Exclusive
20
min

Leni Umerowa: – Szczęście to czuć, że jesteś w domu i na wolności

Chciała tylko odwiedzić chorego ojca w okupowanym Krymie. Trafiła do rosyjskiego więzienia na dwa lata. Jej historia jest jak scenariusz filmu: fałszywe zarzuty, przesłuchania z pistoletem przy skroni, listy od nieznajomych, które ją ratowały, a w końcu – wymiana. Leni Umerowa – Tatarka krymska, która jeszcze jako uczennica odmówiła przyjęcia rosyjskiego paszportu

Natalia Żukowska

Leni Umerowa w dniu uwolnienia z rosyjskiej niewoli, wrzesień 2024 roku

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Po rozpoczęciu przez Rosjan okupacji półwyspu w 2014 roku Leni przeniosła się do Kijowa. Choć była wtedy jeszcze uczennicą, odmówiła przyjęcia rosyjskiego paszportu – zachowała ukraiński. Potem zaczęła studia w Kijowskim Instytucie Politechnicznym, równocześnie pracując w zespole marketingowym znanej ukraińskiej marki odzieżowej. Pod koniec listopada 2022 roku dowiedziała się, że stan jej chorego na raka ojca w Krymie pogorszył się. Postanowiła do niego pojechać.

Rosjanie zatrzymali ją podczas przekraczania granicy gruzińsko-rosyjskiej za „naruszenie zasad strefy zamkniętej”. Zarzucili jej szpiegostwo, grozili 18 latami więzienia. Jednak we wrześniu 2024 roku Leni została objęta wymianą więźniów.

Dziś opowiada nam, jak przetrwała w rosyjskim więzieniu Lefortowo, dlaczego listy były dla niej ważniejsze niż jedzenie i jak wygląda jej powrót do życia po uwolnieniu.

Z bratem i rodzicami

Sąd w środku nocy

– Wyjechałam na Krym ostatniego dnia listopada 2022 roku – wspomina. – Podróż trwała kilka dni, wiodła między innymi przez Turcję i Gruzję. Kilka dni później znalazłam się w Rosji. Zatrzymano mnie na przejściu granicznym „Werchnij Łars” [terytorium Północnej Osetii – red.]. Razem ze mną było jeszcze kilku Ukraińców. Rosjanie zażądali dokumentów. Wszyscy oprócz mnie mieli rosyjskie paszporty. Zabrano mnie na „rozmowę”.

Zapewniali, że to nie potrwa długo, jednak przesłuchanie trwało jakieś osiem godzin. Pytali o wszystko, nawet o moją rzekomą przynależność do Hizb ut-Tahrir [panislamska organizacja opowiadająca się za zjednoczeniem wszystkich muzułmanów i utworzeniem globalnego kalifatu – przyp. aut.]. Według nich to organizacja ekstremistyczna.

Zapytałam: „Nie dziwi was, że nie mam zakrytej głowy i jestem w normalnym ubraniu?”

W środku nocy wezwali taksówkę i poinformowali mnie, że wynajęli hotel, w którym mogę się przespać, a rano będę wolna. Jednak lokalni policjanci zatrzymali tę taksówkę już po 10 minutach jazdy. Najpierw poprosili o dokumenty kierowcę, potem mnie. Okazało się, że w każdym regionie Rosji obowiązują inne przepisy. W Osetii Północnej obcokrajowcy potrzebują specjalnego zezwolenia na pobyt.

Nie miałam o tym pojęcia. Zabrano mnie na posterunek, a stamtąd od razu do sądu. Rozprawa odbyła się o piątej rano. Mają tam sądy całodobowe.

Odmówili mi adwokata i wydali wyrok: deportacja. Trafiłam do więzienia dla cudzoziemców na przedmieściach Władykaukazu. Więźniów trzymają tam, dopóki z krajami, do których mają być deportowani, nie uzgodnią wszystkich szczegółów. Tyle że teraz między Ukrainą a Rosją nie ma stosunków dyplomatycznych.

„Udowodnienie przeze mnie w sądzie czegokolwiek było niemożliwe. Bo Rosja i prawo to dwie różne rzeczy”

Kiedyś udało mi się zadzwonić do rodziny – jedna z pracownic więzienia dała mi swój telefon. Rodzina znalazła lokalną adwokatkę, lecz dopiero po trzech miesiącach udało jej się doprowadzić do unieważnienia wyroku deportacji w sądzie kasacyjnym. Powinnam była zostać zwolniona, ale to, co się stało później, przypominało rosyjskie seriale gangsterskie z lat 90.

Gdy tylko wyszłam za ogrodzenie, podjechał biały samochód, z którego wysiedli mężczyźni w czerni i kominiarkach. Założyli mi worek na głowę i wepchnęli do samochodu. Nic nie mówili. Jechaliśmy w milczeniu przez jakąś godzinę, potem wysadzili mnie w jakiejś dzielnicy sypialnej. Nie mogłam zrozumieć, gdzie jestem i co się dzieje.

Nie wiadomo, skąd pojawili się kolejni mężczyźni. Przedstawili się jako przedstawiciele władz w Władykaukazie, którzy prowadzą operację poszukiwania „zakładników” narkotyków. Po chwili pojawił się policjant i znów zażądał ode mnie dokumentów. Potem złapali mnie pod ręce i powiedzieli, że stawiam opór. Zabrali mnie na posterunek i sporządzili raport w sprawie mojego „nieposłuszeństwa wobec władz”.

Następnego dnia miałam skończyć 25 lat. Zamiast świętować, znów trafiłam pod sąd

Dostałam 15 dni aresztu. Dwunastego dnia zainscenizowali sytuację, w której rzekomo nie chciałam oddać telefonu i znów stawiałam opór. I znowu: protokół, sąd i kolejne 15 dni. Powtórzyli to cztery razy. Udowodnienie czegokolwiek w sądzie było niemożliwe, bo Rosja i prawo to dwie różne rzeczy. Przez cały ten czas wożono mnie po różnych izolatkach, by utrudnić mi kontakt z adwokatem i rodziną. Żebym nie widywała się z nikim i z nikim nie rozmawiała.

Jak z człowieka robią szpiega

W Północnej Osetii spędziłam ponad pięć miesięcy. W celi był stół, żelazne łóżko, toaleta, kraty w oknach, pancerne drzwi. Całodobowy monitoring. Niemal cały czas byłam sama. Fakt: raz „podsadzili” mi kobietę. Opowiadała, że jej chłopak walczy w Charkowie; podobno tam trwały walki. Zdziwiło mnie to, bo pamiętałam, że walki toczyły się w okolicy, ale nie w samym mieście. Wciąż coś o sobie opowiadała – o życiu, o pracy. Próbowała wyciągnąć ode mnie cokolwiek. Aż pewnego razu powiedziała: „Jestem chora... i twój tata też ma chyba tę samą chorobę”.

Wtedy moja historia nie była jeszcze znana mediom, więc odpowiedziałam: „Nie mówiłam ci o tym. Skąd wiesz?”

Zabrali ją pół godziny później. Podobno ją zwolnili.

Na wolności

Karmili nas raz dziennie, nie dawali lekarstw. Z powodu stresu moje zdrowie bardzo się pogorszyło.

Pewnego dnia dali mi jakiś tekst i powiedzieli, że mam go przeczytać przed kamerą – wtedy będę wolna. W przeciwnym razie czeka mnie areszt śledczy w Lefortowie. Odmówiłam, nawet nie spojrzałam na treść. Zebrali więc moje rzeczy i samolotem przetransportowali mnie do pierwszego wydziału śledczego FSB w Moskwie.

Tam postawiono mi zarzut szpiegostwa – rzekomo przekazywałam jakieś informacje ukraińskim wojskom. Następnego dnia odbyła się kolejna rozprawa sądowa. Zastosowali wobec mnie „środek zapobiegawczy w postaci aresztu tymczasowego na czas śledztwa”. W Lefortowie spędziłam prawie półtora roku.

Strefa komfortu tam, gdzie nigdy jej nie było

Na przesłuchania zabierali mnie rzadko. Główna komunikacja ze śledczym odbywała się za pośrednictwem adwokatów, którzy znali specyfikę pracy FSB. Pewnego razu wezwali mnie i powiedzieli, że jeśli zrezygnuję z obrony, mój wyrok będzie minimalny – do 8 lat. A jeśli nie zrezygnuję, to do 18 lat. Oczywiście nie zgodziłam się, bo dałoby im to pełną swobodę działania.

Na szczęście nie stosowali wobec mnie tortur fizycznych. Za to wywierali ciągłą presję psychiczną. Robili aluzje do gwałtu, podczas przesłuchań przystawiali mi pistolet do głowy i obserwowali reakcje. To ich klasyczny element przesłuchania. Niemal wszyscy więźniowie, z którymi rozmawiałam, mieli podobne doświadczenia.

Niestety oni czasami nie żartują i naprawdę strzelają. Ale panika i histeria wydawały mi się nierozsądne.

Przez długi czas trzymali mnie w izolatce. W samotności bardzo pomagały mi ćwiczenia oddechowe i medytacja. Starałam się stworzyć strefę komfortu tam, gdzie jej nie ma.

W wyobraźni stworzyłam sobie jasny plan dnia. Wstawałam o szóstej rano. Cela o powierzchni ośmiu metrów kwadratowych to ograniczona przestrzeń, ale codziennie starałam się ćwiczyć przez mniej więcej godzinę.

Jako że siedziałam sama i nie miałam z kim porozmawiać, moje struny głosowe bardzo słabły. Dlatego codziennie przez 2-3 godziny czytałam na głos książki

W areszcie śledczym jest biblioteka. Przynoszą ci katalog, na podstawie którego można wypożyczyć literaturę na 10-14 dni. Brałam książki z marketingu i prawa, żeby się czegoś nauczyć. Ze względu na szaloną cenzurę panującą w Rosji ten katalog zmieniał się co miesiąc. Za każdym razem wyjmowali stamtąd jakąś literaturę, na przykład książki Stephena Kinga.

Bardzo pomagała świadomość, że w pobliżu są Ukraińcy. W Lefortowie jest ich niewielu, ale są. Kiedyś podczas spaceru na jednej ze ścian zobaczyłam herb Ukrainy. Innym razem ktoś napisał: „Putin ch...”. Cienkimi literami przy wejściu, nie rzucało się w oczy. Ale kiedy spacerujesz tam codziennie, zwracasz uwagę nawet na najdrobniejsze szczegóły. W Lefortowie jest 16 spacerniaków i za każdym razem zaprowadzają cię na inny.

Kiedy trzy tygodnie po moim odkryciu znów trafiłam na spacerniak, na którym był ten napis, zobaczyłam pod nim kilka plusików

Niektórym było gorzej niż mnie, lecz ludzie nie tylko się trzymali, ale robili też rzeczy, które dodawały siły innym.

Z ukraińskim obrońcą praw człowieka, dziennikarzem i byłym rosyjskim jeńcem Maksymem Butkewyczem

Nie stać się częścią tego systemu

Ponieważ siedzisz w niewoli, a do tego jesteś sama, możesz stracić rozum. Dlatego wszystkim mówię, żeby pisali listy do tych, którzy siedzą w rosyjskich więzieniach.

Otrzymałam wiele listów, na wszystkie odpowiadałam. Pisali nieznani ludzie, których poruszyła moja historia. Poczta przychodziła z różnych zakątków świata – z Ameryki, Turcji, Europy, Gruzji, Armenii, a nawet z Rosji.

Listy naprawdę bardzo pomagały. Pamiętam, jak pewnego razu wróciłam z sądu, gdzie po raz kolejny przedłużyli mi odsiadkę. Byłam wściekła i smutna. I wtedy przynieśli mi list, w którym było napisane: „Znamy twoją historię. Nie trać iskry w sobie i wierz, że pewnego dnia ciemność minie i nadejdzie światło”. To były właściwe słowa w odpowiednim momencie.

Nigdy nie wiesz, kiedy napiszesz słowa ratujące życie człowiekowi, który przechodzi trudne chwile

W żadnym wypadku nie piszcie w listach o sytuacji politycznej w kraju. Ważne jest, by listy były napisane w języku rosyjskim, ponieważ cenzura innych nie przepuszcza.

Jeśli chodzi o treść – piszcie, że historia adresata jest znana, że mówi się o niej na całym świecie. Podkreślajcie, że nie jest sam, że ludzie się o niego martwią, że robią wszystko, by go stamtąd wydostać. Możecie też opowiedzieć coś o sobie. Ludzie pisali mi o swoich ulubionych książkach, opowiadali o filmach i serialach. Kiedyś napisał do mnie nieznajomy, który również był więźniem tego systemu, próbującego złamać człowieka i sprawić, by był posłuszny. Napisał: „Nie stań się częścią tego systemu. Zachowaj w sobie iskrę, niech ona cię rozpala”.

Te słowa trafiły prosto w moje serce.

Paczki od Łukaszenki

Od pierwszego dnia po zatrzymaniu miałam nadzieję, że stamtąd wyjdę. Ale nie miałam pewności ani nawet wiary, dopóki już podczas wymiany nie zobaczyłam ukraińskiej flagi. Około siódmej rano kazano mi zebrać rzeczy. Część z nich chciałam wyrzucić, jednak osoba, która je sprawdzała, zapytała: „Nie przydadzą ci się w domu?”.

Wsadzili nas do furgonetki, jechaliśmy ponad 10 godzin. Wysadzili nas w areszcie śledczym w Briańsku. Z workami na głowach zaprowadzili do cel, sfotografowali. A rano wszystkich wsadzili do czystego cywilnego autobusu... Wtedy zrozumieliśmy, że jednak wiozą nas na wymianę.

Kiedy przekroczyliśmy granicę Białorusi, do autobusu weszli lokalni funkcjonariusze KGB. Poinformowali nas, dokąd jedziemy i co się dzieje. Dali nam paczki od Łukaszenki.

Była w nich żywność – ziemniaki, pomidory, ogórki... Czułam się obrzydliwie z powodu tej hipokryzji

A na ukraińskiej ziemi, kiedy okryto nas niebiesko-żółtymi flagami, ogarnęły mnie emocje – płakałam i cieszyłam się na przemian. Nie sądzę, żeby w moim życiu były tak emocjonalnie silne chwile. Szczęście to czuć każdą komórką swojego ciała, że w końcu jesteś w domu i na wolności. Niewola i wojna ustaliły pewne priorytety w mojej głowie.

Ta historia bardzo pomogła mi zrozumieć, że jeśli sami nie będziemy o siebie walczyć, nikt nie zrobi tego za nas.

Lekcja pokazowa dla Tatarów krymskich

Teraz dochodzę do siebie. Nie było mnie dwa lata, wiele rzeczy mnie ominęło. Z zawodu jestem marketingowcem, ale będę też zajmować się rzecznictwem cywilnym dla ludzi w niewoli.

Od lewej: była więźniarka Rosjan Ludmiła Husejnowa, Leni Umerowa i obrończyni praw człowieka Aleksandra Matwijczuk

Podczas pobytu w Lefortowie, kiedy wożono nas do sądu i na badania psychologiczno-psychiatryczne, dwukrotnie jechałam z cywilnymi Ukrainkami. Jedna z nich pochodziła z obwodu chersońskiego. Porwali ją z domu i zrobili z nią wszystko, co tylko mogli zrobić. Kiedyś zaprowadzili ją do dołu i powiedzieli, że zaraz ją zakopią i nikomu nie powiedzą, gdzie jest. Druga kobieta pochodziła z obwodu zaporoskiego. Oskarżyli ją o terroryzm i szpiegostwo, torturowali, bardzo pobili, złamali szczękę, wybili część zębów, przez długi czas nie udzielali jakiejkolwiek pomocy medycznej. Takich historii jest bardzo wiele.

Mnie, jako że jestem Tataranką krymską, w Lefortowie traktowali „specjalnie”. To była lekcja pokazowa dla wszystkich Tatarów krymskich. Zwłaszcza tych, którzy mają rodziny na Krymie.

Siedząc w areszcie śledczym myślałam o tym, że historia się powtarza. Moja babcia w 1944 roku, jako dziesięciolatka, została deportowana, straciła dwóch małych braci – zmarli na dyzenterię i głód w czasie wywózki. Na początku lat 90. babcia wróciła na półwysep i przez resztę życia mówiła mi i mojemu bratu, że to nasza ojczyzna. Mówiła, że nas, Tatarów krymskich, deportowano nielegalnie, oskarżając o zdradę – chociaż jej ojciec służył w Armii Czerwonej. I że mimo wszystko znaleźli w sobie siłę, by wrócić i odbudować nasz dom.

Dlatego teraz marzę o wolnym Krymie. O domu z winnicami w górach, nad morzem. Wierzę, że kiedyś tam wrócimy. Bo tam jest mój dom i tam została część mnie

Zdjęcia: archiwum prywatne

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
restauracja krym

Tylko w domu oddychasz pełną piersią

Oksana Szczyrba: – Urodzili się Państwo w Uzbekistanie, dokąd deportowano Wasze rodziny. Jak zapamiętaliście swoje dzieciństwo?

Ernest Sulejmanow: – Tak, urodziliśmy się w Uzbekistanie, ale Krym zawsze był obecny w naszym życiu – w rozmowach, wspomnieniach, codzienności. Dziadek na przykład często mówił: „A u nas, na Krymie, jeż miał inny kształt – nie taki jak tutaj”. Albo: „Arbuz na Krymie jest taki soczysty, że wystarczy go wziąć, a już pęka”.

Rodzice porównywali ze sobą wszystko – i zawsze na korzyść Krymu

Elmira Seit-Ametowa: – Od dzieciństwa wiedzieliśmy, że w Uzbekistanie nie jesteśmy „swoi”, że naszym domem jest Krym i że na pewno tam wrócimy. A kiedy w końcu wróciliśmy, nawet nie myśleliśmy o inflacji czy wygodach. Po prostu spakowaliśmy rzeczy, przyjechaliśmy i budowaliśmy wszystko od zera.

Powrót był trudny?

Elmira: – Bardzo. Na początku nie sprzedawano nam domów, nie wynajmowano mieszkań, nie pozwalano się zameldować. A bez zameldowania nie można znaleźć pracy ani zapisać dziecka do przedszkola.

Mówili nam: „Wracajcie do swojego Tatarstanu”

W Taszkencie mieliśmy mieszkanie w dobrej dzielnicy, niedaleko metra. Mama pracowała w ministerstwie, była świetnie wykształcona. Po przeprowadzce na Krym wszystko się zmieniło. Znaleźliśmy się na stepie, w wiosce z rozpadającymi się domkami, bez udogodnień. Łaźnia – raz na tydzień, na dodatek zawsze była kolejka. Mama, zawsze taka piękna, w szpilkach, nagle zaczęła pracować w ogrodzie w gumowych kaloszach. To był bolesny widok.

Ernest: – Dyskryminacja była wszędzie. Na przykład nie pozwolono mi studiować na wydziale historii. Powiedzieli: „Dla Tatarów krymskich nie ma miejsca”. Nie przyjęli mnie do milicji, nie przyjęli na studia językowe, na prawo też nie. Takie kierunki były dla nas zamknięte.

Nie żałowaliście?

Elmira: – Bywało różnie, ale mama mówiła: „Tutaj jest mi lepiej. Tutaj jestem w domu”. W Uzbekistanie pod koniec lat 80. i na początku lat 90. zaczęła się fala nacjonalizmu i szowinizmu. Zaczęto nam sugerować, że nie jesteśmy stąd. A tutaj, na Krymie – choć biednie, to wszystko jest twoje, jest rodzinnie, nikt nie ma prawa cię wygnać. Tylko w domu możesz oddychać swobodnie i pełną piersią.

Ernest: – Powrót na Krym nie był dla nas kwestią wyboru. Zawsze wiedzieliśmy, że za granicą jesteśmy tymczasowo, że kiedyś wrócimy do domu.

Nikt z nas nie pytał, czy będzie ciężko – po prostu wyjechaliśmy. To był odruch serca
Elmira Seit-Ametowa i Ernest Sulejmanow poznali się i zakochali w sobie na Krymie

Pielęgnujecie pamięć o deportacji, historii, kulturze?

Ernest: – Oczywiście, to nasz obowiązek. Nawet syna nazwaliśmy Dewlet Girej – na cześć jednego z krymskich chanów, który, nawiasem mówiąc, spalił Moskwę.

W 2014 roku był Pan aktywistą politycznym na Krymie, organizował wiece przeciwko rosyjskiemu pseudoreferendum. Kiedy Pan zrozumiał, że trzeba wyjechać?

Ernest: – Na początku nie wierzyłem, że to wszystko jest aż tak poważne. Ale potem w mieście pojawiły się plakaty z moim zdjęciem – z prośbą o powiadomienie policji, jeśli ktoś mnie zobaczy. Pewnego razu szedłem z dziennikarzami Al-Dżaziry, gdy nagle wokół zaczęli gromadzić się ci „przebrani” – agresywni, zorganizowani, prorosyjsko nastawieni. Rozpoznali mnie, poczułem, że niebezpieczeństwo jest realne. Poprosiłem więc dziennikarzy, by odprowadzili mnie do samochodu, i od razu odjechałem.

Zrozumiałem, że pozostanie na Krymie oznacza narażanie nie tylko siebie, ale i tych, którzy są wokół mnie

A jest coś, czego żałujecie? Czy można było jakoś zmienić bieg wydarzeń? Wiadomo przecież, że wróg długo i skrupulatnie przygotowywał się do zajęcia półwyspu.

Ernest: – Organizowałem wiece, mówiłem to, co uważałem za konieczne, nie milczałem. Być może jedynym, czego żałuję, jest to, że nie byłem wystarczająco aktywny. Teraz wydaje mi się, że mogłem zmobilizować więcej ludzi. Działałem wtedy w ramach swoich możliwości, ale być może należało działać bardziej zdecydowanie.

Elmira: – Mąż nie widział swoich rodziców od 2014 roku; zmarli na Krymie. Ja jeszcze zdążyłam zobaczyć mamę, ale też nie mogłam być przy niej w ostatniej chwili. Tato żyje, ma 86 lat. Kiedy choruje, uspokajam go stąd, ale zawsze czuję ból z powodu rozłąki.

Czy Pani ojciec opowiada, co się tam teraz dzieje?

Elmira: – Niedawno w nocy w pobliżu jego domu, niedaleko lotniska, była taka eksplozja, że sąsiedzi wybiegli na ulicę. Cieszyli się!

Ludzie tam cieszą się z każdego wybuchu, to ich nadzieja. Mówią: „Niech już nie dają nam światła ani wody – byleby tylko stąd odeszli”

Przynajmniej ich trochę potrollujemy

Dlaczego zdecydowaliście się przenieść właśnie do Warszawy?

Ernest: – Bo tutaj studiowaliśmy. Dostałem stypendium, pisałem o deportacji Tatarów krymskich. Żona też studiowała, w Akademii Sztuk Pięknych. Dobrze znaliśmy język polski, czuliśmy się tu pewnie. Kiedy syn podrósł, zdecydowaliśmy, że jeśli dostanie się na polską uczelnię, to przeprowadzimy się razem z nim. I tak się stało – w 2019 roku.

Z synem podczas remontu lokalu

Otworzyliście w Warszawie restaurację z kuchnią krymskotatarską – naprzeciwko ambasady Rosji i obok rosyjskiego centrum kultury. To wasz sposób na walkę? Skąd wziął się ten pomysł i jak go zrealizowaliście?

Elmira: – Zawsze lubiliśmy gotować, zwłaszcza dla przyjaciół. Często przychodzili do nas głodni, bo wiedzieli, że u nas można dobrze zjeść. Pewnego razu jeden z nich zapytał: „Dlaczego nie otworzycie własnej restauracji?”

Ernest: – Podczas kwarantanny zastanawiałem się, czym może się zająć obcokrajowiec w innym kraju. Postanowiłem spróbować otworzyć własną działalność. Zapisałem się do szkoły menedżerów gastronomii, ale po jej ukończeniu zdałem sobie sprawę, że wciąż brakuje mi wiedzy. Dlatego poszedłem do pracy do włoskiej pizzerii. A kiedy poczułem, że jestem gotowy, zaczęliśmy szukać lokalu na własną restaurację.

Gdy zobaczyłem to miejsce w pobliżu ambasady Rosji, zrozumiałem: albo otworzymy się tutaj, albo nigdzie

Z punktu widzenia biznesu ta lokalizacja nie jest najlepsza – nie ma parkingu, mały ruch. Dostrzegłem jednak możliwość pokazania światu, że Krym to nie Rosja, że Krym to ludzie i nie wszyscy zgadzają się z hasłem rosyjskiej propagandy: „Krym za Rosją”. Zdecydowaliśmy: nawet jeśli będziemy tu działać tylko kilka miesięcy, to już będzie jakiś gest. Jak mówi moja żona, przynajmniej ich trochę potrollujemy. Już samo to jest warte wysiłku.

Z jakimi trudnościami się mierzyliście?

Elmira: – Najtrudniej było zdać sobie sprawę z tego, jak ciężka jest praca w kuchni. Nigdy wcześniej nie pracowaliśmy w takim tempie. W pierwszych dniach było nas tylko troje: ja, mąż i pomocnik. W ciągu dnia zakupy, wieczorem kuchnia, w nocy przygotowania na następny dzień. Wyczerpujące.

Sami byliśmy kucharzami, kelnerami i sprzątaczami. Codziennie przychodzili do nas dwaj Polacy – byli naszymi pierwszymi stałymi klientami i bardzo na nich czekaliśmy. A potem przyszedł dziennikarz z lokalnej gazety...

Ernest: – I zaczęły napływać tłumy. Nie nadążaliśmy z uzupełnianiem zapasów produktów. Nie mieliśmy wtedy zbyt wielu dań – około dziesięciu podstawowych, ale każde trzeba było przygotować.

Elmira: – Pamiętam, sala była pełna, a ja mówię do Ernesta: „Wystarczy już, zamykaj drzwi!” A on: „Nie można”. Ja zaczynam histeryzować: „Nie dam rady!” A on: „Skoro otworzyliśmy, to musimy obsługiwać”. Z czasem się dostosowaliśmy.

Potrawy deportacji

Przy wejściu do Waszej restauracji zawsze wiszą flagi, zwłaszcza ukraińska. To sygnał dla wszystkich, że „Krym” jest ukraiński?

Ernest: – Tak. Wywieszamy je każdego ranka, a wieczorem zdejmujemy, bo boimy się, że mogliby ukraść. Jedna z flag zresztą kiedyś zniknęła.

Kiedy przed ambasadą stały kolejki Rosjan, naszą ukraińską flagę wywieszałam ze szczególną satysfakcją. To taki mój cichy protest

Jak pracownicy rosyjskiej ambasady na Was reagują? Wpadają, by coś zjeść?

Ernest: – 9 maja przyszła do nas grupa polskich emerytów ze wstążkami św. Jerzego, najwyraźniej byli po wizycie w ambasadzie Rosji. Zamówili kawę, czebureki... A kiedy przyszło do płacenia, włączyliśmy hymn Ukrainy. Bardzo szybko zapłacili i uciekli.

Elmira: – Pamiętam, jak przyszła grupa Rosjan. Zjedli i wyszli, nie płacąc. I jeszcze zaczepiali naszych kelnerów, zachowywali się obrzydliwie.

W czym Wasza restauracja jest wyjątkowa? Co serwujecie? Jaka atmosfera tu panuje?

Ernest: – Filozofię lokalu kształtuję ja. Elmira mnie wspiera, jest duszą restauracji. Bardzo ważne jest dla nas to, by ludzie znali i zapamiętali nasz lokal: to właśnie ta restauracja, ten ukraiński „Krym”, który stoi naprzeciwko rosyjskiej ambasady.

Wizytówką lokalu są cziboreki i jantyk – klasyka kuchni krymskotatarskiej. Serwujemy je z różnymi nadzieniami. Jednak nie ograniczamy się do nich, chcemy pokazać również autentyczną kuchnię. Na przykład aldama – danie podobne do lagmanu, ale typowo krymskotatarskie, już na Krymie zapomniane. My je przywróciliśmy. Bo potrawy, które obecnie serwuje się w tak zwanych tatarskich kawiarniach – płow, manty, lagman – to w rzeczywistości kuchnia uzbecka. Nazywamy je „potrawami deportacji”.

Władze komunistyczne zrobiły wszystko, by zniszczyć kulturę Tatarów krymskich, w tym kuchnię. Tymczasem nawet takie rzeczy jak czeburek mają nie tylko znaczenie gastronomiczne, ale także symboliczne. To część naszej tożsamości

Najbardziej interesują się tym oczywiście Ukraińcy. Bywali na Krymie, czują pewną nostalgię. Polacy czasami się dziwią, gdy słyszą, że manty nie są daniem kuchni krymskotatarskiej. Ale są zainteresowani, pytają, dowiadują się.

Niedawno dodaliśmy do menu szaszłyk z kurczakiem. Samo słowo „szaszłyk” ma krymskotatarskie pochodzenie – pochodzi od „szyszy”, czyli patyczka do mięsa.

Elmira: – Kiedy otwieraliśmy lokal, dużo eksperymentowaliśmy z przepisem na pachlawę. Uwielbialiśmy pachlawę, ale sami nigdy jej nie przygotowywaliśmy. Wypróbowaliśmy z dziesięć wariantówm i wszystko było nie tak: albo ciasto się rozpadało, albo było zbyt twarde. Aż w końcu opracowaliśmy własną recepturę.

Ernest: – Budujemy nie tylko biznes, budujemy dom. I chcemy, by każdy, kto do nas przychodzi, choć trochę poczuł atmosferę tego domu – krymskiego, ukraińskiego

Kto do Was przychodzi?

Ernest: – Około 40% to Ukraińcy, 40% to Polacy, a pozostałe 20% to goście z całego świata: anglojęzyczni, Francuzi, Niemcy, Turcy.

Wszyscy Wasi pracownicy to Tatarzy krymscy?

Elmira: – Teraz już nie, bo bardzo trudno ich znaleźć. Niektórzy wyjechali w głąb Europy, inni pracują zdalnie. Ale w 2022 roku pracowało u nas dwóch chłopaków z Krymu. Właśnie skończyli technikum budowlane i uciekli przed mobilizacją na Krymie, żeby nie walczyć przeciw swoim.

Jeden z nich zatrudnił się jako pomocnik kucharski. Pamiętam, jak wyszedł około dziesiątej wieczorem – z oczami czerwonymi jak pomidory. Myślałam, że następnego dnia nie przyjdzie, ale wrócił i pracował u nas ponad rok.

Gastronomiczna Ambasada Krymu

W restauracji wiszą obrazy członków Waszej rodziny – ojca, brata Elmiry. „Krym” to także galeria pamięci?

Elmira: – Tak. Od naszych bliskich zbieraliśmy obrazy, ceramikę – i wszystko to ozdabiało nasz dom na Krymie. Kiedy go straciliśmy, przywieźliśmy te rzeczy tutaj. Wypełniliśmy tę przestrzeń rzeczami, które są dla nas bardzo cenne.

Urządzacie w restauracji jakieś imprezy?

Ernest: – Tak. Chcemy, by nasza restauracja była nie tylko miejscem, w którym można zjeść, ale także przestrzenią kulturalno-gastronomiczną. Organizowaliśmy wieczory poetyckie, spotkania z przewodnikami, częstowaliśmy kawą, opowiadaliśmy o tradycjach krymskotatarskich. Zapraszaliśmy nawet komików stand-upowych, muzyków z Ukrainy, z Krymu.

Ludzie przychodzili, a my dzieliliśmy się z nimi naszą kulturą, historią, bólem

Jednak miejsca mamy tu mało, więc myślimy o większej przestrzeni, by stworzyć prawdziwą „Gastronomiczną Ambasadę Krymu”, miejsce mocy nie tylko dla Tatarów krymskich, ale dla wszystkich, którym Krym jest bliski, którzy tęsknią za domem.

Szukacie nowej siedziby?

Ernest: – Myślimy o tym. Ostatnio ulica, przy której znajduje się nasza restauracja, stała się jeszcze mniej przejezdna. Naprzeciwko zbudowano drogę, zniknęły przystanki, trudniej do nas trafić, a my jesteśmy całkowicie zależni od lokalizacji. Na dodatek właściciel lokalu podnosi czynsz.

Z drugiej strony, wraz przeprowadzką w inne miejsce stracimy część sensu swego istnienia. Nasza restauracja stała się sposobem na powiedzenie: „Krym jest ukraiński”, to miejsce ma znaczenie symboliczne.

Poza tym sami Ukraińcy nie wspierają nas już tak aktywnie jak kiedyś.

Przez dwa lata na powierzchni utrzymywał nas entuzjazm. Teraz potrzebujemy realnej pomocy
Jamala, sławna ukraińska piosenkarka (w środku), w warszawskim „Krymie”

Jakie uczucia budzi w Was teraz myśl o Krymie?

Ernest: – Mamy samochód na krymskich tablicach. Oczywiście moglibyśmy je już zmienić, ale dla nas to symbol. Bez względu na to, jak długo będziemy musieli czekać, wrócimy do domu właśnie tym samochodem. A kiedy już tam wrócimy, będziemy musieli wszystko budować od nowa. Jesteśmy gotowi.

Czym pachnie dla Was Krym? Za czym najbardziej tęsknicie?

Elmira: – Krym to zapach sosen, jałowca, morza. Chociaż nasze życie w Warszawie jest poukładane, brakuje nam tego, co było w domu – społeczności, tradycji, tych ważnych rytuałów: ślubów, narodzin, świąt. Ale najbardziej brakuje nam poczucia bycia w domu.

Czasami śnią mi się ludzie z przeszłości. Wtedy wydaje mi się, że nadal tam jesteśmy, że wszystko można cofnąć

Zdjęcia autorki i z prywatnego archiwum bohaterów

20
хв

„Krym”, czyli kawałek Ukrainy w Warszawie

Oksana Szczyrba
zvenislava szary dzwonek

W wieku 21 lat studiowała dziennikarstwo i marzyła o pomaganiu żołnierzom. Gdy wybuchła wielka wojna, musiała porzucić dziennikarstwo. Mając 23 lat Dzwienisława Sira – „Dzwinka” stanęła na czele działu ds. rannych w Służbie Patronackiej „Anioły”, która opiekuje się setkami rannych i byłych jeńców z Trzeciej Dywizji Szturmowej i z „Azowa”.

Pod jej kierownictwem pracuje 10 opiekunek medycznych, z których każda ma pod opieką do 150 rannych żołnierzy. Mówią o niej: „Ta, która biega przez całą dobę”. I że jest żołnierką o niezwykłej odpowiedzialności.

Wszyscy mężczyźni z rodziny „Dzwinki” są dziś na froncie. Jej mąż walczy w Trzeciej Szturmowej, a brat, który walczył „Azowstali” i przeszedł niewolę – od 2020 roku w „Azowie”.

Oto jej historia.

Każdy dzień, jak „dzień świstaka”

– Miesiąc przed inwazją we Lwowie z inicjatywy Sztabu Obrony Lwowa zaczęto organizować szkolenia dla ludności cywilnej – wspomina „Dzwinka”. – Uczyliśmy ludzi posługiwania się bronią i rozpoznawania materiałów wybuchowych. Do współpracy zaproszono też specjalistów z zakresu medycyny taktycznej, z służb ratowniczych, lekarzy z doświadczeniem bojowym, lekarzy pogotowia ratunkowego itp. Na szkolenia przyszło około 500 osób w różnym wieku. Później mężczyźni wyruszyli na wojnę, a kobiety zostały wolontariuszkami.

24 lutego zebraliśmy się i zaczęliśmy się zastanawiać, co robić. Mój mąż, który był już wtedy weteranem, chciał pojechać do Mariupola do brata, gdzie tamten służył. Ale nie zdążył, bo tego dnia do Lwowa przyjechał z Mariupola ostatni pociąg – i już tam nie wrócił. Brat mówi, że los ocalił mojego męża.

Następnego dnia wysłaliśmy wszystkich naszych chłopaków, by bronili stolicy

Od tego momentu wszystko jakby zlewało się w jeden dzień... Dla mnie ten 24 lutego trwał prawie dwa miesiące, każdy dzień był jak „dzień świstaka”.

Kiedy chłopcy wyjechali, wraz z dziewczynami zaczęłyśmy pracować jako wolontariuszki. Zaopatrywałyśmy nowo utworzoną jednostkę obrony terytorialnej „Azow” w amunicję i lekarstwa. Zajmowałyśmy się również kwaterowaniem rodzin żołnierzy „Azowa”, przyjeżdżających z terenów przyfrontowych i okupowanych. Ci ludzie przybywali bez rzeczy, z dziećmi i zwierzętami domowymi.

Właśnie wtedy poznałam Natalkę, która od 2014 roku pracowała z rodzinami żołnierzy w Służbie Patronackiej „Azow”. W tym czasie miała dużo pracy z rodzinami poległych, więc zaczęłam pomagać. Później zaproponowano mi wstąpienie do wojska – i tak w maju 2022 roku trafiłam do służby.

„Szczególnie dużo pracy pojawiło się po wielkiej wymianie jeńców we wrześniu 2022 roku”

Kanapki na Majdan

Kiedy wybuchła wielka wojna, robiłam magisterkę na wydziale dziennikarstwa we Lwowie. Byłam na szóstym roku studiów, ale ich nie ukończyłam. Zakończyłam semestr wiosenny, a jesienią miałam już tyle pracy, że musiałam pilnie wyjechać do Kijowa.

Od 18. roku życia chciałam wstąpić do wojska i pracować w służbie prasowej. Kiedy więc zaproponowano mi dołączenie do Służby Patronackiej „Anioły Azowa”, od razu się zgodziłam. W tamtym momencie nasza społeczność wolontariuszy już się niemal rozpadła. Niektóre dziewczyny wstąpiły do wojska, inne wyjechały do domów, do innych regionów.

Wszyscy moi pełnoletni krewni i przyjaciele – mężczyźni poszli służyć. W domu zostali tylko mama i młodsi bracia

Rodzina poparła moją decyzję o wstąpieniu do służby. Mój starszy o pięć lat brat już od kilku lat służył w „Azowie”. Rodzice wychowywali nas na patriotów, ja i młodszy brat byliśmy harcerzami. I właśnie w harcerstwie ukształtował się nasz światopogląd, znaleźliśmy odpowiedzi na pytania, których szuka się mając 13-14 lat. Zrozumieliśmy, że nie można stać z boku, gdy kraj nas potrzebuje.

Z bratową, bratem i mamą, 2023 r.

Kiedy rozpoczęła się Rewolucja Godności, miałam 13 lat. Na Majdanie we Lwowie stałam z flagą i codziennie przynosiłam herbatę i kanapki dla chłopaków, którzy nie wypuszczali „Berkutu” ze Lwowa do Kijowa. My, harcerki, czułyśmy wtedy, że jesteśmy w centrum historycznych wydarzeń.

Moja mama od dawna wiedziała, że prędzej czy później wkroczymy na ścieżkę walki o swoją tożsamość. Rozumiała też, jak otoczenie wpływa na nasze decyzje. Mój mąż, jak sądzę, ucieszył się, że nie zgłosiłam się do medyków bojowych. Opieka nad rannymi jest bezpieczniejsza.

Między pacjentem a lekarzem

Często postrzegają nas jako dziewczyny, które po prostu roznoszą w szpitalu skarpetki i owoce. Czasami pytają: „Co wy właściwie robicie?”. A my odpowiadamy: „W zasadzie wszystko”

W służbie patronackiej odpowiadam za opiekę nad rannymi – od momentu odniesienia przez nich obrażeń do powrotu na front albo przejścia do cywila. Jeśli to są ciężkie obrażenia, trzeba pomóc żołnierzowi na przykład w rehabilitacji, protezowaniu [proces przygotowujący osobę po amputacji do noszenia protezy – red.], a w razie potrzeby – w załatwieniu zwolnienia ze służby, emerytury i innych świadczeń. Na początku miałam pod opieką około 10 rannych, lecz z czasem ta liczba rosła.

Szczególnie dużo pracy pojawiło się po wielkiej wymianie jeńców we wrześniu 2022 roku. Zwolniono wtedy 120 żołnierzy „Azowa”. Po wyjściu z niewoli ludziom trudno przystosować się do życia. Wzięliśmy na siebie rolę pośredników między uwolnionymi a lekarzami. Organizowaliśmy ich rehabilitację fizyczną i psychologiczną.

„Na początku miałam pod opieką około 10 rannych, lecz z czasem ta liczba rosła”

W pracy kierujemy się określonym schematem. Gdy żołnierz zostaje ranny, wszystkie informacje o nim trafiają do służby medycznej. Następnie rozdzielam opiekę między dziewczyny: chłopak z amputacją kończyny trafia pod opiekę koleżanki, która współpracuje z ośrodkami protetycznymi, a ranny z urazem czaszkowo-mózgowym kierowany jest do osób, które mają doświadczenie w tej dziedzinie. Następnie dziewczyny poznają diagnozę każdego podopiecznego, dokumenty medyczne, dostają zdjęcia obrażeń i prognozy lekarzy. Jeśli pojawiają się komplikacje, do konsultacji możemy zaangażować innych specjalistów. W przypadku uznania kogoś za niezdolnego do służby wojskowej możemy nawet pomóc w znalezieniu dla niego posady na zapleczu.

Naszym zadaniem jest zorganizować wszystko tak, by ranni chłopcy nie łamali sobie głowy nad tym, co mają robić, gdzie się zwrócić

Jestem pod ogromnym wrażeniem niezłomności naszych żołnierzy. Nawet gdy jest im ciężko, wiedzą, co mają robić.

Czasami spotykamy się z obraźliwymi komentarzami pod naszym adresem. Nie dlatego, że ktoś jest na nas zły. Dlatego, że go boli. Kiedy masz ciężkie obrażenia i każdego dnia walczysz z bólem – o przywrócenie funkcji kończyn czy o to, żeby coś zjeść i nie zwymiotować – to człowiek ma prawo być zły i rozżalony. Ale kiedy robi mu się lżej, kontakt z nim się poprawia. Tyle że droga do wyzdrowienia może być długa.

Naszym zadaniem jest podtrzymywanie w ludziach wiary, że jeśli pójdą wybraną przez siebie drogą, wszystko się ułoży
W szpitalu z rannymi żołnierzami

Myślałam, że już nigdy nie będzie świtu

Zima 2022-2023 była najdłuższą i najtrudniejszą w całej wojnie. Mieliśmy bardzo wielu rannych z Bachmutu. Do tego doszły obawy o męża, który walczył na tym odcinku frontu, i niepokój o brata, który był w niewoli już ponad pół roku.

Nie mieliśmy z bratem żadnego kontaktu. Jeden jedyny raz, jeszcze przed opuszczeniem „Azowstali”, napisał, że kontaktu już nie będzie. Później zobaczyliśmy go na filmie jednego z wrogich serwisów. Informacji o nim było bardzo mało. Nie wiedzieliśmy, czy jest w Rosji, czy na okupowanych terytoriach. Jednak dobrze wiedzieliśmy, jak Rosjanie traktują żołnierzy „Azowa”, że ich torturują. W mojej głowie pojawiały się najstraszniejsze scenariusze. Myślałam, że już nigdy nie będzie świtu...

Na szczęście ciemność zniknęła. 6 maja 2023 roku brat wrócił z niewoli. Był wychudzony i wyczerpany, jego stan fizyczny był zły, ale stan moralny – niesamowity! Cieszył się, że wszyscy żyjemy, że wszystko u nas w porządku. I że Ukraina przetrwała i nadal walczy z wrogiem.

Bo w niewoli mówili im, że takiego kraju już nie ma. Po rehabilitacji wrócił w szeregi „Azowa”

Mój mąż też jest teraz na wojnie. Tęsknię za nim. W ciągu minionego roku widzieliśmy się chyba 3 czy 4 razy. To nie były urlopy, tylko krótkie spotkania. W tym roku widzieliśmy się raz.

Jednak odległość i wojna bardzo wzmocniły nasz związek. W chwilach rozpaczy zawsze znajdujemy dla siebie odpowiednie słowa i gesty. On zawsze mówi: „Skoro się kochamy, po co myśleć o tym, co będzie dalej?”. Czas pokazuje, że nasza miłość nie znika. Wręcz przeciwnie: staje się silniejsza. Znajdujemy nowe sposoby, by okazywać sobie uwagę, miłość i troskę. W tej rzeczywistości trudno nawet sobie przypomnieć, jak było wcześniej, kiedy widywaliśmy się codziennie i nie rozstawaliśmy się na dłużej niż kilka dni – przez całe pięć lat.

Z mężem

Potrzeby rosną, darowizny maleją

Często zdarza się, że lekarze i pielęgniarki kupują leki za własne pieniądze, bo żal im rannych. I nie chodzi tu o zwykłe leki, ale o drogie antybiotyki, których czasami nie ma w szpitalu. Czasami kupujemy rzeczy, które powinny być zapewnione przez szpital, na przykład środki przeciwbólowe dla oddziału oparzeń. Kiedy w brygadzie nie ma służby patronackiej, bliscy pacjenta nierzadko muszą wydać całą pensję na leczenie. To bolesna sytuacja. Uważam więc, że podejście do opieki medycznej nad żołnierzami należy zmienić na szczeblu państwowym. Wszystkie etapy leczenia i rehabilitacji fizycznej powinny być finansowane wyłącznie przez państwo.

Na szczęście mamy Fundusz Charytatywny, z którego kupujemy niezbędne leki, sprzęt ortopedyczny, wózki inwalidzkie, kule itp. Jest zasilany z darowizn donatorów i osób nieobojętnych. Wciąż zastanawiamy się, jak pozyskać środki, ponieważ zamykanie zbiórek staje się coraz trudniejsze. A potrzeby nie maleją – jest wielu rannych, ale mało darowizn. Nieustannie apeluję i przypominam: „Przekażcie choćby niewielką kwotę. To i tak ważna pomoc. Albo przynajmniej rozpowszechniajcie informacje o zbiórce”.

„Nie robię żadnych planów na przyszłość”

Inaczej nie przetrwałabym w tym świecie

Przez te ponad trzy lata wojny zniknęło wiele moich lęków, w szczególności strach przed odpowiedzialnością. Dzisiaj odpowiedzialność to dla mnie coś niezbędnego, a nie coś, czego staram się uniknąć. Wojna uczyniła mnie poważniejszą. Czasami brakuje mi tej lekkości, tej wesołej, zabawnej „Dzwinki”. Ale pewnie tak musi być. Stałam się też trochę silniejsza – inaczej nie przetrwałabym w tym świecie. Chociaż teraz raczej nie przetrwałabym w tamtym świecie, który minął.

Inspirację czerpię od mojej rodziny. Siłę dają mi dziewczyny, z którymi służę.

Nasza kobieca społeczność to najlepsze wsparcie i niesamowite zrozumienie

W resetowaniu się pomaga mi spacer na łonie natury – w lesie, parku albo gdzieś nad wodą. Uwielbiam czytać, a jazda samochodem to dla mnie medytacja. Oczywiście miałam trudne chwile, ale upadanie czy wątpienie oznacza zdrady swoich zasad. W takich momentach trzeba szukać czegoś, co cię wyciągnie, złapać się czegoś i wypłynąć.

Z siostrami

Nie przyzwyczajajcie się do wojny

Chciałbym, żeby świat wiedział, że od ponad trzech lat trwamy, że się trzymamy. Ale to, że trwamy, nie oznacza, że dla świata nie ma zagrożenia. Ukraińcy, nasi partnerzy i ludzie z zagranicy, którzy chcieliby nas wesprzeć, ale uznają, że być może to już nie ma znaczenia – nie powinni odpuszczać. Nadal jest mnóstwo pilnych potrzeb.

Dzisiejsza wojna kosztuje dziesiątki tysięcy istnień ludzkich. Znikają nasze miasta, które kiedyś tętniły życiem. Właśnie za taką ceną utrzymuje się wasz pokój i bezpieczeństwo

Ukraińcy nie powinni przyzwyczajać się do tej rzeczywistości. Nie powinni czekać na kolejne tragiczne wydarzenie, takie jak ostrzał rakietowy Krzywego Rogu, by przypomnieć sobie o tym, że trwa wojna. Śmierć dzieci nie może być przypomnieniem o trwającej wojnie. Nie może nim też być niszczenie budynków mieszkalnych w Kijowie. Każda wasza myśl, kiedy budzicie się rano i zasypiacie wieczorem, powinna dotyczyć tego, co możecie zrobić lub co już zrobiliście, by poprawić sytuację. Wszyscy muszą włączyć się do wojny już teraz.

Nawet jeśli nastąpi jakieś zawieszenie broni, uwierzcie mi: za 10 lat spotkamy się ponownie tutaj, w armii

Nie robię żadnych planów na przyszłość, chociaż bardzo chciałbym pojechać do babci w Karpaty i pobyć tam z miesiąc, jak kiedyś, podczas wakacji. Pobyć na łonie natury, w górach, biegać nad rzekę, zbierać wiśnie, paść owce i cieszyć się życiem. Marzę o tym, żebyśmy jak najszybciej wyparli wroga z naszej ziemi i żeby wszyscy nasi żołnierze wrócili żywi do domu. I żeby Ukraińcy zjednoczyli się i razem przywrócili to wszystko, co zostało tak okrutnie zniszczone i odebrane nam przez wroga.

Zdjęcia: archiwum prywatne

20
хв

Wojna oczyma „Dzwinki”: jak dziewczyna ze Lwowa ratuje rannych żołnierzy

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

„Krym”, czyli kawałek Ukrainy w Warszawie

Ексклюзив
20
хв

Mój Krym pachnie piołunem

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress