Exclusive
20
min

Menstruacja nie zatrzymuje się na czas wojny

Snajperki, czołgistki, operatorki karabinów maszynowych. Co piąta osoba w armii to kobieta. - Dziewczyny wstydzą się, że we wspólnej toalecie mogłaby zawisnąć skrzyneczka z podpaskami - mówi Halyna Andruszkow, prezeska fundacji Uniters

Aldona Hartwińska

Skrzynka z akcji “Private Case. Artystki i Artyści dla kobiet w Ukrainie”. Zdjęcie: materiały prasowe

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Według słów Hanny Malyar, wiceminister obrony Ukrainy, statystyki mówią o ponad 70 tysiącach kobiet w armii. 

Od stycznia tego roku całkowita liczba kobiet w Siłach Zbrojnych Ukrainy wynosi 66900, z czego 47200 to kobiety pełniące służbę. Jednocześnie 6500 zajmuje stanowiska kierownicze, a około 4000 znajduje się na pierwszej linii frontu. 

Wiele z nich walczy w okopach. Powoli przestaje zaskakiwać, że żołnierki nie pełnią tradycyjnych funkcji takich jak administrowanie czy zaopatrzenie, ale służą jako snajperki, medyczki bojowe, operatorki karabinów maszynowych, czy kierowczynie wozów bojowych.

Życie na froncie utrudniają im trywialne problemy.

Wyposażenie NIE dla kobiet

Wszelkie wyposażenie wojskowe było zawsze produkowane z myślą o mężczyznach. Problemy żołnierek zaczynają się już w kwestii umundurowania. Ciężko jest dostać buty wojskowe w odpowiednio małych rozmiarach. Spodnie typu bojówki są dla kobiet niewygodne, bo ich konstrukcja nie bierze pod uwagę różnic anatomicznych, dlatego często wybierają spodnie o kilka rozmiarów za duże, by nie uciskały w newralgicznych miejscach, a górę zaciskają pasem. Prawdziwą bolączką są kamizelki kuloodporne i wkłady balistyczne, których budowa nie uwzględnia faktu posiadania biustu. Nie tylko uciskają, ale też układają się na ciele w ten sposób, że odsłaniają newralgiczne dla życia miejsca. Wojskowe kominiarki, które zakłada się na głowę pod hełm, nie są dostosowane do kobiet. Zazwyczaj rozmiary są za duże, a producenci zakładali, że użytkownik będzie miał krótkie, a nie długie włosy, nie mówiąc już o warkoczach czy kucykach. 

Osobnym problemem jest ograniczona dostępność środków higienicznych dla kobiet. Nie chodzi tylko o podpaski czy tampony, ale też o wkładki higieniczne czy nawilżane chusteczki. Stąd narodził się pomysł, aby ułatwić żołnierkom dostęp do środków higienicznych.

Wolontariusze zebrali od zaprzyjaźnionych brygad w Donbasie metalowe skrzynki po zapalnikach, które oddali na Wydział Wzornictwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Tam zostały przeprojektowane tak, aby mogły służyć jako dyspensery środków higienicznych dla kobiet. 

Ideą akcji jest to, aby dyspensery były montowane w damskich łazienkach w szpitalach, punktach stabilizacyjnych, jednostkach wojskowych oraz szkołach w strefie przyfrontowej

Aby zdobyć finansowanie na przeprowadzenie akcji powstał pomysł licytacji skrzynek pomalowanych przez polskich artystów i artystki.

Wojna nie zaczęła się w 2022 roku

Pomysłodawcami akcji “Private Case. Artystki i Artyści dla kobiet w Ukrainie” byli Viola Głowacka, Anka Łazar i Mikołaj Chylak.

- Dużo osób mi wręcz zarzuca obsesyjne zajmowanie się wojną, Ukrainą - mówi malarka Viola Głowacka. - Codziennie o tym czytam, o sytuacji na froncie, przeżywam każde przełamanie, każdy utracony kawałek terytorium. Od 24 lutego śledzę to codziennie, ale już w 2014 roku zrobiłam pierwsze prace, które wyraziły mój sprzeciw wobec tego, co wydarzyło się w Ukrainie, przede wszystkim na aneksję Krymu.

Viola wspomina, że w interesowało ją dojście do władzy Putina, a najbardziej nią wstrząsnęły filmy dokumentalne o zatonięciu łodzi podwodnej Kursk. Kiedy w 2007 roku prezydent Rosji został wybrany “Człowiekiem roku” przez magazyn Time, po raz pierwszy poczuła, że musi się zbuntować. Jej pierwsza praca, na której pojawił się Putin, była pełna łopatologicznej i grubo ciosanej symboliki, z jakiej artystka nigdy nie korzysta. Pojawiła się tam kobieta z nagimi piersiami, wokół których umieściła gwiazdy z unijnej flagi. Złość na niesprawiedliwość za naszą wschodnią granicą w 2014 roku znalazła swoje odzwierciedlenie w pracy “Bunt na Bounty”, gdzie Viola przedstawiła Putina jako wampira na okręcie.

“Buncie na Bounty” Wioły Głowackiej. Zdjęcie: materiały prasowe

Pracę kupiło Muzeum Narodowe w Gdańsku i zaraz po pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę umieścili wpis w mediach społecznościowych, gdzie napisali, że wyrażają nadzieję, że to wszystko skończy się jak w “Buncie na Bounty”: że załoga się zbuntuje przeciwko dyktatorowi. 

- Ja jako artystka nie mogłam wtedy zrobić nic więcej, oczywiście poza wspieraniem różnych zbiórek na pomoc ukraińskiej armii. Bardzo chciałabym tam pojechać, uzbierać na jakąś terenówkę. Ale czasami wręcz czuję bezsilność. I nagle pojawił się Mikołaj Chylak i pomysł aukcji.

Mikołaj Chylak, jak sam mówi, pochodzi z mieszanej rodziny. Od strony ojca jest Łemkiem z pogranicza polsko-ukraińskiego. Z dzieciństwa pamięta msze w cerkwi na ulicy Miodowej i język ukraiński. 

Tam też zetknął się po raz pierwszy z ukraińskim nacjonalizmem - nie był do końca “swój”, bo pochodził z mieszanego małżeństwa, a w jego domu mówiło się po polsku. Z kolei w polskiej szkole też był trochę obcy, często słysząc od kolegów: a weź coś powiedz po ukraińsku! 

Z tych cerkwianych czasów pamięta też Ankę Łazar, która później odegra ważną rolę w skrzyneczkowej akcji. Choć znali się z dzieciństwa, ich drogi rozeszły się dawno temu, a w dorosłym życiu połączyła je znowu Ukraina. Mikołaj ukończył malarstwo, a Anka historię sztuki. Chwilę po tym, jak przypadkiem na siebie wpadli, zaczęli ze sobą współpracować, Anka była nawet kuratorką wystawy jego prac. Ale wojna dość szybko przyciągnęła ich oboje blisko frontu.

Wojna na żywo

Choć Mikołaj był całe życie związany pośrednio z Ukrainą, to przed wybuchem pełnoskalowej inwazji nigdy tam nie pojechał. Dla niego inwazja Rosji to splot ważnych i wstrząsających doświadczeń.

- Jakieś pół godziny od oficjalnej informacji z mediach, że wojska rosyjskie wkroczyły do Ukrainy, moja mama dostała udaru. Sparaliżowało ją, zabrało ją pogotowie. Jestem pewien, że to było na skutek tego potężnego stresu, wywołanego wiadomościami ze wschodu. Ojciec mój też miał kłopoty ze zdrowiem, wylądował w szpitalu. My z siostrą tak jeździliśmy od szpitala do szpitala. Ja starałem się mamie tłumaczyć, co się dzieje, że Kijów nie został zdobyty, że zatrzymali ofensywę. Ale ja nie wiem, czy ona to rozumiała. Ze szpitala już nigdy nie wyszła, zmarła trzy miesiące później. Jakkolwiek to nie brzmi, za jej śmierć obwiniam Putina. 

Niedługo po pogrzebie matki Mikołaja zadzwoniła Anka Łazar. Okazało się, że są potrzebni kierowcy, którzy dostarczą samochody na front. Pierwszy w życiu wyjazd na Ukrainę i od razu na Donbas? Brzmiało to dość abstrakcyjnie, ale Anka też zamierzała pojechać, więc długo się nie zastanawiał.

- Dla mnie to było niesamowite przeżycie, bo do tej pory oglądałem te wydarzenia przez ekran komputera czy telefonu, a teraz te wszystkie nazwy - Azow, Bachmut, Bucza, to wszystko nagle jest na wyciągnięcie ręki. I jest takie realne. Do tej pory oglądałem wojenną Ukrainę

przez kamery uliczne. Obserwowałem ruch ludności, czasem nawet zasypiałem przy tym, jak przy jakimś wygaszaczu ekranu, i z tym widokiem się budziłem. I podczas tego wyjazdu te miejsca, które obserwowałem i stały mi się bliskie, urzeczywistniły się. Nagle spotykasz tych ludzi, widzisz te ulice, mosty, te obrazy. Bardzo tego potrzebowałem, bo byłem w dziwnym stanie - miejsca tak bliskie, a jednocześnie dalekie, jak na jakiejś innej planecie. 

Sztuka z wojny

Z początku wyjazd na Ukrainę w żaden sposób nie miał być połączony ze sztuką. Nigdy nie zajmował się sztuką, która odpowiadała na jakieś bieżące wydarzenia. Pojechał tam z myślą, że jego matka jest poniekąd ofiarą tej wojny i powinien tam jechać dla niej. Ale z kolejnymi wyjazdami zrozumiał, że w środku ma jakiś bagaż, który ciąży i który potrzebuje się zmaterializować, jak te obrazy z kamer ulicznych. Tak powstał pierwszy cykl prac: o stacjach benzynowych. Dla każdego wolontariusza, podróżującego po Ukrainie, to takie miejsce, gdzie spędza się mnóstwo czasu. Jesz tam śniadania, obiady, kolacje, pijesz kawę, regenerujesz siły. Myśl o stacjach siedziała w głowie tak długo, że nie mógł jej ignorować. 

- Na jednej z charytatywnych aukcji kupiłam jedną z grafik Mikołaja, to była chyba jakaś stacja w pobliżu Kramatorska - mówi Viola Głowacka - Wtedy akurat miałam swoją wystawę i zaprosiłam Mikołaja. Pomyślałam, że fajnie będzie się w końcu poznać i odebrać osobiście grafikę. Dla mnie on był w ogóle super hero, jedyny artysta, który rzeczywiście jeździ z pomocą na front. Okazało się, że mamy wielu wspólnych znajomych i tak zaczęliśmy działać razem. 

Skrzynka z akcji. Zdjęcie: materiały prasowe

Podczas jednego ze swoich wyjazdów na front Mikołaj poznał innego wolontariusza, Kubę Wojtunia. To on wpadł na pomysł, że można skrzynki po zapalnikach przerobić na dystrybutory środków higienicznych, które później będzie można rozlokować po różnych miejscach w Ukrainie, wspomagając w ten sposób kobiety. Ten pomysł bardzo się spodobał: przerobić coś typowo wojennego, co niekoniecznie służy kobietom, odciąć się od wojny, od żołnierzy i nadać temu inną, pokojową formę. Pomysł na finansowanie akcji przyszedł spontanicznie. Razem z Violą i Anką Łazar zaczęli namawiać czołowych polskich artystów do dołączenia się do akcji malowania skrzynek, które później zostaną przekazane na aukcję. Wśród artystów znaleźli się Joanna Rajkowska, Andrew Dixon, Agata Bogacka, Robert Kuśmirowski, Pola Dwurnik, Viola Głowacka, Adam Adach, Paulina Włostowska, Mikołaj Chylak, Łukasz Zembaty, Alicja Bielawska, Michał Frydrych, Marta Nadolle, Patryk Różycki, Karol Radziszewski, Veronika Hapchenko i Jakub Gliński. Zdaniem Violi Głowackiej akcja okazała się dużym sukcesem, bo zazwyczaj artyści nie przekazują swoich prac na aukcje tego typu, a tu większość poproszonych o wsparcie osób od razu się zgodziła i wykonała swoje prace specjalnie z myślą o wsparciu kobiet na Ukrainie.

- Przekazaliśmy skrzynki artystom, ale nie myślałem nawet o technicznym aspekcie - opowiada Mikołaj - Później pojawiły się pytania czy można skrzynkę pomalować farbą olejną, albo co to za zielona farba bazowa? Ja tego nie wiedziałem i wszystko było dość spontaniczne.

Do współpracy zaproszono Dom Aukcyjny DESA, który zgodził się przeprowadzić licytację. W międzyczasie ogłoszono konkurs skierowany do osób studiujących na Wydziale Wzornictwa ASP w Warszawie na zaprojektowanie identyfikacji wizualnej skrzyneczek. Dzięki Jerzemu Wasilewskiemu i Michałowi Oborzyńskiemu, którzy są opiekunami wydziałowej modelarni, a także dzięki osobom studiującym, skrzynki zostały przystosowane do nowych celów - otwierają się dużo łatwiej i wygodniej, stworzono też specjalny system do zawieszania. Powstał także film instruktażowy, który pozwoli na przerabianie skrzynek przez wolontariuszy w Ukrainie. Teraz należało je jedynie zabrać na miejsce, powiesić i uzupełniać środkami higienicznymi. 

Mikołaj poprosił o wsparcie Fundację Uniters, która ma ogromną bazę logistyczną, sieć kontaktów w armii i wśród wolontariuszy, działających na miejscu, którą budowali jedenaście lat.

Skrzyneczka Joanny Rajkowskiej. Zdjęcie: Paulina Mirowska

Mentalna ściana

Kiedy Halyna Andruszkow, prezes Fundacji Uniters, zaczęła dzwonić do swoich znajomych jednostek wojskowych, z którymi współpracuje od ponad dekady, wszyscy entuzjastycznie zareagowali na pomysł. Była przekonana, że akcja pójdzie szybko i sprawnie.

- Kiedy wysłałam skrzyneczki w kilka miejsc, nagle zaczęli do mnie dzwonić wolontariusze, pomagający przy tej akcji - opowiada Halyna Andruszkow. - Okazało się, że w tych jednostkach, do których one trafiły, dowódcy nie chcą ich powiesić. Mówią, żeby postawili je gdzieś w kącie, nie na widoku. A jeśli trzeba robić zdjęcie, jako dowód, że robimy akcję, to tak, by nie było wiadomo, jaka to jednostka. 

Zdaniem prezeski fundacji Uniters Ukraina jest do tej pory niezwykle patriarchalnym krajem, szczególnie w kwestiach wojskowych

W wojsku dowodzą mężczyźni. Choć kobiet przybywa w armii z każdym tygodniem, to wciąż dostosowują one swoje potrzeby do mężczyzn, a nie na odwrót. Nie ma też postawionej jasnej granicy między kobietami, a mężczyznami - w bazach śpią wszyscy razem, mają też wspólne łazienki i  toalety.

- Dziewczyny wstydzą się, że we wspólnej toalecie będzie wisieć skrzyneczka z podpaskami - mówi Halina. - Mam wrażenie, że trzy lata pełnoskalowej inwazji niewiele zmieniły pod kątem tych mentalnych zmian, choć mężczyźni przecież powinni przywyknąć do obecności kobiet w armii. Ten temat jest przemilczany. Byłam naprawdę w szoku, ale może to dlatego, że długo już mieszkam w Polsce? 

Jednostki, które otrzymały skrzynki powieszą je, będą wykorzystywać zgodnie z przeznaczeniem i sumiennie wypełniać je przekazanymi środkami higienicznymi - zapewnia Andruszkow. Ale robią to niechętnie i raczej ze względu na wiele lat przyjaźni z Unitersami

Była nawet taka sytuacja, w której Halyna zapewniała, że jako fundacja gotowi są zabezpieczyć ich tymi środkami do końca wojny. W odpowiedzi usłyszała: to one same sobie nie mogą tego kupić? Ta mentalna ściana ją zaskoczyła. To będzie ogrom pracy do wykonania, żeby ta zmiana mentalna w Ukraińcach końcu zaszła. Udało się to w zachodniej Europie, uda się też w Ukrainie. 

- Można mówić, że mamy teraz zły czas na takie tematy. Mamy teraz wojnę, ludzie umierają, są ostrzały, pogrzeby,... Ale przecież miesiączka się nie zatrzyma na czas wojny. 

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka i autorka książek (m.in. "Szwecja. Gdzie wiking pije owsiane latte"). Dostarcza pomoc wojskowym na linię frontu. Wojnę po raz pierwszy na własne oczy zobaczyła w grudniu 2022 roku. Wtedy podjęła decyzję, że będzie wracać na front z pomocą jak najczęściej. Dziś mówią o niej чоткий тил, czyli solidne zaplecze. Żołnierze skutecznie walczą karabinami, a ona jest zapleczem z kamerą i aparatem, które czuje obowiązek mówienia głośno o tym, co się dzieje. Chce być dalej na miejscu - pomagać i pokazywać wojenną rzeczywistość - nie zawsze w czarnych i smutnych barwach.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Wszystko zaczęło się dwa lata temu, kiedy Peter Gelb, dyrektor generalny Metropolitan Opera, wraz z Pierwszą Damą Ukrainy Ołeną Zełenską uzgodnili pomysł wystawienia w Ameryce opery o Ukraińcach, by pomóc Ukrainie być lepiej słyszaną na świecie. Gelb jest przyjacielem Ukrainy, odmówił współpracy swojego teatru z rosyjskimi artystami popierającymi reżim Putina. Zaprosił też na staż i występy ukraińskich śpiewaków operowych. Libretto do przyszłej opery napisał amerykański dramaturg George Brant, a dyrygentką została Keri-Lynn Wilson, Kanadyjka znana z kierowania Ukraińską Orkiestrą Wolności (Ukrainian Freedom Orchestra) i zespołem „Kijowska Kamerata”. Nawiasem mówiąc, Peter Gelb i Keri-Lynn Wilson są małżeństwem o ukraińskich korzeniach.

Pojawiło się pytanie, kto napisze muzykę do nowej opery. Ogłoszono konkurs, wpłynęło ponad 70 zgłoszeń z Ukrainy. Zwyciężył 44-letni Maksym Kołomijec, znany w Ukrainie oboista i kompozytor, którego wielu uważa za jednego z najbardziej „zachodnich” współczesnych ukraińskich kompozytorów – dzięki jego odważnym eksperymentom muzycznym.

Maksym Kołomijec i dyrygentka Keri-Lynn Wilson podczas próby. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Ukraińskie historie, które pójdą w świat

Oksana Gonczaruk: – 14 sierpnia w Warszawie odbyła się światowa premiera suity orkiestrowej z opery „Matki Chersonia”, która zainicjowała europejską trasę koncertową Ukrainian Freedom Orchestra „Niepokonani 2025”. Widzowie po raz pierwszy usłyszeli muzykę z opery, której premiera zaplanowana jest na 2026 rok. Czy do suity weszły najlepsze utwory z opery?

Maksym Kołomijec: – Powiedzmy, że weszły ważne, ponieważ suita jest dziełem samowystarczalnym, musi być interesująca sama w sobie. Napisanie suity nie było łatwe: stworzyłem pierwszą wersję, wysłałem ją do Keri-Lynn, a ona bardzo delikatnie poprosiła o niewielkie przeróbki. Dokonałem ich, wziąłem inne motywy, inaczej skomponowałem całość. Ale suita to ważny krok w promocji nadchodzącej premiery opery „Matki Chersonia” pod dyrekcją Keri-Lynn Wilson. Obecnie wraz z Ukrainian Freedom Orchestra wyruszyła w trasę po Europie, gdzie da osiem koncertów, a prawie każdy z nich rozpocznie się moją suitą. To naprawdę potężna promocja „Matek Chersonia”. Amerykanie są pod tym względem świetni, wszystko kontrolują, pracują systemowo.

Jak układa się wasza współpraca? Na ile Keri-Lynn Wilson czuje materiał, który Pan jej proponuje?

Wszystko układa się wspaniale. Jest wrażliwą, dobrą osobą i wspaniałą dyrygentką. Mówię tak nie tylko dlatego, że rozpoczęliśmy współpracę. Keri-Lynn na początku wojny stworzyła Ukrainian Freedom Orchestra [w jej skład wchodzą ukraińscy muzycy z różnych orkiestr, teatrów operowych i zespołów z całej Ukrainy i zagranicy – red.]. Wiem, jak brzmi ta orkiestra. Z połową muzyków wchodzących w jej skład grałem na koncertach, to świetni instrumentaliści. Jestem wdzięczny, że Keri-Lynn już po raz czwarty ich ze sobą zbiera.

Nazywa swoich muzyków „żołnierzami muzyki”, a ta jej mała armia światła dokonuje niezwykłych rzeczy

By orkiestra symfoniczna zabrzmiała po długiej przerwie, muzycy ćwiczyli w Warszawie codziennie przez 6 godzin 10 dni z rzędu.

Najważniejsze, że Keri-Lynn poczuła i rozumiała Pana muzykę, bo ona jest skomplikowana.

Dlatego kiedy ją pisałem, dużo rozmawialiśmy. Długo przyglądałem się MET. Jeździłem tam, słuchałem tego, co grają, analizowałem, jak ludzie tam odbierają muzykę, czym w ogóle żyją, jakimi operami i jak je wystawiają.

Próbowałem stworzyć sobie wyobrażenie o tym, jaki powinien być styl opery, która trafi do Nowego Jorku. Bo choć piszę operę ukraińską, premiera odbędzie się najpierw w Warszawie, a następnie w Metropolitan Opera.

Dyrektor generalny Opery Narodowej w Warszawie Waldemar Dąbrowski, dyrygentka Keri-Lynn Wilson i Peter Gelb, dyrektor generalny Metropolitan Opera. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Między Verdim a awangardą

Ale to nie powód, by pisać operę radykalnym współczesnym językiem muzycznym...

W tym przypadku na pewno nie. Skupiłem się na języku muzycznym bliskim wielu osobom. No i w zasadzie sama tematyka opery dyktuje styl, bo to przecież historia o matkach, o kobietach, które możemy spotkać w pociągu lub autobusie. To proste kobiety, w przypadku których ciężki los sprawił, że stały się bohaterkami. Trudno sobie wyobrazić, żeby śpiewały na przykład w stylu Zimmermana czy Berga. Musi być empatia między nimi a muzyką, która oddaje ich charakter.

Pisząc muzykę, inspirowałem się klasyczną operą, choć nazwałbym to raczej rozszerzonym stylem klasycznym, który obejmuje również współczesne techniki.

Nie można po prostu zamknąć oczu i stworzyć coś radykalnie własnego, co zostanie wystawione dwa razy i zapomniane. To musi być bliskie wielu ludziom – czyli w dobrym tego słowa znaczeniu muzyka popularna. Po to, by opera była wystawiana na całym świecie

Dlaczego wybraliście właśnie taki temat? I jak pracowaliście nad librettem?

W MET, kiedy mowa o nowej operze, wszystko odbywa się bardzo precyzyjnie i jest przemyślane na wszystkich poziomach. Temat wybieraliśmy kilka miesięcy. Trudność polegała na tym, że tematów wojennych wartych przedstawienia w operze są tysiące. To tysiące ludzkich losów i sytuacji, które chciałoby się opisać. Ale właśnie w tym czasie zaczął się pojawiać temat porywania i deportacji ukraińskich dzieci przez Rosjan, co jest jedną z największych zbrodni Rosji – i teatr wybrał ten temat. Nie chcieliśmy po prostu pokazać życie bohatera interesującego tylko Ukraińców, ale poruszyć temat ponadczasowy. Potem rozpoczęło się gromadzenie materiałów.

Wiem, że początkowo chcieliście wykorzystać w libretcie losy konkretnych kobiet i dzieci.

Tak, ale zrezygnowaliśmy z tego, ponieważ trudno to zrobić tak, by wszyscy byli zadowoleni. Tu są niuanse dotyczące praw autorskich i czynnik ludzki – ludzie, gdy rzecz dotyczy ich, na pewno będą ingerować w proces. Dlatego postanowiliśmy nie ograniczać się do konkretnych losów i stworzyliśmy postacie zbiorowe. Całkowicie wiarygodne, ale uogólnione, ponieważ składają się z wielu podobnych rzeczywistych sytuacji kobiet, które próbowały odzyskać swoje dzieci.

Temat porwania dzieci jest przerażający. Jak Amerykanie, dla których rodzina jest święta, do tego podchodzą?

Z mojego punktu widzenia Amerykanie nie są ludźmi emocji, ale czynu. Wylewanie łez nie jest ich metodą. A to, jak podchodzą do tego tematu, przejawia się w tym, że poświęcają mu obecnie ogromne zasoby

Dokładają wielkich starań, by ten temat był szeroko rozpowszechniany, i opowiadają o nim wszędzie, gdzie tylko się da.

Występ Ukrainian Freedom Orchestra w Operze Narodowej w Warszawie, 2025 r. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Autorem libretta jest znany amerykański dramaturg George Brant, mistrz współczesnej opery. Czytałam, że ma operę, w której główną bohaterką jest pilotka F16. Jak wygląda wasza współpraca?

To wspaniały dramaturg i niesamowita osoba. Napisał fabułę dosłownie w ciągu kilku miesięcy. Oprócz niego pracowała nad nią Sasza Andrusyk, która sprawdzała zgodność z dokumentami: kto, gdzie, kiedy, dokąd, jakie wojska się wycofały i w którym momencie. Jest tam wiele takich szczegółów, a ona wszystko sprawdziła. Teraz wszystko wygląda spójnie.

George Brant zagłębił się w dokumentację. Fundacja Save Ukraine przesłała mu setki godzin różnych wywiadów, mnóstwo artykułów.

I o ile pierwsze wersje libretta wyglądały tak, jakby napisał je Amerykanin, który nigdy nie był w Chersoniu, to ostateczna wersja sprawia wrażenie, jakby George spędził w Chersoniu całe życie

Jestem pod ogromnym wrażeniem jego pracy, bo czytając libretto czułem, kim są te kobiety.

Dlaczego bohaterkami opery stały się matki z Chersonia?

Bo właśnie w Chersoniu doszło do bardzo podłego masowego uprowadzenia dzieci. To historia o tym, jak Rosjanie to zrobili, podstępem, mówiąc, że wysyłają dzieci do obozu na Krymie, gdzie będzie im dobrze – a potem je wywieźli, zabierając im telefony, by nie mogły skontaktować się z rodzicami. Te dzieci wysłano do obozów, gdy miasto było okupowane i istniała łączność między Chersoniem a Krymem. Potem jednak do miasta wkroczyli nasi, łączność została odcięta i okazało się, że chociaż z Chersonia na Krym jest blisko, matki nie mogą się tam dostać.

Czy w waszej operze jest szczęśliwe zakończenie? Udaje się matkom odzyskać dzieci?

Nie, nie ma hollywoodzkiego happy endu. Niektórym udało się uwolnić dzieci, a innym nie, a jeszcze inne zginęły po drodze.

Wszystko wygląda tak, jak było w rzeczywistości. Ta historia jest o nadziei. O tym, że nie można się poddawać. O sile woli i miłości

Zresztą byłoby dziwne, gdyby zakończenie było szczęśliwe, ponieważ żyjemy w świecie, w którym jest zbyt wiele zła, i to zło jest bardzo silne.

Ale w Pana muzyce jest światło.

To prawda. Starałem się, by utwór nie był całkowicie ponury i pełen zdrady. Kobietami kieruje miłość – uczucie dość jasne. Warto pisać muzykę z perspektywy światła, które jest w nas.

Czy w operze będą arie? Chciałbym usłyszeć coś tak przejmującego, jak u Verdiego czy Pucciniego.

Arie na pewno będą, i to piękne, jest tam dość dużo odpowiedniego materiału. Teraz można posłuchać na przykład „Faith is hard work” w wykonaniu Amerykanki Erin Morley, która ma wspaniały sopran koloraturowy.

Skoro już mowa o ariach: czy wiadomo, kto będzie śpiewał na premierze?

Premiera odbędzie się dwukrotnie, w Warszawie i w Nowym Jorku, ale solistki, które mogą śpiewać na premierze w MET, nie mogą wystąpić w Warszawie – i na odwrót. Szczerze mówiąc, już się w tym pogubiłem, ale wiem, że partię jednej z głównych bohaterek wykona polska śpiewaczka Aleksandra Kurzak, wspaniała liryczna sopranistka, jedna z czołowych solistek MET. Kiedy pisałem muzykę, orientowałem się na nią i na Erin Morley.

Erin Morley śpiewa arię matki. Zrzut ekranu z filmu Metropolitan Opera

Maraton, nie sprint

Jak reaguje Pan swoją twórczością na wojnę? Wojna wypala duszę wszystkim, a muzycy to ludzie wrażliwi. Nie mogą pominąć tego strasznego tematu.

Dużo o tym myślałem, ponieważ widzę, jak temat wojny jest postrzegany w twórczości Ukraińców i Europejczyków. To ogromna różnica, ponieważ Ukraińcy wiedzą, o czym mowa, a Europejczycy, kiedy mowa o naszej wojnie, coraz częściej ziewają: „Och, znowu ci Ukraińcy ze swoją wojną, będą lać łzy”. Jednak trudno ich winić za brak empatii, bo, po pierwsze, naprawdę nie wiedzą, co to jest wojna. A po drugie, wymaganie empatii od obcych ludzi byłoby dziwne. Dlatego chcę tworzyć utwory, które będą interesujące nie tylko dla Europejczyków, ale dla wszystkich ludzi na świecie. Bo dziś temat wojny jest żywy, ale potem zniknie, a wraz z nim umrą dzieła.

A ja nie chciałbym, żeby moja muzyka umarła. To, co się dziś pisze, pisze się nie tylko po to, żeby wykonać to tylko tu i teraz

Jak wygląda dziś kwestia popularności gatunku opery współczesnej opery na świecie?

Rozmawiałem o tym z MET, ponieważ oni ciągle wystawiają nowe opery – chociaż mając takie zaplecze, mogliby wystawiać Pucciniego i nie martwić się o nic więcej. Ale mają inne podejście. Pracownicy MET opowiadali mi, że ich teatr został mocno dotknięty pandemią COVID-19. Metropolitan Opera nie działa tak, jak na przykład Opera Narodowa w Kijowie. Nie otrzymuje ani grosza od państwa, utrzymuje się wyłącznie ze środków od sponsorów. I tu nagle z powodu COVID-19 teatr zostaje zamknięty, nie ma pieniędzy od sponsorów, a publiczność, która zawsze chodziła na operę klasyczną, nie przychodzi... Co robić? MET zaczął poruszać w swoich dziełach aktualne, palące tematy i przyciągać publiczność z różnych warstw społecznych. Nowy Jork to gigantyczne miasto, liczące 27 milionów mieszkańców, więc potencjalna publiczność jest. Okazało się, że opera jest naprawdę interesująca, gdy ma odniesienie do współczesności.

Bo opera klasyczna ma w istocie dla współczesnego słuchacza fabułę sztuczną. Te opery są jak owady zalane bursztynową żywicą miliony lat temu

Oglądałem w MET różne opery o współczesnym świecie i na wszystkie bilety były wyprzedane. Bo one są bliskie ludziom.

A u nas prawie nie podejmuje się prób wystawiania współczesnych oper.

Cóż, nie należy za to obwiniać teatrów, na przykład Opery Narodowej. Jedną rzeczą jest wystawić nową operę w metropolii liczącej 27 milionów mieszkańców, a inną w mieście liczącym 3 miliony. To nie są rzeczy porównywalne. Aby wystawiać współczesne opery, tak jak robi to MET, potrzebny jest silny zespół. W Nowym Jorku jest z kogo wybierać, a u nas nie ma zbyt wielu specjalistów. Do tego dochodzi korupcja, i to nawet niezwiązana bezpośrednio z operą. No i kumoterstwo, bez którego się nie obejdzie.

Kolejny problem to kompozytorzy. Do MET na konkurs na operę wpłynęły 74 zgłoszenia. To praktycznie wszyscy kompozytorzy [w Ukrainie - red.], którzy w zasadzie są w stanie napisać cokolwiek. Nie jest też pewne, czy są w stanie napisać akurat operę – po prostu zgłosili się. A to znaczy, że w Ukrainie jest obecnie około stu kompozytorów. Tymczasem w takim Berlinie są ich tysiące.

I jest konkurencja.

Tak, o to właśnie chodzi. Oni tam konkurują, walczą o pieniądze, o możliwość zaistnienia. A u nas konkurencja jest słaba, zaangażowanie kompozytorów w życie muzyczne minimalne. No i nikt nigdy nie daje na takie rzeczy pieniędzy. Zamówiono u kogoś jedną operę, wystawiono ją, nie poszło, i wszyscy pozostali ze złym wrażeniem: „No cóż, to znaczy, że nie mamy kompozytorów, więc lepiej nic nie robić”. Ale to tak nie działa. Przecież aby powstała jedna dobra opera, trzeba pracować przez dziesięciolecia, zamawiać opery u dziesiątków kompozytorów. Stworzenie opery to tytaniczna praca. Potrzebny jest nie tylko talent, ale także doświadczenie. Dla tych, którzy tego nie robili, to niezwykle trudne zadanie.

Stworzenie opery to tytaniczna praca. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Pewna litewska agencja operowa przez lata zajmowała się wystawianiem oper kameralnych wyłącznie litewskich kompozytorów. Litwa jest niewielka, a mimo to w ciągu 20 lat wystawiono tam około 50 oper. I to jest agencja, a nie teatr operowy! Oczywiste jest, że kiedy wystawia się 50 oper, wśród nich na pewno znajdzie się jakaś bardzo dobra. Gdyby w operę w Ukrainie zaczęto inwestować w latach 90., mielibyśmy już trzy dekady rozwoju tego gatunku.

Ukraińcy muszą więc nastawić się na to, że to nie sprint, ale wieloletni maraton. Nie da się w dwa lata stworzyć arcydzieła. Trzeba w to inwestować przez dziesięciolecia

Jakie są ogólne trendy w sztuce operowej? Jak zmienia się ten gatunek?

Widzę, że powstaje wiele oper, więc mówienie o kryzysie tego gatunku jest śmieszne. Rośnie liczba wariantów tego, jak może wyglądać opera. Są opery eksperymentalne. W Europie temat opery współczesnej nieco grzęźnie, Europejczykom łatwiej jest wykonywać sprawdzone rzeczy. Rozumiem dlaczego: wszystko, co współczesne, jest bardzo kosztowne, a wynik zupełnie nieprzewidywalny. Istnieje duże ryzyko, że nowość nie zostanie przyjęta przez publiczność.

Dobry kompozytor też nie jest gwarancją sukcesu. Nie wszystkie opery Pucciniego są równie dobrze przyjmowane, jego hitów jest tylko kilka. Z Wagnerem i Verdim jest podobnie. Tyle że także te ich niepopularne opery były kiedyś wystawiane w teatrach, ponieważ ktoś wziął na siebie odpowiedzialność za taki eksperyment.

Oprócz oper „Matki Chersonia”, „Noc” i „Espenbaum”, macie balet „Pieśni smoków”, który rok temu wystawiono w operze w Charkowie. Pomimo wojny i ostrzałów, w Charkowie cały czas odbywają się jakieś eksperymenty kulturalne i muzyczne.

Jestem wzruszony do łez, że oni to robią i się nie poddają. „Pieśni smoków” nie były pisane jako balet. Istniał mój album elektroniczny o tym samym tytule, który reżyserka Żanna Czapeła, fanka mojej twórczości, zaproponowała przerobić na balet. Ponoć od razu wiedziała, jak to należy wystawić. Wtedy napisali libretto, przemyśleli dramaturgię baletu, a Antonina Radiewska balet wystawiła. Moja praca jest tam minimalna.

W balecie bierze udział wielu artystów, ale wystawiono go w lofcie i transmitowano na żywo do Paryża. To bardzo fajni ludzie, więc mam nadzieję, że wszystko im się uda.

20
хв

Bez hollywoodzkiego happy endu. Maksym Kołomijec o swej operze „Matki Chersonia”

Oksana Gonczaruk

Jej spojrzenie jest skupione i nieco surowe. Obronne. Ale kiedy się uśmiecha, jest jak słońce, które przeziera przez chmury.

Anastazja Poderwianska to osobowość ukształtowana przez kilka pokoleń utalentowanych artystów. Kiedy zagłębisz się w świat jej twórczości, zdasz sobie sprawę, że nie pracowali na próżno. Od dziesięciu lat Nastia eksperymentuje z technikami tekstylnymi. Jej prace są fascynujące, niepodobne do innych. Tworzy je ze skrawków tkanin, starych serwetek i starannego haftu. W rękach artystki te elementy kobiecych robótek ręcznych zamieniają się w obrazy.

Mieszkałam w Sądzie Ostatecznym

Oksana Gonczaruk: Przez wiele lat stosowała Pani w pracy różne techniki malarskie. Jednak w 2015 roku nagle przerzuciła się Pani na tekstylia. Te hafty i kolaże z kawałków tkanin tworzą nową technikę malarską...

Anastazja Poderwianska: Tak, zastąpiłam pędzel igłą i nitką. Zaczęłam eksperymentować z tkaninami dzięki książce „Ukraińcy w swoich legendach, poglądach religijnych i wierzeniach: Kosmogoniczne ukraińskie poglądy i wierzenia ludowe”, napisanej przez historyka i badacza Heorhija Bułaszewa w 1909 roku. Podróżował po Ukrainie, zbierając ludowe mity, legendy i historie biblijne. Tekst Bułaszewa wydał mi się współczesny. Poczułam, że można go odzwierciedlić w tkaninie. W końcu to właśnie tkaniny mogą jednocześnie dawać poczucie nowoczesności i kontynuacji tradycji. Kiedyś nawet zapytano mnie, czy to nie mój ojciec [Łeś Poderwianski – autor sztuk satyrycznych, które stały się już ukraińskimi klasykami – red.] napisał ten tekst, bo jest w nim ironia w podejściu do ludzi.

To stąd wzięły się te wszystkie diabły i anioły, które pojawiły się na Pani panelach. Można je było zobaczyć na wystawie „Szycie” w 2024 roku.

Ta wystawa jest kontynuacją serii „Country-Horror”, której trzecia część oparta jest na tekstach Bułaszewa.

Nowa seria, „Zjawiska ziemskie i niebiańskie”, poświęcona jest zjawiskom naturalnym opisanym w mitach. Na przykład jeden z nich wyjaśnia, skąd bierze się śnieg: złotymi łopatami zrzucają go z nieba anioły. A zamieć pojawia się na ziemi wtedy, gdy diabły mają wesele. Mam wiele różnych diabłów w moich pracach, istnieje dla nich wiele źródeł inspiracji. Na przykład bardzo podobają mi się ikony z XVI i XVII wieku, prezentowane w Muzeum Narodowym im. Szeptyckiego we Lwowie. Ilekroć przyjeżdżam do Lwowa, idę zobaczyć moje ulubione ikony i przestudiować wszystkie diabły, które są tak różne na ukraińskich ikonach.

Jedna z moich prac przedstawia diabła, którego „ukradłam” z ikony „Święty Mykyta z Bisobierców”, ulubionej ikony mojej babci Łady.

Na wystawie „Szycie” została zaprezentowana Pani największa praca tekstylna – „Sąd Ostateczny”. Proszę nam o niej opowiedzieć.

Ten panel tekstylny, o wymiarach 340 na 250 centymetrów, wykonałam na konkretną ścianę w Narodowym Muzeum Sztuki, bo uznałam, że powinien tam wisieć.

Pracowałam nad nim w domu. Praca wypełniła cały pokój, nic innego nie mogło się tam zmieścić. Przez jakiś czas żyłam więc wewnątrz Sądu Ostatecznego.

W tej pracy jest wiele postaci, jak u Boscha. Jak postrzega Pani „Sąd Ostateczny”?

W tej pracy jest wiele alegorii, to gra z widzem w jego skojarzenia. Interesuje mnie, kto i jak to odbiera. Na początku nie widać tej wielowarstwowości, ale ona tam jest.

To tak jak ze sztukami mojego ojca: niektórzy słyszą w nich przekleństwa, inni dostrzegają wielowarstwowość
„Sąd Ostateczny”

Moja paleta to skrawek tkaniny

Wiele osób uważa, że praca z tkaniną to nie sztuka, lecz rzemiosło, zajęcie gospodyni domowej. Jak Pani na to reaguje?

Staram się przełamywać te stereotypy i udowadniać swoją pracą, że tekstylia to nie tylko sztuka dekoracyjna i użytkowa czy kobiece robótki ręczne, ale osobna strona sztuki współczesnej.

Wielu artystów zaczęło pracować z tkaninami, to stało się bardzo popularne zarówno w Ukrainie, jak za granicą. Teraz dostępnych jest więcej informacji, a na wystawach i targach tekstylnych za granicą można zobaczyć wiele przykładów takiej twórczości. To odrębny i bardzo interesujący świat. Kiedy zaczynałam, nie było takiego zainteresowania tekstyliami.

Co powiedzieli Pani krewni – artyści, kiedy zainteresowała się Pani nimi?

Moja mama lubi wszystko, co tworzę. Tato przyszedł kiedyś na jedną z moich pierwszych wystaw tekstyliów, a potem przyznał, że chciał mnie za coś zbesztać, lecz nie mógł znaleźć nic, co dałoby mu powód. Powtarza jednak, że jestem dobrą malarką, więc nie powinnam rezygnować z malarstwa. Tyle że ja nie rezygnuję, po prostu zrobiłam sobie przerwę.

Używa Pani w pracy z tekstyliami nowych technologii?

Niemal w ogóle nie ich nie stosuję, 90% robię własnymi rękami. Wszystkie te zużyte skrawki, stare serwetki, koronki, piękne tkaniny, stare ubrania, dywany z pchlego targu – poluję na to, zbieram, a potem z tego materiału rodzą się nowe prace. Ludzie z mojego otoczenia wiedzą o moich polowaniach i od czasu do czasu przynoszą różne tkaniny.

Z tego wszystkiego składa się moja paleta. Oznacza to, że wszystkie te tkaniny są dla mnie jak pędzle i tubki z farbą.

Tekstylia to mój wyimaginowany świat

Kto nauczył Panią szyć i haftować?

W mojej pracowni na ścianie wisi kawałek haftowanej tkaniny, rodzaj klasycznego jedwabiu, która już zaczęła się rozpadać z powodu „starości”. Została wyhaftowana przez moją prababcię. Znalazłam ten rarytas w szufladzie i patrząc na to, jak jest delikatny, poczułam, że pragnienie haftowania tkwi w moich korzeniach, że coś takiego nie biarze się znikąd.

Nikt mnie nie uczył haftować ani szyć. Jedyne, co robiłam jako dziecko, to lalki i jakieś słodkie zwierzątka, które dawałam bliskim na Nowy Rok. Ale ponieważ moja mama bardzo dobrze szyje, pewnego dnia i ja zaczęłam pracować z nićmi.

Jakie style haftu Pani zna?

Nie jestem profesjonalistką w tej branży, w której wszystko jest zgodne z zasadami i idealne – nitka do nitki. Haftuję na swój własny sposób. Przyszły do mnie rzemieślniczki, spojrzały na moją pracę i uznały, że mam swój własny, „wolny” styl.

W 2021 roku wystawiła Pani serię haftowanych martwych natur. Niektóre były kopiami obrazów znanych mistrzów, w tym Rembrandta, Zurbarana i holenderskiej martwej natury Lichtensteina. Haftuje Pani kwiaty, jedzenie, naczynia. Co jest najtrudniejsze w tej pracy?

To bardzo żmudna praca, ponieważ nici są małe, a powierzchnie duże. To sprawia, że oczy bardzo się męczą. Co jakiś czas trzeba odkładać pracę na bok i odpoczywać. Najtrudniejszą rzeczą było wyhaftowanie martwej natury z jamonem [rodzaj hiszpańskiej szynki – red.], który miał wiele odcieni, a wszystkie musiały zostać wyhaftowane.

Dlaczego właśnie jamon?

Dla mnie jest estetyczny – podoba mi się i chciałam go wyhaftować.

Gdy ktoś zakłada mój płaszcz, staje się obiektem sztuki

Charakterystyczne dla Pani twórczości są też płaszcze artystyczne. W ich tworzeniu stosuje Pani różne techniki, uzupełniając je elementami starożytnego haftu, a także współczesnymi, często kiczowatymi, próbkami tkanin...

Kiedyś wpadłam na pomysł stworzenia serii płaszczy z haftowanymi portretami – kopiami dzieł znanych malarzy: portret infantki Margarity Velázqueza, „Pokojówka” Rubensa itp. Pierwsze płaszcze zostały zaprezentowane na wystawie w 2017 roku, wykonaliśmy je wspólnie z projektantką Lilią Bratus. W tamtym czasie musiałyśmy wyhaftować wiele rzeczy w krótkim czasie i pamiętam, że haftowałam przez całą dobę.

Tworzenie płaszczy bardzo mi się podobało. Nie szyję sama, robię to w tandemie z krawcową. Moja ostatnia wystawa, „Szycie-2” [obecnie prezentowana w Galerii Dymczuk w Kijowie – aut.], składa się z trzech płaszczy. Tworzę nie tylko kawałek ubrania, ale kompletny artystyczny obraz. Kiedy więc ktoś zakłada mój płaszcz, sam staje się obiektem sztuki.

Niektóre ze swoich płaszczy tworzy Pani na zamówienie. Kim są kobiety, które nie boją się nosić dzieł sztuki?

Kobietami, które nie boją się przyciągać uwagi. Kobietami, które są gwiazdami. Niektóre mówią: „Przyciągam uwagę, wszyscy na mnie patrzą”. Trzeba mieć odwagę, by zrobić coś takiego.

Hafty na płaszczach

Gust i wyczucie stylu to u nas rodzinne

Wiosną 2024 roku w Kijowie zaprezentowano operę „Hamlet”, opartą na kultowej sztuce Łesia Poderwianskiego, w której jest Pani wymieniona jako projektantka kostiumów. Często pracuje Pani ze swoim ojcem?

Przed „Hamletem” było kilka przedstawień, m.in. „Pawlik Morozow” i „Sny Wasylisy Jegorowny”. Nawiasem mówiąc, w kwietniu „Hamlet” zostanie wystawiony ponownie.

W jakim stylu ubrała Pani bohaterów „Hamleta”?

To moda lat 30. i 40. ubiegłego wieku, era przedwojennych faszystowskich Włoch, pewna stylizacja. Są wojskowi i pięknie odziane kobiety. Do tego spektaklu zaprojektowałam też kapelusze.

Do „Snów Wasilisy Jegorowny” stworzyłam perukę Malwiny – była zrobiona z pakuł hydraulicznych, ale wyglądała przekonująco.

Pani ojciec jest stylistą. Czy prosi Panią o radę, tworząc swoje stylizacje?

Ma świetny gust, więc nie sądzę, by potrzebował czyjejkolwiek rady. Gust i wyczucie stylu są u nas rodzinne.

Z ojcem Lesiem Poderwiańskim

Co Pani czuła, kiedy jako nastolatka usłyszała literackie prowokacje Łesia Poderwianskiego?

Wtedy wydawało się, że tych utworów na kasetach słucha cały świat. Ja też marzyłam, żeby ich posłuchać, ale rodzina mi nie pozwoliła. Później gdzieś znalazłem kasetę z nimi. W moim życiu nigdy nie było wokół tego jakiegoś szumu. No, może w instytucie koledzy z klasy poprosili mnie, żebym pozwoliła posłuchać tego ich rodzicom, bo wtedy nie można było tego nigdzie dostać.

Miała Pani szansę nie zostać artystką?

Jeśli wszyscy wokół ciebie są artystami, to w którą stronę pójdzie twoje dziecko? Czy w takich okolicznościach może ono zostać na przykład księgowym? Malowałam, odkąd byłam małą dziewczynką. Potem poszłam do szkoły artystycznej, a następnie do instytutu sztuki.

Patrząc na Pani niewzruszony spokój podczas otwarcia wystawy przypomniałam sobie, że ćwiczy Pani także wschodnie sztuki walki. Czego nauczyła Pani filozofia Wschodu?

Na początku uprawiałam aikido, potem ścieżka poznania zaprowadziła mnie do szkoły kung-fu. Ostatecznie pod okiem Wsewołoda Sedukina wzięłam udział w Mistrzostwach Europy Wushu Tradycyjnego 2017 w Tbilisi, gdzie zdobyłam złoty i srebrny medal. To mój ojciec zachęcił mnie do uprawiania sztuk walki.

Treningi kung-fu zdecydowanie zmieniły mój charakter i dały mi determinację. Poza tym kung-fu to dyscyplina. A dyscyplina nie zaszkodzi

Gdyby nie ta wojna, babcia byłaby ze mną

Gdzie zastała Panią inwazja?

Na początku wojny cała rodzina przeniosła się do Lwowa, a mój mąż [rzeźbiarz Ołeksandr Smirnow – aut.] został w Kijowie. Przyjaciele przyjęli nas na dwa miesiące, pod koniec kwietnia wróciliśmy do domu.

Pani babcia, wybitna ukraińska historyczka sztuki Liudmyła Miłajewa, zmarła jesienią 2022 roku, dwa tygodnie przed swoimi 97. urodzinami. Co ona, która przeżyła II wojnę światową, mówiła o tej wojnie?

Wciąż myślę, że gdyby nie ta wojna, moja Łada nadal byłaby ze mną. Na początku wojny miała retrospekcję – opowiadała mi, jak przeżyła bombardowanie w Charkowie w 1941 roku. Dla niej te wspomnienia z przeszłości powtarzały się w teraźniejszości. To było przerażające.

"Irpin", 2022

Jak stres pierwszych dni wojny wpłynął na Pani pracę?

Nie mogłam pracować, było mi ciężko. Ale przed 24 lutego otrzymałam zamówienie na płaszcz i to zobowiązanie sprawiło, że rozpoczęłam proces twórczy. Z czasem, ścieg po ściegu, stawało się to łatwiejsze. Potem zostałam zaproszona na dwumiesięczną rezydencję do Stanów Zjednoczonych, pojechaliśmy tam z synem. Stworzyłam tam serię prac o tematyce militarnej. Do dziś to moja jedyna seria poświęcona wojnie.

Prace z serii wojennej były wystawiane w kilku krajach w 2023 roku, w tym w Polsce. Jedna z nich jest obecnie prezentowana w Narodowym Muzeum Historii Ukrainy podczas II Wojny Światowej w Kijowie.

Widziałam Pani pracę z serii „Country-Horror”, zatytułowaną „Dziewczyna i żmije”. Jest na niej dziewczyna w jasnym kręgu, a węże wypełzają z ciemności ze wszystkich stron. Myślę, że to portret dzisiejszej Ukrainy.

To naprawdę wygląda bardzo aktualnie. Jednak w legendzie o tej dziewczynie wszystko kończy się smutno, więc to nie jest nasza historia.

W wielu swoich pracach, na przykład w rzeźbie w kształcie serca, z którego wypływa krew, porusza Pani temat życia i śmierci.

Ta praca, „Serce”, pojawiła się podczas pandemii COVID-19. Tak się właśnie wtedy czułam. Wszyscy baliśmy się o swoje życie.

Podczas wojny, gdy byłam w Stanach Zjednoczonych, stworzyłam dywan o nazwie „Mapa alarmów przeciwlotniczych Ukrainy”, który wydaje się krwawić. Symbolizuje mapę Ukrainy, która podczas nalotów zmienia kolor na czerwony. W grudniu praca ta została wystawiona na Ogólnoukraińskim Triennale Tkaniny Artystycznej.

Myślała Pani o opuszczeniu Ukrainy?

Czuję, że muszę pracować i organizować wystawy w Ukrainie. Za granicą to też ważne, dlatego jesienią 2025 roku mam indywidualną wystawę w Nowym Jorku – ale w Ukrainie ważniejsze. Najwyraźniej galerzyści to czują, bo teraz mam wiele ofert wystaw w różnych miastach Ukrainy. Wszystkie muzea ukryły swoje kolekcje – a coś wystawiać przecież trzeba. Dlaczego więc nie współczesnych artystów?

Dziś misję artysty rozumiem tak: musisz wykonywać swoją pracę, pomagać siłom zbrojnym i wierzyć w zwycięstwo. Bo jeśli się poddasz i nie będziesz wierzyć, nie będzie nic.

„Mapa alarmów przeciwlotniczych Ukrainy”
20
хв

Anastazja Poderwianska: – Jeśli się poddasz, nie będzie nic

Oksana Gonczaruk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Wiedza to nasz pierwszy schron

Ексклюзив
20
хв

Anastazja Poderwianska: – Jeśli się poddasz, nie będzie nic

Ексклюзив
20
хв

Pozdrowienia dla zamachowców, czyli z życia ukraińskiego wolontariusza

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress