę, że jest w niebezpieczeństwie?

To nie było niespodziewane, bo kilkukrotnie byłam ostrzegana, rozumiałam powagę sytuacji. Nie spodziewałam się jednak tego, co stało się później. Zostałam aresztowana w pobliżu mojego domu. Nie rozmawiali ze mną przez cały dzień. Po przeszukaniu mojego domu zakuli mnie w kajdanki, założyli worek na głowę i zabrali do „Izolacji”. Przez kilka miesięcy niczego mi nie wyjaśnili. Później „przyszyli” mi cztery artykuły: za ekstremizm i szpiegostwo.

Najpierw trafiła Pani do tej katowni, a 50 dni później została wysłana do aresztu śledczego w Doniecku. Czym różniły się warunki przetrzymywania i traktowania więźniów w tych miejscach?

W obu było okropnie. Jedyna różnica polegała na tym, że w „Izolacji” ciągle zmuszali mnie do noszenia worka na głowie. Ponadto bojownicy przychodzili tam co dwa tygodnie, po misjach bojowych, i pili. Zabierali do siebie dziewczyny i chłopaków. Słychać było krzyki i szyderstwa. No i adwokat nie nie miał do „Izolacji” wstępu. Nie było też żadnych paczek. Dla mnie jedyną zaletą tego miejsca był zakaz palenia w celach, bo w donieckim areszcie ludzie palą przez całą dobę.

Cela 1810, w której mnie przetrzymywali, była najstraszniejsza pod względem warunków i więźniów. Byli tam mordercy, narkomani, handlarze bronią, większość pochodziła z tzw. milicji

Zostali aresztowani przez swoich za straszne naruszenia prawa. Na przykład była kobieta, która wraz z dwoma towarzyszami zgwałciła inną kobietę, do której ta trójka przyszła w odwiedziny, a potem mężczyznę. A potem oboje zostali przez nich zabici. Wiem, że po rozpoczęciu inwazji przedstawiciele armii rosyjskiej chodzili po więzieniach i rekrutowali więźniów na wojnę. I ta kobieta poszła walczyć.

Jeśli chodzi o warunki, to 20 kobiet stłoczono u nas w wielkiej ciasnocie, z piętrowymi, podwójnymi pryczami

Traktowali mnie wrogo, ale mnie nie tknęli. Moja siostra co tydzień wysyłała paczki. Adwokat powiedział jej, że musi wkładać do nich papierosy, nawet jeśli nie palę, do tego cukier, kawę, herbatę. Zgodnie z więzienną tradycją wszystko musiało trafiać do „obszczaku” [w żargonie przestępczym to rodzaj wspólnego funduszu – red.].

Wiadomości przesyłane przez więźniów z celi do celi za pośrednictwem tzw. poczty więziennej. Zdjęcie: archiwum prywatne

W niewoli straciła Pani 70% wzroku. To przez tortury?

Zaczęłam tracić wzrok jeszcze w „Izolacji”. W celi dwa małe okna, na górze, były zamalowane, więc światła dziennego prawie nie było, a lampy nie miały kloszy. Spałam na górnej pryczy, żarówka, która świeciła się przez całą dobę, wisiała nade mną na wyciągnięcie ręki, na wysokości moich oczu. Nie wolno było zakrywać twarzy ręką ani odwracać się od lampy – w celi był całodobowy monitoring. Obserwowali, jak się zachowujesz, a mogłaś leżeć tylko na plecach. Moje oczy płonęły od tej lampy, były jak rozżarzone węgle. Poza tym ciągle mnie bili, często po głowie.

Ciasna cela, 20 kobiet. Jak wyglądała higiena?

Tam nie ma czegoś takiego jak higiena. Była jedna dziura w podłodze, przykryta brudną szmatą i zatkana butelką z wodą, żeby nie śmierdziało i żeby szczury nie wyskakiwały, bo to też się zdarzało. Wszyscy myli się w tej toalecie, często była bardzo brudna. Ciężko mi było myć włosy, bo w ciągu trzech lat bardzo urosły. Wodę podgrzewałyśmy w czajniku, o ile nie zabrali go podczas „szmonu” [w więziennym żargonie to przeszukanie – red]. Przez ostatni rok nie było wody w kranie – przynosili ją ze stawu, brudną, i przydzielali po półtora litra na osobę. A gdy podawano mi wodę, musiałam ją oszczędzać, pić po pół łyka. Do dziś mam ten nawyk. Latem półtoralitrowa butelka wystarcza mi na cztery, a nawet więcej dni.

Jeśli chodzi o TE dni, to dziewczyny, które dostawały paczki, miały środki higieniczne. Kto ich nie miał, musiał rozerwać brudny materac, z pluskwami i karaluchami, wypchany pociętymi szmatami, i zrobić sobie z tego podpaski

Zarówno cywilni zakładnicy, jak jeńcy wojenni mówią o przemocy seksualnej w niewoli. Przez co muszą przechodzić kobiety?

Prawie wszystkie są rozbierane do naga – i to nie tylko po to, by zidentyfikować jakieś blizny czy tatuaże. Przede wszystkim chodzi o to, by je upokorzyć. Stan ciała każdej był opisywany terminami: „brzoskwinia”, „rodzynek” albo „suszona morela”. Kiedy przywieźli mnie po raz pierwszy, z workiem na głowie, też musiałam się rozebrać. Dotykali mojego ciała, wskazywali, gdzie jestem „brzoskwinią”, gdzie „suszoną morelą”, a gdzie „rodzynkiem”. To było straszne. Podczas przesłuchań wywierali presję psychiczną. Nie rozumiałam, czego chcą się ode mnie dowiedzieć, ale powiedzieli, że jeśli się nie przyznam, to choć jestem stara, jest możliwość, bym „zapewniła bojownikom odpoczynek”. Mogli przychodzić do celi nawet w środku nocy.

Była wśród nas młoda kobieta, która w ciągu dnia pracowała w kuchni – gotowała, jadła z nimi. W nocy czasami zabierali ją na „odpoczynek”. Raz przyprowadzili ją nad ranem pijaną. Była rozhisteryzowana, ale potem powiedziała: „Nie, wszystko w porządku. Nikt nie stosował wobec mnie przemocy”. Okazało się, że pojechali z nią do jej dzieci, które zostały z babcią. Była pewna, że to nie przemoc, że to była dobrowolna umowa. Znam więcej niż jedną kobietę, która tak myśli.

Innym rodzajem przemocy było dwukrotne posadzenie mnie na tak zwanym „krześle”. Wszyscy byli wyprowadzani na taką kontrolę, kiedy w celi dochodziło do bójki, ktoś podciął sobie żyły albo brał narkotyki

Jedna ze strażniczek zakładała brudne gumowe rękawiczki i na zmianę grzebała każdej z nas w pochwie w poszukiwaniu zakazanych przedmiotów. A strażnicy, mężczyźni, się przyglądali. Przyszła moja kolej, byłam ósma. Wiedziałam, że niektóre dziewczyny, które przeszukiwano przede mną, miały AIDS, więc powiedziałam: „Wiecie, że nic nie mam”. „Jesteś więźniem, jak wszyscy inni, i zrobią z tobą to, co robią z innymi” – usłyszałam w odpowiedzi. To jest niesamowicie bolesne, obrzydliwe i przerażające, bo nie wiesz, czym cię mogą zarazić.

Czy odwiedzali was przedstawiciele organizacji międzynarodowych, np. Czerwonego Krzyża?

Jeden jedyny raz w ciągu tych trzech lat Czerwony Krzyż do więzienia przysłano zestawy humanitarne: papier toaletowy, proszek do prania, kostka mydła, szampon, podpaski, szczoteczka i pasta do zębów. Otrzymywali je jednak nie tylko więźniowie polityczni, ale cała cela. Na 20 kobiet przypadało 10 takich zestawów. Musiałyśmy się dzielić.

Trzymała mnie myśl, że nie jestem sama

Jak w więzieniu dowiedziałyście się, że zaczęła się inwazja?

Z telewizora, był włączony przez całą dobę. Pokazywali tylko rosyjskie kanały propagandowe. Po przemówieniu Putina stało się jasne, że zaczęła się wielka ofensywa wroga.

Była Pani za kratami przez trzy lata i 13 dni. Co trzymało Panią przy życiu?

Bardzo często odechciewało mi się żyć. Ale być może pomogła mi przetrwać świadomość, że moja rodzina o mnie walczy, że nie zostałam porzucona, że muszę się z nimi spotkać i powiedzieć światu prawdę o zbrodniach Rosjan. Rozumiałam, że nie jestem sama. Dlatego teraz jest dla mnie ważne, by mówić o innych kobietach. Bo nie każda ma rodzinę i przyjaciół. Staram się dać im znać, że my tutaj walczymy, organizujemy akcje i rozpowszechniamy wiadomości o nich.

Jak wyglądał dzień, w którym została Pani zwolniona? Spodziewała się Pani tego?

Nie, w ogóle, bo wcześniej w naszym więzieniu odbyło się tak zwane referendum w sprawie przyłączenia okupowanych terytoriów do Rosji. Głosowałam przeciw.

Obiecali mi „lepsze życie”. Powiedzieli, że mogę zostać przeniesiona do jakiegoś rosyjskiego więzienia. Nikt nam nie powiedział, że to wymiana. Kazali się spakować w 10 minut i zabrać tylko niezbędne rzeczy. Myślałam, że naprawdę przewiozą mnie do Rosji. Wozili nas na prawie dwa dni. Nawet już po uwolnieniu długo nie potrafiłam zdać sobie sprawy z tego, co się naprawdę stało.

Podczas uwolnienia. Zdjęcie: archiwum prywatne

Chciałaby Pani wrócić do Nowoazowska?

Tam jest dom, który budowaliśmy prawie całe życie. To nasz wymarzony dom - podwórko, trawnik, ogromny ogród, warzywnik, miałam w nim prawie 100 krzewów róż. Wiem, że wszystko zostało rozkradzione. Czasami przyjeżdża tam moja siostra. Miałam psa i kilka kotów, a ona je karmiła. Ale od sześciu miesięcy nie mogę dowiedzieć się nawet tego, co u niej słychać, bo nie wolno jej ze mną rozmawiać. Boi się nawet wysłać mi wiadomość.

Nie uważam już Nowoazowska za miasto do życia. Widziałam donosy na mnie, napisane przez ludzi, którzy mieszkali i pracowali w sąsiedztwie. Nie ma we mnie gniewu ani chęci zemsty, ale nie czułbym się dobrze w ich pobliżu

Teraz wynajmujemy mieszkanie, rozumiejąc, że nie jest nasze. W tym wieku życie bez własnych ścian jest przerażające. Dlatego mimo wszystko wciąż marzę o własnym domu w Ukrainie wolnej od wroga.

20
хв

Cela nr 1810: trzy lata w rosyjskim kacecie

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

No items found.

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress