Exclusive
20
min

Gdy weszli Rosjanie, ani jeden pies nie zaszczekał

Od momentu, gdy nad daczą Aleksandry Mezinowej przeleciała pierwsza rakieta, kobiety nie opuszczała jedna myśl: jak wykarmić ponad trzy tysiące psów. Dyrektorka schroniska “Syriusz” jest jedną z nominowanych do “Portretów siostrzeństwa”

Aldona Hartwińska

Aleksandra Mezinowa. Zdjęcie z archiwum prywatnego

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Gdzieś o czwartej nad ranem nad Fedoriwką rozległ się pierwszy świst rakiety. Przeleciała tak nisko, że mała dacza Aleksandry aż się zatrzęsła. Psy zerwały się na równe nogi, a ona od razu wiedziała: zaczęło się.

Pierwsze dni rosyjskiej inwazji, w tym małym miasteczku w obwodzie kijowskim, spowija mgła chaosu. Rosjanie prą naprzód, zajmując z godziny na godzinę coraz więcej terenów. Idą w ich kierunku od strony białoruskiej granicy, przez Czarnobyl, prosto na Kijów. Ludzie w panice opuszczają swoje domy, uciekając w bezpieczne miejsca, choć tak naprawdę nikt nie wie, gdzie te bezpieczne miejsca są. Ze sklepów znikają produkty spożywcze i wszystko, czym można się ogrzać.

Ale Sasza ma tylko jedną myśl: w schronisku jest ponad trzy tysiące psów, które trzeba wykarmić

- Szybko skończyła mi się benzyna, więc chodziłam po pobliskich wsiach piechotą, szukając jedzenia. Długo mnie nie było. Kiedy wróciłam, jeden z pracowników schroniska był przerażony powiedział, że Rosjanie weszli. Łażą pomiędzy wolierami z karabinami, okopują się. Ustawiają punkt kontrolny na drodze. Zabronił mi tam jechać. Ale ja wiedziałam, że w przytułku jest też nasza koleżanka, która niedawno przeszła drugi zawał serca. Tam są moje zwierzęta. Adrenalina tak uderzyła mi do głowy, że po prostu zaczęłam biec w kierunku rosyjskiego blok-postu.

Psy z wojny

Zwierzęta otaczały Aleksandrę Mezinową od zawsze. To właśnie rodzice nauczyli ją szacunku i miłości do “mniejszych braci”. Do jej rodzinnego domu pod Kijowem ściągały nie tylko okoliczne bezdomniaki, ale i dzikie, ranne zwierzęta, które szukały u rodziny Aleksandry schronienia. Leczyli i wywozili je z powrotem do lasu. Pomagali wszystkim, bez względu na stan i pochodzenie. Szczenięta i kocięta karmili, a później szukali im domów. Aleksandra doskonale pamięta, że otrzymać w prezencie szczenię czy kocię od jej mamy, poważanej i lubianej przez wszystkich nauczycielki w szkole, było czymś w rodzaju wyróżnienia. 

Kiedy Aleksandra dorosła zrozumiała, że chce stworzyć miejsce, w którym da schronienie większej ilości zwierzaków. Rozwiązanie systemowe, schronisko z prawdziwego zdarzenia, którego do tej pory jeszcze nie było w Ukrainie. Wtedy nawet nie wiedziała, jak to się powinno nazywać, bo w Związku Radzieckim takie miejsca nie istniały. Długa droga do jego stworzenia był szlakiem pomyłek i sukcesów. Ale w końcu, w październiku 2000 roku, powstał „Syriusz”.

- Bardzo lubię tę gwiazdę, jest jasna i piękna. Uwielbiam astronomię, to był obok historii mój ulubiony przedmiot w szkole. A moja mama, nauczycielka historii, opowiadała mi piękną legendę o Syriuszu, psie Oriona. Jego Pana śmiertelnie ukąsił skorpion i razem z nim został przemieniony w gwiazdy. Dziś jaskrawego Syriusza możemy zobaczyć na niebie w gwiazdozbiorze Wielkiego Psa.

Aleksandra Mezinowa z ulubieńcami. Zdjęcie z archiwum prywatnego

Pierwsza zjawiła się Nika, suczka z połamaną łapą. Choć zaczyna się od jednego psa, „Syriusz” rozrasta się bardzo szybko. Przez pierwsze trzy lata wszystko opiera się o rodzinny budżet, a do tego zjawia się maleńki syn. Początki są więc ciężkie, ale upór Aleksandra ma po mamie. Do przytułku trafia coraz więcej zwierząt, coraz więcej wolontariuszy, coraz więcej pracy. Pojawiają się też pierwsi sponsorzy, którzy pomagają zbudować miejsce jej marzeń - schronisko z prawdziwego zdarzenia.  

Pod koniec 2013 roku wybucha Rewolucja Godności. Kiedy zaczyna się Majdan syn Aleksandry, wraz ze swoim ojcem, idzie na na barykady na Placu Niepodległości. Dość niespodziewanie, z dnia na dzień, syn decyduje się też przejść na język ukraiński. Sasza nie może porzucić schroniska, ale stara się być jego czynnym uczestnikiem, przywożąc protestującym żywność. Wtedy jeszcze Aleksandra nie wie, że wydarzenia na Placu Niepodległości będą miały tak wielki wpływ na jej przytułek dla bezdomnych zwierząt.

Kiedy kilka miesięcy później rozpoczyna się wojna na Donbasie, wielu znajomych Aleksandry zaciąga się do armii jako ochotnicy i ruszają do strefy ATO. Okazują się niezwykle czuli na krzywdę zwierząt, których na linii frontu pojawia się z dnia na dzień coraz więcej. A pierwszą osobą, do której się zwracają, jest właśnie Aleksandra. I tak zaczyna się łańcuch pomocowy, stworzony przez wolontariuszy pracujących na Donbasie, pracowników “Syriusza” i żołnierzy, wywożących zwierzęta z przyfrontowych wiosek, które swój nowy i bezpieczny dom znajdują w Fedoriwce.

Nikt z nas nie wierzył, że będzie pełnoskalowa wojna

Aleksandra pamięta, że już w grudniu 2021 roku mówiło się coraz głośniej, że będzie wojna. Taka prawdziwa, pełnowymiarowa. Nikt jednak nie wierzył, że w XXI wieku, w Europie, można zaatakować swojego sąsiada z taką siłą. 5 grudnia, z okazji Międzynarodowego Dnia Wolontariusza, prezydent Zelenski wręczał nagrody. Choć Aleksandra otrzymała “Order Księżnej Olgi” to z tego wieczora najbardziej zapamiętała jego napiętą i zestresowaną twarz.

- Powiedział, że jeśli to się stanie to my wszyscy staniemy razem, ramię w ramię. Pamiętam, że miałam dysonans. Mimo, że nie chciałam wierzyć, to doskwierało mi to, wręcz nie mogłam przestać o tym myśleć. Zastanawiałam się nawet nad tym, czy nie zrobić na wszelki wypadek jakichś zapasów żywności… Ale ludzie mnie uspokajali, mówili, że nic takiego się nie wydarzy. I kiedy usłyszałam nad swoją głową pierwszy świst rakiet zrozumiałam, że bardzo źle zrobiłam, że uwierzyłam ludziom i nie zabezpieczyłam się na wypadek wojny.

Najpierw wojnę usłyszała. O brzasku rozległ się świst rakiet, które leciały w kierunku Kijowa. Poderwała się ze snu ona i jej dziesięcioro zwierząt, psów i kotów. Wokół wszystko drżało, okna wibrowały, a mała dacza chodziła na wszystkie strony. Przerażone psy zaczęły się tulić, a Aleksandra miała jedną myśl: zaczęła się wojna. Przez głowę zaczęły przebiegać tysiące myśli, połączonych z obrazami wyciągniętymi z drugiej światowej wojny. Pomyślała o schronisku, o tym, że za chwilę zacznie się panika wśród ludzi, że zaczną spadać rakiety na Fedoriwkę, że będzie chaos, ucieczki, kilometrowe korki. 

- Siedziałam na kanapie, psy się trzęsły, a ja obmyślałam plan ewakuacji 3500 zwierząt. I nagle powiedziałam sobie: Sasza, stop. Ogarnij się. Zrób plan, natychmiast. Punkt pierwszy: jedzenie.
Widok na terytorium schroniska „Syriusz”. Zdjęcie z archiwum prywatnego

Od samego rana rusza swoim samochodem w rajd po pobliskich wsiach. Odwiedza sklepy, pyta sąsiadów, ładuje do auta wszystko, co mogą zjeść psy. Ale półtora dnia później rozlegają się silne wybuchy - poderwane zostają mosty, a Rosjanie biorą wioskę w otoczenie, uniemożliwiając ucieczkę tym, którzy zostali. Zaczyna się pełna izolacja. Wybuchy stają się coraz głośniejsze, a Aleksandra zaczyna się modlić, by rakiety nie spadły na wieś i schronisko. Ma świadomość, że na miejscu zostało dziewiętnaście pracowników, którzy przyjechali z daleka, z innych obwodów i teraz już nigdzie nie uciekną. Nie wie też, ile mają czasu i jak Rosjanie będą do nich nastawieni. Ludzie mówią, że wejdą do wsi i od razu ich wszystkich zastrzelą. Ona sama przekona się o tym już po kilkunastu godzinach, bo z panicznych myśli wyrywa ją pracownik schroniska - wojskowi właśnie weszli na teren przytułku.

- Usłyszałam tylko, żebym w żadnym wypadku tam nie jechała, że mam się schować. Przyjechał sprzęt wojskowy, okopują się, jest ich mnóstwo. Biegają po schronisku z karabinami, a ludzi zagnali do maleńkiego pomieszczenia, którego pilnuje żołnierz z bronią. Ja od razu powiedziałam, że nie ma opcji, że biegnę do schroniska, bo co z ludźmi, co z moimi psami? Usłyszałam, że Rosjanie są agresywni i od razu mnie zabiją. 

Sasza wraz z córką kierowniczki, tą, która niedawno przeszła drugi zawał, puszcza się biegiem przez wieś. Adrenalina buzuje Saszy w skroniach. Już z daleka widać, że wojskowi bardzo szybko zbudowali okopy, a w blindażu stoi zamaskowany czołg. Jest też punkt kontrolny, obstawiony żołnierzami z karabinami, których lufy skierowane są prosto na nie. Zwalniają i zaczynają w ich kierunku iść. Kiedy dwadzieścia metrów przed blok-postem żołnierz przeładowuje broń, zatrzymują się i wyjmują ręce z kieszeni, by pokazać, że nie są uzbrojone.

- Zaczęłam do nich krzyczeć, że nazywam się Aleksandra i jestem dyrektorem schroniska, jakie znajduje się kawałek dalej za nimi i muszę się tam dostać. W odpowiedzi usłyszałam, że nikt nigdzie nie pójdzie i mamy wrócić do domu. Krzyknęłam, że tam są moi ludzie i moje zwierzęta, ale kręcili tylko głowami przecząco. Zażądałam, by zaprowadzili mnie do swojego dowódcy.

     W jej głowie pojawia się coś na kształt szaleństwa - jest jej absolutnie wszystko jedno, czy zaczną do niej strzelać, czy nie. Widzi cel przed sobą, nie zwracając uwagi na żadne przeszkody. Prawdopodobnie właśnie to dostrzegają Rosjanie - jej oczy płoną, jest wściekła, nie odpuści. Skinieniem lufy pokazują, że ma iść za nimi. 

     Dowódca jest agresywny, ale Sasza nie zwraca na to uwagi. Zaczyna swoją opowieść o schronisku, o ludziach, o braku żywności. Mówi wprost, że zamierza kilka razy dziennie przejeżdżać przez ich punkt kontrolny, bo będzie jeździć po okolicy w poszukiwaniu jedzenia dla zwierząt.

Wolontariusze z psimi przyjaciółmi. Zdjęcie z archiwum prywatnego

- Na koniec mojej przemowy, on wybucha śmiechem. Pyta, czy jemu się zdaje, czy ja przyszłam tu stawiać warunki? Przyszłam do uzbrojonego woskowego, stoję przed nim, wyginam palce wyliczając, co mi potrzebne, a on ma mi to dać? Takie coś widzi pierwszy raz w życiu. I może właśnie to zadziałało. Zgadza się, ale zaznacza, że przejeżdżające samochody będą za każdym razem sprawdzane, a on sam wkrótce zajrzy do schroniska, by przekonać się, czy nie kłamię. Kiedy wychodzimy od niego i idziemy w kierunku przytułku, ja czuję mrowienie w kręgosłupie - jestem niemal pewna, że strzelą mi w plecy.

Kiedy docierają do schroniska, znajdują przerażonych pracowników. Rosjanie ustawili ich w rządku i kazali oddać telefony, by nikt nie kontaktował się ze światem i nie przekazywali żadnych informacji do ukraińskiej armii. Nie każdy posłuchał. Kiedy znaleźli ukryty telefon, rzucili wcześniej znalezione aparaty pod nogi pracowników i pokazowo rozstrzelali je, prawie przestrzeliwując im stopy.

Znikające głosy

Kiedy ktokolwiek wchodzi do schroniska i przechadza się alejkami wokół wolier, nieważne czy przybywa adoptować zwierzaka czy przyniósł dla nich karmę, wśród mieszkańców podnosi się rwetes. Psy szczekają, wyją, rozmawiają ze sobą. Można sobie wyobrazić, jaki hałas robi ponad trzy tysiące psów na raz. Aleksandra zawsze zwraca uwagę wszystkim odwiedzającym, by nie biegali alejkami, bo to jeszcze bardziej je rozjusza, a sam psi hałas niesie się na wiele kilometrów.

- Rosyjscy żołnierze weszli do schroniska z bronią, agresywni, nastawieni na zabijanie. Biegali między alejkami, a psy… Zamilkły. Po prostu zamarły i przyglądały się im. Do dzisiaj nie rozumiem, co się stało, nawet kynolodzy nie są w stanie tego fenomenu wyjaśnić. Kiedy wyszłam ze schroniska i szłam przez wieś zapytali mnie: co, Sasza, zastrzelili wam te wszystkie psy?

 W tym momencie, do jej świadomości, dociera grobowa cisza, której nigdy wcześniej nie było. Już po wyzwoleniu okazuje się, że ta reakcja uratowała psom życie. Po deokupacji przychodzili właściciele psów, którzy stracili swoje zwierzaki, zabrane niegdyś z “Syriusza”. Bywało tak, że rosyjscy żołnierze usłyszeli szczekanie psa i przez parkan wrzucali granat. Mogli nawet psa nie widzieć, a strzelali z karabinu na oślep, by go tylko uciszyć. Wiele zwierząt pod Kijowem zginęło w ten sposób. A w samym schronisku cisza trwała do końca okupacji.

Czasem psy wyły, kiedy słyszały lecącą rakietę czy samolot, ale potem wchodziły do swoich budek i kuliły się. Głodne i przerażone

- Ja miałam z moimi psami taki zwyczaj, że dawałam im przez siatkę swoją dłoń a one przykładały nosek czy łapkę i tak się witaliśmy. W okupacji też często była potrzeba, żeby przejść przez schronisko, zobaczyć, czy wszystko w porządku. Nie chciałam tego robić, nie mogłam patrzeć na psy. Potem nauczyłam się im nie patrzeć w oczy, bo kilka razy podałam im dłoń, jak zawsze. Ale one nie rozumiały. Były takie głodne, a ja im podaję pustą rękę… Widziałam w ich oczach to pytanie: gdzie jedzenie? Czemu ty nas tak traktujesz? Ból rozrywał mi serce. Dziś myślę, że to było dla mnie najgorsze i najtrudniejsze zadanie. Nawet rozmowy z Rosjanami nie były takim koszmarem.

Ale spotkania z żołnierzami rosyjskiej armii też dalekie były od przyjemności. Co z tego, że dzięki dowódcy mają zgodę na codziennie przekraczanie punktów kontrolnych, jeśli oni wychodzą do nich z uniesioną bronią i wściekłością w oczach? Moment uchylenia okna to codziennie kroczenie na granicy psychicznej wytrzymałości. Nigdy nie wiesz, czy może akurat dziś im się coś nie spodoba. Z czasem Rosjanie stają się coraz bardziej źli, bo trzydniowa specjalna operacja wojskowa idzie zupełnie nie tak, jak planowali. Żołnierze zaczynają pić, brać narkotyki, często bez przyczyny znęcają się psychicznie i fizycznie nad ludźmi. 

Aleksandra Mezinowa. Zdjęcie z archiwum prywatnego

Szczególnie trudnym momentem jest to, gdy na punkcie kontrolnym stoi On. Zawsze zamaskowany, tajemniczy, często zionący alkoholem. Ktoś we wsi mu powiedział, że Aleksandra pięknie śpiewa i od tamtej pory nie dawał jej spokoju. Spodobała mu się jako kobieta, więc przejazdy przez blok-post stały się psychologicznym koszmarem. 

- Zaczął nazywać mnie Primadonną. Ja dziś się z tego śmieję, ale to było przerażające. Kiedy widział mnie w samochodzie kłaniał się w pas i mówił: Primadonno, proszę, proszę, zapraszamy. Potem wymyślił sobie, że zrobią koncert, na którym ja zaśpiewam.

Sasza ma zaśpiewać dla rosyjskich żołnierzy. Zrobić dla nich koncert na okupowanych przez nich terytoriach. Od razu zrozumiała, że przecież nie może mu odmówić, bo jeśli to zrobi, to może być ostatnia rzecz w jej życiu. Chociaż od początku inwazji ma problemy ze snem, teraz nie śpi już wcale. Głowa boli ją nieustannie, pojawiają się kołatania serca, mroczki przed oczami. Zaczyna rozważać ucieczkę przez las, bo wie, że tam siedzą “chłopcy z ATO”. Ale jeśli ucieknie to już tu nigdy nie wróci, zwierzęta umrą z głodu, a to, co do tej pory zrobiła, będzie stracone i zrobione po nic. Momentalnie też pojawia się chrypa. Głos staje się niski, a gardło na tyle ściśnięte, że mówienie przychodzi jej z trudem.

Jest jak lunatyk w koszmarze, który nie chce się skończyć. Sasza próbuje tłumaczyć zamaskowanemu żołnierzowi, że ma chrypę, że z tych nerwów kompletnie straciła głos i nie może śpiewać

- Któregoś dnia powiedziałam mu: przecież nie jesteś głupi. Jestem Ukrainką, jak mogę dać wam koncert? A on w odpowiedzi znowu zaprosił mnie na szampana. Twierdził, że jestem taka rozumna i że można ze mną porozmawiać o ciekawych rzeczach. A ten ich szampan pewnie był kradziony z jakiegoś sklepu. Upijali się drogim francuskim szampanem, okupując moje miasteczko. Bałam się, że kiedyś to się może dla mnie bardzo źle skończyć - kiedy on będzie pijany, a ja mu znowu odmówię. Wieczorami zaczęłam unikać konfrontacji, ukrywając się w ciemności na tylnym siedzeniu samochodu.

W izolacji

Do Fedoriwki bardzo rzadko docierały informacje z zewnątrz. Czasem przychodził sms, w którym nawet obcy ludzie pytali Aleksandrę, czy żyje. Mieszkańcy nie za bardzo wiedzieli, co się dzieje w kraju, co się dzieje na froncie. Aby skontaktować się z bliskimi trzeba było podjąć ryzyko, grożące śmiercią. We wsi było kilka miejsc, w których można było złowić zasięg. Czasem wystarczało go na wysłanie wiadomości o treści “żyję”, ale czasem udawało się nawet zadzwonić. Rosjanom ktoś z mieszkańców musiał o tym donieść, bo bardzo szybko znależli te miejsca i zaczęli urządzać łapanki. Podjeżdżali cywilnymi samochodami, kiedy nikt się ich nie spodziewał, i wyskakiwali z bronią. Raz nawet przyłapali Saszę.

- Stałam z kolegą, była tam jeszcze jakaś kobieta, która rozmawiała z synem przez telefon. Kiedy zobaczyłam, że podjeżdżają, wsunęłam swój do buta. Ale jeden z nich to zauważył. Znał mnie, oczywiście. Miałam dużo szczęścia, bo udał, że wcale tego nie widział. Natomiast tej kobiecie zabrali telefon, a ona wpadła w histerię. Zaczęła krzyczeć, w tym wielkim stresie, że to jedyna jej możliwość, by kontaktować się z synem, który… służy w naszej armii. 

Jeden z żołnierzy od razu przeładowuje broń, będąc przekonany, że kobieta przekazuje tajne informacje dla ZSU. Histeria kobiety drażni ich jeszcze bardziej. Aleksandra czuje, że za chwile dojdzie do tragedii. Decyduje się podejść do nich i spokojnym głosem mówi: spójrzcie na nią. To prosta, wiejska kobieta. Co ona może wiedzieć? Ona po prostu rozmawia ze swoim dzieckiem. O was się matka nie martwi? Wtedy, jakimś cudem, darowali jej życie, ale Aleksandra nigdy więcej tej kobiety nie spotkała.

Nie spotkała też tego żołnierza, który skłamał, że Sasza nie ma telefonu, choć widział, jak ukradkiem wsunęła go do buta. Pewnego ranka, o samym świcie, zajechała na blok-post, na którym zobaczyła, jak Rosjanie w pośpiechu ładują cały dobytek na paki samochodów. Wyraźnie walczą z czasem.

Uratowane życie. Zdjęcie z archiwum prywatnego

- Zatrzymałam się, otworzyłam okno i zapytałam: a wy dokąd, chłopcy? Nareszcie do domu? - powiedziała do nich kpiącym głosem, bo zawsze ich trochę prowokowała - Ale oni odparli, że jadą na Donbas. Byli mocno rozjuszeni. 

Kiedy Rosjanie uciekli i okupacja dobiegła końca, do Fedoriwki i pobliskich wsi przyjeżdżają wolontariusze z całego świata, w tym z Polski. I choć Aleksandra spotyka się z nimi, udziela wywiadów, oprowadza po schronisku mnóstwo ludzi to w jej głowie dzieje się coś dziwnego. Rozumie, że okupacja się skończyła, ale jej ciało, jej myśli, jej zachowania wciąż tam zostały. Sasza nawet zatrzymuje się przed blok-postami, których już nie ma. W takim naprężeniu żyje jeszcze przez kolejne trzy miesiące, dopóki oczy świata zwrócone są w tę stronę - przecież oddalone o niecałe pięćdziesiąt kilometrów Bucza czy Irpień trafiają na czołówki wszystkich gazet świata. Na miejscu działają wolontariusze, dziennikarze, powracają mieszkańcy.

Pewnego ranka Aleksandra obudziła się i zrozumiałą, że dziś nigdzie nie musi jechać. Żadnych wywiadów, żadnej gonitwy za jedzeniem dla zwierząt. I nagle - cały ten amok zniknął. W jedną sekundę zrozumiała, że jest w końcu wolna. Jedno tylko nie wróciło na swoje miejsce. Aleksandra głośno chrząka.

- Nie wiem, może kiedyś mój głos wróci. Może jeszcze kiedyś zaśpiewam, bo ja naprawdę kocham śpiewać. Może to będzie wtedy, kiedy skończy się okupacja - ale na całym terenie mojego kraju.  

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka i autorka książek (m.in. "Szwecja. Gdzie wiking pije owsiane latte"). Dostarcza pomoc wojskowym na linię frontu. Wojnę po raz pierwszy na własne oczy zobaczyła w grudniu 2022 roku. Wtedy podjęła decyzję, że będzie wracać na front z pomocą jak najczęściej. Dziś mówią o niej чоткий тил, czyli solidne zaplecze. Żołnierze skutecznie walczą karabinami, a ona jest zapleczem z kamerą i aparatem, które czuje obowiązek mówienia głośno o tym, co się dzieje. Chce być dalej na miejscu - pomagać i pokazywać wojenną rzeczywistość - nie zawsze w czarnych i smutnych barwach.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
Kateryna Bakalczuk-Kłosowska Ukraińcy za granicą

Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.

– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.

Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.

Kolędnicy z Żytomierza

– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.

Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.

– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.

Występ na koncercie charytatywnym na Stadionie Śląskim, 2022. Zrzut ekranu

Pierwsze występy

Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.

– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy

Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.

Pierwsze porażki

– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.

Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie

Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.

– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.

„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.

Podczas warszawskiego występu na charytatywnej aukcji ikon malowanych przez współczesnych ukraińskich i polskich artystów udało się zebrać kilkadziesiąt tysięcy złotych na rehabilitację dzieci poległych żołnierzy

Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu

Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.

– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.

Powiedziałam sobie: „Dasz radę”

Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.

– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.

W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole

Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.

– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.

Przyjeżdżaj jutro

Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.

– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.

Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.

„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy

Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.

Camerata Silesia

Rady dla tych, którzy szukają siebie

Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.

Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.

Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.

Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.

Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.

Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.

Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.

Zdjęcia: archiwum prywatne Kateryny Bakalczuk-Kłosowskiej

20
хв

Z biblioteki na scenę. Opowieść o Ukraince, która żyje, by śpiewać

Tetiana Wygowska
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Im więcej kobiet w armii, tym większe ich prawa

Ексклюзив
20
хв

Agnieszka Holland: Światło jest w nas

Ексклюзив
20
хв

Ołena Gergel: – Wojna nauczyła mnie żyć teraźniejszością

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress