Exclusive
20
min

Menstruacja nie zatrzymuje się na czas wojny

Snajperki, czołgistki, operatorki karabinów maszynowych. Co piąta osoba w armii to kobieta. - Dziewczyny wstydzą się, że we wspólnej toalecie mogłaby zawisnąć skrzyneczka z podpaskami - mówi Halyna Andruszkow, prezeska fundacji Uniters

Aldona Hartwińska

Skrzynka z akcji “Private Case. Artystki i Artyści dla kobiet w Ukrainie”. Zdjęcie: materiały prasowe

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Według słów Hanny Malyar, wiceminister obrony Ukrainy, statystyki mówią o ponad 70 tysiącach kobiet w armii. 

Od stycznia tego roku całkowita liczba kobiet w Siłach Zbrojnych Ukrainy wynosi 66900, z czego 47200 to kobiety pełniące służbę. Jednocześnie 6500 zajmuje stanowiska kierownicze, a około 4000 znajduje się na pierwszej linii frontu. 

Wiele z nich walczy w okopach. Powoli przestaje zaskakiwać, że żołnierki nie pełnią tradycyjnych funkcji takich jak administrowanie czy zaopatrzenie, ale służą jako snajperki, medyczki bojowe, operatorki karabinów maszynowych, czy kierowczynie wozów bojowych.

Życie na froncie utrudniają im trywialne problemy.

Wyposażenie NIE dla kobiet

Wszelkie wyposażenie wojskowe było zawsze produkowane z myślą o mężczyznach. Problemy żołnierek zaczynają się już w kwestii umundurowania. Ciężko jest dostać buty wojskowe w odpowiednio małych rozmiarach. Spodnie typu bojówki są dla kobiet niewygodne, bo ich konstrukcja nie bierze pod uwagę różnic anatomicznych, dlatego często wybierają spodnie o kilka rozmiarów za duże, by nie uciskały w newralgicznych miejscach, a górę zaciskają pasem. Prawdziwą bolączką są kamizelki kuloodporne i wkłady balistyczne, których budowa nie uwzględnia faktu posiadania biustu. Nie tylko uciskają, ale też układają się na ciele w ten sposób, że odsłaniają newralgiczne dla życia miejsca. Wojskowe kominiarki, które zakłada się na głowę pod hełm, nie są dostosowane do kobiet. Zazwyczaj rozmiary są za duże, a producenci zakładali, że użytkownik będzie miał krótkie, a nie długie włosy, nie mówiąc już o warkoczach czy kucykach. 

Osobnym problemem jest ograniczona dostępność środków higienicznych dla kobiet. Nie chodzi tylko o podpaski czy tampony, ale też o wkładki higieniczne czy nawilżane chusteczki. Stąd narodził się pomysł, aby ułatwić żołnierkom dostęp do środków higienicznych.

Wolontariusze zebrali od zaprzyjaźnionych brygad w Donbasie metalowe skrzynki po zapalnikach, które oddali na Wydział Wzornictwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Tam zostały przeprojektowane tak, aby mogły służyć jako dyspensery środków higienicznych dla kobiet. 

Ideą akcji jest to, aby dyspensery były montowane w damskich łazienkach w szpitalach, punktach stabilizacyjnych, jednostkach wojskowych oraz szkołach w strefie przyfrontowej

Aby zdobyć finansowanie na przeprowadzenie akcji powstał pomysł licytacji skrzynek pomalowanych przez polskich artystów i artystki.

Wojna nie zaczęła się w 2022 roku

Pomysłodawcami akcji “Private Case. Artystki i Artyści dla kobiet w Ukrainie” byli Viola Głowacka, Anka Łazar i Mikołaj Chylak.

- Dużo osób mi wręcz zarzuca obsesyjne zajmowanie się wojną, Ukrainą - mówi malarka Viola Głowacka. - Codziennie o tym czytam, o sytuacji na froncie, przeżywam każde przełamanie, każdy utracony kawałek terytorium. Od 24 lutego śledzę to codziennie, ale już w 2014 roku zrobiłam pierwsze prace, które wyraziły mój sprzeciw wobec tego, co wydarzyło się w Ukrainie, przede wszystkim na aneksję Krymu.

Viola wspomina, że w interesowało ją dojście do władzy Putina, a najbardziej nią wstrząsnęły filmy dokumentalne o zatonięciu łodzi podwodnej Kursk. Kiedy w 2007 roku prezydent Rosji został wybrany “Człowiekiem roku” przez magazyn Time, po raz pierwszy poczuła, że musi się zbuntować. Jej pierwsza praca, na której pojawił się Putin, była pełna łopatologicznej i grubo ciosanej symboliki, z jakiej artystka nigdy nie korzysta. Pojawiła się tam kobieta z nagimi piersiami, wokół których umieściła gwiazdy z unijnej flagi. Złość na niesprawiedliwość za naszą wschodnią granicą w 2014 roku znalazła swoje odzwierciedlenie w pracy “Bunt na Bounty”, gdzie Viola przedstawiła Putina jako wampira na okręcie.

“Buncie na Bounty” Wioły Głowackiej. Zdjęcie: materiały prasowe

Pracę kupiło Muzeum Narodowe w Gdańsku i zaraz po pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę umieścili wpis w mediach społecznościowych, gdzie napisali, że wyrażają nadzieję, że to wszystko skończy się jak w “Buncie na Bounty”: że załoga się zbuntuje przeciwko dyktatorowi. 

- Ja jako artystka nie mogłam wtedy zrobić nic więcej, oczywiście poza wspieraniem różnych zbiórek na pomoc ukraińskiej armii. Bardzo chciałabym tam pojechać, uzbierać na jakąś terenówkę. Ale czasami wręcz czuję bezsilność. I nagle pojawił się Mikołaj Chylak i pomysł aukcji.

Mikołaj Chylak, jak sam mówi, pochodzi z mieszanej rodziny. Od strony ojca jest Łemkiem z pogranicza polsko-ukraińskiego. Z dzieciństwa pamięta msze w cerkwi na ulicy Miodowej i język ukraiński. 

Tam też zetknął się po raz pierwszy z ukraińskim nacjonalizmem - nie był do końca “swój”, bo pochodził z mieszanego małżeństwa, a w jego domu mówiło się po polsku. Z kolei w polskiej szkole też był trochę obcy, często słysząc od kolegów: a weź coś powiedz po ukraińsku! 

Z tych cerkwianych czasów pamięta też Ankę Łazar, która później odegra ważną rolę w skrzyneczkowej akcji. Choć znali się z dzieciństwa, ich drogi rozeszły się dawno temu, a w dorosłym życiu połączyła je znowu Ukraina. Mikołaj ukończył malarstwo, a Anka historię sztuki. Chwilę po tym, jak przypadkiem na siebie wpadli, zaczęli ze sobą współpracować, Anka była nawet kuratorką wystawy jego prac. Ale wojna dość szybko przyciągnęła ich oboje blisko frontu.

Wojna na żywo

Choć Mikołaj był całe życie związany pośrednio z Ukrainą, to przed wybuchem pełnoskalowej inwazji nigdy tam nie pojechał. Dla niego inwazja Rosji to splot ważnych i wstrząsających doświadczeń.

- Jakieś pół godziny od oficjalnej informacji z mediach, że wojska rosyjskie wkroczyły do Ukrainy, moja mama dostała udaru. Sparaliżowało ją, zabrało ją pogotowie. Jestem pewien, że to było na skutek tego potężnego stresu, wywołanego wiadomościami ze wschodu. Ojciec mój też miał kłopoty ze zdrowiem, wylądował w szpitalu. My z siostrą tak jeździliśmy od szpitala do szpitala. Ja starałem się mamie tłumaczyć, co się dzieje, że Kijów nie został zdobyty, że zatrzymali ofensywę. Ale ja nie wiem, czy ona to rozumiała. Ze szpitala już nigdy nie wyszła, zmarła trzy miesiące później. Jakkolwiek to nie brzmi, za jej śmierć obwiniam Putina. 

Niedługo po pogrzebie matki Mikołaja zadzwoniła Anka Łazar. Okazało się, że są potrzebni kierowcy, którzy dostarczą samochody na front. Pierwszy w życiu wyjazd na Ukrainę i od razu na Donbas? Brzmiało to dość abstrakcyjnie, ale Anka też zamierzała pojechać, więc długo się nie zastanawiał.

- Dla mnie to było niesamowite przeżycie, bo do tej pory oglądałem te wydarzenia przez ekran komputera czy telefonu, a teraz te wszystkie nazwy - Azow, Bachmut, Bucza, to wszystko nagle jest na wyciągnięcie ręki. I jest takie realne. Do tej pory oglądałem wojenną Ukrainę

przez kamery uliczne. Obserwowałem ruch ludności, czasem nawet zasypiałem przy tym, jak przy jakimś wygaszaczu ekranu, i z tym widokiem się budziłem. I podczas tego wyjazdu te miejsca, które obserwowałem i stały mi się bliskie, urzeczywistniły się. Nagle spotykasz tych ludzi, widzisz te ulice, mosty, te obrazy. Bardzo tego potrzebowałem, bo byłem w dziwnym stanie - miejsca tak bliskie, a jednocześnie dalekie, jak na jakiejś innej planecie. 

Sztuka z wojny

Z początku wyjazd na Ukrainę w żaden sposób nie miał być połączony ze sztuką. Nigdy nie zajmował się sztuką, która odpowiadała na jakieś bieżące wydarzenia. Pojechał tam z myślą, że jego matka jest poniekąd ofiarą tej wojny i powinien tam jechać dla niej. Ale z kolejnymi wyjazdami zrozumiał, że w środku ma jakiś bagaż, który ciąży i który potrzebuje się zmaterializować, jak te obrazy z kamer ulicznych. Tak powstał pierwszy cykl prac: o stacjach benzynowych. Dla każdego wolontariusza, podróżującego po Ukrainie, to takie miejsce, gdzie spędza się mnóstwo czasu. Jesz tam śniadania, obiady, kolacje, pijesz kawę, regenerujesz siły. Myśl o stacjach siedziała w głowie tak długo, że nie mógł jej ignorować. 

- Na jednej z charytatywnych aukcji kupiłam jedną z grafik Mikołaja, to była chyba jakaś stacja w pobliżu Kramatorska - mówi Viola Głowacka - Wtedy akurat miałam swoją wystawę i zaprosiłam Mikołaja. Pomyślałam, że fajnie będzie się w końcu poznać i odebrać osobiście grafikę. Dla mnie on był w ogóle super hero, jedyny artysta, który rzeczywiście jeździ z pomocą na front. Okazało się, że mamy wielu wspólnych znajomych i tak zaczęliśmy działać razem. 

Skrzynka z akcji. Zdjęcie: materiały prasowe

Podczas jednego ze swoich wyjazdów na front Mikołaj poznał innego wolontariusza, Kubę Wojtunia. To on wpadł na pomysł, że można skrzynki po zapalnikach przerobić na dystrybutory środków higienicznych, które później będzie można rozlokować po różnych miejscach w Ukrainie, wspomagając w ten sposób kobiety. Ten pomysł bardzo się spodobał: przerobić coś typowo wojennego, co niekoniecznie służy kobietom, odciąć się od wojny, od żołnierzy i nadać temu inną, pokojową formę. Pomysł na finansowanie akcji przyszedł spontanicznie. Razem z Violą i Anką Łazar zaczęli namawiać czołowych polskich artystów do dołączenia się do akcji malowania skrzynek, które później zostaną przekazane na aukcję. Wśród artystów znaleźli się Joanna Rajkowska, Andrew Dixon, Agata Bogacka, Robert Kuśmirowski, Pola Dwurnik, Viola Głowacka, Adam Adach, Paulina Włostowska, Mikołaj Chylak, Łukasz Zembaty, Alicja Bielawska, Michał Frydrych, Marta Nadolle, Patryk Różycki, Karol Radziszewski, Veronika Hapchenko i Jakub Gliński. Zdaniem Violi Głowackiej akcja okazała się dużym sukcesem, bo zazwyczaj artyści nie przekazują swoich prac na aukcje tego typu, a tu większość poproszonych o wsparcie osób od razu się zgodziła i wykonała swoje prace specjalnie z myślą o wsparciu kobiet na Ukrainie.

- Przekazaliśmy skrzynki artystom, ale nie myślałem nawet o technicznym aspekcie - opowiada Mikołaj - Później pojawiły się pytania czy można skrzynkę pomalować farbą olejną, albo co to za zielona farba bazowa? Ja tego nie wiedziałem i wszystko było dość spontaniczne.

Do współpracy zaproszono Dom Aukcyjny DESA, który zgodził się przeprowadzić licytację. W międzyczasie ogłoszono konkurs skierowany do osób studiujących na Wydziale Wzornictwa ASP w Warszawie na zaprojektowanie identyfikacji wizualnej skrzyneczek. Dzięki Jerzemu Wasilewskiemu i Michałowi Oborzyńskiemu, którzy są opiekunami wydziałowej modelarni, a także dzięki osobom studiującym, skrzynki zostały przystosowane do nowych celów - otwierają się dużo łatwiej i wygodniej, stworzono też specjalny system do zawieszania. Powstał także film instruktażowy, który pozwoli na przerabianie skrzynek przez wolontariuszy w Ukrainie. Teraz należało je jedynie zabrać na miejsce, powiesić i uzupełniać środkami higienicznymi. 

Mikołaj poprosił o wsparcie Fundację Uniters, która ma ogromną bazę logistyczną, sieć kontaktów w armii i wśród wolontariuszy, działających na miejscu, którą budowali jedenaście lat.

Skrzyneczka Joanny Rajkowskiej. Zdjęcie: Paulina Mirowska

Mentalna ściana

Kiedy Halyna Andruszkow, prezes Fundacji Uniters, zaczęła dzwonić do swoich znajomych jednostek wojskowych, z którymi współpracuje od ponad dekady, wszyscy entuzjastycznie zareagowali na pomysł. Była przekonana, że akcja pójdzie szybko i sprawnie.

- Kiedy wysłałam skrzyneczki w kilka miejsc, nagle zaczęli do mnie dzwonić wolontariusze, pomagający przy tej akcji - opowiada Halyna Andruszkow. - Okazało się, że w tych jednostkach, do których one trafiły, dowódcy nie chcą ich powiesić. Mówią, żeby postawili je gdzieś w kącie, nie na widoku. A jeśli trzeba robić zdjęcie, jako dowód, że robimy akcję, to tak, by nie było wiadomo, jaka to jednostka. 

Zdaniem prezeski fundacji Uniters Ukraina jest do tej pory niezwykle patriarchalnym krajem, szczególnie w kwestiach wojskowych

W wojsku dowodzą mężczyźni. Choć kobiet przybywa w armii z każdym tygodniem, to wciąż dostosowują one swoje potrzeby do mężczyzn, a nie na odwrót. Nie ma też postawionej jasnej granicy między kobietami, a mężczyznami - w bazach śpią wszyscy razem, mają też wspólne łazienki i  toalety.

- Dziewczyny wstydzą się, że we wspólnej toalecie będzie wisieć skrzyneczka z podpaskami - mówi Halina. - Mam wrażenie, że trzy lata pełnoskalowej inwazji niewiele zmieniły pod kątem tych mentalnych zmian, choć mężczyźni przecież powinni przywyknąć do obecności kobiet w armii. Ten temat jest przemilczany. Byłam naprawdę w szoku, ale może to dlatego, że długo już mieszkam w Polsce? 

Jednostki, które otrzymały skrzynki powieszą je, będą wykorzystywać zgodnie z przeznaczeniem i sumiennie wypełniać je przekazanymi środkami higienicznymi - zapewnia Andruszkow. Ale robią to niechętnie i raczej ze względu na wiele lat przyjaźni z Unitersami

Była nawet taka sytuacja, w której Halyna zapewniała, że jako fundacja gotowi są zabezpieczyć ich tymi środkami do końca wojny. W odpowiedzi usłyszała: to one same sobie nie mogą tego kupić? Ta mentalna ściana ją zaskoczyła. To będzie ogrom pracy do wykonania, żeby ta zmiana mentalna w Ukraińcach końcu zaszła. Udało się to w zachodniej Europie, uda się też w Ukrainie. 

- Można mówić, że mamy teraz zły czas na takie tematy. Mamy teraz wojnę, ludzie umierają, są ostrzały, pogrzeby,... Ale przecież miesiączka się nie zatrzyma na czas wojny. 

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka i autorka książek (m.in. "Szwecja. Gdzie wiking pije owsiane latte"). Dostarcza pomoc wojskowym na linię frontu. Wojnę po raz pierwszy na własne oczy zobaczyła w grudniu 2022 roku. Wtedy podjęła decyzję, że będzie wracać na front z pomocą jak najczęściej. Dziś mówią o niej чоткий тил, czyli solidne zaplecze. Żołnierze skutecznie walczą karabinami, a ona jest zapleczem z kamerą i aparatem, które czuje obowiązek mówienia głośno o tym, co się dzieje. Chce być dalej na miejscu - pomagać i pokazywać wojenną rzeczywistość - nie zawsze w czarnych i smutnych barwach.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

To właśnie od tego – od piękna, które trwa, od kobiecości, która nie znika nawet pod ostrzałem, i od wewnętrznej siły, która pachnie perfumami – rozpoczęła się nasza rozmowa.

Rymma Ziubina w Warszawie. Zdjęcie: Sestry

Teraz wszyscy jesteśmy tacy prawdziwi

Diana Balynska: – Co dzisiaj oznacza dla Pani być piękną?

Rymma Ziubina: – Być prawdziwą. Cieszę się, że standardy typu: „90-60-90” nie dominują już tak bardzo. Na początku wojny często mówiono mi: „Wszyscy jesteście teraz tacy prawdziwi”. I to prawda. Łzy w kadrze, kiedy są prawdziwe, widać od razu. Nie da się ich pomylić ze sztucznymi. I właśnie w tej szczerości tkwi prawdziwe piękno.

Czy dbanie o siebie, ta „czerwona szminka”, pomaga nam, kobietom, w sytuacjach kryzysowych?

Oczywiście! Dbanie o siebie, higiena – to pierwsze, o czym mówili psychologowie od początku inwazji. Jeśli nie brałaś prysznica od trzech dni, to jest to niepokojący sygnał. I to nie dlatego, że nie masz dostępu do wody, ale dlatego, że leżysz i nie możesz nic zrobić – a to objaw depresji. Dbanie o siebie to forma samoorganizacji. Oznacza, że przynajmniej coś kontrolujesz. To działanie, a działanie to życie.

Poza tym w każdej sytuacji pozostajesz kobietą. Pamiętam, jak byłam już w szlafroku, gdy rozległ się alarm. Zamierzałam założyć piżamę, ale zdecydowałam: nie, potrzebuję czegoś, w czym w razie czego będę mogła wybiegnąć. I najładniejszej bielizny – tak na wszelki wypadek... Zajrzałam do koszyka i zaczęłam przeglądać: „To? Nie. O! To już lepiej”.

Na Majdanie, gdy było strasznie, miałam tę samą zasadę: tylko najlepsza bielizna, żeby nikt nie śmiał powiedzieć, że na Majdanie są same bezdomne i „ubogie” kobiety – jak pisały rosyjskie media. To taka cienka granica między śmiesznym a strasznym

Jest jakaś rzecz czy rytuał, bez których nie wychodzi Pani z domu?

Perfumy. Bardzo kocham perfumy. Nawet w walizce ewakuacyjnej miałam dokumenty, maski z czasów pandemii, szminkę nie zawsze – ale i perfumy, które były tam obowiązkowo. Wciąż je zmieniam. Kocham nowe zapachy, eksperymenty.

Skoro mówimy o pięknie w czasach wojny: co dla Pani oznacza wygląd zewnętrzny i wewnętrzna siła?

Piękno to działanie. Nie wygląd zewnętrzny, nie piękne słowa, ale czyny. Tak jak miłość – nie jest rzeczownikiem, ale czasownikiem. Działanie i słowo. Kochać to działać. Tak samo jest z pięknem – to autentyczność i siła ducha.

Wspieram ukraińskich producentów, którzy dbają o naszą zewnętrzną urodę, ponieważ to, jak obecnie działa produkcja w warunkach wojny, również świadczy o niezłomności. Na przykład bardzo lubię i wspieram firmę Wiosna, która produkuje kosmetyki na bazie naszych ukraińskich ziół. Wszystko jest wytwarzane w Ukrainie, w warunkach zatrzymania produkcji podczas przerw w dostawach prądu i alarmów powietrznych. Po nieprzespanych nocach, po ostrzałach i bombardowaniach dziewczyny przychodzą rano do pracy i pracują. Właścicielka Wiosny, Inna Skarżyńska, jest mamą czworga dzieci; podczas wojny adoptowała jeszcze jednego chłopca. Jej sklepik i zakład w Buczy zostały doszczętnie zniszczone przez rosyjskich żołnierzy. A ona wszystko odbudowała, tyle że już we Lwowie.

To jest właśnie piękno.

Piękno ludzi, którzy szyją, pieką chleb, robią najsmaczniejszą pizzę we Lwowie – kiedy mężczyźni są na froncie lub właśnie z niego wrócili

Ostatnie wzruszające pokazy Ukrainian Fashion Week w Kijowie, kiedy na wybieg wyszli chłopcy po amputacjach i z protezami, były o tym samym. To nasi bohaterowie, którzy za cenę własnego zdrowia dają nam spokojne życie. Musimy brać pod uwagę wasze potrzeby – w modzie, architekturze, życiu codziennym.

Niedawno do naszego Lwowa, do Teatru Narodowego im. Marii Zańkowieckiej, przyjechali chłopcy, którzy przechodzą rehabilitację w centrum SuperHumans. Przygotowywaliśmy się do ich wizyty, przegadaliśmy szczegóły – czy jest podjazd, gdzie będzie im wygodniej siedzieć, gdzie ustawić wózki inwalidzkie.

Z weteranami z SuperHumans. Zdjęcie: archiwum prywatne

Już w 1995 roku, na festiwalu teatralnym w Edynburgu, widziałam, jak pierwsi w sali pojawili się ludzie na wózkach inwalidzkich. Przygotowano dla nich specjalne miejsca, i to nie z boku, skąd kiepsko widać, ale w środku pierwszego rzędu. Na świecie to działa od dawna, nie trzeba niczego wymyślać. Tyle że trzeba to zrobić pilnie.

Twarz bez zbędnych manipulacji

Czy rozumienie piękna się zmieniło? Obecnie często kojarzy się piękno z ingerencją – botoksem, wypełniaczami, plastyką...

Mamy tu dobre światło, możesz mnie sobie obejrzeć [śmiech]! Jest nawet anegdota wśród filmowców: „Słyszałem, że się ożeniłeś. Żona jest ładna?” – „To zależy, jak ustawić światło”.

Sama nie uciekam się do manipulacji estetycznych – trzymam się do ostatniej kropli krwi. Nie obiecuję, że tak będzie przez całe życie, ale na razie nie czuję takiej potrzeby.

Nawiasem mówiąc, na stronach castingowych, gdzie poszukuje się aktorek, coraz częściej pojawia się fraza: „Twarz bez zbędnych manipulacji”. To oczywiście kwestia indywidualnego wyboru kobiety. Ale jest też strona finansowa. Jeśli kobieta dokonuje darowizn, to mimowolnie sobie przelicza [koszty takich zabiegów]: jeden „zastrzyk” to trzy-pięć tysięcy hrywien. A potem znowu. Teraz jest to więc również kwestia priorytetów.

Jak postrzega Pani swój wiek? Czy Pani nastawienie do siebie zmienia się z upływem lat? Spotkała się Pani z przejawami ageizmu w swojej profesji?

W wieku 36 lat miałam już na koncie trzy role babci [śmiech]. Potrzebne do nich były twarze medialne, a wtedy takich twarzy nie było zbyt wiele. Ale ogólnie podchodzę do swojego wieku zupełnie spokojnie. Nie próbuję wskoczyć do ostatniego wagonu i sztucznie zatrzymać czas. Moje podejście do życia zmienia się, podobnie jak moje pragnienia.

Kiedy miałam 25 lat, wydawało mi się, że można zmienić świat – nawet poprzez zawód aktora. Dzisiaj już wiem, że nie

Chociaż... Dzisiaj podeszła do mnie kobieta i powiedziała: „Dwa lata temu, po rozwodzie, byłam całkowicie załamana. Spotkanie z panią tak mnie zainspirowało, że ponownie wyszłam za mąż”. Takie chwile są bardzo wzruszające.

Jeśli chodzi o ageizm – oczywiście, że istnieje. Obecnie mam niewiele ról filmowych, ponieważ nie gram młodych kobiet, a ról dla kobiet w moim wieku w kinie jest niewiele – nie tylko w Ukrainie, ale i na całym świecie. Jeśli Sharon Stone mówi, że w Hollywood po 45. roku życia nie piszą już dla ciebie scenariuszy i nie kręcą cię, to co ja mogę powiedzieć? Na szczęście jest teatr, w którym jestem potrzebna.

W garderobie. Zdjęcie: Disy Garby

Wiele starszych Ukrainek, które wyjechały do Polski, również spotyka się z ageizmem. Co by Pani poradziła takim kobietom, które po przeprowadzce, utracie kariery, części swojej tożsamości nie mogą odnaleźć siebie?

Nie mam już zbyt wielu rad. Trudno doradzać, kiedy się nie doświadczyło czegoś samemu. Ale widzę, że nawet w Ukrainie niektóre firmy zaczynają doceniać pracowników w starszym wieku. Tłumaczą swój wybór na korzyść pań po pięćdziesiątce tym, że oprócz doświadczenia zawodowego w tym wieku kobieta koncentruje się już na pracy, podczas gdy młodą dziewczynę czeka jeszcze małżeństwo, narodziny dzieci – co dla pracodawcy oznacza urlopy macierzyńskie, zwolnienia lekarskie, nieobecności w pracy.

Pamiętam siebie jako młodą pracującą mamę: dziecko ma gorączkę, a ja całuję je, ale biegnę do teatru. Biegnę i płaczę, bo rozumiem, że żadne przedstawienie nie jest tego warte. Ale idę, bo czuję się zobowiązana. Bo nie mogę jeszcze stawiać warunków i odwoływać przedstawień.

Jestem przekonana, że 50 lat to wspaniały czas, by przypomnieć sobie o sobie, o swoich niespełnionych marzeniach. Jeśli twój zawód pokrywa się z hobby, tak jak u mnie, to jest to dar

Jednak wiele kobiet całe życie poświęca tylko pracy i dlatego zapomniały, czego kiedyś chciały. A warto sobie przypomnieć: „Marzyłam, by nauczyć się włoskiego” albo: „Kiedyś chciałam tańczyć”. I warto to zrobić. Nawiasem mówiąc, serial „Lusia stażystka”, w którym zagrałam, jest hymnem kobiet po 50. Pod koniec 2021 roku otrzymałam nawet nagrodę za ten projekt, która nosi nazwę „Precz ze stereotypami roku”.

Wojna to nie tylko czołgi i zgliszcza

Często bywa Pani za granicą. Czy można tam jakoś rozpoznać Ukrainkę na ulicy wśród innych kobiet?

Wie pani, podczas podróży ze mną jest jak ze sportowcami, którzy widzą tylko lotniska, hotele i halę sportową. Ja mam tak samo, tylko zamiast hali sportowej jest sala kinowa albo teatralna [śmiech]. Ale przypomniało mi się, jak nasz ukraiński kierowca we Włoszech, gdzie kręciliśmy „Gniazdo gołębicy”, a w kadrze było może z dziesięć ukraińskich dziewczyn, podszedł pod koniec zdjęć: „Pani Rymmo, ja pani nie rozpoznałem! Jest pani dokładnie taka, jak te dziewczyny, które co tydzień tu wożę – tak samo ubrana, z taką samą torebką”. To był komplement – że jestem prawdziwa, jak ta emigrantka zarobkowa, którą gram w filmie. I nie chodzi nawet o ubranie. W filmie, w tych scenach z pierwszego okresu bohaterki we Włoszech, mam nawet inne oczy.

Oczy nas zdradzają. Spojrzenie. Smutek. Przerażenie. Niepewność. Nie chcę nikogo obrazić. Chcę tylko, żeby oczy Ukrainki błyszczały ze szczęścia.

Podczas wystąpienia publicznego. Zdjęcie: Ołeksandr Senko

A gdyby dzisiaj musiała Pani zagrać migrantkę zarobkową, to jak wyglądałaby ta postać?

Bardzo podobnie. Już wtedy pytano mnie: „Przeżyła pani coś takiego?”. A ja odpowiadałam: „Tak, częściowo”. Samotność, zwątpienie, nieporozumienia w rodzinie, poczucie, że nikt nie potrzebuje twojego zawodu... To wszystko było w moim życiu. Teraz ten obraz stał się tylko bardziej bolesny.

Po „Gnieździe gołębicy” były propozycje, by grać emigrantki zarobkowe, ale odmawiałam, bo to powielanie roli. A dla mnie ważne jest odkrywanie czegoś nowego w sobie i dla widza.

Zaproponowano mi też zagranie współczesnej historii: kobiety, która na własne oczy widziała rozstrzelanie dziecka, przeżyła traumę psychiczną... Odmówiłam, ponieważ moim zdaniem przed taką rolą trzeba przejść pewne przygotowania – porozmawiać z psychologami, pobyć w klinice, wczuć się. A zdjęcia miały rozpocząć się tydzień po przeczytaniu przeze mnie scenariusza.

Czy filmy o emigracji są teraz na czasie?

Absolutnie. Ale trzeba zrozumieć, że są różne takie filmy, tak jak filmy o wojnie. Wojna to nie tylko czołgi, lotnictwo, ruiny. To także kobieta w obcym kraju – bez języka i pracy. I dziecko, które widziało wojnę. Najgłębsze dzieła sztuki zawsze opowiadają o małym człowieku na tle wielkiej tragedii.

Jakiego kina potrzebują dziś widzowie?

Ukraińskiego. Widz naprawdę chce oglądać nasze historie, naszych aktorów, słyszeć nasz język. Jako członkini akademii filmowej obejrzałam wszystkie filmy, które powstały w ostatnich latach, by móc wybrać laureatów nagrody „Złoty Bączek”. Obecnie jest bardzo mało pełnometrażowych filmów fabularnych. Ale nawet te, które są, różnią się gatunkowo – są i dramaty, i komedie.

Mamy potężne kino dokumentalne, które prezentujemy na światowych festiwalach filmowych. Jednak współczesnych ukraińskich filmów fabularnych, które warto byłoby pokazać światu, jest na razie tylko kilka

A jak zmienił się teatr w czasie inwazji?

Teraz działa już zupełnie inaczej. Wpływa na to wszystko: odległość od linii frontu, alarmy powietrzne, godziny policyjne. Na przykład w Użhorodzie, gdzie ani przez jeden dzień nie było godziny policyjnej, spektakle zaczynają się o 19:00, jak wcześniej. Natomiast w Kijowie Teatr im. Iwana Franki gra już o 15:00 lub 17:00.

W Charkowie, Sumach i Chersoniu sytuacja jest krytyczna: przedstawienia odbywają się tylko w schronach. W Charkowie teatry dosłownie walczą o przetrwanie. Same opłacają wynajem pomieszczeń w schronach, a ludzie otrzymują 25% stawki, czyli mniej niż 100 dolarów miesięcznie.

Nie zawsze możemy zaplanować repertuar. Jeśli aktor jest w rezerwie, to gra. Jeśli przychodzi wezwanie, to dziś jest jeszcze na scenie, a jutro już nie.

Zdjęcie: Jurij Mechitow

Podczas alarmów powietrznych przerywamy przedstawienie, czekamy w schronie, a potem zaczynamy grać od tej minuty, w której przerwaliśmy. Nie zawsze jednak jest możliwość, by po zakończeniu alarmu dokończyć przedstawienie tego samego wieczoru. W końcu przez ostatnie dwa tygodnie w Ukrainie alarmy powietrzne trwały po 8 godzin. I to jest to, czego można się spodziewać po Rosjanach nie tylko w nocy.

Jeśli widzimy, że ludzie nie zdążą wrócić do domu przed godziną policyjną, przenosimy przedstawienia na inny dzień. A wyjazdy na tournee to w tej chwili dla teatru ogromne ryzyko finansowe.

We Lwowie, w naszym Teatrze im. Marii Zańkowieckiej, przed rozpoczęciem spektaklu puszczaliśmy komunikat z prośbą o wyłączenie telefonów komórkowych. Teraz taki komunikat zaczyna się słowami: „Chwała Ukrainie!”, a sala odpowiada: „Chwała bohaterom!” A potem informujemy: „W przypadku alarmu powietrznego zatrzymamy przedstawienie, a administratorzy pomogą wam zejść do schronu”. Dopiero wtedy zaczyna się przedstawienie. I niezależnie od tego, o czym ono jest, po spektaklu wychodzimy, by się ukłonić, i mówimy: „Nasze ciepłe spotkania są możliwe tylko dzięki Siłom Zbrojnym Ukrainy”. Bo w sali i na scenie znajdują się ludzie, których bliscy są na froncie: synowie, córki, mężowie, bracia, siostry, rodzice. Po każdym spektaklu w Teatrze imienia Zańkowieckiej ogłaszamy ze sceny zbiórkę datków.

W czym dziś odnajduje Pani wewnętrzne oparcie?

– W ludziach, i to nie tylko w znajomych. Mogę spotkać kogoś na ulicy, a ta osoba powie mi, że ją wsparłam – filmem, występem, słowem. Takie spotkania zdarzają mi się w chwilach zwątpienia. I to właśnie one dodają mi otuchy.

20
хв

Chcę, by oczy Ukrainki błyszczały ze szczęścia

Diana Balynska

Grzegorz Janikowski (PAP): – Próby do „Kaluguli” Camusa rozpoczęli Państwo w Narodowym Akademickim Teatrze Dramatycznym im. Iwana Franki w Kijowie przed inwazją Rosji na Ukrainę. Przerwaliście na prawie trzy miesiące. Ostatecznie premiera przedstawienia odbyła się w lipcu 2022 r. Jak teraz ten spektakl jest odbierany w Kijowie? W zeszłym roku prezentowali Państwo „Kaligulę” na festiwalu w Awinionie. Jak tam został przyjęty?

Iwan Urywskij: – Pokazaliśmy „Kaligulę” nie tylko w Awinionie, ale i na kilku innych festiwalach, np. w Sarajewie. Rzecz jasna, gramy – jednak przede wszystkim w Kijowie, gdzie publiczność pokochała ten spektakl. Pokazaliśmy go już ponad sto razy.

Długo zastanawiałem się, na czym polega fenomen recepcji tego przedstawienia. Po wizytach na festiwalach i rozmowach z wieloma ludźmi doszedłem do wniosku, że temat tyranii, despotyzmu dotyczy całego świata. Oczywiście, ten problem najbardziej porusza Ukraińców, bo sytuacja wojny czyni go namacalnym. Nasze przedstawienie spotkało się również z gorącym odbiorem i zrozumieniem we Francji, mimo że Francuzów sytuacja konfliktu zbrojnego bezpośrednio nie dotyczy. Bardzo ciekawe były ich komentarze i rozmowy w Awinionie. Bo temat „Kaliguli” jest uniwersalny i nie może być obojętny dla całego świata. Widzimy, co dzieje się w różnych zakątkach globu. Konflikty zbrojne, junty, armie najemników, terroryzm. Dlatego temat dyktatury jest gorący w rożnych państwach świata. Jedni znajdują się w oku cyklonu, inni pozornie są bezpieczni i daleko im do tej problematyki. Myślę, że nie znamy dnia ani minuty, bo Kaligula może pojawić się nagle w każdej części świata.

Co oznacza dla Pana robienie teatru w kraju objętym wojną? W 2024 r. wystawił pan „Marię Stuart” Schillera, w tym roku wyreżyserował „Makbeta”. Jak to się udaje?

Przyznam, że wystawiam teraz więcej sztuk, niż robiłem to przed inwazją Rosjan. Gdy wybuchła wojna, prawie trzy miesiące nie pracowaliśmy. Przygotowywaliśmy różne koncerty i wieczory poetyckie dla naszych żołnierzy.

Czuliśmy się, jak we mgle, i nie wiedzieliśmy, czy jeszcze kiedykolwiek będziemy robić teatr

Czy on jest potrzebny? gdy wreszcie wystawiliśmy „Kaligulę”, okazało się, że widzowie bardzo potrzebują teatru. Chcą żyć w miarę normalnie, oderwać się od koszmaru wojny. Dlatego zacząłem eksperymentować z rozmaitymi gatunkami teatralnymi. Zacząłem np. reżyserować komedie, których nigdy wcześniej nie robiłem. Prawda jest taka, że przede wszystkim musieliśmy jako zespół zrozumieć siebie i swoją sytuację. Potem zaczęliśmy pytać widzów, jakiego teatru potrzebują i czym dziś ma być teatr w Ukrainie.

Wystawia Pan głównie klasykę ukraińską i światową, jak „Tramwaj zwany pożądaniem” Williamsa, „Peer Gynta” Ibsena, wspomnianą „Marię Stuart”. Na swoim koncie ma Pan także realizacje m.in. Strindberga, Gozziego i Gogola. Krąży opinia, że biorąc na warsztat sztuki klasyczne, za każdym razem Pan je dekonstruuje lub redefiniuje. Na czym polega Pańska strategia reżyserska?

Za każdym razem gdy wybieram tekst sztuki, staram się ją wystawić tak, jak ja ją rozumiem. Doskonale wiem, że obcuję z klasyką, dlatego nie dokonuję dużych zmian. Po prostu wnikliwie czytam utwór, by zrozumieć go dla siebie. Następnie oglądam lub przypominam sobie realizacje danego tytułu w innych teatrach Europy. Wreszcie przychodzi moment, że zaczynam rozumieć, dlaczego inni reżyserzy wystawili go tak, a ja mam inną wizję. Myślę, że stąd są te opinie o tym, że dekonstruuję klasyków.

„Kaligula” Urywskiego na festiwalu w Polsce. Zdjęcie: Julia Weber

Często skraca Pan tekst, dokonuje przesunięć scen?

Przedstawienie „Kaliguli” trwa godzinę i piętnaście minut. To jest bardzo skrócona wersja. Po prostu nie mogliśmy przeprowadzić tylu prób, ile chcieliśmy. Cały czas wyły syreny przeciwlotnicze, a my nie mieliśmy prawa robić prób, gdy zbliżał się nalot. Dlatego tę wersję spektaklu dopasowaliśmy do realiów wojennych. Przypomnę tylko, że zdarzało się, że musieliśmy przerywać przedstawienie i z widzami schodzić do schronu.

W 2024 r. otrzymał Pan prestiżową Nagrodę Państwową im. Tarasa Szewczenki za spektakl „Czarownice z Konotopu” według Hrihorija Kwitki-Osnowjanenko. Wiem, że w czerwcu jadą Państwo z tym przedstawieniem na tournée do Stanów Zjednoczonych i Kanady. O czym opowiada ten spektakl?

W maju pokazaliśmy to przedstawienie w Polsce, a w czerwcu rzeczywiście wyruszamy za ocean. „Czarownica z Konotopu” to obowiązkowa lektura szkolna. Hrihorij Kwitko-Osnowjanenko pierwszy pisał prozą po ukraińsku. To rodzaj burleskowej satyry. Spektakl opowiada o tym, jak zaczyna się wojna Polski z Rosją, a Kozacy chcą uniknąć poboru, bo nie chcą iść na tę wojnę. Zapraszają wójta Konotopu na tzw. sotnik, czyli spotkanie, i przekonują go, że w mieście są wiedźmy. Żeby je odnaleźć, trzeba przeprowadzić tradycyjną próbę wody, czyli topić kolejne kobiety. Kto nie utonie, ten jest wiedźmą.

To straszna historia, rodzaj horroru, ale napisana jako komedia. Nasz spektakl odwołuje się do ukraińskiego folkloru i ludowości. To rodzaj wyobrażenia, jak to mogło wyglądać. Publiczność pokochała to przedstawienie. Zagraliśmy je już ponad dwieście razy.

Co zamierza Pan wystawić w najbliższym czasie?

W sobotę, 31 maja, w Narodowym Lwowskim Teatrze Opery i Baletu miała miejsce premiera opery „Złoty pierścień” Zachara Berkuta w mojej reżyserii. W kijowskiej Operze Narodowej Ukrainy im. T. Szewczenki przygotuję kolejną operę. Będą to „Bajki” E. T. A. Hoffmana.

Iwan Urywskij (ur. 9 marca 1990 r. w Krzywym Rogu) jest ukraińskim reżyserem teatralnym i operowym. Zrealizował ponad 20 spektakli w większości opartych na ukraińskiej klasyce. Był głównym reżyserem Ukraińskiego Teatru Muzyczno-Dramatycznego im. Wasyla Wasylki w Odessie. Od 2020 r. jest zatrudniony jako reżyser w Narodowym Akademickim Teatrze Dramatycznym im. Iwana Franki w Kijowie. Współpracował również z teatrami w Iwano-Frankowsku, we Lwowie, w Kownie i Pradze.

20
хв

Kaligula może pojawić się wszędzie

Polska Agencja Prasowa

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Niebo nie pyta o płeć

Ексклюзив
20
хв

Artyści i odrodzenie narodu

Ексклюзив
20
хв

Na wojnie jest jak w sporcie: trzeba walczyć do końca

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress