Exclusive
20
min

Na wojnie jest jak w sporcie: trzeba walczyć do końca

Igor Tracz to wielokrotny mistrz Polski, Europy i świata w wyścigach psich zaprzęgów. Uczy ukraińskich żołnierzy na froncie medycyny pola walki. Bo jak mówi, żołnierze uczą się na błędach, a te błędy kosztują najwięcej: życie

Aldona Hartwińska

Igor Tracz. Zdjęcie z archiwum prywatnego

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Jeździsz na front nie tylko ze wsparciem rzeczowym dla wojska. Wnosisz teżpewne umiejętności w zakresie medycyny pola walki. I właśnie to wyróżnia takich jak Ty na tle innych wolontariuszy w Ukrainie. Opowiesz o tym?

Igor Tracz: Zróżnicowanie wiedzy wśród żołnierzy, w armii, która w ciągu trzech lat pełnowymiarowej wojny z dwustu tysięcy nagle przekroczyła milion osób, jest ogromna. Ja bym to wręcz nazwał ogromnymi dysproporcjami. Z jednej strony mamy świetnych specjalistów, wyszkolonych, z doświadczeniem frontowym z różnych odcinków, które zdobywam latami. Ale są też ci, którzy z zakresu medycyny pola walki nie wiedzą nic. My pracowaliśmy już z różnymi jednostkami. 

Czasami ze szkoleniami trafiamy tam, gdzie tych szkoleń zupełnie nie potrzeba. Wówczas tworzymy coś w rodzaju wspólnych warsztatów. My mamy w naszej ekipie instruktorów i z medycyny pola walki, ale również z taktyki działań w terenie, taktyki wojskowej i wówczas wymieniamy się wiedzą, doświadczeniami, pomysłami i trybami pracy. Natomiast też czasami się zdarza tak, że trafiamy do jednostki, która jest kompletnie zielona. 

Jest zielona, ale aktywnie walczy.

Walczy. Pewnego razu przyjeżdżamy gdzieś w okolice drugiej linii okopów, jesteśmy jakieś osiemset metrów od Rosjan. Pierwsza linia jest połowę bliżej, około czterystu. Żołnierze właśnie przygotowują się do wyjścia na rozpoznanie, w kierunku linii zero. To znaczy, teraz w ogóle ciężko jest określić gdzie jest ta linia zero, bo przez drony czy artylerię znacznie się rozciągnęła. Ale oni idą bliżej rosyjskich pozycji. Patrzę na jednego z nich - hełm, kamizelka, karabin i nic więcej. Pytam go: gdzie masz swoją opaskę uciskową? On mówi, że no gdzieś mam. Szuka po kieszeniach, szuka, szuka. W kieszeni spodni znajduje turniket, jeszcze w oryginalnym opakowaniu, zafoliowany. Czyli - nie przygotowany do szybkiego użycia. Rozpakowanie opaski z tej folii to czas, którego po zranieniu po prostu nie ma. A kiedy pytam go, gdzie ma swój IFAK (osobista apteczka, przy. red.) to mi odpowiada, że medyk trzyma. I faktycznie, ich bojowy medyk miał tych apteczek ze sobą sześć, bo więcej nie zmieścił. A żołnierze i tak przecież nie wiedzą, co z nimi zrobić.

A cała idea apteczki osobistej polega na tym, by mieć ją przy tyłku cały czas, żeby w każdej chwili ktoś inny mógł skorzystać z tej apteczki udzielając ci pomocy

Ale od początku pełnowymiarowej wojny widzisz przecież różnice - Ukraińcy uczą się, szkolą. Ich wiedza staje się coraz obszerniejsza?

Tak, jasne. Ale ta nauka jest okupiona krwią. Żołnierze uczą się, tak naprawdę, na błędach, a te błędy kosztują najwyższą cenę - życie. Ma tu na myśli nie tylko medycynę pola walki, ale o każdym szczeblu nauki czy szkoleń. Widać kolosalną różnicę, jeśli mamy do czynienia z żołnierzami szkolonymi w systemie NATO-wskim.

Igor Tracz. Zdjęcie z archiwum prywatnego

Bo system NATO-wski stawia przede wszystkim na ochronę życia żołnierza.

Dokładnie. Zabrzmi to mocno, ale żołnierze szkoleni w trybie NATO-wskim mają większą przeżywalność na polu walki. A ci dowódcy, którzy czerpią wiedzę pamiętającą czasy Układu Warszawskiego, mają najwięcej głupich pomysłów i podejmują wiele durnych decyzji, i mają najwięcej martwych w swoich zespołach. Z kolei największą przeżywalność mają te jednostki, które, na przykład, były szkolone gdzieś na Zachodzie. Mają na tyle elastyczne głowy, że są w stanie się szybko uczyć i przystosowywać swoją wiedzę do współczesnego pola walki.

Czego wy uczycie żołnierzy?

Przede wszystkim my robimy te podstawowe rzeczy, według standardów NATO-wskich. Zajmujemy się największym zabójcą pola walki, czyli massive bleeding, masywnymi krwotokami. Uczymy żołnierzy poprawnie nakładać opaki ociskowe, uczymy ich również aproksymacji i konwersji, czyli tego, kiedy tę opaskę należy sprawdzić, po jakim czasie, i kiedy ewentualnie można ją zdjąć. Bardzo często jest tak, że opaski zakładane są w przypływie stresu i paniki, często niepotrzebne. Choć, słowo niepotrzebnie nie jest do końca dobre. Bo lepiej, jeśli założą opaskę na ranę tego niewymagającą, a właśnie dzięki wiedzy i umiejętnością - później można ją zdjąć. Zasada jest prosta: jest ostrzał, żołnierz zostaje ranny, opaskę należy nałożyć hight and tight, czyli wysoko i ciasno. Rannego należy przenieść w żółtą strefę, czyli tę bardziej bezpieczną. I tam należy sprawdzić, czy opaska, nałożona na ranę jest faktycznie niezbędna. Bo może się okazać, że rana jest nieduża i turniket nie jest potrzebny. Ale żołnierze niewyszkoleni tej wiedzy nie mają i często siedzą z tymi opaskami nie tylko kilka godzin, ale zdarza się, że nie ma możliwości ewakuacji i mają zatrzymany krwioobieg na nawet dzień czy dwa. I kiedy w końcu trafiają do punktu medycznego okazuje się, że rana nie była duża, ale z powodu niedokrwienia trzeba ją amputować, a rana wskazuje na to, że wcale nie było potrzeby zakładania opaski. Do tej pory bardzo często jest tak, że aproksymację czy konwersję opaski umie robić jedynie doświadczony bojowy medyk. Natomiast to jest podstawowa wiedza każdego żołnierza, wyszkolonego w standardach NATO, który pracuje według protokołu MARCHE, najważniejszego protokołu w medycynie tej wojskowej.

Wasza praca to wysoki poziom adrenaliny i strachu. Ale kiedyś musiał się ten impuls pojawić po raz pierwszy. Ten pierwszy impuls, który cię pchnął do tego, by jechać na pierwszą linię frontu.

Ja od początku wiedziałem, że będę tam jeździł, tylko musiałem się tego nauczyć. Musiałem poznać zasady bezpieczeństwa, nauczyć się funkcjonować w tym reżimie. Musiałem się nauczyć funkcjonować w tym trybie ciągłego zagrożenia. Poza tym dźwięki wojny są dla niewprawnego ucha dosyć mylące. Coś huknie, coś grzmi, a tobie wydaje się, że jest bardzo niebezpiecznie, a tak naprawdę zagrożenie jest bardzo daleko. A czasami tego, że zagrożenie jest bardzo duże zupełnie nie widać. I ja się uczyłem tego, jeżdżąc coraz głębiej i głębiej, znajdując się coraz bliżej frontu. Oczywiście nie sam, tylko zawsze z żołnierzami, kimś, od kogo mogłem czerpać wiedzę. Oczywiście, każdy ma swój próg możliwości podejmowania ryzyka.

Ale ty miałeś od początku świadomość, że masz takie predyspozycje?

No, powiedzmy podczas tych pierwszych dwóch, trzech wyjazdów w pierwszym roku wojny ja w ogóle nie myślałem o dalszych eskapadach. Ja myślałem, że to za chwilę się skończy, że ta wojna nie może tyle trwać. I wtedy te pierwsze podróże do okolic Lwowa mnie lękał nawet alarm przeciwlotniczy. Ja nie mogłem spać. Szybko zrozumiałem, że to się prędko nie skończy i trzeba pomagać docelowo, już głębiej, najlepiej bezpośrednio na front.

Igor Tracz. Zdjęcie z archiwum prywatnego

Wiele osób kompletnie nie rozumie, po co ryzykować swoim własnym życiem, by jeździć na null. Ale czasem inaczej się nie da.

Tylko tak możemy robić to skutecznie. Po pierwsze, masz pewność, że wsparcie dotarło do tego, do kogo trzeba. Nic po drodze ci nie zaginie, nikt nie zarzuci tobie, że nie wiadomo komu to przekazałeś, bo przekazujesz do rąk własnych. Po drugie, wozisz nie tylko sprzęt, ale i nadzieję dla tych ludzi. To dla nich cholernie ważne, że się z nimi spotkasz, poznasz ich. To są relacje, których nie da się kupić, ani wysłać nową pocztą. Po trzecie, i nie mniej ważne, przebywając w strefie zagrożenia my się uczymy. To niesamowite, że my możemy się uczyć, oswajać z tym wszystkim i zdobywać wiedzę, która u nas nie jest dostępna. My przywozimy tonę pomocy rzeczowej, a wywozimy stamtąd kilka ton wiedzy.

Ale nie traktujesz tego jako poligon doświadczalny. Znasz tych ludzi, spędzasz z nimi czas, przywiązujesz się. Nie myślisz sobie, kiedy wracasz, że to może być wasze ostatnie spotkanie?

Zginęło już sporo osób, które poznałem. Ale nikt z tych bliskich. I ja do tego podchodzę zupełnie inaczej. Ja staram się myśleć pozytywnie o następnym dniu, o następnym miesiącu. Ja przechodzę z tym do codzienności. Jakby ta wojna, to, że oni się tam zabijają nawzajem, było czymś naturalnym, zwyczajnym.

Czyli normalizacja czegoś, co zupełnie nie jest normalne.

Tak, to jest adaptacja. Ty musisz się zaadaptować do tego, co się dzieje. Ja sam nie walczę, ale widzę, jak oni to robią. Niedawno do mnie dotarło, że adaptacja jest możliwa tylko dlatego, że rozumiesz dlaczego tak się dzieje. Oni walczą o swoje ziemie, o swoją niepodległość. Ja bym chyba zwariował, jakby ktoś z nich mi powiedział: dawaj, idziemy pozabijać kilku ruskich, będzie śmiesznie. Nie, oni to robią, bo muszą. Bo oni zabiją ich, ich rodziny, dzieci.

Bo oni przecież pracują. Zwróciłeś uwagę na użycie tego słowa? 

Tak, oni chodzą do pracy. Czasem, kiedy ich pytam: jak u was morale? Oni odpowiadają: nie myślimy o tym, to praca, jaką musimy wykonać.

A czego cię Ukraina nauczyła? Czy zmieniła cię? 

Tak, myślę, że bardzo mnie zmieniła. Ciężko mi oceniać samego siebie, ale na pewno zawsze wiedziałem, że jestem uparty. Potwierdziłem to znowu, bo byłem uparty w sporcie, więc i tutaj jestem.  Różne rzeczy w swoim życiu robiłem. Czasami  skrajnych i ekstremalnych. Natomiast to było zupełnie coś dla mnie nowego. Nie wiedziałem, jak się w tym odnajdę. Natomiast, no faktycznie, człowiek się szybko adaptuje, ale tylko dlatego, że ma cel i konkretną motywację.

Granice na wojnie bardzo szybko się zacierają, wręcz niewidzialnie. Oczywiście na pewno jest to zależne od danej jednostki, od psychiki danej osoby. Czym więcej pewnych rzeczy w swoim życiu przetrenujemy, tym będzie łatwiej

Ja wizualizuję sobie od lat każdy wyścig, każdą ewentualną przeszkodę, jaką miałbym pokonać. Ale ja nigdy nie wizualizuję sobie ewentualnego wypadku. Wizualizuję tylko pozytywne rzeczy. Przeszkody, które pokonam. Tak samo tutaj. Wizualizuję sobie zagrożenia, ale nie po to, żebym miał w nie wpaść, ale tylko po to, żeby przeanalizować, jak mogę ich unikać.  Do tego zadaniowość. Zakładam sobie wykonanie pewnych zadań w konwoju, tak jak na na wyścigach. Żeby wygrać zawody muszę zrobić to, to i to. I to jest proces. A tutaj, żeby zrobić konwój i wrócić do domu bezpiecznie, muszę zrobić też pewne najróżniejsze czynności. 

Zdjęcie z archiwum prywatnego

No właśnie. Masz wiele różnych tytułów. Ludzie, którzy siedzą w tematach ukraińskich nawet często nie mają świadomość, z kim mają do czynienia. I czy twoja działalność w Ukrainie ma wpływ na to, jakim jesteś sportowcem? Czy ma wpływ na zmniejszoną częstotliwość treningów? Czy ma wpływ na to, że tych medali będzie mniej?

Tak, oczywiście. Natomiast to, że jestem sportowcem, pomaga mi funkcjonować w Ukrainie. Ale to, że jestem na Ukrainie, przeszkadza mi w wygrywaniu i w byciu coraz lepszym. Bo mniej trenuję, rzadziej startuję na zawodach. Po prostu więcej energii poświęcam na Ukrainę. To w pewnym sensie przeszkodą w realizacji dawnych celów. Ale to był mój wybór. Priorytety się trochę zmieniły i niektórzy ludzie mnie za to nienawidzą, ale mnie to nie obchodzi. Bo to, co się dzieje tam, jest ważniejsze. Dla naszej przyszłości również.

Co byś powiedział tym ludziom, którzy zarzucają ci, że podjąłeś złą decyzję i marnujesz karierę sportowca w Ukrainie?

Ja nie porzuciłem kariery sportowca. Robię to po to, żebym w przyszłości mógł więcej trenować. Spokojnie i stabilnie. Ja patrzę na kilka lat do przodu. Żebym za tydzień mógł trenować w totalnym spokoju, i może ta kropla, w tym morzu potrzeb z mojej strony, jest w stanie cokolwiek zmienić. Poza tym, jeśli Rosja miałaby tę wojnę wygrać i oni pójdą dalej w naszym kierunku, ja będę już w jakimś stopniu przygotowany na to, co mogłoby się wydarzyć u nas.

Chciałbym, żeby to wybrzmiało. My, Polacy, musimy się przygotować na najgorsze. Wszyscy mądrzy o tym mówią i ja nic nowego nie dodam - pomagając Ukrainie my dajemy czas sobie

To, że Ukraińcy się napieprzają z Rosjanami, to nam daje ten komforty, że to nie my musimy z nimi walczyć. My pomagamy, by oni walczyli za nas, nie naszymi rękoma.

To nie Polacy tam giną. My mamy czas na to, żeby się lepiej przygotować. I przez ten cały czas Ukraina osłabia Rosję i ją mocno angażuje. Ukraina kupuje nam czas. Ja nie twierdzę, że to pewnie, że za pięć lat rosyjskie wojska będą szturmować Warszawę. Ale może dojść do takiego ataku ze strony Rosji i prawdopodobieństwo jest stokroć większe, niż przykład to, że zaatakują nas, nie wiem, Czesi, czy Włosi. 

A zagrożenie ze strony Moskwy jest jak najbardziej realne. Wiele razy słyszałem, często od oficerów wywiadu ukraińskiego, że bardzo prawdopodobne jest to, że w najbliższym czasie, w ciągu najbliższego roku, dojdzie do wkroczenia na teren jakiegoś europejskiego państwa. Na przykład do Polski ze strony Białorusi. I Rosjanie zrobią to tylko po to, by znowu przetestować cierpliwość świata, sprawdzić jak daleko znowu mogą przesunąć granice, na ile mogą sobie pozwolić. Czy świat znowu nie zareaguje i pozwoli im anektować kolejne terytoria w kolejnym państwie.

Kiedyś opowiadałeś mi, że na zawodach spotkałeś Rosjan, z niektórymi się kumplowałeś, a potem oni próbowali ci wyjaśnić, że Putin ma rację i jest mężem stanu. Co im powiesz, jeśli kiedykolwiek jeszcze staniecie razem na starcie?

Roześmieję im się w twarz i pokaże kilka filmów, co robiłem przez ten czas. Nasze kontakty się urwały,  nie wiem, co robią i gdzie są. Jest też kilku Rosjan, z którymi mam do dzisiaj kontakty. Ograniczone, ale mam. Oni mają trochę inne myślenia na temat Putina niż większość Rosjan.

Ja wiele lat podróżowałem do Rosji, trenowałem z nimi. Minister sportu Rosji chciał mi w 2014 roku wręczyć paszport rosyjski. Pytał, co mają zrobić, żebym przyjął ten paszport i startował w barwach Rosji. Ja oczywiście odparłem, że mam swój, polski i on mi wystarczy. Choć dobrze się tam czułem. I dobrze mi płacili. Żadnego konfliktu wewnętrznego. Nic, zero. Tylko to było w latach 2011-2014. Przed wojną. Teraz wszystko wyglądałoby inaczej.

Możesz powiedzieć, jak wam pomagać? Macie swoją zrzutkę, ale na co ta kasa idzie tak naprawdę? Na co wpłacają ludzie? 

My ciągle uczymy się pozyskiwać jak najwięcej rzeczy bezgotówkowo. Wozimy nie tylko sprzęt dla wojska, który załatwiamy dzięki umowie naszej z Ministerstwem Obrony Wielkiej Brytanii, ale wozimy również pomoc dla zwierząt, pomoc dla szpitali, pomoc medyczną. Natomiast realizujemy średnio dwa konwoje w miesiącu, bardzo często na Donbas. Niektóre konwoje mają trasy po 5-6 tysięcy kilometrów. Jeździmy naszymi prywatnymi samochodami, do których przyczepiamy przyczepy. Mamy cztery auta w tym momencie i większość kasy, którą udaje nam się zebrać, idzie na naprawę tych samochodów i na paliwo. Bo jeden samochód, z ciężarową przyczepą i z towarem, spala mniej więcej w granicach 5 tysięcy złotych na takiej trasie. Jedziemy w dwa auta, więc w sumie 10. A jeśli realizujemy dwa wyjazdy w miesiącu, to wychodzi 20 tysięcy na samo paliwo. Plus naprawy. Ostatnio w samochodach wymieniliśmy skrzynię biegów, silniki. Nie chcę nawet wymieniać. 

Czyli, jeżeli ktoś wpłaca Wam na zrzutki, to po prostu daje Wam możliwość dalszej pracy? 

Dokładnie. Mamy za co to tankować i mamy za co naprawić samochody. Ale wiesz jak jest, bardzo często idzie to z naszych prywatnych pieniędzy, bo akurat na wyjazd nie uzbiera się na zrzutce tyle, co potrzeba. Znasz to przecież ze swoich konwojów. Te zrzutki to są takie strzały. Czyli przez dwa, trzy tygodnie stoją, później ktoś napisze jakiś artykuł, albo zrobi jakiś podcast, znowu się ruszy na kilka dni, później znowu stoi. Jeszcze w pierwszych latach wojny były jakieś firmy, które chciały się dorzucać i na przykład sponsorowały konwój. Teraz jest już nie jest tak kolorowo. Ale na wojnie, jak w sporcie, walczyć będzie do końca. Do wygranej Ukrainy. 

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka i autorka książek (m.in. "Szwecja. Gdzie wiking pije owsiane latte"). Dostarcza pomoc wojskowym na linię frontu. Wojnę po raz pierwszy na własne oczy zobaczyła w grudniu 2022 roku. Wtedy podjęła decyzję, że będzie wracać na front z pomocą jak najczęściej. Dziś mówią o niej чоткий тил, czyli solidne zaplecze. Żołnierze skutecznie walczą karabinami, a ona jest zapleczem z kamerą i aparatem, które czuje obowiązek mówienia głośno o tym, co się dzieje. Chce być dalej na miejscu - pomagać i pokazywać wojenną rzeczywistość - nie zawsze w czarnych i smutnych barwach.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Punkt pierwszy: linia zero – null

Łymań, czerwiec 2024

Słońce jeszcze nie wstało, a mnie budzi potężny wybuch. Przegnita chata, w której śpię razem z żerującymi nocą myszami, trzęsie się w posadach, zrzucając mi na głowę pył z naruszonych ciągłymi wybuchami ścian. Rosjanie jeszcze przed wschodem słońca zrzucają na przyfrontowe miasta „bomby budziki”. Wiedzą, że w rozpadających się chatach mieszkają nie tylko ci, którzy nie zdecydowali się na ewakuację, ale również żołnierze, którzy po kilku dobach odpoczynku wyruszają stąd na front. Rosjanie wiedzą też, że lada chwila zacznie się rotacja wojsk i podziurawionymi drogami ruszą pojazdy z żołnierzami. Zaczyna się polowanie.

Droga na pozycje w Lesie Serebriańskim wiedzie przez kompletnie zrujnowane wsie i miasteczka. Im bliżej wjazdu na leśną drogę, tym więcej widać za oknem rozbitych budynków i spalonych drzew. Droga ewakuacji jest tylko jedna. Trzeba pokonać ją szybko, bez postojów i wahania. Należy przemknąć niezauważenie, choć po niebie snują się dziesiątki dronów. Uchylamy wszystkie okna, żeby słyszeć dźwięki wojny, które tu są bardzo blisko. Włosy pod hełmem zrywają mi się do tańca, w nozdrza wpada ulubiony leśny zapach – wilgotnego mchu i iglastych drzew. Kiedy tylko samochód dociera na miejsce, szybko chowamy się do dziury w ziemi. Dosłownie. Blindaż, czyli nasza kryjówka, to kilkumetrowy tunel wykopany w leśnym piachu, ciemny i wilgotny, przerobiony na prowizoryczne mieszkanie. W malutkim pokoiku stoją drewniane prycze, na ścianie wisi polska flaga. To właśnie tu spędzimy najbliższe 48 godzin.

– Witaj w najbardziej na wschód oddalonym poselstwie Polski! – śmieje się Damian i wskazuje mi moje miejsce na pryczy

Damian Duda po raz pierwszy przyjechał do Ukrainy w 2014 roku. W Mariupolu nawiązał relacje z tamtejszą Polonią, którą postanowił wesprzeć w obliczu rosyjskiej agresji. Przypadkiem trafił do środowiska skupionego wokół batalionu „Azow”. Szybko zorientował się, że w wyposażeniu medycznym mają ogromne braki, więc podczas kolejnej wyprawy, w 2015 roku, wraz z ekipą ratowników przeprowadził pierwsze szkolenia z ratownictwa pola walki. Swoje doświadczenie szybko zaczął wykorzystywać na Donbasie, już w strefie walk.

– Od tamtej pory jestem zaangażowany w działalność tutaj – mówi. – Od początku inwazji nie było takiego momentu, żeby moi medycy bojowi z fundacji „W międzyczasie” nie byli tu na rotacji, by wspomagać ukraińskie wojsko w ratowaniu rannych.

Damian Duda

Tu, w lesie, sytuacja jest na tyle skomplikowana, że po rannych na pierwszą linię frontu mogą wyjechać jedynie ciężkie wozy opancerzone – medyków tam nie wpuszczają. To taka niepisana zasada. Jeśli medyk miałby zginąć podczas akcji, to lepiej, by na nią nie jechał. On jeden może uratować setki żyć, ale jeśli polegnie, ratując jedno, nikomu już nie pomoże. Taka przykra wojenna kalkulacja. Medycy czekają na rannych tuż za linią frontu, w prowizorycznym punkcie medycznym, skąd pod ostrzałem zabierają ich w bezpieczniejsze miejsce. Dlatego w każdej grupie na nullu powinien być żołnierz pełniący funkcję medyka bojowego, który zna podstawy medycyny pola walki i będzie w stanie zabezpieczyć swoją grupę. Nie zawsze jednak wszystko układa się tak, jak należy. 

Tego dnia na „bagnach”, jednym z najtrudniejszych do ewakuacji odcinków frontu, brakuje medyków do zabezpieczenia szturmu. W takich miejscach największe doświadczenie ma Damian, więc zgłasza się bez wahania. Zaczynamy przygotowywać prowiant – produkty muszą być lekkie i nie zajmować wiele miejsca. Batoniki energetyczne, puszka energetyka, elektrolity w proszku do wymieszania z wodą… Wszystko musi zmieścić się w małej saszetce przypiętej do pasa. A wyjazd na „bagna” już za godzinę.

Potężną terenówką podjeżdżamy na skraj zielonego lasu – później po tej zieleni nie będzie już śladu, są jedynie sterczące z ziemi kikuty, krajobraz księżycowy. Stąd trzeba przejść piechotą około pięciuset metrów, wzdłuż linii okopów. W normalnych warunkach taki dystans przechodzi się w jakieś sześć minut. Jednak tu co chwila słychać świst, więc trzeba wskakiwać do schronu i siedzieć tam dopóki pocisk nie eksploduje, szarpiąc rozżarzonymi odłamkami sterczące kikuty drzew.

Nad głową Damiana latają dziesiątki dronów FPV – nie wiadomo, które ukraińskie, a które rosyjskie. Nikt nie próbuje ich zestrzelić, by nie zdradzić swojej pozycji. Masz się wrażenie, jakby tu żołnierzom było już wszystko jedno

Powietrze robi się coraz bardziej wilgotne, mundury przemakają od potu. Według koordynatów za chwilę powinni znaleźć się na pozycji bojowej i ukryć się w okopie…

Albo czymś, co powinno być okopem. Zobaczywszy to miejsce Damian zaczyna rozumieć, czemu Ukraińcy nazwali je „bagnami”. Piekielnie ciężko wykopać schronienie, gdy pod łopatą natychmiast pojawia się woda. Dlatego płytką i mokrą dziurę w ziemi obłożono dookoła workami z piaskiem, co daje iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa. Pierwsza linia frontu przechodzi przez bagna, nad którymi unosi się przeraźliwy fetor: tu wszędzie walają się zwłoki, śmieci, gdzieniegdzie wykopano prowizoryczne latryny. W tej temperaturze to nie do zniesienia, jakby smród przylepiał ci się do skóry. 

Damian wraz z grupą siadają na ziemi, opierają się o worki z piaskiem. Przez radio słychać urwane komunikaty od tych, którzy właśnie docierają na kraniec ukraińskich pozycji. Za chwilę spróbują pójść dalej, by przejąć miejsca, gdzie w błocie siedzą Rosjanie. Jeśli któryś zostanie ranny, Damian i Oko usłyszą w radio słowo: „trzysta”. Wtedy pobiegną z plecakiem medycznym prosto pod ostrzał, by zatamować krwotok i wynieść żołnierza z powrotem tam, gdzie las jeszcze przypomina las.

Punkt drugi: ewakuacja

Siewiersk, sierpień 2024

Żar leje się z nieba, dochodzi południe. Siedzimy na ganku starej chaty, w której znajduje się punkt stabilizacyjny. Marta z Juanem oglądają w telefonie rozmowę z rannym żołnierzem, który przesiedział z urwaną ręką w piwnicy kilka dni, zanim udało mu się z niej wydostać. Obok leżał jego martwy towarzysz broni. Kiedy zaczął się ostrzał, był pewien, że nie wyjdzie z tego żywy. Gdy w końcu się wydostał i o własnych siłach dotarł do punktu ewakuacji, od wysokiej temperatury i wilgoci ręka już gniła. Medycy na „stabiku” nie mogli uwierzyć, jakim cudem przeżył.

W punkcie stabilizacji

„Stabiki” to miejsca położone maksymalnie blisko walk, do których przywożeni są ranni żołnierze z pierwszej linii frontu. Tu udziela się im pomocy, a jeśli wojownik jest w tak ciężkim stanie, że transport do bezpiecznej strefy zagrażałby jego życiu, medycy przeprowadzają zabiegi stabilizujące. Jesteśmy blisko stanowiska artylerii, jakieś sześć kilometrów od rosyjskich pozycji. Co jakiś czas z powodu huku eksplozji mimowilnie podskakuję. Nagle radio, które leży na plastikowym stole, zaczyna szumieć. Po chwili komunikat:

– Mamy trzysta, mamy trzysta! – słychać czyjś roztrzęsiony głos.

– Ilu?! – pyta nasz medyk, który właśnie postawił przede mną kubek gorącej herbaty. Bo praca medyka polega na czekaniu. Czasem zanim przyjedzie ranny, wypijesz trzy herbaty. A czasem ledwie co postawisz kubek na stole, a już musisz jechać.

– Jednego! Nie, dwóch!

Radio szumi jeszcze przez chwilę, a potem zapada grobowa cisza. Wiemy, że ranni idą na piechotę, bo to miejsce jest na tyle niebezpieczne, że nikt nie może po nich przyjechać. Idą do punktu ewakuacji w budynku, w którym jeszcze kilka dni temu byli Rosjanie. Brak komunikacji sprawia, że ogarnia nas poczucie bezradności. Mija druga godzina, odkąd czekamy. Nie możemy po nich pojechać, bo przecież nie wiemy, gdzie są. Możemy tylko czekać. Nagle niebo przeszywa charakterystyczny dźwięk.

– Do piwnicy! Samolot! – krzyczy jeden z medyków.

Niemal na oślep puszczam się biegiem przez podwórko i wpadam w otwór w ziemi. Zbiegając po schodach w dół, słyszę potężny huk. Bomba rozrywa się kilkadziesiąt metrów od nas. Potem zapada cisza – i znowu szumi radio: – Mamy ich. Trzy razy trzysta! 

Mamy piętnaście minut, by przyjąć rannych. Marta otwiera plecak medyczny, rozkładamy nosze. Nie wiemy, w jakim są stanie. Nasłuchujemy dźwięku samochodu, który za chwilę ma pojawić się na polnej drodze. Zostaję pouczona, by trzymać się blisko ścian budynku i za dużo się nie kręcić, bo możemy być pod obserwacją drona.

W końcu do moich uszu dociera dźwięk silnika. Słyszę, jak ciężko podjeżdża pod górę, starając się jechać z maksymalną prędkością, jakby liczyły się sekundy. W końcu przed bramą hamuje zielony pick-up. Z przodu wyskakuje dwóch wojskowych:

– Ledwie uciekliśmy przed dronem.

Otwierają klapę z tyłu, na pace leży trzech mężczyzn. Przez wyboje na drodze leżą pokrzywieni, ich nogi się splątały, ale na twarzach rysuje się ulga: wyjechali z piekła.

Medycy kolejno ściągają ich z samochodu i szybko przenoszą pod ściany, pod osłonę drzew. Rozcinają nożycami mundury, zdejmują buty, zakładają opatrunki i bandaże. Sprawdzają newralgiczne punkty, jak pośladki, spody stóp czy pachy. Nie ma żadnego innego krwawienia ponad te rany, które były widoczne i które są już zabezpieczone. Wygląda na to, że żaden z nich nie wymaga w tej chwili jakiejś skomplikowanej pomocy. Są stabilni. Teraz trzeba ich jak najszybciej stąd zabrać i przekazać do szpitala oddalonego o jakąś godzinę drogi. Droga wiedzie przez pola i dziurawym asfaltem, a medycy muszą zrobić wszystko, by w ciągu tej godziny stan pacjentów się nie pogorszył. W trakcie jazdy ich możliwości są znacznie ograniczone, na dodatek z góry mogą ich obserwować wrogie drony. Jeśli ten, który śledził samochód z ich pacjentami, doleciał tak daleko, to musi gdzieś czyhać. Baterie nie wystarczają mu na długo, a przecież przyleciał na misję bez powrotu…

Samochody medyków już od dawna nie są oznaczane. Bo oznaczone krzyżem stają się celem Rosjan

Punkt trzeci: szpital przyfrontowy

Przyfrontowe miasto

Pędzimy przez miasto, ludzie spacerują ulicami z siatkami pełnymi zakupów. Idą przed siebie zupełnie nieświadomi, że w niektórych z przemykających obok nich wojskowych samochodów właśnie toczy się walka o czyjeś życie. Karetki jadące z frontu nie różnią się niczym od innych wojskowych samochodów, a tych w każdym przyfrontowym mieście – czy to w Słowiańsku, czy w Kramatorsku, Zaporożu bądź w Sumach – jest pełno. Już od dawna nie są oznaczane, bo oznaczone krzyżem samochody medyków stają się celem Rosjan. Są jak tarcze strzelnicze, bo zabrane życie medyka jest jak trofeum. Im więcej zabitych medyków, tym mniej uratowanych żyć na linii frontu. Obie strony doskonale o tym wiedzą.

Ukraińcy opracowali system ewakuacji medycznej, jakiego nie ma nigdzie na świecie. Dzięki dewizie: „Nigdy nie zostawiamy swoich” byli w stanie stworzyć prawdziwy łańcuch życia, w którym transport rannych odbywa się między określonymi punktami

To oczywiste, że ewakuacja rannych to na tyle trudne zadanie, że bardzo często nie idzie zgodnie z planem. Jednak Ukraińcy starają się, by odbywała się w określonym czasie. Znajomy medyk bojowy, który do wybuchu pełnowymiarowej wojny był traumatologiem, stwierdził, że ogromna liczba żołnierzy nauczyła się udzielania samopomocy tak dobrze, że kiedy on przejmuje ich w puncie ewakuacji, nie myśli o ratowaniu życia. Myśli np. o tym, jak uratować pełną sprawność krwawiącej nogi. 

Przyfrontowy szpital jest doskonale zamaskowany. Na zewnątrz nie ma śladu po medycznych sprzętach, na podjeździe nie stoją żadne karetki. Dopiero kiedy podjeżdżamy pod drzwi, ze środka wybiegają lekarze. Pomagają przenieść rannych do środka, proszą o podpisanie foliowych worków z ich osobistymi rzeczami. 

I na tym historia się kończy. Jeśli ranni nie są znajomymi, medycy zwykle nie wiedzą, jakie są ich dalsze losy. Czy przeżyli? W jakim są stanie? Na ostatnim etapie łańcucha życia zostaje już tylko pacjent, doświadczona kadra lekarska w jednym z przyfrontowych szpitali i rodzina rannego żołnierza.

Zdjęcia: Aldona Hartwińska, Sestry

20
хв

Życie i śmierć na nullu

Aldona Hartwińska

Andrij: – Tam, gdzie płoną drzewa, był mój dom

Widok ze szczytu Kredowej Skały w Biłohoriwce rozciąga się na dziesiątki kilometrów. Andrij przychodzi tu często. Z kieszeni munduru wyciąga paczkę papierosów, a potem w milczeniu wypala kilka z rzędu. Patrzy daleko za horyzont, na którym majaczą wąskie słupy czarnego dymu.

– Gdzieś tam, za tymi drzewami, był mój dom – zaciąga się głęboko i ciska niedopałek na ziemię. – Stąd wydaje się, że to niemal na wyciągnięcie ręki.

Widok na Kramatorsk. Zdjęcie: Mykoła Biłyk

Andrij przyszedł na świat w Bachmucie – wtedy kolorowym, pełnym energii, kwiatów, z tętniącymi życiem restauracjami. Wspomina, jak przed inwazją, w Dzień Wyszywanki, na placu przed Miejskim Domem Ludowym szły pochody roześmianych ludzi. I jak w święto Unii Europejskiej zgromadziło się tu wielu młodych, którzy malowali na chodnikach unijną flagę. Tu w ogóle było wielu młodych. Do Bachmutu na dyskoteki przyjeżdżali mieszkańcy Kramatorska, a na grilla, na Dniprowską Plażę w Czasiw Jarze, wpadali znajomi z Doniecka.

– Smażyliśmy mięso i ryby na grillu, nalewając sobie wino „Artemiwskie”.

To wino było dumą mieszkańców Bachmutu. Ma długą historię, która sięga 1899 roku. Wtedy to niemiecki inżynier Edmund Farke założył w Bachmucie fabrykę alabastru. Błyskawiczny sukces i ogromne wydobycie gipsu do jego produkcji sprawiło, że powstało całe podziemne miasto z unikalnym mikroklimatem. Podziemne labirynty idealnie nadawały się do produkcji wina musującego. W latach pięćdziesiątych gipsowe tunele przerobiono na zakład, w którym w 1954 roku wyprodukowano pierwsze butelki trunku. Ten „Radziecki szampan” – bo tak je nazywano – był wtedy towarem deficytowym, sprzedawano główne członkom komunistycznej partii.

Po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości na bazie radzieckiego zakładu produkcyjnego stworzono dwie nowoczesne marki win, „Artemiwskie” i „Krym”, które szybko zdobyły uznanie nie tylko w kraju, ale też na świecie. Wina mogły leżakować w podziemnych galeriach trzy lata, zgodnie z klasyczną metodą wytwarzania szampana. Przez ten czas butelki obracano ręcznie, jak w Szampanii, by kontrolować powstający wewnątrz osad. To było wielkie osiągnięcie. Jedyne wino w Ukrainie produkowane dokładnie tak, jak wytwarza się francuski szampan.

Ten rozwój i pasmo sukcesów brutalnie zakończyła wojna. Podczas bitwy o Bachmut na teren winiarni wdarli się żołnierze Grupy Wagnera, grabiąc wszystko, co wpadło im ręce.

Ich dowódca Jewgienij Prigożyn ponoć powiedział, że to będą prezenty na 8 Marca dla kobiet z obwodu ługańskiego, tymczasowo okupowanego przez Rosjan

10 marca 2023 r. w sieci pojawiło się wideo nakręcone przez rosyjskiego żołnierza, na którym widać to, co zostało z winiarni: ruiny, żadnych śladów po tworzonej z pasją historii tego miejsca.

– Oni nie znają żadnej świętości – mówi Andrij. – Kradną, gwałcą, bombardują cerkwie. Ich celem jest zniszczyć naszą kulturę, wygumkować historię, zniszczyć nasz ukraiński naród.

Wino „Artemiwskie Niezłomny Bachmut” ze sloganem „Ucalone z Bachmutu, dojrzewające słodkie”. Zdjęcie: Irik Bik/Shutterstock

Kiedy zaczęła się pełnowymiarowa wojna, Andrij na ochotnika zaciągnął się do wojska. Wcześniej nie miał nic wspólnego z armią, studiował i dorabiał w sklepie spożywczym. Po szybkim szkoleniu z marszu trafił do 5. brygady szturmowej, która walczyła m.in. o jego rodzinne miasto. Ramię w ramię z żołnierzami innych jednostek brał też udział w wyzwoleniu wsi Kliszczijiwka, położonej niecałe dziesięć kilometrów od jego domu.

– To było surrealistyczne obserwować, jak z dnia na dzień miejsca, które dobrze znam, zmieniają się w gruzy – Andrij odpala kolejnego papierosa. – Albo zamiast spacerować ulubionymi alejkami, chować się jak szczur po piwnicach, bo za każdym razem, kiedy wychylam głowę spod ziemi, ktoś chce mnie zabić.

– Wiesz, że oni chcą ogłosić koniec wojny wtedy, kiedy Ukraina odda okupowane terytoria? A nawet więcej: chcą całe obwody – mówię.

– I co ja mam ci powiedzieć? To będzie oznaczało, że te trzy lata były na marne. Wiesz, ilu moich zginęło? I to właśnie tam? – drżącą ręką pokazuje linię wzdłuż horyzontu

– Zobacz. Tam, gdzie płoną te drzewa, był mój dom rodzinny. Jak mógłbym z tego zrezygnować? Co ja mam powiedzieć? „Spoko, mogę żyć sobie gdzieś indziej?”. Przecież ja tam zostawiłem wszystko, co miałem. Stamtąd są moje wszystkie wspomnienia. Moje mieszkanie. Samochodu już dawno nie ma, tam pochowałem matkę. Mam tak po prostu to oddać?

– Nie oddasz?

– Nigdy! Choćby ziemia, na której się narodziłem, miała wchłonąć moją krew.

Dima: – Chcę położyć kwiaty na grobie mamy

Często powtarza, że jego dzieciństwo pachniało bzem i stęchłą piwnicą. Piwnica była wtedy, kiedy chował się przed pijanym ojcem, który wracał ze wsi i szukał awantury. Jeśli nie zdążył pokłócić się z koleżkami pod sklepem, złość na świat i swoje nieudane życie rozładował w domu. Matki nigdy nie bił, gdzieś w podświadomości pewnie się jej bał. Wiedział, że bez niej stoczy się na dno, chociaż dla Dimy na tym dnie był zawsze. Kiedy zakwitały bzy, a ich zapach wypełniał powietrze, Dima wiedział, że zbliża się wyjazd. Co roku, by mógł odpocząć od oparów alkoholu w domu, mama wywoziła go na całe wakacje do rodziny mieszkającej dwadzieścia kilometrów dalej, w sąsiedniej wsi, po drugiej stronie granicy.

– Z dzieciństwa nie pamiętam rozgraniczenia na: „my – oni”. Fizycznie istniała granica ukraińsko-rosyjska, ale to było jakieś niezrozumiałe miejsce. Stawiali stempel w paszporcie i wpuszczali nas do świata, który dla mnie, dla dziecka, niczym nie różnił się od tego, co miałem na swoim podwórku.

W strefie przygranicznej. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Matka Dimy przyszła na świat w jednej z rosyjskich wsi blisko granicy z obwodem sumskim. Ojca poznała w Sumach, dokąd przyjechała na kursy. Postanowiła zostać w Ukrainie. Wzięli ślub, zamieszkali w małym domku pod miastem. Tu przyszła na świat ich pierwsza córka, tu później urodził się Dima. W domu rozmawiało się po rosyjsku, oglądało rosyjskie bajki, a w szkole dzieci nie tylko po rosyjsku ze sobą gadały, ale też chodziły na rosyjskie lekcje. Do Rosji jeździło się na wakacje, na studia, do pracy.

– Wszystko, co było z Rosji, zdawało się lepsze, bardziej na czasie, nowocześniejsze.

Nie wiem, czy ktokolwiek kiedykolwiek mógłby pomyśleć, że nasz sąsiad, z którym mamy tak wspaniałe relacje, może nas kiedyś zaatakować i mordować

Niedawno byłem w domu na przepustce i znalazłem w szafce kubek z napisem „Krasnogorsk”. Musieliśmy go kiedyś przywieźć z wakacji. Wywaliłem go do kosza na śmieci.

Dwa lata przed inwazją, w maju, matka Dimy zmarła. Została pochowana na cmentarzu we wsi, z której pochodziła. Spoczęła w rodzinnej mogile, ze swoimi rodzicami i starszą siostrą. Na pogrzebie Dima złożył na jej grobie bukiet lilaków, bo właśnie wtedy zaczęły kwitnąć. Przyjeżdżał często, by z nią porozmawiać i po prostu przy niej posiedzieć; był z matką bardzo mocno związany. Cmentarz leżał bardzo blisko granicy, więc taka wyprawa trwała krótko. Wszystko zmieniła pandemia, która zamknęła granice. A zaraz po pandemii wybuchła wielka wojna.

– Po raz ostatni u mamy byłem cztery lata temu. Gdybym wtedy wiedział, co będzie później, to pewnie posiedziałbym z nią dłużej. Chciałbym położyć kwiaty na jej grobie, ale nie wiem, czy kiedykolwiek będę mógł to zrobić. Rozmawiałem z tymi, którzy tam służą. Mówili, że wszystko jest zbombardowane. Może cmentarz w ogóle się nie zachował? Ale nawet jeśli przetrwał, to przecież jestem żołnierzem. Jeśli nie zginę na wojnie, pewnie do dnia mojej śmieci będę na ich czarnej liście, więc nie będę mógł przekroczyć granicy. A nawet jeśli ją przekroczę, to pewnie nie wrócę, tylko „zniknę” bez wieści.

Taras: – Jeśli ich zostawimy, przestaniemy być ludźmi

W powietrzu unosi się zapach świeżej krwi, a dym wyciska łzy z oczu. Bolą, jakby je przypalano maleńkimi węgielkami. W uszach słychać pisk i niezrozumiałe krzyki. Czarne powietrze rozszarpuje nozdrza od środka i ściska za gardło, niczym niewidzialna ręka zabójcy. Wokół wszystko płonie po potężnym ostrzale. Na pozycje bojowe spadło chyba wszystko, co stworzyła radziecka technologia wojskowa. Jest środek lata, suche pola i lasy natychmiast zajmują się ogniem, który trudno stłumić. W tym pyle nic nie widać, a przez pisk w uszach ledwo przedziera się rozkaz dowódcy: „Wycofać się!”.

– Walili do nas ze wszystkiego i z każdej strony. Miałem wrażenie, że to film wojenny z efektami specjalnymi

Taras bardzo niechętnie wraca wspomnieniami do walk, które nazwano hucznie „kontrofensywą zaporoską”. Szturm na Staromajorśkie pozostawił nie tylko potężny ślad w jego psychice, ale kosztował też dziesiątki rannych i poległych przyjaciół. Niektórych do tej pory nie udało się sprowadzić do domu.

– Pamiętam, że upał był straszny. Kiedy wycofywaliśmy się z pozycji, widziałem mnóstwo ciał porozrywanych na kawałki. Potykałem się o hełmy, broń. Wszędzie walały się szczątki, słyszałem krzyki. Nie mieliśmy jak zabrać ze sobą rannych. A ja wiedziałem, że jeśli nie zabierzemy ich teraz, to nie przeżyją. Potem czekaliśmy trzy doby, by zabrać ich ciała. Nie mogliśmy wrócić, bo strzelali do nas, jak do kaczek.

Zaporoże, 2023. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Według dowództwa powrót po ciała poległych byłby misją samobójczą, więc przez dwa dni nie wyrażało na to zgody. Taras rozważał nawet niesubordynację i samowolne opuszczenie jednostki, byle tylko odnaleźć w podziurawionej pociskami ziemi swoich braci. Obserwowali pole bitwy z drona, nie mogli doliczyć się wszystkich ciał. Myśl o tym, że zostawił tam pobratymców, nie dawała Tarasowi spokoju. Kiedy ostrzał artyleryjski w końcu ustał i wrócili po poległych, ciężko było rozpoznać, co jest szczątkami, a co fragmentami pozycji, odłamkami, śmieciami.

– Nigdy nie zapomnę tego zapachu, oni tam trzy dni leżeli w upale… Mogliśmy zabrać tylko to, co rozpoznaliśmy. Rozumiesz, coś co przypominało ciało. A ilu tam chłopaków zostało, tego nawet nie można policzyć. Państwo mówi, że „zaginęli bez wieści”, a my wiemy, że nie żyją. Sam na własne oczy widziałem, jak Saszkę szrapnel przeciął na pół. Ale skoro nie ma jego ciała, to może jednak  żyje? Rodziny nie mogą godnie pochować swoich bliskich, nie mogą się pożegnać. I nie dostają żadnego wsparcia od państwa. Jeśli oddamy Rosji tereny okupowane, to ci chłopcy nigdy nie wrócą do domu, rozumiesz? Dlatego nie możemy tych ziem oddać – właśnie przez nich i dla nich. Musimy ich odnaleźć, każdego żołnierza, żeby mamy, żony i córki mogły pochować ich na cmentarzu. Przecież nie możemy tych ciał porzucić i udawać, że ci ludzie zniknęli bez wieści, skoro dobrze wiemy, że ich szczątki spoczywają w tych polach. Jeśli ich zostawimy, to możemy przestać nazywać się ludźmi.

20
хв

Choćby ziemia miała wchłonąć moją krew

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Pożegnanie z berehynią

Ексклюзив
20
хв

Ukraińcy po wojnie: wielka emigracja czy wielki powrót?

Ексклюзив
20
хв

Po wojnie w nas wciąż będzie wojna

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress