Aldona Hartwińska
Dziennikarka i autorka książek (m.in. "Szwecja. Gdzie wiking pije owsiane latte"). Dostarcza pomoc wojskowym na linię frontu. Wojnę po raz pierwszy na własne oczy zobaczyła w grudniu 2022 roku. Wtedy podjęła decyzję, że będzie wracać na front z pomocą jak najczęściej. Dziś mówią o niej чоткий тил, czyli solidne zaplecze. Żołnierze skutecznie walczą karabinami, a ona jest zapleczem z kamerą i aparatem, które czuje obowiązek mówienia głośno o tym, co się dzieje. Chce być dalej na miejscu - pomagać i pokazywać wojenną rzeczywistość - nie zawsze w czarnych i smutnych barwach.
Publikacje
Aldona Hartwińska: Funkcjonujesz w przestrzeni medialnej, głównie w mediach społecznościowych. Zgromadziłeś spore audytorium, ale nie zawsze są to ludzie Tobie przychylni. Krótka lektura komentarzy pod twoimi postami na “X” i można tam znaleźć nawet i groźby. Jak sobie z tym radzisz? Przede wszystkim, co odpowiadasz tym, którzy krzyczą „To nie jest nasza wojna, to nigdy nie dotrze do Polski, pomagaj polskim dzieciom!”.
Mateusz Wodziński „Exen”: Po pierwsze - nie odpowiadam, ignoruję. Ale jeśli rzeczywiście miałbym odpowiedzieć… Trochę w tym jest racji, że to nie jest nasza wojna, wojna Polski. Ale ja od samego początku podchodzę do tego tak, że żyję w konkretnym miejscu w Polsce, czyli na pograniczu. U nas jest inna sytuacja, niż w pozostałej części kraju, gdzie wojna rzeczywiście nie jest aż tak odczuwalna. Natomiast ja mam u siebie od ponad trzech lat kryzys migrancki. Jest pełno wojska, policji, służb wszelakich. Kiedy zaczęła się pełnoskalowa inwazja już wiedziałem, że jeśli wojna rozciągnie się na całe terytorium Ukrainy, czyli do naszej granicy, to także nasze miejsce nie będzie bezpieczne. Bo to, że do Warszawy ta wojna nie dotrze - było dla mnie jasne. Ale jasne jest też, że pojawiłaby się taka szara strefa, przygraniczny pas. Niebezpieczny i nieprzewidywalny.
Czyli myślisz, że jeśli Ukraina nie zatrzyma Rosji, to jej wojska pójdą dalej, na kraje bałtyckie? Zrobią sobie przejście do Królewca?
Nie wiem, jakby to się wszystko potoczyło, ale to nie musiałaby być wojna pełnowymiarowa. Żebyśmy lokalnie odczuli jej skutki, wystarczy, że dotrze do naszej granicy. A to byłyby jakieś prowokacje, a to by coś spadło za naszą granicą częściej, niż to się dzieje teraz. A to grupa rosyjskich żołnierzy “zabłądziłaby”, by źle znak przeczytali i pojechali w prawo do nas, a nie w lewo tam, gdzie chcieli.
Właśnie dlatego zacząłem pomagać Ukraińcom. Wszystko zaczęło się w czerwcu 2022 roku.
Zrobiłem to trochę w podziękowaniu za to, że udało im się wybronić stolicę i odepchnąć Rosjan, i tę wojnę 1500 kilometrów od nas
Gdy zaczęła się okupacja obwodu kijowskiego, nie wiadomo było, co będzie dalej. Czy zajmą Kijów i pójdą na zachód? Im wojna jest dalej od naszych granic, tym my jesteśmy bezpieczniejsi.
Pierwszy samochód zawiozłeś do Kijowa. Dlaczego jeździsz coraz dalej i dalej?
Im więcej ukraińskich żołnierzy poznawałem, im więcej samochodów im zawoziłem, tym sprawniej się poruszałem po Ukrainie. Ale to nie było tak, że zawiozłem auto do Kijowa, a już na następnym wyjeździe byłem w Bachmucie. Przesuwaliśmy się powoli, kawałek po kawałku dalej. Do Bachmutu pojechaliśmy w styczniu 2023 roku. No i tam, rzeczywiście, zobaczyłem prawdziwą wojnę na żywo.
Co to znaczy?
Tam był może… kilometr do Rosjan? Było bardzo głośno i bardzo niebezpiecznie.
Ale to był pierwszy raz, kiedy usłyszałeś artylerię?
Nie, słyszałem wcześniej. Ale nie tak blisko, nie tak, że spadało wszędzie i co kilka sekund.
W każdym swoim poście w mediach społecznościowych podkreślasz, że teraz się już nie cofniesz, że będziesz pomagać dopóki ostatni Rosjanin nie opuści okupowanych przez nich terytoriów. Miałeś kiedykolwiek moment zwątpienia: po co ja to robię?
Ciągle zadaję sobie to pytanie. Dlatego jestem tu może setny raz i żyję. Mówi się, że są dwie „szkoły” pomagania. Można pomagać z głową, jak my. Czasem faktycznie podjeżdżamy dosyć blisko linii frontu, bo trzeba. Ale można umówić się pięć, dziesięć kilometrów dalej. Można pomagać dużo bardziej bezpiecznie i nie ryzykować.
Byłeś w prawdziwym niebezpieczeństwie?
Kilka razy. I takich sytuacji przybywa. Kiedyś była artyleria lub po prostu człowiek miał pecha. Raczej nikt bezpośrednio w ciebie nie celował, ale jak spadło gdzieś blisko, można było dostać odłamkiem. Teraz jest już zupełnie inaczej. Jeśli auto porusza się bliżej linii frontu, to Rosjanie na nie polują.
Mówisz o dronach kamikadze?
Artyleria dalej jest zagrożeniem, bo dalej strzelają z GRAD-ów czy moździerzy. Ale trzeba mieć naprawdę pecha, żeby im się udało trafić w ciebie, szczególnie jak przemieszczasz się samochodem. A z dronami jest tak, że wystarczy, że operator takiego drona, który ma pogląd w kamerce na żywo cię wypatrzy, od razu zaczyna się polowanie.
Polował na ciebie dron?
Tak, raz. To było jakieś trzy miesiące temu. Byliśmy na drodze między Toreckiem a Nju-Jorkiem. Wszystko, jak widzisz, skończyło się szczęśliwie, bo siedzę przed tobą, ale ta sytuacja uświadomiła mi, że to już jest zupełnie inna wojna niż ta sprzed roku. Doszliśmy do takiego momentu, że bezpieczniej jest siedzieć na pozycjach, w okopach, niż z nich wyjechać poza strefę działań wojennych. Wcześniej mogliśmy wjechać do Bachmutu i znaleźć się w odległości kilometra od Rosjan. W tej chwili sama droga w kierunku frontu, w dość sporej odległości od linii, jest już bardzo niebezpieczna.
My wolontariusze też kiedyś umieliśmy się poruszać w miarę bezpiecznie, by zminimalizować zagrożenie z artylerii.
A teraz jeśli namierzy cię, to ciężko przed nim uciec.
Wojna się zmieniła. Wojna dronów, wojna technologiczna, informacyjna. Ale jak zmienił się Exen? Kim jest teraz, po tych trzech latach pełnoskalowej inwazji?
Mimo obciążenia psychicznego i fizycznego wciąż się dobrze czuję blisko frontu. W takim sensie, że strach choć ciągle jest ze mną, nie paraliżuje mnie.
Albo dajesz sobie z nim radę, albo to po prostu nie jest dla ciebie i rezygnujesz. Ja nie zrezygnowałem i nie zamierzam.
Czyli strach wciąż jest, nie zniknął?
No, pewnie, że jest. Tym bardziej, jeśli jedziemy w cztery czy pięć osób to dochodzi jeszcze strach o innych, za których jestem odpowiedzialny. Często są to też ludzie, którzy są pierwszy albo drugi raz w tak niebezpiecznym miejscu. Oni nie do końca rozumieją sytuację. Ja też nie wiem, jak się zachowają, gdy znajdą się w bezpośrednim zagrożeniu. Ale to nie strach, jaki odczuwają żołnierze: non stop, dzień w dzień gdzieś na pozycji kilkadziesiąt metrów od wroga. Tego nie mogę sobie nawet wyobrazić. Nas strach dopada na chwilę, w momencie, w którym podjeżdżamy, żeby zostawić auto. Potem wracamy w bezpieczne miejsce, możemy odreagować. A żołnierze tkwią w tym, nie wiedząc nawet jak długo jeszcze.
Ale oni się też do tego strachu trochę przyzwyczaili.
Do wszystkiego się można przyzwyczaić, ale strach nie znika. Niedawno poszła w mediach informacja, że Rosjanie weszli do Kupiańska. Ja tam byłem, w mieście, dosłownie półtora tygodnia wcześniej. A tam? Mnóstwo ludzi. Sklepiki pootwierane, stragany działają, życie się toczy. Tam zostali starsi ludzie, niedołężni, którzy na pewno nigdzie się nie ruszą. Może nie mają dokąd, może nie chcą być dla nikogo ciężarem. Będą siedzieć w piwnicach.
Dla ukraińskiego wojska cywile w takim miejscu to problem, utrudniają działania, uniemożliwiają użycie takiej siły, jaka byłaby potrzebna w danym momencie. Rosjanie w ogóle z cywilami się nie liczą, po prostu zabijają ich.
A Ukraińcom zależy na obywatelach. Wiele razy słyszałem historie o tym, że trwały walki w mieście i nagle z piwnicy wychodzi cywil, i żołnierze wstrzymują ogień, bo gość sobie po prostu stał na ulicy
A Rosjanie takiego dylematu nie mają, po prostu nie przerywają ognia. Ja sam na własne oczy widziałem cywili w takich miejscach, w jakich ich dawno nie powinno być. To jest najlepszy dowód na to, że człowiek może przyzwyczaić się do wszystkiego. Bo jeśli oni przywykli do takiego życia, że siedzą non stop w piwnicach, gdzie spadają ciągle rakiety…
Przekroczyłeś już okrągłą liczbę: 280 samochodów, dostarczonych dla ukraińskiej armii. Teraz cel to 300. Kiedy wiozłeś swój prywatny samochód Kijowa myślałeś, że to mogłoby się tak rozwinąć, że w Polakach jest taka siła, że będą wspierać Cię na tak ogromną skalę?
Nie. Planowałem zawieźć swoje pierwsze auto, Grand Vitarę. Jednocześnie założyłem zrzutkę na kwotę stu tysięcy złotych. Pomyślałem sobie, że jeżeli pokażę, że dowiozłem swoje auto, to może ktoś będzie chciał wesprzeć zakup trzech kolejnych. Na początku to szło bardzo powoli. Był czas wakacji, na pozycje bojowe w niektórych przypadkach można było dojechać normalnie osobówką. Ale kiedy przyszła jesień i deszcze, zrobiło się mega błoto, to na frontowe drogi wjechały pick-upy. One robiły absolutnie wszystko: woziły żołnierzy na pozycje, ewakuowano na nich rannych, nawet z nich strzelano. Wtedy też każdy w Polsce zobaczył, że tam są naprawdę trudne warunki i te samochody są po prostu potrzebne. Dzięki temu, że woziłem te samochody już czwarty miesiąc to zdobyłem zaufanie.
Akcja rozrosła się do takich rozmiarów, że ty sam w tej chwili mało co innego ogarniasz, poza samochodami. Z czego żyjesz?
Na początku jeszcze pomagałem i pracowałem. Ale teraz nie ma już czasu na normalną pracę. Z pół roku temu przyszedł z pomocą Patronite. Od tamtego czasu moimi pracodawcami są ludzie, którzy wpłacają tam pieniądze.
Wierzyłeś, że tak się to potoczy? Że aż tylu Polaków będzie chciało cię wesprzeć?
No, aż tylu - nie. Wyszło nieźle, cieszę się. Dlatego możemy dalej jeździć i pomagać.
Jak od środka wygląda wasza praca? Ile samochodów kupujecie ze zbiórki?
Zbiórka jest jedna i ta sama, od samego początku, od czerwca 2022 roku i ona trwa. Ludzie wpłacają pieniądze, a ja za nie kupuję auta. Jeśli uzbiera się na tyle duża kwota, że mamy gotowe dwa czy trzy auta, to zawozimy je na front. Staramy się wszystko na bieżąco dokumentować w trakcie podróży - ludzie lubią wiedzieć, co się dzieje z ich pieniędzmi. Więc mamy metodę: ile uda się uzbierać kasy, tyle będzie samochodów. Bo jest też druga droga: przyjmować „zamówienia”, czyli zgadzać się na pomoc konkretnej jednostce, a potem szukać odpowiedniej kwoty. I to jest najlepsza droga do tego, by się po prostu zaorać. Bo kolejka jest długa, zapotrzebowania nigdy nie zabraknie. Dlatego ja staram się nikomu nic nie obiecywać, a o samochodzie mówić wtedy, kiedy ono już fizycznie jest.
Ty też starasz się bardzo różnicować tą pomoc, by trafiała do różnych jednostek na Donbasie, Zaporożu, Sumszczyźnie czy Chersoniu. Tych jednostek, którym przekazałeś auta jest bardzo dużo. Choć masz swoich ulubieńców, czego nie ukryjesz np. Trzecią Brygadę Szturmową. Jak oceniasz, komu jest bardziej potrzebny samochód?
Trudno powiedzieć. Trzecia Brygada Szturmowa to po prostu bezpieczny wybór. Z nimi mam pewność, że auto będzie wykorzystane do tego, do czego my je przygotowaliśmy i że będzie używane na froncie. Bo to jest porządna, profesjonalna brygada. Jest ogromna i potrzebują dużo aut.
Czyli dla ciebie najważniejsze jest to, żeby mieć pewność, że żona dowódcy nie będzie jeździła tych samochodem po Lwowie, bo takie przypadki niestety nie raz widzieliśmy. Bo to się zdarza, nie tylko w Ukrainie. Wojna do świetna okazja, by się dorobić, a niektórzy cynicznie do wykorzystują.
Są takie sytuacje, można by o tym długo rozmawiać. Ale my już wypracowaliśmy optymalną strategię. Dobrze wiemy, komu przekazujemy auta, później mamy kontakt z obdarowanymi, chwalą się zdjęciami czy filmikami. Czasem proszą o jakieś części do tych samochodów.
Choć my staramy się, żeby przywozić najlepsze i najdroższe auta, żeby nie stały w warsztatach.
Mówiłeś nie raz, że będziesz na froncie dopóki będzie tam choć jeden Rosjanin. Czyli do kiedy? Kiedy to się wszystko skończy?
Ja już dawno przestałem zadawać to pytanie, bo tutaj nikt na pewno nie wie, kiedy to się skończy. To się ciągnie już tak długo, że zadawanie tego pytania nie ma sensu.
Ale, tak, ja będę tutaj do końca. Do tego momentu, aż przestanę być potrzebny
One muszą pracować, nie stać w warsztatach – mówi Mateusz Wodziński „Exen”, który od początku pełnoskalowej wojny zawiózł na front 280 samochodów kupionych za pieniądze zebrane wśród Polek i Polaków
Luty 2023
Vova i Katja czekają na nas na pozostałościach przystanku autobusowego. Dostrzegam ich z daleka, bo miasto po tej stronie rzeki jest jeszcze wymarłe i to jedyne żywe dusze w pobliżu. Starsza pani w niebieskiej kurtce nerwowo przebiera nogami. Mężczyzna, ubrany na czarno, wlepia wzrok w nasz nadjeżdżający samochód ze spokojną miną. Może mieć nieco ponad czterdzieści lat, ale zmęczenie na twarzy i zmarszczki dodają mu powagi.
Wiedzą o nas tylko tyle, że jesteśmy wolontariuszami z Polski. Decydują się przyjąć nas na noc, bo podróżowanie po zmroku tymi rejonami jest niebezpieczne. Choć miasto jest już wyzwolone spod rosyjskiej okupacji, to wciąż zdarzają się tu ataki rakietowe. Dziwi mnie, że ktoś chce przyjąć zupełnie obcych ludzi do siebie do domu, ale zmrok zapada tak szybko, że jestem w stanie niemal wyczuć ogarniającą nas ciemność.
Atak zombie?
Izium. To właśnie stąd pochodzą obrazy masowych grobów w lesie, odkrytych po wyzwoleniu miasta. W jednym z nich znaleziono czterysta pięćdziesiąt bezimiennych ciał, zasypanych ziemią, pod którą próbowano ukryć bestialstwo. Obrazy tak bliskie zdjęciom z naszych podręczników do historii. Większość z pomordowanych zmarła gwałtowną śmiercią, a część z nich nosiła ślady po torturach i egzekucji - liny zaciśnięte na szyi, ręce skrępowane za plecami, okaleczone genitalia. My umiemy to dobrze nazwać po imieniu: zbrodnia wojenna. Trudno sobie wyobrazić, że obok miejsca takiej tragedii, kiedy jeszcze trwają ekshumacje, a okolica jest zaminowana i pełna niebezpiecznych odłamków po wybuchach bomb, zaczyna wracać życie. Do zniszczonego miasta, podziurkowanego jak sito, wracają zmęczeni tułaczką mieszkańcy, którzy mogą już tylko wrócić, bo iść dalej nie mają dokąd.
Za dnia udało mi się zobaczyć główną arterię miasta. Spacer centrum Izium zmusza mnie do myśli, że jestem na jakimś planie filmowym, w otoczeniu doskonale przygotowanej scenografii. Film postapokaliptyczny, może atak zombie, przed którymi uciekli mieszkańcy. Sklepowe szyldy, pozrywane, skrzypią na wietrze, dyndając w tę i z powrotem. Wokół rozbite na pół budynki, wypalone okna jak wyłupione z oczodołów oczy, świecące pustką. Na centralnym placu stoi kawiarenka, a dokładniej jej szkielet - okrągły stelaż bez szyb i drzwi, z zerwanym dachem. Przy tym, co mogło być wcześniej wejściem do kawiarenki, stoi podziurkowana lodówka z lodami “Chreszczatyk”. Na przeciwległej ścianie musiała być kuchenka, a może grill. Na ziemi - dywan z potłuczonego szkła.
Nie ma wokół mnie budynku, który nie nosiłby śladów eksplozji. Wszędzie te małe, czarne dziurki po odłamkach, jak jakaś uciążliwa wysypka, której nie można ukryć
Do moich uszu docierają krzyki. Ale nie ból, czy przerażenia. Raczej zaciętej rywalizacji. Idę w kierunku głosów, a moim oczom ukazuje się potężny budynek szkoły. Dwa skrzydła i front z eleganckim portalem, układają się w literę “U”, tworząc dziedziniec. Pewnie tu odbywały się rozpoczęcia i zakończenia roku szkolnego, apele i świętowanie ważnych wydarzeń. Dziś szkoła, jak wszystkie inne budynki, jest podziurkowana jak sito, świeci czerwoną cegłą spod białej, odrapanej farny, a dach kompletnie spalony. Chcę wejść do środka, ale przez dziury w okiennicach dostrzegam boisko. Ośmiu chłopców gra w piłkę nożną. Pośród ruin i ciszy tego miasta-widma, krzyczą do siebie, mam wrażenie, że chyba się do siebie nawet uśmiechają.
Dożywanie, nie życie
Zapada ciemna noc. Z przygaszonymi światłami turlamy się samochodem po dziurawej, piaszczystej drodze, śladem za naszymi gospodarzami, którzy prowadzą nas do dzisiejszego schronienia. Do Katii i Wowy dołączyła jeszcze sąsiadka i jej córka, choć w świetle przytłumionych reflektorów widzę tylko ich nogi.
Dom Katii ma zabite deskami okna, spod których dociera do moich oczu delikatna smuga jarzeniówki. Kiedy wysiadamy proszą nas, żebyśmy nie rozpalali więcej świateł. Tutaj, gdzie jesteśmy, lepiej nie zdradzać swojej obecności. Nad samym Izium często latają rosyjskie drony, a po tej stronie rzeki do wroga jest jeszcze bliżej. Wokół jest pusto i głucho, słychać jedynie szczekanie psów. Większość mieszkańców wyjechała stąd do Charkowa, Lwowa czy Polski. Ci, którzy zostali i przetrwali okupację, raczej dożywają, niż żyją. Sama okupacja trwała pół roku, wówczas w mieście przebywało piętnaście tysięcy osób.
Wspinamy się po kamiennych schodach do przedsionka. Czuję zapach wilgoci, zastałego i stęchłego powietrza, starych mebli. Zapach, jaki przypomina mi drewnianą chatę dziadka w Beskidzie Sądeckim. Zapach wsi, trochę też i biedy, który nie jest mi obcy. Czuć, że życie tutaj jakby zamarło, zatrzymało się. W przedsionku stoi maleńka, stara lodówka i metalowy zlew z wiadrem pod spodem, do którego zlatuje woda. Katja stawia czajnik na maleńkiej kuchence z podwójnym palnikiem i zaprasza nas do środka. W saloniku stoi rozkładana kanapa, a za nią dywan na ścianie. Stoją też regały z książkami i porcelaną. Mnóstwo zdjęć - na kilku z nich widzę ładną, młodą dziewczynę i uśmiechniętego chłopczyka. Pustka w tym domu teraz wybrzmiewa znacznie mocniej.
- Ludzie znikali. Nie wiadomo gdzie. Czasem ich zabierali, czasem po prostu znikali. Wojskowych oni od razu rozstrzeliwali - opowiada Wowa - Ale najbardziej poszkodowane były młode dziewczyny. To je teraz wykopują w tym lesie. Pobite i zgwałcone
Niektórzy ludzie, w dzień wkroczenia Rosjan do miasta, schodzili do piwnic i tam siedzieli miesiącami. Niektórzy okupanci wchodzili do domów, wyrzucali mieszkańców, i po prostu zaczynali sobie tam mieszkać. Ale nie przychodzili do każdego domostwa. Wybierali sobie raczej te piętrowe, ładne, bardziej luksusowe, z których można było też coś ukraść. A wynosili wszystko - telewizory, mikrofalówki, pralki. Kiedy rosyjscy wojskowi podchodzą pod dom Katii, pijani i z bronią, jej córka najpierw przerzuca przez okno synka, potem wyskakuje sama. Przebiegają podwórko za domem i przeskakują przez płot. Udaje im się zabrać z niemal ostatnim transportem, którym ewakuują się uciekinierzy, i wyjeżdżają z miasta. Są bezpieczni. Ale wtedy Katia widzi ich po raz ostatni. Zostały jedynie zdjęcia na regałach, oparte o porcelanowe filiżanki.
Tu żyją ludzie, dzieci
Na rozmowach zastaje nas głęboka noc, a zmęczenie zaczyna nakrywać nas falami. Dostajemy jeszcze herbatę i kanapki. Sprawdzamy balistykę - hełmy, kamizelki kuloodporne. Kontrolujemy zawartość osobistych apteczek. Kiedy gaśnie światło, ja długo nie mogę zasnąć. Leżę w swoim śpiworze i myślę tylko o tym, że rano ruszamy w kierunku Bachmutu. Patrzę w sufit i wtedy po raz pierwszy pomyślę: po co ja to w ogóle robię? Ale motywacja przychodzi o poranku.
Chwilę po wschodzie słońca pod dom Katii przychodzi Wowa. Wie, że za chwilę wyjeżdżamy, ale uważa, że powinniśmy przejść się razem z nim. Żadne opowieści nie zastąpią tego, co można zobaczyć na własne oczy. Dopiero w dziennym świetle widzę, że ślady okupacji są nawet na ulicy Katii - ostrzelany i doszczętnie spalony samochód stoi na skraju drogi. Niemal każde ogrodzenie, każda brama jest podziurkowana odłamkami.
Na drzwiach wejściowych napisy:
Tu żyją ludzie.
Tu są dzieci.
Ludzie, dzieci.
Idziemy przez tę część miasta, która pod okupacją była kompletnie odcięta od świata. Izium podzielone jest na dwie połówki przez rzekę. Jedyny most ukraińskie wojsko wysadza od razu, kiedy rosyjskie wojska przełamują linię obrony. Wiedzą, że odcinają jedyną drogę ucieczki, ale zdają sobie sprawę, że w ten sposób kupią więcej czasu przed idącymi już w tę stronę hordami rosyjskich wojsk. Wtedy Rosjanie rozstawiają na polach baterie rakiet i zaczynają bestialsko ostrzeliwać miasto, rujnując całe centrum, budynki mieszkalne, szkoły i szpital. Stoję nad wykopaną, głęboką dziurą w ziemi, gdzie leżą spalone szczątki ciężarówki. Na niej rozstawiono system Grad, który niejednokrotnie nakrywał cywilne bloki, mordując dziesiątki istnień. Takich dziur na polu, na którym stoimy, naliczyłam około pięciu. Stawiam każdy krok ostrożnie, po ścieżce, którą wcześniej przeszedł Wowa. Spod śniegu przeraźliwie wyzierają odłamki, fragmenty mundurów, wojskowy ekwipunek. Dostrzegam, że wszędzie dookoła powiewają czerwone taśmy, przyczepiane do wbitych w ziemię prętów.
- Tu nie wchodźcie, wszędzie są miny - mówi Wowa i wskazuje palcem na las w oddali. - A tam, pięćset, może sześćset metrów stąd znaleziono zakopane ciała tych, których zabili podczas okupacji. Głównie kobiet. Trzymajcie się blisko mnie i nie schodźcie z drogi
W miejscu takim jak to jest bardzo prosta zasada: jeśli czegoś nie zostawiłeś sam, lepiej tego nie podnoś. Najlepiej w ogóle niczego nie dotykać i nie schodzić z udeptanej ścieżki, a jeśli to możliwe, trzeba trzymać się asfaltu. Również w momencie załatwiania fizjologicznych potrzeb. Rosjanie, wycofując się z Izium, rozrzucają wszędzie przeciwpiechotne miny. Ale można sobie zrobić krzywdę nieuważnie stawiając nogę na ostre jak nóż fragmenty rakiet, które rozerwały się na kawałki.
Na niektórych bramach widzę napisy: nie wchodzić, miny. Wowa zatrzymuje się przed jednym z budynków. W miejscu, w którym prawdopodobnie były drzwi wejściowe jest wielka dziura i kupa gruzu dookoła. Właściciele domu wrócili tu chwilę po wyzwoleniu miasta. W ich mieszkaniu żyli okupanci, a kiedy je opuszczali, zostawili na klamce zapalnik od bomby. Kiedy sąsiadka nacisnęła klamkę - bomba eksplodowała. Takich niespodzianek było wiele - we włącznikach światła, pośród dziecięcych zabawek, w szufladach. Wowa opowiada o tym, jak ranili sukę, która miała małe szczeniaki. Ranili ją tak, by nie zabić, więc ona wyła. Długo i głośno, aż ktoś nie przyszedł jej pomóc. Kiedy mężczyzna podniósł ją w górę, okazało się, że bomba była schowana w psim posłaniu. Zginęli na miejscu - suka, szczeniaki i człowiek, który chciał jej pomóc.
Czerwony rzemyk z krzyżykiem na szczęście
Idziemy może kilometr, a moim oczom ukazuje się pobojowisko - spalone czołgi stoją pomiędzy zrujnowanymi domami. Wszędzie leżą odłamki, szkło, wraki samochodów. W gruzowisku, po eksplozji bojowego wozu pancernego, dostrzegamy zakrwawiony rosyjski mundur. Tu musiała być toczona główna bitwa o Izium. Wojennych “fantów” jest znacznie więcej: zimowe rękawiczki, hełm z potężnym wgnieceniem, zapakowany rzeczami plecak. Jest zima, wszystko skute lodem i zasypane śniegiem, a ja mam wrażenie, że czuję w powietrzu krew. Duch przeszłości nie zniknie stąd nigdy, nawet, jeśli uprzątną te upiorne wraki.
Kiedy wsiadamy do samochodu, Katja zawiązuje mi na ręku czerwony rzemyk z krzyżykiem. Chce, żeby przyniósł mi szczęście i żebym o niej zawsze pamiętała. Tego dnia ruszamy w kierunku Bachmutu. Jeszcze tego nie wiem, ale do Katii będę wracać wielokrotnie. Czasem po to, by ją tylko na chwilę przytulić.
***
Półtora miesiąca po naszym wyjeździe dostaję wiadomość od Katii. “Wowa nie żyje. Poległ pod Bachmutem”.
Książka wydana przez Patronite Publishing, do kupienia na patronite-sklep.pl
Wokół jest pusto i głucho, słychać jedynie szczekanie psów. Większość mieszkańców wyjechała stąd do Charkowa, Lwowa czy Polski. Fragment książki „Ani kroku w tył, za nami tylko śmierć”
Aldona Hartwińska: Dlaczego tam jesteś. Czemu wyjechałaś ze spokojnej Polski na wojnę?
"Gypsy": Przed wojną miałam stabilną pracę w banku, zajmowałam się śledztwami finansowymi. W Ukrainie byłam dwukrotnie, ale turystycznie i nie zapuszczałam się w głąb kraju. Byłam we Lwowie, skąd pojechałam autostopem do Rumunii. Kiedy pojechałam do Ukrainy po raz drugi, już własnym samochodem, podróżowałam południową częścią kraju do Mołdawii. Nigdy nie było w moich planach, by zostać tu dłużej. I nigdy nie sądziłam, że wrócę do Ukrainy jako żołnierka.
Kiedy zaczęła się inwazja, pojechałam na przejście graniczne w Medyce i przez kilka miesięcy byłam tam wolontariuszką. Pod wpływem tych wszystkich ludzi, tych wszystkich historii, postanowiłam ruszyć na wschód. W okolicach wakacji pojechałam do Charkowa. Miałam tam zostać na dwa tygodnie, lecz zostałam na sześć. Rozwoziłam pomoc humanitarną potrzebującym i wojsku. Zajmowałam się też ewakuacją ludności cywilnej z terenów okupowanych.
Masz na myśli tereny, na których były już rosyjskie wojska?
Tak, tereny okupowane. To było jakoś w wakacje 2022 roku. Przez jakiś czas w każdy poniedziałek otwierano korytarze humanitarne. My podjeżdżaliśmy vanami na samo nabrzeże rzeki, do tak zwanej szarej strefy, czyli ziemi, na ziemie, na które nie zapuszczali się już nawet ukraińscy żołnierze. Tam był most, „szlak do życia”, jak na niego mówili ukraińscy wolontariusze. Jedna połowa mostu była rosyjska, druga ukraińska. Ci ludzie – z bagażami, dziećmi na rękach, z psami – przechodzili przez most pieszo, a my ich mogliśmy przechwytywać już po stronie ukraińskiej, gdzie powiewała niebiesko-żółta flaga. Pakowaliśmy ich do samochodów i wywoziliśmy w bezpieczne miejsce, gdzie czekał transport do kolejnych miejsc, do innych miast, w których były ich rodziny. Bywało, że robiłam sześć takich kursów jednego dnia. Normalnie do tego vana wchodzi dziewięć osób, ja brałam po siedemnaście. I każda z tych osób miała jeden nieduży bagaż.
Po tych sześciu tygodniach zjawiłaś się w Polsce.
Po powrocie wcale nie planowałam znowu jechać do Ukrainy. Ale przez to, że byłam w kraju tak długo nieobecna, musiałam przejść w pracy przez tak zwany „restart systemu”: zmiana haseł, loginów, kart. Trochę to trwało – i przez ten czas ciągle myślałam o ludziach, którzy zostali w Ukrainie, o tym, jak mogłabym jeszcze pomóc. Pewnego dnia rozmawiałam z kolegą, który służył w ukraińskim wojsku. Powiedziałam mu, że rozważam rzucenie wszystkiego i wyjazd do Ukrainy na stałe, że chciałabym tam znaleźć pracę i być wolontariuszką w weekendy i w każdy wolny dzień. „Zaczekaj chwilę, zaraz do ciebie oddzwonię” – rzekł. Kiedy zadzwonił znowu, powiedział, że opowiedział o wszystkim dowódcy, a ten stwierdził, że moja pomoc się bardzo by przydała ich jednostce. Wiedzieli, że ja wjadę wszędzie, że mam dobry kontakt z wolontariuszami i potrafię wiele rzeczy załatwić, zorganizować. Zaproponowali mi pracę, żebym to wszystko robiła dla ich grupy – nie dla całego batalionu, ale dla ich oddziału. Długo się nie zastanawiałam. Wyjechałam do Ukrainy, poszłam do sztabu i podpisałam kontrakt. Tak znalazłam się w wojsku.
Ale nie trafiłaś tam jako zwykły żołnierz? Na początku nie miałaś misji bojowych?
Na samym początku, po wstąpieniu do wojska, zajmowałam się logistyką, kontaktami z wolontariuszami, organizowałam rzeczy dla mojego oddziału. Niedługo później trafiłam do innego batalionu, lecz miałam tam zajmować się tym samym: opiekować się swoim oddziałem i zapewniać mu wszystko, co na dany moment potrzebne. Mieszkałam z żołnierzami w przyfrontowej wiosce, więc byłam ze wszystkim na bieżąco. Jednak szybko zaczęłam się zajmować absolutnie wszystkim, poczynając od dokumentów czy kontraktów (pomagałam rekrutom przechodzić przez proces podpisywania kontraktu, a nawet zrywania go).
Dowódca obdarzał mnie coraz większym zaufaniem, aż w końcu uczynił ze mnie swego rodzaju asystentkę. Cedował na mnie różne mniej ważne zadania, by móc skoncentrować się na rzeczach ważniejszych, jak np. planowanie misji. Często zdarzało się, że dowoziłam chłopaków do punktów odbioru, zabierałam ich z tych punktów, bywało też, że pracowałam medevacu [ewakuacja medyczna – red.]. Na co dzień pilnowałam, by moja grupa szła na zadanie bojowe przygotowana: by mieli naładowane radia czy dodatkowe baterie do noktowizji.
Ale później przerzucili nas pod Bachmut i mój oddział przestał istnieć.
Straciliście wszystkich?
Nie, choć na jednej z misji zginął mój kolega. Nasz dowódca kompanii nie chciał, byśmy dalej siedzieli w Bachmucie, chciał nam tego wszystkiego oszczędzić, bo tam była rzeź. Wszędzie były rozczłonkowane ciała, nasi chłopcy wręcz po tych ciałach chodzili, wiele ich było i nie miał ich kto ich zbierać – albo to po prostu było zbyt niebezpieczne. Dowódca próbował za wszelką cenę rozwiązać naszą grupę: oprócz mnie i jednego kolegi, całej reszcie nakazano rozwiązać kontrakty. Chcieli się nas pozbyć, ale w dobrej wierze. Dowódca nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za to, że wyśle ludzi na śmierć.
Rzucił przed nas worek na zwłoki i powiedział, że jeśli chcemy zostać w Bachmucie, to mamy do tego worka teraz wejść, bo tylko tak stamtąd wrócimy
Po tym wszystkim nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale wiedziałam na pewno, że nie chcę siedzieć w sztabie i zajmować się rzeczami, które oni chcieli mi zlecać. Miałam poczucie, że muszę być bardziej pożyteczna, że chcę robić coś serio. Wiedziałam, że nie puszczą mnie na szturmy, bo nie byłam do tego przygotowana – chociaż bardzo dużo ćwiczyłam, brałam udział prawie we wszystkich szkoleniach. Można powiedzieć, że w tej grupie przeszłam przeszkolenie wojskowe od podstaw w bardzo skróconym czasie, więc jakieś pojęcie miałam. Tyle że na pewno za małe, by iść z grupą do szturmu. Zaczęłam myśleć, co w tej chwili jest najbardziej potrzebne na froncie... Operator drona!
W ciągu tego krótkiego czasu, kiedy byłam uziemiona w sztabie, znalazłam kurs operatora drona, odbywał się w innym mieście. Poszłam do sztabu, powiedziałam, że znalazłam sobie taki kurs i bardzo proszę o przygotowanie mi dokumentów, bym mogła zrobić to szkolenie. Zgodzili się. Pojechałam, zrobiłam, wróciłam i… nie miałam już swojej grupy. Ale dali mi szansę – przydzielili mnie do oddziału droniarzy. Usłyszałam, że jeśli się sprawdzę i zostanę zaakceptowana, to będę mogła zostać z nimi na stałe. Zaczęłam z nimi latać, trenować, uczyć się. I zostałam. Myślę, że przez całą tę moją drogę sporo pomogło mi to, że w miarę szybko zaczęłam sprawnie komunikować się po ukraińsku.
Pamiętasz swoje pierwsze zadanie bojowe?
Pracowałam na różnych odcinkach frontu, głównie w okolicach Kupiańska i Bachmutu. Na Donbasie spędziłam półtora roku, w okolicach Kupiańska rok. Moja pierwsza misja bojowa była właśnie tam; pamiętam, że była spokojna. Kiedy zaczynałam pracować jako pilot drona, wojna dronów nie wyglądała jeszcze tak jak obecnie. W pewnym sensie to były dopiero początki, bo nie było tylu anten, pilotom nie zagłuszano sygnału z każdej strony i nie było tylu dronów kamikadze. Na pewno było łatwiej. Dziś wszystkim jest ciężej, pilotom dronów też. Technologia poszła do przodu, pojawia się coraz nowszy sprzęt, a Rosjanie używają innych częstotliwości, przez co coraz łatwiej zagłuszają sygnał. My musimy za tym wszystkim nadążać, musimy też cały czas nabywać nowy sprzęt, uczyć się nowych rzeczy. Na pierwszej misji dowódca wskazał nam miejsce, w które zrzucaliśmy ładunki wybuchowe. Siedzieliśmy w okopie, wszystko spokojnie sobie przygotowaliśmy, nie było żadnych problemów.
A później?
Im dłużej pracujemy w tym samym miejscu, tym więcej Rosjanie o nim wiedzą. Na trzeciej czy czwartej misji w pobliżu pozycji bojowych padł nam samochód. Nie mogliśmy go odpalić, musieliśmy go więc tam zostawić, a nas trzeba było ewakuować. Podczas kolejnej misji naszą pozycję Rosjanie zasypali pociskami. Najpierw był jeden wybuch, daleko. Potem drugi – już bliżej. Trzeci pocisk eksplodował przy naszym okopie i fala uderzeniowa nasypała nam ziemię na głowy. To był w sumie pierwszy raz, kiedy miałam bezpośrednie zetknięcie z artylerią. Nikt z nas nie spanikował, mimo że te pociski spadały coraz bliżej. Jakoś udało nam się wydostać.
Kiedy wróciliśmy, wszyscy już wiedzieli, co się stało.
Przyjechał dowódca batalionu. Powiedział mi, że właśnie dlatego nie chciał puszczać mnie na misje bojowe. Oni bardzo chronią kobiety, starają się je trzymać na tyłach. Boją się o nas
A ja byłam wtedy chyba jedyną kobietą, która jeździła na pozycje bojowe. Dowódca zasugerował mi, że może już dość tego, może powinnam wrócić do spraw administracyjnych. Odpowiedziałam, że przecież jesteśmy zespołem, więc nie może być tak, że oni idą, a ja nie.
Jak się żyje na co dzień w męskim świecie? Bycie kobietą na wojnie jest trudne? Jak to wygląda w kontekście np. „spraw kobiecych”?
Na wojnie wszystkie granice się zacierają. Tak do siebie przywykliśmy, że płeć nie ma już dla nas znaczenia, wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi. Czasem mieszkamy w jednym pokoju w pięć czy nawet sześć osób. Każde z nas ma swoje rozkładane łóżko, pod łóżkiem cały swój dobytek – prywatne rzeczy, jakiś sprzęt – i tak mieszkamy wszyscy „na kupie”. Na początku zawsze jest tak, że faceci chcą mnie absolutnie we wszystkim wyręczać, a to coś przenieść, a to jakoś pomóc. A ja od razu wyznaczam granicę: to, że jestem kobietą, nie znaczy, że jestem inwalidką. Mam dwie ręce i dwie nogi, więc nie trzeba mi we wszystkim pomagać. Bo kto później będzie za mnie nosił rzeczy na pozycjach? Tam każdy musi sobie radzić sam, ja też.
Im dłużej jesteśmy w grupie, tym mniej zwraca się uwagę na płeć. A przez to, że jesteśmy ciągle razem, widzimy się non stop, mężczyźni zrozumieli, że miewam „te dni”. Czasami one wypadają w momencie, kiedy jestem na misji. Może trudno sobie wyobrazić zmianę tampona w okopie podczas ostrzału, ale bywa i tak. Gdybym nie była tak blisko z tymi ludźmi, byłoby mi ciężko. I kiedy jest taki moment, że muszę zadbać o tego rodzaju higienę intymną, ale nie mogę wyjść z okopu, to im mówię prosto z mostu: „Muszę iść zmienić tampon”. Bywa i tak, że na pozycjach siedzimy długo i pojawia się potrzeba umycia się. Wiadomo: tam nie ma prysznica. Ale chcę chociaż skorzystać z mokrych chusteczek, zmienić bieliznę. Wtedy nie ma śmiechów, żartów, nie ma żenującej atmosfery. Odwracają się i robię swoje. Ja się generalnie bardzo szybko adaptuję, nie wiem, czy inne kobiety też tak mają.
Dla mnie ta swoboda i komfort są bardzo ważne i cieszę się, że w mojej grupie te „kobiece sprawy” to zupełnie naturalna rzecz, która nikogo nie emocjonuje
W armii jest coraz więcej kobiet, także na pierwszej linii frontu – są czołgistkami, snajperkami. Co myślisz o kobiecej mobilizacji, o której coraz częściej mówi się w Ukrainie?
Trzeba zaznaczyć, że mobilizacja jest przymusowa. Uważam, że mężczyzna nie będzie dobrym żołnierzem, jeśli jest do czegoś przymuszany. Myślę, że jeśli kobieta sama się zgłosi do wojska i będzie chciała iść na pozycje bojowe, to będzie to z korzyścią dla armii, gdy zastąpi kogoś, kto tam być nie chce. Nie ma co się oszukiwać: my, kobiety, jesteśmy nieco słabsze fizycznie. Jednak to nie znaczy, że siły fizycznej nie można wytrenować. W ogóle rola kobiety na przestrzeni wieków zmieniła się. Nie jesteśmy już tylko żonami i gosposiami. Są kobiety, które chciałby służyć w wojsku. Tym bardziej powinny mieć równe prawa.
Kobieta ma trochę trudniej na tej wojnie. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie dyskryminowana, ale dlatego, że w pewnym sensie otacza nas patriarchat. Będąc kobietą, muszę ciągle udowadniać, że jestem w czymś dobra. Bo nawet jeśli jestem w lataniu na tym samym poziomie co facet albo nawet lepsza, to zawsze muszę pokazać, co umiem. A mam wrażenie, że kiedy facet deklaruje, że jest w czymś dobry, to mu po prostu wierzą. Co do żołnierskich umiejętności kobiet – jest niedowierzanie, taki dystans. On nie wynika z dyskryminacji, tylko z tego, że mężczyźni wciąż nie przywykli do obecności kobiet na wojnie.
Nigdy nic przykrego mnie nie spotkało ze strony kolegów żołnierzy, ale mam wrażenie, że na zadaniach bojowych zawsze musiałam pokazać się z najlepszej strony i udowodnić swoją wartość jako żołnierza
Bo to wciąż jest jeszcze trochę taki męski świat.
Wracając do pytania o mobilizację kobiet: Ukraina jest w stanie wojny. Uważam (ale to moja subiektywna opinia), że kobieca pomoc, kobiece wsparcie nie byłoby niczym gorszym od męskiego. A jeśli chodzi o argument, że kobiety powinny skupić się na rodzeniu następnych pokoleń – to skomplikowana sprawa. Wiadomo: mężczyzna dziecka nie urodzi. Jednak to nie znaczy, że kobieta nie może służyć, zajść w ciążę – i wtedy wziąć urlop. Wojsko nie przekreśla możliwości macierzyństwa, chociaż może opcje są nieco ograniczone. Ale to nie jest niemożliwe, bo żołnierki rodzą dzieci na tej wojnie. Ja się nawet trochę śmieję z tego, że przymusowa mobilizacja może wyjść demografii Ukrainy na dobre, bo kobiety, by uniknąć służby albo uchronić przed nią swoich mężczyzn, zaczną rodzić dzieci (w końcu mężczyzna, który ma trójkę dzieci, może być zwolniony ze służby). Myślę jednak, że zdecydowana większość kobiet nie chciałaby iść na wojnę. Tyle że to nie zmienia faktu, że powinniśmy odejść od stereotypowego myślenia.
Walczy ramię w ramię z ukraińskimi żołnierzami, ale unika mediów i chroni swoją tożsamość. W tym, zdawałoby się, całkowicie męskim świecie jest kobietą, a na dodatek obcokrajowcem. – Na wojnie wszystkie granice się zacierają. My tak do siebie przywykliśmy, że płeć nie ma znaczenia. Po prostu wszyscy jesteśmy ludźmi – mówi „Gypsy”, Polka służąca w Siłach Zbrojnych Ukrainy
Czarny van podskakuje na wybojach. Polna droga zaczyna schodzić stromo w dół, a sprzęt muzyczny w bagażniku buja się we wszystkie strony. GPS dawno zgubił drogę, więc kierowca jedzie „na czuja”.
– Dobra, złapałem trochę zasięgu, weź się zatrzymaj!– krzyczy Dmytro z przedniego fotela pasażera. Odwraca się do nas: – Chwilka przerwy!
Wysiadamy w szczerym polu, do moich uszu dociera cykanie koników polnych, a szum ciepłego, jesiennego wiatru przyjemnie otula. Za mną z vana wyskakuje Witalij Kyryczenko, wokalista rockowego zespołu Numer 482. W ręku ma maleńką mandolinę.
– Witamy państwa na dzisiejszym występie! – wykrzykuje i robi ukłon, a potem szeroko się do mnie uśmiecha: – Publika dziś trochę inna niż zwykle.
Witalij wskazuje palcem na pole, na którym pasą się krowy. Niektóre przyglądają się nam z zaciekawieniem. Witalij zaczyna delikatnie szarpać za struny i nucić coś pod nosem. Jest dobrą duszą zespołu, zawsze z uśmiechem, zawsze z naładowanymi na maksa bateriami. Jeszcze niedawno w sieci można było zobaczyć jego zdjęcia z okopów wokół Bachmutu, zmarzniętego i umorusanego w błocie. Służył tam ramię w ramię z żołnierzami 59. Samodzielnej Brygady Piechoty imienia Jakuba Handziuka. Dziś mówi, że gdyby nie poszedł wtedy walczyć, odebrałoby mu to głos jako artyście. Bo i oczym miałby później opowiadać? Jak mógłby mówić o wojnie, gdyby jej nie dotknął, nie przeżył? Ale przekonali go, że sztuka jest tym, co buduje tożsamość narodową przyszłych pokoleń, i artyści muszą żyć, muszą leczyć muzyką i sztuką tych, którym na froncie jest trudno. A potem Witalij z powrotem zamienił karabin na gitarę – i teraz służy w Desancie Kulturowym.
Terapia sztuką
Desant Kulturowy to projekt niezwykły. Łączy artystów, którzy w poprzednim życiu byli muzykami, aktorami, reżyserami, a nawet lalkarzami. Pracowali na scenie w pięknych kostiumach, które dziś zamienili na mundury w barwach multicam. Szlak bojowy niektórych z nich, jak Witalija, wiódł przez najgorętsze odcinki frontu.
Dmytro Romanczuk jest diabelsko zdolnym bandurzystą. Kiedy zaczęła się inwazja, od razu dołączył do ochotniczego batalionu broniącego Kijowa. Gdy go pytam o szczegóły, mówi jedynie: „było ciężko” – a jego wzrok ucieka w drugą stronę.
Ale kiedy rozmowa schodzi na bandurę, jego ciemne oczy zaczynają błyszczeć i prostuje się na krześle, gotowy do opowieści. Bo dla Dmytra ukraińska dusza ma dźwięk bandury
– Bandura jest integralną częścią tradycji pieśni epickiej, wyjątkowego zjawiska wędrownych śpiewaków, muzyków, kobziarzy, bandurzystów, liryków, bez których trudno sobie wyobrazić naszą kulturę i przestrzeń historyczną poprzednich pokoleń– mówi z przekonaniem. – To jest sedno, te rzeczy ukształtowały naszą naszą duchową integralność, nasze przekonania. To właśnie te rzeczy dają odpowiedź na pytanie, kim jest Ukrainiec.
Na podwórzu przed domem powoli gromadzą się żołnierze. Siadają na długich ławkach, jak uczniowie przed apelem. Na ich twarzach widzę zmęczenie i kompletny brak zainteresowania tym, co ma się za chwilę wydarzyć. Jakby ktoś kazał im tam usiąść za karę. Mężczyzn jest może ze trzydziestu. To jedna ze szturmowych brygad, które zasłużyły się bojach na wielu odcinkach frontu – często tych najgorętszych. Po ciężkich bojach w okopach trudno im się odnaleźć, a tym bardziej czekać na jakieś występy. Komu to niby potrzebne?
Do swojego magicznego koncertu Dmytro przygotowuje się w ciszy. Znajduję go w sadzie, pomiędzy drzewami, gdzie w samotności, cichutko stroi bandurę. Przez chwilę obserwuję z oddali, jak w skupieniu skrupulatnie sprawdza każdą ze strun. A są ich dziesiątki, nie jestem w stanie nawet policzyć. W zależności od typu bandury, liczba strun różni się. Niektóre instrumenty mają dwadzieścia, inne ponad sześćdziesiąt. Sam wygląd bandury imponuje, budzi respekt i zadumę. Dlatego kiedy Dmytro staje na przeciwko tej nietypowej publiki, natychmiast zapada milczenie.
– Czy jest tu ktoś, kto nigdy nie słyszał bandury? – Dmytro rozgląda się po widowni. W górę nieśmiało unosi się kilka rąk, a on zaczyna swoje magiczne przedstawienie.
Jest w tym instrumencie coś wyjątkowego,pozaziemskiego. Kojące dźwięki dumki granej kilka kilometrów od miejsca, w którym ci dzielni wojownicy walczą o niepodległość – to przeżycie zostaje w tobie na zawsze. Obserwuję, jak twarze żołnierzy łagodnieją. Niektórzy wyciągają telefony i zaczynają nagrywać, inni skrywają twarze w dłoniach, jakby zawstydzeni, że tak łatwo poddali się tej przedziwnej terapii. Viva l’arte!
Wciąż jesteśmy ludźmi
W swoim poprzednim życiu Dmytro Melniczuk był nauczycielem aktorstwa, a także reżyserem teatralnym w Teatrze Dramatycznym w Kołomyi. Dziś jest głównodowodzącym kramatorskiego „oddziału” Desantu Kulturowego. Odpowiada za to, by artyści bezpiecznie i na czas dotarli na występ, zresztą na każdym wydarzeniu jest też swego rodzaju wodzirejem. Głęboko wierzy, że to, co robią, ma sens.
– Sztuka leczy, a bez sztuki nie byłoby niczego –twierdzi. – W tym, co my robimy, muzyka ma znaczenie terapeutyczne. Piękna muzyka tworzy wibracje w organizmie, w środku, w duszy. To jak medytacja, która człowiekowi pomaga. Tak jak sztuka wizualna. Gdy człowiek obserwuje jakieś piękne obrazy, może wrócić do pięknych wydarzeń iwspomnień. Naszym zadaniem jest przypomnienie tym dzielnym ludziom, za co walczymy. To nie są puste słowa czy zwykłe piosenki. My budzimy w żołnierzach różne wspomnienia, np. z dzieciństwa, przywołujemy te najdroższe. Pośród tego brudu, który wojna na nich naniosła, wyciągamy to wszystko z piwnicy ich świadomości.
Przypominamy im, kim jestem Ja. Przywracamy im świadomość, że wciąż jesteśmy i pozostaniemy LUDŹMI
Zdaniem Melniczuka najważniejszym zadaniem Desantu Kulturowego jest dbanie o zdrowie psychiczne żołnierzy. Bo wojna pokazała, że nie byliśmy na to wszystko psychicznie gotowi. Choć na froncie żołnierze radzą sobie świetnie, walczą zacięcie i dzielnie, poprawiając swoje umiejętności z każdym tygodniem, to na poziomie psychicznym jest bardzo ciężko. Brakuje motywacji, morale słabnie, czas spędzony w okopach dłuży się tak bardzo, że ludzie często zapominają, po co tam w ogóle są. Wojna to najgorsza rzecz, jaka mogła spotkać ludzkość. Naraża na niebezpieczeństwo i skrajne emocje, po których trudno wrócić do równowagi. Podczas występów przed wojskowymi Dmytro zauważył, że ludzie ci wracają z wojny nie tylko z ranami na ciele, ale też z ranami duszy, ze zrujnowaną psychiką. A występów jest niemało.
– Jest ciężko: cztery, pięć, a nawet sześć występów dziennie – przyznaje Dmytro. – Ale my dobrze rozumiemy, że żołnierzom to jest bardziej potrzebne niż nam wypoczynek. Nie mamy prawa okazać słabości, zmęczenia. Wiemy, że tam ludzie są zmęczeni jeszcze bardziej od nas, że na froncie jeszcze ciężej pracują. Na dodatek prawie wszyscy w Desancie Kulturowym mamy doświadczeniasceniczne sprzed wojny; ja sam w teatrze spędziłem trzydzieści lat. Napięcie, stres przed występem, pęd i nieprzespane noce – my jesteśmy przyzwyczajeni do życia w zmęczeniu. A nasi żołnierze są dla nas najważniejsi.
Służba w Desancie Kulturowym nie ma nic wspólnego z gwiazdorskim życiem, choć gwiazdy często do „desantowców” dołączają. Niemal od początku istnienia projektu pojawiają się wśród nichsławy, które na kilka dni porzucają życie w mieście, by przyjechać do przyfrontowych wiosek. Regularnie pojawiają się między innymi Alyona Alyona, Chrystyna Sołowij, Skofka czy Vivienne Mort. Przyjeżdżają, choć bywa niebezpiecznie. Dmytro wspomina, jak kiedyś w pogoń za ich czarnym vanem puścił się rosyjski dron kamikadze. Kilka dni przed naszą rozmową bardzo blisko miejsca, w którym występowaliśmy, spadła kierowana bomba lotnicza FAB.
Muzyka na wojnie
Sztuka i muzyka towarzyszą żołnierzom, odkąd ludzie toczą wojny. Wielu znanych muzyków brało udział w działaniach zbrojnych jako żołnierze, inni, występując, dbali o morale walczących. Bo muzykazbawiennie wpływa na zdrowie psychiczne i emocjonalne, na przykład redukując stres i lęk. Słuchanie spokojnej muzyki, zwłaszcza klasycznej, może wpłynąć na obniżenie poziomu kortyzolu, nazywanego hormonem stresu. Muzyka może pomóc w tworzeniu chwilowego poczucia bezpieczeństwa i normalności pośrodku chaosu wojennego, co pozwala na chwilę odpocząć. A to ma bezpośrednie przełożenie na morale.
Jak wspomniał Dmytro, znane i lubiane piosenki mogą przypominać żołnierzom o domu, rodzinie i przyjaciołach, wzmacniając ich poczucie celu i motywację do dalszej walki. Z kolei pieśni patriotyczne czy piosenki wojskowe wzmacniają poczucie jedności i tożsamości narodowej, przypominając, po co i za co walczymy.
Muzyka jest też doskonałym narzędziem pomagającym w regulacji emocji, a nawet w terapii poważnych traum, jak zespół stresu pourazowego. Regularne słuchanie muzyki może łagodzić jego objawy, jak flashbacki, koszmary senne czy nadpobudliwość.
Na podwórzu przed domem powoli gromadzą się żołnierze. Siadają na długich ławkach, jak uczniowie przed apelem. Na ich twarzach widzę zmęczenie i kompletny brak zainteresowania tym, co ma się za chwilę wydarzyć. Jakby ktoś kazał im tam usiąść za karę. Występ muzyczny? A komu to niby potrzebne?
Droga do maleńkiej wioski, w której swoją bazę ma Maks, ukraiński żołnierz jednej ze zmechanizowanych brygad, jest podziurawiona jak sito. Jazda slalomem niewiele pomaga, bo jam w asfalcie jest tak dużo, że koła co rusz z wielkim hukiem wpadają w którąś z nich.
Za każdym razem mam wrażenie, że zostawiamy w tych dziurach kolejne fragmenty samochodu. Ale nie możemy zwolnić. Musimy jechać szybko, przemknąć tymi wąskimi dróżkami niezauważalnie.
Po wyjechaniu z pozycji bojowych żołnierze mają czas na odpoczynek. Łapią oddech w domach we wsiach położonych wzdłuż linii frontu. Jednak bardzo często te domy są w zasięgu rosyjskiej artylerii. Codziennie słychać też spadające tutaj FAB-y, stare bomby lotnicze wyposażone w skrzydła, które Rosjanie zrzucają z samolotów. Mają ich tak dużo, że bywały dni, kiedy wzdłuż całej linii frontu, zrzucali bomb nawet pięćset dziennie. Wiedzą, że w przyfrontowych miejscowościach są żołnierze, więc ostrzeliwują je bez przerwy. Dlatego pędzimy po dziurawej drodze, by nie zwracać na siebie uwagi rosyjskich dronów, które obserwują teren i szukają celów. A celem są nie tylko wojskowe transporty, ale też wolontariusze, wiozący pomoc lub ludzie próbujący ewakuować cywili z miejsc zagrożonych rosyjską okupacją.
Metalowy szerszeń
Podjeżdżamy pod dom z białej cegły, ukryty za niebieskim, blaszanym płotem. Samochód stawiamy pod drzewem, żeby nie był na widoku. Patrzę na ekran telefonu i widzę, że jestem poza siecią. Tu nie ma zasięgu, a z Maksem rozmawiałam ponad godzinę temu. Wie, że byliśmy w drodze, ale nie wpadłam na to, by odezwać się też chwilę przed przyjazdem. Mogłam się domyślić, że na miejscu nie będę miała jak zadzwonić. Siedzimy chwilę w samochodzie, licząc na to, że żołnierze zobaczą nas przez okno. Na ulicy jest cicho i głucho, jedynie w oddali słychać dudnienie i buczenie - to artyleria. Po dłuższej chwili decydujemy się wysiąść.
Z bagażnika samochodu wyciągamy stację zasilania i skrzynię narzędzi, którą przywiozłam dla Maksa. Bez takiej stacji życie i walka na froncie są praktycznie niemożliwe. Wyjazd na pozycje bojowe oznacza brak prądu przez kilka dni, chyba że mamy generator. Jednak ten jest dość głośny i nie w każdym miejscu można go używać - szczególnie jeśli jednostka stacjonuje blisko pozycji przeciwnika. Dźwięk generatora może zdradzić miejsce, w którym się ukrywa, a to naraża na ostrzał. Dlatego żołnierze starają się być cicho.
Taka stacja to gigantyczny powerbank, który jest w stanie zasilić wszystkie potrzebne urządzenia, podładować telefony, laptopy, baterie do dronów. Teraz żołnierze proszą wolontariuszy najczęściej właśnie o stacje zasilania
Słyszę trzask drzwi - ktoś idzie w naszym kierunku. Furtka przeraźliwie skrzypi, kiedy Maks wychodzi na ulicę. Szeroki uśmiech rozświetla mu twarz. Nagle moje ucho wychwytuje gdzieś w oddali niepokojący szmer, tłumiony przez dmący wiatr. To taki dźwięk, który kojarzy się z amerykańskimi horrorami, kiedy wiesz, że główny bohater jest w niebezpieczeństwie. Maks puszcza się biegiem w naszym kierunku.
- Szybko, w krzaki! - krzyczy i szarpie mnie za kaptur.
Maks to potężny mężczyzna, swoją masą przewyższa mnie trzykrotnie. Nie chce zrobić mi krzywdy, ale szarpie za kurtkę tak mocno, że padam na ziemię, jak długa. Słyszę krzyk: "Efpiwiszka!"
Chwilę zajmuje mi zrozumienie, co się dzieje. W naszą stronę leci dron FPV - first-person view. Gdzieś w oddali ktoś nim steruje za pomocą kamery z podglądem na żywo… i szuka nas.
Mogli nas zobaczyć, kiedy kluczyliśmy pomiędzy dziurami w asfalcie. Mogli dostrzeć dopiero teraz, kiedy parkowaliśmy pod drzewem samochód.
Wiedzą, że tu jesteśmy. Z oddali leci wściekły metalowy szerszeń, dron-kamikadze albo taki, który zrzuca "cukierki", jak mówią żołnierze. Ale w tych cukierkach nie ma nic przyjemnego. To ładunki wybuchowe, które po zetknięciu z ziemią rozrywają wszystko wokół na kawałki. Przemieszczają się dość szybko, więc nie mamy czasu. Ruszamy pędem w kierunku wąskiego pasa drzew i krzaków po drugiej stronie ulicy. Wpadamy pomiędzy drzewa, łamiąc gałęzie. Padamy na ziemię, kładąc się niemal jedno na drugim, i milkniemy. Adrenalina wystrzeliła tak mocno, że cała głowa pulsuje, a bicie swojego serca czuję w skroniach. Nasłuchujemy. Teraz słychać go o wiele wyraźniej. Śmigiełka z powodu ciężaru drona kręcą się z trudem, a ten zniża się coraz niżej i niżej. Jest tuż nad naszymi głowami. Zatacza krąg, później drugi.
Maks szeptem klnie pod nosem, a ja zamykam oczy, jakby to miało sprawić, że będę niewidzialna. Wygląda na to, że zdążyliśmy, bo nas nie dostrzegł. Dźwięk staje się coraz cichszy, kiedy dron ociężale podnosi się coraz wyżej. Odlatuje.
Jak poluje dron
Leżę jak sparaliżowana, nie mogę się ani ruszyć, ani tym bardziej podnieść. Maks wybucha śmiechem. Znowu się udało.
- Poczekajmy jeszcze kilka minut, bo on może wrócić. A potem szybciutko do domu. Wypijemy kawę.
Absurdalna rzeczywistość przyfrontowa, w której można przywyknąć, że ktoś chciał cię zabić, a ty później, jak gdyby nigdy nic, idziesz wypić kawkę. Ale przywyknąć trzeba, bo inaczej można zwariować
Rozglądam się dookoła i widzę, że karton ze stacją ładowania, którą przywieźliśmy, leży brudny na środku drogi. Uciekając po prostu odrzuciliśmy go. Wstajemy, otrzepujemy kurtki z piachu i szybkim krokiem idziemy w kierunku domu.
Realia blisko linii frontu zmieniły się w ciągu półtora roku diametralnie. Jeszcze niedawno największym naszym wrogiem była artyleria. Jadąc do jakiegoś miejsca analizowaliśmy, o ile kilometrów od linii frontu oddalona jest droga, którą będziemy się przemieszczać, żeby wiedzieć, co jest zagrożeniem: wyrzutnie GRAD czy może moździerze.
Kiedy zaczynał się ostrzał, kierowca zazwyczaj wiedział, co robić. Zmienna prędkość, gaz w podłogę, zahamować zupełnie - wszystko, by zmienić koordynaty swojego położenia, by obliczenia już się nie zgadzały. Malutkiego drona FVP ciężko dostrzec.
Kiedy już go widzimy, raczej nie ma czasu na zastanawianie się, czy on nas też widzi. Trzeba natychmiast uciekać z samochodu w krzaki. Dlatego jest dużo łatwiej, kiedy jesteś na świeżym powietrzu. Drona można usłyszeć i zareagować szybciej, tak jak dziś. Mieliśmy dużo szczęścia.
Drony samobójcy
Drony typu FPV, czyli z podglądem na żywo z kamery, w ciągu minionego roku stopniowo zyskiwały nie tylko na popularności, ale i na znaczeniu po obu stronach. Obie armie zdały sobie sprawę z ekonomiczności tego rozwiązania: wyprodukowanie takiego drona jest o wiele tańsze niż wykorzystanie artylerii.
Po obu stronach powstają pododdziały zajmujące się tylko tym rodzajem dronów - jednostki uderzeniowe, specjalizujące się w kamikadze, czy w wielowirnikowych dronach, tak zwanych bomberach, które zrzucają „skidy”.
Na front dostarczanych jest w tej chwili tysiące dronów wraz z całym niezbędnym osprzętem, takim jak baterie, anteny, wzmacniacze i regeneratory sygnału. Oba typy dronów służą do zabezpieczania szturmów czy specjalnych akcji, ale też do obrony podczas ofensywy przeciwnika.
Dziś to właśnie drony są odpowiedzialne za ogromną liczbę strat - uderzają w pozycje bojowe, w samochody, wpadają do budynków i blindaży – schronów w okopach. Małe drony służą do likwidacji mniejszych celów, często nawet pojedynczych żołnierzy. Najczęściej są to drony kamikadze, czyli te, które wykorzystywane są jednorazowo, w samobójczym ataku. Zrzuty granatów czy amunicji z dronów FVP są o wiele rzadsze. Są też bezpilotowce, często w kształcie małych samolotów, które zajmują się zwiadem i korygowaniem ognia artylerii. Podczas lotów zwiadowczych szukają wojskowego sprzętu i przekazują jego aktualną pozycję do stanowisk artyleryjskich, które dokonują ostrzału.
Drony zwiadowcze wykonują tę pracę, którą musiałaby wykonać piechota. Dzięki nim ginie mniej żołnierzy.
Patrząc w niebo
Dla wolontariuszy działających w przyfrontowej strefie też wszystko się zmieniło: planowanie trasy, sprzęt, który trzeba mieć w samochodzie, podjechanie blisko frontu – dziś już bardzo trudne.
Jeszcze niedawno wolontariuszom, którzy nie wjeżdżali w pobliże strefy walk, drony FVP nie zagrażały. Jednak, jak każda technologia, wszystko się rozwija, więc i zasięg dronów się zwiększył
Na początku „dolatywały” na odległość siedmiu kilometrów, dziś - nawet dwudziestu. W tej chwili nie ma możliwości poruszania się bezpiecznie blisko strefy walk bez systemów zagłuszających drony. Wystarczy rozejrzeć się dookoła - większość wojskowych samochodów ma charakterystyczne anteny na dachu, których zadaniem jest zakłócenie połączenia między dronem a operatorem. Tak by ładunek wybuchowy spadł na ziemię i eksplodował kilkanaście metrów przed celem, w który miał uderzyć. Jednak systemy zagłuszania są drogie i zwykłego wolontariusza na nie nie stać. Jesteśmy zmuszeni szukać innych rozwiązań, które zapewnią nam bezpieczeństwo.
Dlatego w drogę powrotną od Maksa wybieramy się inną trasą, starając się zachować jak największą odległość od linii frontu. By nie narażać się na to, że znowu wypatrzy nas kamera drona FPV. Jedziemy szybko, wpatrując się we wszystkie lusterka i patrząc w niebo - dopóki nie znajdziemy się w bezpiecznej odległości.
Ale czym tak naprawdę jest ta bezpieczna odległość? Kiedy wjeżdżamy do Kramatorska, dowiaduję się, że dwie godziny wcześniej rosyjska rakieta wbiła się w blok mieszkalny. Zabiła na miejscu cztery osoby, wybiła okna we wszystkich sąsiednich budynkach, sparaliżowała strachem całe miasto na resztę dnia.
Dźwięku lecącego w twoim kierunku drona nie da się pomylić z niczym innym. Masz wrażenie, że nadlatuje wściekły, metalowy szerszeń. Jest ciężki, leci coraz niżej i niżej. Wiesz, że szuka ciebie
Skontaktuj się z redakcją
Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.