Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Dzień wstydu po Dniu Niepodległości: instrukcja cynizmu
Wczoraj uściski, życzenia dla Prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, deklaracje o "niezachwianej solidarności z walczącą Ukrainą". Dziś weto wobec ustawy, która miała przedłużyć ochronę i doprecyzować wsparcie dla dzieci. Najpierw konfetti, potem młotek. To nie jest polityka państwa z taką historią za wolność waszą i naszą, to nie jest Europa. To jest pokaz: uśmiech do kamery, pałka w przepisach, cynizm w działaniu
Na początek fakt: dziś prezydent Karol Nawrocki odmówił podpisania nowelizacji ustawy o pomocy obywatelom Ukrainy. Uzasadnił weto m.in. postulatem, by 800+ przysługiwało tylko tym ukraińskim rodzinom, w których rodzic pracuje w Polsce, oraz zapowiedział własny projekt: wydłużenie drogi do obywatelstwa z 3 do 10 lat, podniesienie kar za nielegalne przekroczenie granicy do 5 lat więzienia i wrzutkę do ustawy w postaci hasła "stop banderyzmowi". Równocześnie zakwestionował rozwiązania dotyczące dostępu do ochrony zdrowia dla uchodźców.
Wczoraj uściski, życzenia dla Prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, deklaracje o "niezachwianej solidarności z walczącą Ukrainą". Dziś weto wobec ustawy, która miała przedłużyć ochronę i doprecyzować wsparcie dla dzieci. Najpierw konfetti, potem młotek. To nie jest polityka państwa z taką historią za wolność waszą i naszą, to nie jest Europa. To jest pokaz: uśmiech do kamery, pałka w przepisach, cynizm w działaniu. I to wszystko dzień po Dniu Niepodległości Ukrainy.
Trzon zabiegu jest prosty: zamienić słowo "solidarność" w słowo "warunkowo". "Pomoc — owszem, ale pod warunkiem pracy rodzica". Jakby 800+ było premią w korpo, a nie świadczeniem na dziecko. Dziecko nie powinno być algorytmem do weryfikacji PIT-u. Dziecko nie jest "beneficjentem na próbę".
Zderzenie symboliczne — wczorajsze "gratulacje" i dzisiejsze "ale" — nie jest wypadkiem przy pracy. To metoda: najpierw gest wobec sąsiada, potem gest wobec elektoratu. Grawitacja jest oczywista: zjechać w stronę strachu, podejrzliwości, resentymentu.
Nie będę tu nic "omawiać". Nie trzeba. Wystarczy usłyszeć, co dzieje się w sercach naszych ukraińskich przyjaciół:
Chcę się wypłakać na temat weta, kto jest na statusie, jakie macie plany?*
Zabierzcie mnie ze sobą, gdziekolwiek się wybieracie. Nie chcę tu zostać sama. (...) psychicznie jest mi cieżko.
Mogę tylko wesprzeć moralnie i przytulić w myślach. To bestialstwo. Nie ma inncy słów.
Ten cynizm działa w konkretnym życiu. Nie w memach. Nie w studio. W podróżach, szkołach, w planach na wrzesień. W poczuciu, że wszystko, co udało się jakoś poukładać przez ostatnie dwa lata, można jednym zdaniem z mównicy rozbujać tak, żeby człowiek znowu miał wrażenie, że ziemia ucieka spod nóg.
Byliśmy w Pradze, kupiłam dziecku prezent urodzinowy. Było tak dobrze, nikt nas nie wyśmiewał na ulicy za to że mówiliśmy po ukraińsku. Wracamy do domu — otwieram wiadomości, bo wcześniej świadomie nie chciałam nic czytać
To nie jest "uprzejmość Czechów" kontra "brak uprzejmości Polaków". To jest pytanie o to, czy państwo w kryzysie umie być przewidywalne. Czy władza jest w stanie powiedzieć prawdę prostym zdaniem: "Tak, status ochrony będzie kontynuowany zgodnie z europejską decyzją. Tak, nie będziemy karać dzieci za zatrudnienie rodziców. Tak, nie będziemy paliwem do wojny pamięci".
Zamiast tego zapowiedź pakietu "porządku": ostrzejsze kary, dłuższa droga do obywatelstwa, hasła o "banderyzmie" wrzucone do debaty jak zapałka do suchej trawy. To nie jest obrona polskiej pamięci. To jest wywołanie pożaru w magazynie z amunicją rosyjskiej propagandy. Nie trzeba być strategiem, żeby zrozumieć, że im mniej mówimy o rosyjskiej agresji,a więcej o "symbolach", tym lepiej dla Kremla i gorzej dla realnej, codziennej współpracy polsko-ukraińskiej.
W świecie normalnym, jeśli w ogóle jeszcze pamiętamy, jak on wygląda, prawo socjalne działa dwojako: daje przewidywalność i chroni najsłabszych. To jest to, co buduje zaufanie.
Tu, teraz, robimy coś odwrotnego: dezorientujemy i przerzucamy koszt na rodziny. Jeszcze raz: rodziny, nie "system".
Mam wyjazd służbowy 22 września, a nie ma statusu, jak mam wrócić, jeśli mogą nie przedłuży go do 30? Powinnam wrócić 3 września.
*czarny humor: Zostaw nam przynajmniej klucze i adres, żebyśmy mogli ci później przesłać rzeczy. Od 22 września do 30 września jeszcze tu będziemy.
Jeśli przedłużą, istnieje ryzyko, że utkniemy po różnych stronach granicy z dzieckiem.
To jest język realnej niepewności. Czarny humor, bo jak inaczej trzymać nerwy na wodzy? I równolegle próba racjonalizacji, szukanie gruntu pod nogami:
Nie podsycajcie atmosfery. Ze statusem na pewno będzie dobrze. Nie mogą go oddzielnie od innych krajów unieważnić
Polska nie może samodzielnie unieważnić statusu ochrony tymczasowej ponieważ jest on przyznawany w ramach prawa europejskiego, a nie tylko polskiego
Jasne. Ale to nie rozwiązuje problemu zaufania. Bo zaufanie nie kończy się na zdaniu "muszą". Ludzie muszą planować: podróż, szkołę, studia, pracę, mieszkanie, terapię dziecka po traumie. Zaufanie to jest poczucie, że państwo nie włączy nagle trybu "show" i nie zaryzykuje czyjegoś września, żeby dopisać sobie punkt w sondażach.
A pod spodem — coś jeszcze cięższego: poczucie zdrady. Bo wybór Polski często nie był "z kalkulatora". Był z serca.
Teraz myślę, że to była idiotyczna decyzja, zatrzymać się na Polsce. Dziecko nauczyło się polskiego, żeby dostać się na studia, bo w Ukrainie jest w ostatniej klasie. A ja nie widzę w tym dobrego pomysłu. Lepiej, żeby nauczyła się angielskiego/niemieckiego. Bo ten antyukraiński temat – jest prawie we wszystkich obozach, wszyscy rywalizowali, kto stworzy gorsze warunki. Tak mi tego wszystkiego żal, bo wybrałam Polskę z miłości, a nie z kalkulacji Irlandia/Niemcy/Wielka Brytania. Ale miłość okazała się nieodwzajemniona.
To zdanie powinno wisieć nad każdym biurkiem, przy którym ktoś kreśli dziś "korektę kursu". Nie dlatego, że mamy zaspokajać wszystkim wszystko. Dlatego, że państwo, które od lat powtarza, że jest liderem solidarności, nie może grać w grę "wczoraj kwiaty, a dziś miękka deportacja ".
Zauważmy jeszcze jedną zbitkę: wątek "ochrony zdrowia" przeciwstawionej "gościom". Tu nie chodzi o rzekomą "preferencję". Chodzi o realną reformę systemu, żeby kolejki były krótsze dla wszystkich Polaków i Ukraińców, bo wszyscy stoją w tej samej kolejce do lekarza rodzinnego, a jedyną różnicę robi liczba lekarzy i finansowanie, a nie pochodzenie pacjenta. W przeciwnym razie zamiast polityki publicznej budujemy podział publiczny.
Dobra polityka szczególnie w kryzysie jest mniej spektakularna, niż się politykom śni. Składa się z nudnych, konkretnych decyzji: wdrożyć europejską ochronę do 4marca 2026 r. bez medialnych zygzaków; jasno napisać, że świadczenia nadzieci nie zależą od fluktuacji na rynku pracy rodziców; wreszcie przestać podpinać bieżącą politykę pod wojnę pamięci. Historii nie rozstrzygają konferencje prasowe. Historii nie załatwia się dopiskiem "stop" w ustawie. Historii się uczy, komunikuje ją i leczy przez edukację, archiwa, dialog, nie przez podrzucanie kolejnego granatu w debacie.
Czy można tu w ogóle pozwolić sobie na odrobinę ironii? Może tylko na tyle: gdyby cynizm polityczny miał dział PR, napisałby dziś komunikat: "W trosce o sprawiedliwość społeczną upraszczamy życie, odbierzemy lęk, a damy jasność". Tylko że jedyne, co dziś dostali ukraińscy uchodźcy w Polsce, to lęk i niepewność.
Oto miara polskiego państwa i prezydenta. Nie w słowach hymnu. W tym, że dzień po wspólnym świętowaniu Niepodległości Ukrainy, ktoś wciąż nie wie, czy wróci z dzieckiem do domu. I w tym, czy ktoś inny — mając władzę — uzna, że jego zadaniem jest wyłączyć ten lęk, a nie go wytwarzać.
* Wypowiedzi zostały zanonimizowane dla bezpieczeństwa bohaterek. Jak już wiedomo, w Polsce nic nie wiadomo.
Przez wiele lat był zastępcą redaktora naczelnego Gazety Wyborczej. W ostatnich latach odpowiedzialny za cyfrową transformację Gazety Wyborczej jako jej wydawca. Doświadczony menedżer z unikalną wiedzą z zakresu zarządzania mediami, potwierdzoną licznymi sukcesami redakcyjnymi i komercyjnymi.
R E K L A M A
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
Chcę Wam złożyć serdeczne gratulacje z okazji Dnia Niepodległości Ukrainy. Dwudziestego czwartego sierpnia 1991 roku osiągnęliście wielki cel, o który Wasi przodkowie starali się i walczyli przez długie wieki – niepodległość i własne państwo. Cieszę się i dumny jestem z tego, że jako pierwsze na świecie z uznaniem niepodległości Ukrainy pospieszyły tego samego dnia 2 grudnia 1991 roku dwa państwa: Kanada i Polska.
Lata dziewięćdziesiąte XX wieku w naszej części Europy były trudne i wydarzenia w różnych krajach toczyły się odmiennymi torami zależnie od wcześniejszych dziejów, lokalnych uwarunkowań politycznych, marzeń i dążeń obywateli, a czasami szczęśliwego lub nieszczęśliwego zrządzenia losu. Nie wszystkim narodom udawało się bez problemów „wyrwać się z przeszłości”, jak to w tytule swojej książki o historii Ukrainy określił wspaniały ukraiński historyk Jarosław Hrycak.
Wam, ukraińscy przyjaciele, los nie szczędził trudności, wreszcie zesłał to, co najgorsze – zbójecką napaść sąsiada i straszną wojnę.
Od ponad trzech lat ze ściśniętym sercem obserwuję przebieg waszej bohaterskiej walki i sam w miarę moich możliwości staram się wnosić swoją skromną pomoc. Od początku wojny na pełną skalę upatruję w tej tragedii także szansy dla obu naszych narodów na lepszą przyszłość, ściślejsze zjednoczenie się z Zachodem dla współpracy i bezpieczeństwa, przyjazne stosunki między naszymi krajami i zamieszkującymi je ludźmi.
Początkowo rozwój wydarzeń pozwalał sądzić, że moje nadzieje się spełniają, co potwierdzały liczne przykłady. Niestety, w ostatnim okresie widzę, że czeka nas jeszcze daleka droga.
Wojna przeciąga się, a Zbrojne Siły Ukrainy oraz mieszkańcy kraju ponoszą najwyższą cenę śmierci, krwi i zniszczeń. Ale przedłużającą się wojnę odczuwa również agresor – jego gospodarka słabnie i stoi w obliczu nadciągającego poważnego kryzysu, który może zachwiać fundamentami jego zdolności dalszego prowadzenia agresji. Dlatego ogromne siły i środki przeznacza na propagandę, którą śmiało można nazwać wojną hybrydową, toczoną w cyberprzestrzeni, w środkach przekazu, na salach parlamentów i posiedzeniach rządów oraz na ulicach.
Terrorystyczne państwo stara się zastraszać, przekupywać, zjednywać sobie wszelkimi sposobami polityków i obywateli krajów udzielających Ukrainie pomocy. Wspomaga radykalne, przede wszystkim faszyzujące ruchy społeczne i partie polityczne, podsuwa im kłamliwe pseudoargumenty, rozbija poczucie wspólnoty z Ukraińcami, szczuje przeciwko imigrantom. Przykłady i efekty takiej działalności widać wszędzie: w USA, Niemczech, na Węgrzech i Słowacji, w Czechach. Niestety, także w Polsce.
Gniew i oburzenie budzi fakt, że podnoszą się głosy przeciwko kontynuowaniu pomocy dla Ukrainy i ludzi, którzy w naszym kraju schronili się przed wojną.
Stanowczo Was zapewniam, ukraińscy przyjaciele, że wśród Polaków nadal macie ogromną liczbę przychylnych Wam ludzi, co pokazują sondaże oraz wyniki ostatnich wyborów prezydenckich, które niestety wygrał, ale znikomą większością, kandydat wspierany przez ugrupowania prorosyjskich ksenofobów.
Nie brakuje też przykładów bohaterskich wolontariuszy prowadzących zbiórki funduszy na pomoc i osobiście przekazujących w Ukrainie zakupiony sprzęt żołnierzom ZSU lub cywilom niemal na samej pierwszej linii frontu, z dronami wroga nad głową. Jest też wielu takich, którzy wybrali wspólną służbę z wojownikami ZSU, czy to w roli medyków pola walki, czy w formacjach zbrojnych. Wspólna walka „za wolność waszą i naszą” oraz przelana krew wiąże i zbliża, cementuje przyjaźń. To dobrze. Niech ta przyjaźń trwa na zawsze. Razem jesteśmy siłą.
Z okazji Dnia Niepodległości Ukrainy chcę zwrócić się do Was parafrazą słów ukraińskiego hymnu:
Chociaż Chorwacji nie można nazwać popularnym kierunkiem wśród ukraińskich uchodźców, od początku wojny na pełną skalę przybyło tu ponad 27 tysięcy Ukraińców, co dla kraju o populacji poniżej 4 milionów ludzi stanowi znaczącą liczbę. Co ciekawe, mniej więcej tyle samo osób (28-30 tysięcy) opuszcza Chorwację każdego roku, migrując do innych krajów UE, co już wywołało kryzys demograficzny. Władze i media w Chorwacji wciąż mówią o braku siły roboczej i o tym, że już teraz co piętnasty pracownik jest obcokrajowcem. Oczekuje się, że do 2030 r. w Chorwacji będzie około pół miliona migrantów zarobkowych.
Biorąc pod uwagę oczywisty kryzys na rynku pracy, przybycie ukraińskich uchodźców mogłoby być korzystne dla chorwackiej gospodarki. Zarazem jednak Ukrainki, które przeniosły się tu przed wojną, twierdzą, że Chorwacja to nie kraj do zarabiania pieniędzy. „Tu jest ciepło i pięknie, ale realne minimum egzystencji jest wyższe niż minimalna płaca” – twierdzi Ołeksandra z Kijowa. – Jeśli więc nie masz tu mieszkania i pracujesz na lokalnym rynku pracy, bardzo trudno jest przeżyć”.
Cudowne miejsca, ale życia tu sobie raczej nie urządzisz
Ołeksandra przyjechała z dwoma synami do Chorwacji jesienią 2022 roku. Najpierw ewakuowała się do Niemiec, potem wróciła do Ukrainy. Ale wraz z rozpoczęciem rosyjskich ataków dronowych wyjechała ponownie.
– Tym razem do Chorwacji, i to nie tylko z dziećmi, ale także z rodzicami – mówi. – W Chorwacji nie ma comiesięcznych zasiłków socjalnych; można tu otrzymać co najwyżej 300 euro na osobę rocznie. Nie ma też mieszkań socjalnych, jak w Niemczech. Ale są programy pomocy dla Ukraińców w zakresie tymczasowego zakwaterowania, które, o ile mi wiadomo, organizuje Czerwony Krzyż. To bezpłatne zakwaterowanie w domkach, w których można mieszkać do czasu znalezienia stałego miejsca zamieszkania. Mieszkaliśmy w takim hotelu przez rok, aż przeprowadziliśmy się do Zadaru, gdzie wynajmujemy mieszkanie.
Te domki znajdują się w górach – w pięknych miejscach, ale z dala od cywilizacji, większych miast i morza. Nie ma tam kuchni, ale jest bezpłatne wyżywienie. Oznacza to, że dostajesz dach nad głową, jedzenie, ale znalezienie stałej pracy, która pozwoliłaby wynająć własne mieszkanie i urządzić sobie życie, jest praktycznie niemożliwe. Znam ludzi, którzy mieszkają w takich domkach już od trzech lat. Dopóki trwa wojna, nie są eksmitowani.
Ważne, by zrozumieć, że jeśli prosisz o takie mieszkanie, nie możesz wybrać, gdzie zostaniesz zakwaterowany – mogą cię umieścić nawet w hotelu przy autostradzie, gdzie w zasięgu spaceru nie ma nic
Z poszukiwaniem mieszkania do wynajęcia bywa różnie: ktoś znajduje je szybko, ktoś szuka miesiącami. W Chorwacji nie ma tak surowych wymagań wobec najemców, jak w innych krajach europejskich, gdzie sprawdzają oficjalne dochody i historię kredytową. Ale tutaj trudno znaleźć odpowiednie warunki, na przykład pozwalające przez rok płacić stałą kwotę. Jako że większość miejscowych żyje z turystyki, latem najemcy mogą zostać poproszeni o płacenie dwa razy więcej, a nawet o wyprowadzenie się – z możliwością powrotu po zakończeniu sezonu. Nam udało się znaleźć mieszkanie ze stałym czynszem. Ceny ostatnio znacznie wzrosły. Kiedy przyjechaliśmy, jednopokojowe mieszkanie można było wynająć za 450 euro. Obecnie kosztuje ono co najmniej 650 euro.
Hotel Wooden Houses Macola, w którym mieszkają ukraińscy uchodźcy. Zdjęcie: wooden-houses-macola-korenica.hotelmix.com.ua
Kto się odnalazł się w Chorwacji
Są jednak Ukraińcy, którzy mieszkają w drogich nadmorskich strefach. To głównie informatycy pracujący na rynki innych krajów. W Chorwacji po prostu mieszkają i cieszą się morzem.
Jednak niewielu Ukraińców znalazło zatrudnienie na lokalnym rynku pracy. Znam dziewczynę, która zarabia w Chorwacji jako manikiurzystka, jej klientki to głównie Ukrainki. Znam też mężczyznę, który sprzedaje panele słoneczne. Jest doświadczonym biznesmenem, ale mówi, że na początku było ciężko. Chorwaci są przyzwyczajeni do kupowania od osób, które znają osobiście – nawet jeśli to oznacza, że muszą zapłacić więcej. Ten mój znajomy włożył sporo wysiłku w nawiązywanie kontaktów. Niektórzy Ukraińcy zarabiają na wynajmowaniu hoteli i podnajmowaniu w nich pokoi.
Minimalna pensja wynosi tu około 800 euro. Jeśli płacisz 650 za wynajem mieszkania, to po prostu nie masz za co żyć
Ceny produktów są wyższe niż w Niemczech. Aby kupić na przykład kawałek mięsa, kaszę i warzywa, trzeba wydać powyżej 30 euro. Chociaż mieszkamy nad morzem, ryby i owoce morza są tu tak drogie, że nie pozwalamy sobie na nie zbyt często. Niedawno pojechałam do Ukrainy i mąż kupił mi pięć kilogramów krewetek. Jadłam je na śniadanie, obiad i kolację.
W Chorwacji pracuję na własny rachunek, zajmuję się fotografią. Głównie to sesje zdjęciowe w sezonie turystycznym. Ale finansowo pomaga mi mąż, który wysyła nam pieniądze z Ukrainy.
Ołeksandrze podoba się wolność, którą czuje się w Chorwacji
Według Ołeksandry Ukraińcy w Chorwacji mogą uzyskać zniżkę na wynajem mieszkania w ramach programu rekompensat. Ale w praktyce nie zawsze tak się dzieje:
– Nie wszyscy właściciele mieszkań chcą się w to bawić. Istota programu polega na tym, że to wynajmujący musi złożyć wniosek i dokumenty potwierdzające, że mieszkają u niego Ukraińcy. I jeśli na przykład wynajmuje mieszkanie za 600 euro, to część tych pieniędzy nie zostanie mu wypłacona przez najemcę, ale przez państwo. Wielu nie chce brać w tym udziału m.in. dlatego, że wraz z wnioskiem o udział w programie rozpoczyna się weryfikacja dokumentów, a nie każdy wynajmujący Chorwat ma papiery w porządku.
W tym sensie chorwacka rzeczywistość bardziej przypomina ukraińską niż niemiecką czy szwajcarską
Chorwacki mentalność, czyli „jak się umówisz”
Tutaj, podobnie jak w Ukrainie, coś może być nielegalne, a coś działa na zasadzie „jak się umówisz”. Jednak rozwiązanie sprawy za pośrednictwem kogoś trzeciego jest mało prawdopodobne – Chorwaci ustalają sprawy tylko osobiście, zwracając się bezpośrednio do drugiej strony. Znajoma poradziła mi kiedyś, żebym poszła do lekarza z czekoladą. W pewnym sensie panuje tu znany nam chaos. Zapomniałeś zabrać jakiś dokument? Nie ma sprawy, przyniesiesz później. Ludzie wierzą sobie na słowo.
Kolejną rzeczą, która bardzo różni Chorwację od Niemiec, jest brak kontroli. Tu nie ma surowych systemów kar ani urzędów pracy, które zmuszają cię do szukania zatrudnienia. Nikogo nie interesuje, gdzie i jak mieszkasz, czy pracujesz, czy nie, czy jeździłeś do Ukrainy, czy nie.
Nie ma świadczeń socjalnych, a co za tym idzie – nie ma kontroli. Czujesz się swobodnie i to mi się podoba
Nawiasem mówiąc, pomimo braku surowego systemu kar i policji na każdym kroku, w Chorwacji czujesz się bezpiecznie. W małych miasteczkach wszyscy się znają, a kradzieże zdarzają się głównie w sezonie turystycznym.
Ogólnie Chorwaci są przyjaźni i dobrze traktują obcokrajowców. W rozmowach z Ukraińcami często wspominają, że trzydzieści lat temu sami przeżyli wojnę – i bardzo nam współczują.
Większość Chorwatów to ludzie religijni. To kraj katolicki, nawet w szkole jest nauczanie religii.
Festiwal dziecięcy w Szybeniku, 2024 r.
Nie nazwałabym jednak Chorwatów pracoholikami. Na pewno nie będą się nadmiernie wysilać. Jeśli ktoś ma domek nad morzem, to przez dziesiątki lat wynajmuje go turystom. Pół roku zarabia na tym pieniądze, a przez kolejne pół roku z tych pieniędzy żyje. I nic więcej nie potrzebuje.
A serwisu nawet nie ma co porównywać z ukraińskim.
Moje zepsute auto trafiło do trzech chorwackich warsztatów i tygodniami stało w krzakach, nikt nawet nie zaczął naprawy
Tymczasem w Ukrainie naprawiono je od razu. Za naprawę laptopa lub smartfona wezmą co najmniej 50 euro, choć to nie znaczy, że praca zostanie wykonana. Nie zdziw się, jeśli w restauracji podadzą ci brudny talerz albo szklankę. Jeśli poprosisz, wymienią, ale najprawdopodobniej będą zdziwieni, o co ci chodzi. Miejscowi są pod tym względem wyluzowani. W zasadzie w żadnej dziedzinie nie ma konkurencji, nikt nie stara się zadowolić innych ani zarobić więcej. Ludzie mają inne podejście do pracy, pieniędzy i w ogóle życia.
Jako że zarobki są tutaj niewielkie, w rodzinach zazwyczaj pracują oboje partnerzy. Rodzice często pracują na zmiany, dzieci również chodzą do szkoły na zmiany: przez tydzień rano, przez drugi po południu. Program nauczania jest tu nieco łatwiejszy niż w Polsce, ale podejście bardziej przypomina nasze niż niemieckie: nauczyciel może dziecko zbesztać, a nawet podnieść głos. W Niemczech niezależnie od tego, jak się dziecko zachowuje, coś takiego nie ma miejsca.
W nadmorskich regionach Chorwacji można zobaczyć wille, których właścicieli miejscowi sarkastycznie nazywają „niemieckimi Chorwatami”. To ludzie, którzy trzydzieści lat temu z powodu wojny wyjechali do Niemiec i tam zostali. Zarabiając znacznie więcej, niż mogliby w ojczyźnie, pozostają w Niemczech, ale nieruchomości kupują w Chorwacji. Ci, którzy nie wyjechali podczas wojny, nazywają tych ludzi zdrajcami. Jak już wspomniałam, Ukraińcy i Chorwaci są w pewnym sensie do siebie podobni.
W martwym sezonie życie się zatrzymuje
– W pracy naprawdę nie ma napięcia – potwierdza Ksenia Norik z Kijowa, także mieszkająca w Chorwacji.
– Dla Chorwatów czymś zupełnie normalnym jest po prostu siedzieć przez godzinę czy dwie, pić kawę i gapić się na morze
Niedawno odwiedziła mnie przyjaciółka, która powiedziała: „Bardzo ładnie, ale nie mogłabym mieszkać cały czas w takiej wakacyjnej atmosferze”.
Chorwaci sami się dziwią, gdy słyszą, że ktoś przyjechał do nich nie na wakacje, ale na stałe. Bo miejscowa młodzież – wręcz przeciwnie: wyjeżdża do krajów, w których można więcej zarobić. Ksenia jest profesjonalną artystką. W Ukrainie zajmowała się malarstwem, uczyła rysunku w kilku pracowniach w Kijowie i miała własny internetowy sklep z obrazami.
Wraz z wybuchem wojny ewakuowała się z trzyletnią córką najpierw do Polski, a następnie do chorwackiego miasteczka Vodice, gdzie w zeszłym roku otworzyła własną pracownię.
Ksenia: "Inspiruje mnie tutejsza przyroda, to niesamowite piękno"
– To właśnie w Chorwacji zaczęłam malować pejzaże. Inspiruje mnie tutejsza przyroda, to niesamowite piękno – mówi. – Wyjeżdżając w pośpiechu z Kijowa zabrałam tylko pięć małych obrazów, które zmieściły się do torby. Trzy z nich sprzedałam na aukcji w Polsce. Później, po pół roku życia w Chorwacji, pojechałam do Ukrainy i wywiozłam wiele swoich obrazów i narzędzi pracy.
W Chorwacji udało mi się znaleźć lokum, którego właściciel zgodził się wziąć udział w programie rekompensaty za mieszkanie – w ten sposób zamiast 600 euro miesięcznie płacę na razie 300.
Jeśli chcesz samodzielnie wynająć mieszkanie, musisz zarabiać co najmniej 1300-1400 euro miesięcznie
W niektórych branżach, takich jak moja, są możliwości. Ja otworzyłam własną pracownię dzięki dotacji na rozwój działalności gospodarczej, którą otrzymałam z funduszy europejskich. To był długi i niełatwy proces, wiele niuansów i dokumentów, ale wszystko się udało. Od lata ubiegłego roku mam własną pracownię, która jest jednocześnie moim małym sklepikiem. Sprzedaję tam swoje obrazy, pamiątki, a także maluję na zamówienie.
Miejscowi już dobrze mnie znają – po przyjeździe do miasteczka sama zaczęłam poznawać ludzi. Nawiązałam znajomości w przedszkolu córki, w lokalnej bibliotece, potem zorganizowałam kilka indywidualnych wystaw – i napisała o mnie lokalna gazeta. Teraz mam już klientów zarówno wśród mieszkańców, jak turystów. Moja galerio-pracownia znajduje się w centrum miasta, wieczorami ludzie spacerujący promenadą wchodzą do środka i często coś kupują lub zamawiają. W sezonie pracownia jest otwarta do 23.
Pracownia - sklepik Kseni
Zimą wszystko wygląda inaczej. To martwy sezon, więc w tym okresie dużo maluję, prowadzę też lekcje malarstwa i warsztaty. Lekcje są w języku chorwackim, który przez te trzy lata dobrze opanowałam. Nawiasem mówiąc, gramatyka chorwacka jest bardzo podobna do polskiej, niektóre słowa też. Chodziłam na kursy, miałam korepetycje, ale przez większość czasu uczyłam się sama. Prawdziwy postęp nastąpił wtedy, gdy przestałam bać się popełniać błędy. Poza tym większość Chorwatów dobrze zna angielski.
Jeśli bardzo chcesz, możesz nauczyć się języka i znaleźć tu możliwości rozwoju. Na przykład stypendium, które otrzymałam, nie jest przeznaczone tylko dla artystów – biznesy mogą być różne. W zależności od dziedziny działalności, można otrzymać od 7 do 20 tysięcy euro. Następnie, w razie potrzeby, można ubiegać się o inne stypendia, na przykład jeśli trzeba dokupić sprzęt.
Życie w Chorwacji ma swoje plusy i minusy. Dla mnie jako artystki plusy to oczywiście niesamowita przyroda i architektura. Tutaj na pewno jest skąd czerpać inspiracje. W Chorwacji jest dużo słonecznych dni, nawet zimą. Jest tu dość wietrznie, więc nawet w upale nie ma duchoty.
Kuchnia jest ciekawa, miejscowi bardzo lubią mięso. Często można zobaczyć na rożnie jagnię, dzika, a nawet krowę
Chorwaci świetnie przyrządzają raki, a do tego jest tu bardzo smaczna oliwa. Lubię też blitwę – to warzywo, podgatunek buraka.
Minusy to wysokie ceny. Teraz przyjechała do nas moja mama i na produkty spożywcze dla całej rodziny co kilka dni wydajemy 100 euro. No i ten martwy sezon, kiedy życie w mieście na kilka miesięcy po prostu zamiera. W Chorwacji jest też bardzo wysoka wilgotność, nie ma centralnego ogrzewania, więc zimą w mieszkaniach może pojawić się pleśń. Miejscowi są do tego przyzwyczajeni, ale Ukraińców często to szokuje.
To, że nie ma tu zasiłków socjalnych, jest jednocześnie i minusem, i plusem. Jesteś sam za siebie odpowiedzialny i nikomu nic nie jesteś winien.
„Niedawno odwiedziła mnie przyjaciółka, która powiedziała: - Bardzo ładnie, ale nie mogłabym mieszkać cały czas w takiej wakacyjnej atmosferze”.
Według chorwackich mediów najwięcej Ukraińców mieszka obecnie w Zagrzebiu, nadmorskiej żupanii [odpowiednik województwa – red.] splicko-dalmackiej oraz w północnym regionie Primorje-Gorski Kotar, wokół portu Rijeka. Jeśli chodzi o zatrudnienie, jednym z najbardziej poszukiwanych kierunków była i pozostaje branża hotelarska i restauracyjna – sezonowa praca jest tam zawsze. Ponadto, jak podaje lokalna prasa, obecnie w Chorwacji jest duże zapotrzebowanie na sprzedawców w sklepach i centrach handlowych, a także na budowlańców i specjalistów ds. rozwoju biznesu, którzy znają języki obce.
Niektórym Ukraińcom w Chorwacji udaje się nostryfikować dyplomy i znaleźć pracę zgodnie z wykształceniem. Wśród nich są lekarze. Jak informuje serwis jutarnji.hr, Chorwacka Izba Lekarska rozpatruje obecnie 16 wniosków o uznanie dyplomów medycznych z Ukrainy. Na chorwackim rynku pracy rzeczywiście brakuje lekarzy, ale dyplomy medyczne wydane w innych krajach trudno tu nostryfikować. Na przykład epidemiolożka Olga z obwodu ługańskiego powiedziała, że z powodu różnic w programach nauczania i biurokratycznych niuansów z 27 lat stażu pracy udało jej się potwierdzić tylko 12 i uzyskała prawo do pracy nie jako epidemiolog, a jako lekarz ogólny. By zostać wąskim specjalistą, musisz jeszcze przez pięć lat studiować na lokalnej uczelni.
Warszawa, ciepły sierpniowy dzień. Maryna jedzie z trzyletnim Mironem tramwajem do zoo. Chłopiec siedzi u mamy na kolanach, zajada M&M’sy, zadaje milion pytań.
Rozmawiają po ukraińsku. Choć Maryna mieszka w Polsce od 10 lat, ma męża Polaka i świetnie mówi po polsku, to z synem często rozmawia w ojczystym języku. Chce, żeby Miron znał dobrze język matki i mógł swobodnie rozmawiać z dziadkami i resztą rodziny, która mieszka w Ukrainie.
W pewnym momencie cukierek spada na podłogę. Maryna schyla się, żeby go podnieść, ale wtedy stojące obok starsze małżeństwo zaczyna krzyczeć: - Przyjechali tutaj i nam brudzą w tramwajach! Niech wraca do siebie i tam śmieci! Cały tramwaj milczy. Maryna, z trzęsącymi się rękami, chwyta Mirona i wysiada na najbliższym przystanku. Stara się nie płakać, żeby nie przestraszyć syna, choć ten już jest przerażony.
Larysa, inna moja znajoma, od tygodnia prosi ośmioletnią córkę, żeby na placu zabaw rozmawiała po polsku. To wtedy sąsiadka otworzyła okno i wrzasnęła: - Uciszcie te ukraińskie bachory! Starsza córka Larysy, piętnastolatka, prawie przestała wychodzić z domu - boi się, że ktoś zaatakuje ją za to, że jest Ukrainką. Nawet po polsku boi się odezwać, bo uważa, że każdy usłyszy jej akcent.
To tylko dwie z wielu historii, które w ostatnich miesiącach spotkały moich ukraińskich przyjaciół.
Pamiętam Larysę z pierwszych dni wojny. Przyjechała do Polski, by jej dzieci nie dorastały w rytmie alarmów i w schronach. Wsparcie, jakie otrzymała po przybyciu od obcych ludzi, pozwoliło jej przetrwać najgorszy czas i uwierzyć, że jest nadzieja na lepszą przyszłość. Starsze małżeństwo, u którego zamieszkała, traktowało ją jak własną córkę. Gdy po kilku miesiącach znalazła pracę i wynajęła samodzielnie mieszkanie, cała ulica uczestniczyła w jego urządzaniu. Na sąsiedzkiej grupie ustalali, kto co może dostarczyć. Pomogli odmalować i kompletnie je wyposażyli ci, którzy jeszcze pół roku wcześniej byli zupełnie obcy. Na pierwsze święta Bożego Narodzenia prawie kłócili się, u kogo Larysa ma spędzić Wigilię. Więc, żeby było sprawiedliwie, była chyba na trzech, a w pozostałe świąteczne dni odwiedzała kolejne rodziny.
To była Polska moich marzeń: gościnna, solidarna, przyzwoita.
Wielu Polaków nadal taką Polskę tworzy — wciąż pomagają, wciąż jeżdżą na Ukrainę z darami.
Nie wierzę, że ci, którzy w 2022 roku otwierali swoje domy, dziś krzyczeliby na matkę z dzieckiem w tramwaju. Ale wiem, że dziś głos mają inni — ci, którzy wcześniej milczeli, a teraz zostali ośmieleni przez populistyczne hasła polityków.
W ostatniej kampanii prezydenckiej karta antyukraińska i antymigracyjna była rozgrywana bezwstydnie. Łatwo jest podzielić: my i oni. Łatwo wmówić, że wszystko, co złe to „oni”, i że jeśli się ich pozbędziemy, będzie nam lepiej.
A przecież wiemy z historii, do czego prowadzi szukanie wroga w sąsiedzie. Jak słowa szybko mogą zmienić się w czyny.
Rząd milczy. Nie reaguje. Jak ludzie w tramwaju. Na co czeka? Na bojówki? Na pogromy?
„Uważam, że ludzkość jest zdolna do najpotworniejszych rzeczy i że ta zdolność jest immanentna. A mechanizmem rozwoju i przetrwania jest nieustanna walka z tą skłonnością” — mówiła Agnieszka Holland w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”.
Wielu moich polskich znajomych pyta mnie, czy w Polsce będzie wojna. Nie, nie jestem absolutnie żadną ekspertką. Może dlatego pytają, bo widzą, że ciągle zajmuję się Ukrainą, podczas gdy większość deklaruje, że jest już zmęczona. A może po prostu ostatnio wszyscy zadajemy sobie to pytanie.
Dziś w Polsce trwa wojna innego rodzaju. Bez czołgów, ale równie groźna. Rosyjska propaganda działa skutecznie: sieje fake newsy, manipuluje, podsyca nienawiść. Ktoś widzi „rolkę” na TikToku i wierzy bez cienia wątpliwości. Prowokacje działają. Wystarczy flaga UPA na koncercie, trzymana przez podstawioną osobę, by kolejni „obrońcy” mogli wykrzyczeć w twarz Ukraince, że jest „ruską k…” albo „banderówą”.
Politycy prawicy cynicznie to podsycają. A liberalno-demokratyczny obóz władzy? Nie prowadzi zakrojonej na szeroką skalę walki z dezinformacją. Milczy. Pozwala, by w przestrzeni publicznej królowały brunatne performance Brauna, czy Bąkiewicza.
Czy znowu wszystko ma wziąć na siebie społeczeństwo obywatelskie tak jak w lutym 2022 roku?
Tak, nadzieja jest tylko w nas — ponownie przywołam słowa Agnieszki Holland. To duża odpowiedzialność w czasach, gdy wydaje się, że już znikąd tej nadziei nie ma.
Bo jak dodaje Slavoj Žižek, słoweński filozof i myśliciel:
„Już nie możemy myśleć o lepszym świecie, ale po prostu o przetrwaniu”.
Tak trudno marzyć o lepszym świecie, patrząc, jak amerykańscy żołnierze na kolanach rozkładają czerwony dywan przed zbrodniarzem. Tak dziś wyglądają wartości Zachodniego Świata, do którego przyłączenia od ponad trzech lat walczą Ukraińcy?
Nie normalizujmy zła. Nie udawajmy, że nie widzimy. Odezwijmy się w tramwaju, na przystanku, w sklepie. Nie dajmy się zakrzyczeć ekstremom. Bo jeśli my się nie odezwiemy, jeśli my się nie sprzeciwimy, jeśli my nie powiemy „dość”, to kto to zrobi?
Maryna i Larysa nie potrzebują naszych wielkich deklaracji ani politycznych frazesów. Potrzebują, by ktoś w tramwaju powiedział „proszę przestać”, by ktoś na placu zabaw uśmiechnął się do ich dzieci. Potrzebują zwykłej przyzwoitości, która kosztuje mniej niż bilet do zoo.
Jeśli nie będziemy umieli jej okazać to wojna, przed którą uciekły, dotrze do nas szybciej, niż myślimy.
– Jebać Ukrainę, jebać uchodźców! – niosło się nie po jakimś ciemny zaułku, tylko po deptaku nad Brdą w centrum Bydgoszczy.
Było lipcowe popołudnie, a ja śpieszyłem się na festiwalowe spotkanie. Śpieszyłem się, ale przestałem się śpieszyć. Chciałem zobaczyć, o co chodzi.
Nadbrzeżem szły dzieciaki z opiekunami. Dzieciaki przebrane głównie w krakowskie ludowe stroje. Ponieważ to pod ich adresem leciały bluzgi, wywnioskowałem, że to była ukraińska młodzież. Szybko zlokalizowałem krzykaczy. Dwóch młodzieńców w wieku, nazwijmy to, wkrótce poborowym siedziało na ławce i darło ryje. Podszedłem do nich i niezbyt uprzejmie zapytałem:
– Czy wam się, kurwa, tak bardzo śpieszy, żeby gnić w okopach? Bo jak wujkowie, ojcowie i ciotki tych dzieciaków w krakowskich strojach przejebią, jak Ukraina się wyjebie, to właśnie wy, chłopcy, traficie do okopów i wasz los będzie raczej smutny.
Ja też do nich trafię, ale już mam kawał fajnego życia za sobą.
Coś tam zaczęli się sadzić, że „oni z ruskimi mają sztamę, a Ukraińcy się panoszą”. Nie było sensu gadać. Pożegnałem ich nieładnie i poszedłem do tych dzieci w krakowskich strojach.
– Trzymajcie się – powiedziałem.
Jakaś dziewczynka uśmiechnęła się trochę smuto, ale z wyraźną wdzięcznością cichutko rzuciła: – Dziękuję bardzo.
Poszedłem na spotkanie literackie, ale poszedłem w szoku, bo nie sądziłem, że takie akcje są możliwe w Polsce w biały dzień. Chciałem o tym napisać wcześniej, bo bardzo mi to leżało i leży na wątrobie. Bardzo. Coraz bardziej.
Młody człowiek drze gębę: „Jebać Ukrainę!”, kogoś wyzywa się od „banderówek”, teatr musi zdjąć ukraińskie flagi, bo dyrektor się boi jakichś „obrońców polskości”, a ja przecieram oczy ze zdumienia i przerażenia.
Jest w naszej wspólnej historii taki moment, przy którym zawsze mnie ściska w dołku. Nie tylko ze wzruszenia, ale też ze względu na dalsze konsekwencje. To jest ta chwila, kiedy Józef Piłsudski przemawia w maju 1921 r. do ukraińskich oficerów internowanych w Kaliszu. Dzieje się to po traktacie ryskim.
– Panowie, ja was bardzo przepraszam, nie tak miało być – mówi.
Mówi to do towarzyszy broni, którzy ramię w ramię z polskimi żołnierzami właśnie obronili Polskę przed najazdem bolszewików. Tylko że wtedy nie obroniliśmy wspólnie Ukrainy. Piłsudski mówi to po tym jak polska delegacja rządowa (głównie prawicowa, co za zbieg okoliczności ) zgodziła się w czasie negocjacji z bolszewikami na podział Ukrainy. Koncepcja Piłsudskiego, zakładająca istnienie oddzielających nas od mającej zawsze imperialne zapędy Rosji niepodległych Ukrainy i Białorusi, przestała mieć rację bytu.
Jak to się skończyło? Chyba wszyscy wiemy. I to nie jest pierwszy raz, gdy tak na lodzie zostawiamy Ukraińców. I Rzeczpospolita to ciągłe kozackie próby dołączenia do politycznego narodu, odrzucane, tłumione i… jak to się skończyło – też chyba wiemy. Zawsze gdzieś tam pojawia się Rosja, która natychmiast tę zawiedzioną miłość Ukrainy wykorzysta i obraca ją przeciwko nam. Nie ma nic bardziej napędzającego niż zdradzona miłość. Mit „zdradzieckiego Lacha” jest tak samo silny, jak mit „ukraińskiego rezuna”. Rosja potrafi, oj, potrafi wzmacniać te stereotypy. Przecież widzicie na co dzień, jak to robi. Widzicie to każdego dnia na monitorach waszych komputerów, w waszych telefonach.
Tak, to Rosja macza swoje macki w podsycaniu antyukraińskich nastrojów w Polsce. Ale nie tylko Rosja tworzy ten ściek. Polscy politycy płyną w nim bardzo sprawnie i bardzo go wzmacniają. Tak, wiem, kogo macie na myśli: Mentzen, Barun i cała ta banda. Ale ci głównego nurtu też. Tylko inaczej, bardziej elegancko. Nawrocki nie widzi Ukrainy w NATO (choć dziś to może NATO potrzebuje Ukrainy, z jej doświadczeniem). Tusk z Trzaskowskim zabiorą niepracującym Ukraińcom 800 plus. „Nie będziemy tolerować kombinowania!” – grzmi Tusk. Kombinatorzy, wiadomo! A może by tak premier powiedział, że 800 plus dla samotnej i niepracującej matki, której mąż właśnie walczy, to niewielka cena za „niegnicie w okopie”? Albo to ustanowienie jeszcze jednego święta „Polskich ofiar Rzezi Wołyńskiej” dokładnie w dniu, gdy takie święto już mamy zainicjowane przez jawnie prorosyjskiego posła.
Nikt nie wstaje i nie mówi: „Ej nie, nie, teraz! To nie jest moment, żeby od kraju prowadzącego wojnę żądać rachunku sumienia i skruchy”. Cały Sejm, łącznie z tą moją ukochaną lewicą, głosuje za. Jedna, słownie: jedna posłanka wstrzymuje się od głosu.
Tańczymy ten wołyński taniec na kościach pomordowanych, pławimy się w słowie „rzeź”, choć za rogiem czai się Bucza. Naprawdę trzeba nie mieć instynktu samozachowawczego, żeby tego nie widzieć
Co jakiś czas na profilu Tomasza Sikory czytam informacje: na froncie poległ poeta, aktor, działaczka pozarządowa, chłopak z baletu. Ukraina traci, również w naszej obronie, swoich najlepszych synów i córki. Czytam to i jeszcze bardziej nienawidzę polskich polityków, którzy dla dodatkowych dwóch procent w sondażach kręcą nosami na Ukrainę w NATO i UE. Nienawidzę ich, bo odbierają Ukrainie wiarę i nadzieję na ten wymarzony Zachód. Odbierają jej marzenia.
A wiara, nadzieja i właśnie marzenia w życiu, a na wojnie tym bardziej, potrzebne są tak samo jak nowoczesna broń, może bardziej.
Co mają zrobić politycy z Niemiec albo Hiszpanii, gdy Polacy, czyli niby ci co znają Wschód, tak się zachowują? Nienawidzę ich za to lepiej lub gorzej maskowane szczucie na żyjących u nas Ukraińców. Szczują na tych, którzy budują nasz dobrobyt i w przytłaczającej większości są miłymi, uczynnymi i bardzo pracowitymi ludźmi.
Nienawidzę ich, bo historia z zawiedzioną miłością i odebranymi marzeniami zaczyna się na naszych oczach powtarzać. Do tego na horyzoncie nie widać nikogo, kto mógłby powiedzieć: „Panowie, ja was bardzo przepraszam…”
Na tym zdjęciu na Grenlandii stoimy z ukraińską flagą. Wojtek Moskal, Jacek Jezierski i ja uznaliśmy to za ważny gest. Uprzedzając głupie pytania: tak, mieliśmy polską. Poza tym również unijną, grenlandzką oraz biało-czerwono-białą – białoruską.
Przyjechały do Polski z dyplomami wyższych uczelni, cennym doświadczeniem i nadziejami. Każda z nich miała za sobą lata nauki, karierę, umiejętności i sporo nawiązanych kontaktów. A mimo to po przeprowadzce wszystko musiały zaczynać od zera.
Dla wielu Ukrainek pierwszym etapem była praca sprzątaczki. Dla innych – kuchnia lub nocne zmiany w magazynie. Niektóre nie zdołały wyjść poza pracę fizyczną, inne nauczyły się żyć inaczej: opanowały język polski, przekwalifikowały się i wróciły do swoich zawodów.
Według danych UNHCR i Deloitte w 2024 roku ukraińscy uchodźcy zapewnili 2,7% PKB Polski. Około 69% zdolnych do pracy Ukraińców znalazło zatrudnienie, niemal nie ustępując pod tym względem obywatelom Polski (72%). To głównie kobiety. Jednak według szacunków ekspertów ds. rynku pracy tylko 30% Ukraińców pracuje zgodnie ze swoimi kwalifikacjami. Reszta zmuszona jest godzić się na stanowiska, które nie odpowiadają ani ich doświadczeniu, ani wykształceniu.
Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego nawet doświadczonym specjalistkom z dyplomami czasami przez całe lata nie udaje się wrócić do zawodu? Dlaczego część z nich pozostaje w pracy wymagającej niskich kwalifikacji? I czy zawsze jest to sytuacja bez wyjścia?
Porozmawiałyśmy z Ukrainkami pracującymi w Polsce. Zapytałyśmy o ich ścieżki zawodowe, o to, co działa najlepiej: dobre CV, networking – czy po prostu upór. Poprosiłyśmy też ekspertkę ds. rozwoju kariery o wyjaśnienie, co przeszkadza ukraińskim kobietom w budowaniu kariery za granicą i jak to zmienić.
Oto historie trzech kobiet, trzy bardzo różne doświadczenia. Każda z tych historii opowiada jednak o poszukiwaniu siebie w nowym świecie, wierze w siebie i rzeczywistości, która nie zawsze pokrywa się z oczekiwaniami.
Najgorsze to utknąć w miejscu
Kateryna (imię zmienione na prośbę bohaterki) przyznaje, że nie mogła sobie nawet wyobrazić, jak długo potrwa poszukiwanie przez nią pracy. I dlatego czuje wstyd. Jednak w rzeczywistości jej wytrwałość i opanowanie zasługują na większy szacunek niż jakikolwiek wpis w CV.
Przyjechała z córką do Polski z Krzywego Rogu już na początku wojny. W Ukrainie miała stabilną karierę. Z wykształcenia jest ekonomistką, pracowała jako menedżerka projektów w prywatnej firmie. Jej dzień był zaplanowany co do minuty: spotkania, projekty, obowiązki. Wszystko zmieniło się w ciągu jednej nocy, kiedy musiała uciekać. W pierwszych miesiącach nie szukała pracy zgodnej z wykształceniem – trzeba było znaleźć jakiekolwiek źródło dochodu, aby przeżyć. Zajęła się sprzątaniem.
„To półtora roku sprzątania było trudne nie fizycznie, ale wewnętrznie. Jakbym wyszła z siebie. Ale wtedy uznałam, że w tej pracy nie ma nic wstydliwego. Po prostu musiałam wyżywić swoje dziecko. I jestem z tego dumna” – wyznaje.
Jednak wypalenie nadeszło szybciej, niż się spodziewała. Zrozumiała, że nie wytrzyma tak długo:
„Bardzo bałam się utknąć w miejscu. Wszyscy mówili: ‘Dopóki jest praca – trzymaj się jej’. A ja czułam, że potrzebuję czegoś innego. Że zniknę, jeśli szybko czegoś nie zmienię”
Poszła do szkoły policealnej, by zostać higienistką stomatologiczną. Gdy ją ukończyła, okazało się, że bez doświadczenia nikt jej nie weźmie:
„Wysłałam mnóstwo CV. W odpowiedzi – cisza. Szukali osób z doświadczeniem. Ale skąd mam mieć doświadczenie, skoro nikt mnie nie zatrudnia?”
W końcu znalazła pracę jako asystentka dentysty. Jednak godzin było niewiele, a szefowa jej zbytnio nie wspierała.
„Kiedy wszystko spoczywa na tobie, od mieszkania po szkołę dla dziecka, bardzo ważne jest, by praca była stabilna. Kiedy tego nie ma, wyczerpujesz się dwa razy szybciej”.
Opanowanie nowego zawodu to za mało. Na rynku wymagane jest doświadczenie, nawet od obcokrajowców. Zdjęcie: Shutterstock
Znów zaczęła poszukiwania, tym razem w branży obsługi klienta. Polski zna już dobrze i uważa, że to główne narzędzie integracji:
„Język jest wszystkim. Bez niego nawet nie wezmą twojego CV do ręki. Znam dobrze polski, to moja podpora, ale sama znajomość języka to za mało”
Dziś Kateryna wysyła CV codziennie, dostosowując każde do konkretnej oferty. Nie korzysta z networkingu, bo nie ma w Polsce wielu znajomych.
„Uważam, że CV musi się czymś wyróżniać, przyciągać uwagę. Tylko wtedy jest szansa, że zostanie zauważone. Według moich obliczeń na 30 wysłanych CV może nadejść jedna odpowiedź. W branży obsługi klienta jest duża konkurencja, o jedno miejsce może ubiegać się nawet 100 kandydatów. Ale staram się nie traktować odmowy lub milczenia jako oceny mojej osoby. To, że mnie nie przyjęli, nie znaczy, że jestem zła. Po prostu to nie jest stanowisko dla mnie”.
Kateryna nie pozwala sobie na zwątpienie. Pamięta, jak długo pracowała jako sprzątaczka – i nie chce do tej roboty wracać. Jej główna zasada brzmi: nie odgrywać ofiary i wierzyć w siebie.
„Trzeba się zachowywać, jak gwiazda. Jeśli sama w siebie nie uwierzysz, nikt inny w ciebie nie uwierzy. Nie udaję. Po prostu pamiętam, że przetrwałam już więcej, niż mogłoby się wydawać. I myślę, że zasługuję na jeszcze więcej”
Nie trafiłam do apteki przez przypadek
Julia Astaszeniuk, farmaceutka z Odesy, ma dyplom uniwersytetu medycznego i ponad dziesięć lat doświadczenia pracy w aptece. Rozmawiała z pacjentami, wydawała leki. Ta praca wymagała fachowości, uwagi i empatii. Julia ją kochała.
„To nie tylko sprzedawanie tabletek. Musisz zrozumieć człowieka, wesprzeć go, wyjaśnić możliwości, pomóc. I oczywiście dobrze znać leki. Dla mnie to zawsze było coś więcej niż praca. To moje powołanie”.
Julia: „Oddycham powietrzem, które znam. To już przełom”
Gdy wybuchła wojna na pełną skalę, Julia przez pewien czas pozostawała w Odesie. Jednak ciągłe ostrzały i poczucie zagrożenia skłoniły ją w końcu do opuszczenia miasta. Rok temu przeniosła się do Polski. Tutaj wszystko zaczęło się, jak u większości, od czystej karty: bez języka, bez znajomych, bez zrozumienia, jak działa lokalny rynek pracy. Ale miała mocne postanowienie: pozostać w zawodzie.
„Wiedziałam, że chcę wrócić do apteki. Nie mogłam sobie pozwolić na poddanie się. To byłaby zdrada samej siebie”.
Samodzielnie napisała CV po polsku i z teczką w ręku wyruszyła na pielgrzymkę po warszawskich aptekach:
„Wchodziłam i mówiłam: ‘Dzień dobry, jestem z Ukrainy, szukam pracy’. Ze strachem, łamaną polszczyzną, bez oficjalnego pozwolenia na pracę w zawodzie farmaceutki. Ale wierzyłam, że ktoś da mi szansę”.
Mijały tygodnie – i nic. Ktoś grzecznie odmawiał, ktoś inny nie miał czasu nawet porozmawiać, niektórzy w ogóle nie przeglądali jej CV. Wracała do domu rozczarowana, ale już następnego ranka wyruszała na kolejną wyprawę.
„Za każdym razem mówiłam sobie, że każda próba to krok do ‘tak’. Po prostu trzeba iść, dopóki nie otworzą się właściwe drzwi”
I w końcu się otworzyły. W jednej z aptek właścicielka zaproponowała rozmowę. Przyjęła Julię na stanowisko asystentki farmaceuty (pomoc apteczna). To dalekie od tego, co robiła w Ukrainie, ale była wdzięczna za szansę.
„Moja praca polega na przyjmowaniu towaru, układaniu go na półkach, sprzątaniu. Nie jestem farmaceutką ani nawet technikiem, jednak cieszę się, że znów jestem w aptece. Oddycham powietrzem, które znam. To już przełom”.
Oczywiście, nie obyło się bez wpadek. System, do którego przyzwyczaiła się w Ukrainie, tutaj nie działa: tam leki sortuje się według substancji czynnych, w Polsce – alfabetycznie. Łatwo się pomylić, więc trzeba być uważną.
„Było kilka sytuacji, kiedy coś źle ułożyłam i zwrócono mi uwagę. Tak, to bolało. Całe życie byłaś specjalistką, a teraz uczysz się od podstaw. Umiem doradzić, wziąć odpowiedzialność za poważne decyzje, a tutaj jestem „wynieś – przynieś ”. Szczerze mówiąc, nigdy w życiu tak dużo nie sprzątałam. Czasami to wyczerpuje psychicznie, a czasami jest naprawdę ciężko fizycznie. Ale nie pozwalam sobie na załamanie”.
Zespół ją szanuje, zwracają się do niej nawet: „pani magister”, chociaż zgodnie z przepisami nie ma prawa wydawać leków. Czasami koledzy dzwonią po godzinach, by dowiedzieć się, gdzie co leży, albo ustalić coś innego. Wiedzą, że jest doświadczona i rozumie, jak wszystko działa
„To trochę stresujące, ale też miłe. Bo to znaczy, że mi ufają, doceniają mnie, nawet jeśli formalnie jestem tylko asystentką”.
Mówi, że kultura apteczna w Polsce jest inna. Tutaj farmaceuci nie naciskają na sprzedaż, jak w Ukrainie. Wszystkie leki na receptę są wydawane wyłącznie na receptę. I zdaniem Julii tak powinno być.
„W Ukrainie trzeba było mieć plan sprzedaży i wykręcać go, jak się tylko dało. Nie wiem, jak to wygląda w polskich aptekach sieciowych, ale w mojej małej aptece wynagrodzenie nie zależy od tego, ile czego i za jaką kwotę sprzedałaś. Tutaj jesteś specjalistą, a nie sprzedawcą. Koleżanki czytają branżowe wiadomości, dzielą się informacjami, omawiają zmiany w przepisach. To inspirujące”.
Obecnie Julia poważnie rozważa nostryfikację dyplomu w Polsce. Wie, że nie będzie łatwo. Egzaminy, procedury biurokratyczne, dodatkowe kursy – wielu rezygnuje. Ale ona chce iść dalej.
„Przeszłam już tak wiele, że odwrót nie wchodzi w grę. Tak, to długie, męczące i wymaga pieniędzy, ale wiem, po co mi to. Chcę znowu pracować jako farmaceutka. Nie trafiłam do apteki przez przypadek. I zostanę w niej bez względu na to, jak będzie trudno”.
IT nie tylko dla programistów
Wiktoria Ławryk przyjechała do Polski wraz z mężem jeszcze w 2017 roku. Wyższe wykształcenie zdobyła w Kijowie, na Narodowym Uniwersytecie Technologii Żywności, gdzie studiowała hotelarstwo i gastronomię. Jej pierwsze kroki w nowym kraju były jakby logiczną kontynuacją specjalności. Tyle że w zupełnie innych realiach.
„Zaczęłam pracować jako kelnerka w hotelowej restauracji. Nie było w tym nic ekscytującego. Ciężka fizyczna praca, ciągłe stanie na nogach, ciężkie tace, naczynia, zmęczenie. I było to trudne również emocjonalnie. Masz wyższe wykształcenie, pragniesz rozwoju, a zaczynasz od najniższego szczebla. I bardzo chcesz jak najszybciej go pokonać”.
Wiktoria: „Nie jestem idealna. Jestem po prostu uparta i się nie poddałam ”
Potem przeniesiono ją do recepcji. Wydawałoby się – awans…
„To był ogromny stres. Praca na nocnych zmianach, czasami byłam kompletnie sama. Zmęczenie, odpowiedzialność, sytuacje awaryjne z klientami, którzy mogli wybuchnąć bez powodu. A do tego ciągłe poczucie, że jesteś obca. Jesteś ‘Ukrainka’ – a więc musisz udowodnić, że jesteś godna zaufania. Było sporo uprzedzeń. Nawet jeśli wszystko robisz dobrze, to może nie wystarczyć”.
Po roku pracy w branży hotelarskiej uznała, że ma dość. Polski znała już dosyć dobrze, zaczęła szukać innych możliwości
Znajomi polecili ją polskiej firmie zajmującej się sprzedażą wody pitnej. Dostała posadę kierownika ds. sprzedaży.
„To doświadczenie wiele mi dało: nauczyłam się komunikować z klientami, budować relacje, lepiej rozumieć procesy biznesowe, poprawiłam polszczyznę w piśmie. Ale z czasem zaczęło mi być „ciasno” — zapragnęłam większej dynamiki, rozwoju, środowiska, w którym ludzie mają ambicje”.
Zwróciła oczy w stronę IT. Nie miała wykształcenia technicznego, więc zapisała się na indywidualne kursy online – po pracy. Zaczęła od podstaw: czym jest e-commerce, jak działa strona internetowa, jak zarządzać projektami cyfrowymi.
„Wielu uważa, że IT to coś dla programistów i „matematycznych maniaków”. Tymczasem jest wiele stanowisk, na których najważniejsze są analityczne myślenie, umiejętność komunikowania się i organizowania procesów. Jeśli umiesz obsługiwać komputer, możesz się tego nauczyć”.
I znów dzięki znajomym trafiła na rozmowę kwalifikacyjną – tym razem do międzynarodowej firmy. Obecnie pracuje jako E-commerce Project Manager: odpowiada za działanie strony internetowej, koordynuje produkty online, pracę programistów i projektantów, kontaktuje się z klientami i kontrahentami.
Nie ukrywa, że na początku wstydziła się mówić znajomym, że szuka pracy. Wydawało się jej, że to oznaka słabości. Teraz uważa, że to właśnie networking stał się dla niej punktem zwrotnym.
„Kiedyś bałam się prosić o coś, mówić o sobie. Ale trzeba nauczyć się „sprzedawać” siebie, opowiadać o swoich mocnych stronach. Inaczej nikt o tobie się nie dowie”.
Najbardziej Wiktoria ceni sobie zmianę nastawienia do niej. W nowym środowisku nie oceniają jej już przez pryzmat narodowości czy akcentu
„Im bardziej wykształceni i otwarci są ludzie wokół, tym mniej dyskryminacji. W moim otoczeniu nie liczy się, skąd jesteś, ale co potrafisz i jak pracujesz. To bardzo dodaje otuchy”.
Wie, że miała łatwiej niż wielu innych – przyjechała jeszcze przed wybuchem wojny, była młoda, bez dzieci, rozumiała, na co się decyduje. Jest jednak przekonana, że w każdych warunkach ważne jest to, by nie tracić wiary w siebie.
„Trzeba mówić, pytać, uczyć się, szukać. Nikt nie przyniesie ci wymarzonej pracy na tacy. Ale jeśli uwierzysz, że jesteś w stanie – to szansa się pojawi. Nie jestem idealna. Jestem po prostu uparta i się nie poddałam”.
Opowiedziała swoją historię, bo chce dodać otuchy innym Ukrainkom – zwłaszcza tym, które przyjechały do Polski po 2022 roku.
„Tak, one mają trudniej, ale nawet z najniższego punktu można się podnieść. Najważniejsze to iść naprzód i się nie zatrzymywać”.
Główna trudność to język – choć nie tylko
Anna Czernysz, doradczyni ds. kariery z ponad 15-letnim doświadczeniem w HR i rekrutacji, mieszka w Polsce od dziesięciu lat. Ma wyższe wykształcenie pedagogiczne i ekonomiczne. Po przeprowadzce ukończyła szkolenie z coachingu i doradztwa zawodowego. Pracuje w organizacjach charytatywnych. Ukrainkom doradza w zakresie poszukiwania pracy, sporządzania CV, przygotowania do rozmów kwalifikacyjnych. Oto jej spostrzeżenia na temat typowych trudności, z którymi borykają się Ukrainki szukające pracy w Polsce.
Anna Czernysz: „Z mojego doświadczenia wynika, że pracę najczęściej znajdują ci, którzy szukają aktywnie i celowo”
O głównych barierach na polskim rynku pracy
„Główna trudność to język. Bez znajomości polskiego znalezienie pracy wymagającej wyższych kwalifikacji jest prawie niemożliwe – tym bardziej jeśli kandydatka ubiega się o stanowisko wymagające komunikatywności (kadry, marketing, nauczycielka, sekretarka). W tym przypadku wymagania językowe są na pierwszym miejscu. A na wielu stanowiskach, zwłaszcza w firmach międzynarodowych, wymagana jest również znajomość angielskiego na poziomie nie niższym niż B2. Często Ukrainkom brakuje podstawowych umiejętności „biurowych”, na przykład pracy z programem Excel.
Oprócz języka poważną barierą jest konieczność przekwalifikowania się, nostryfikacji dyplomu, budowania kariery praktycznie od zera. Ludzie boją się konkurencji z lokalnymi specjalistami, boją się rozmów kwalifikacyjnych. Często po prostu nie wierzą, że dadzą radę. To powszechne, więc właśnie tu ważne jest wsparcie, planowanie i profesjonalna pomoc.
Dlaczego Ukrainki „utknęły” w pracy wymagającej niskich kwalifikacji
Często dzieje się tak nie dlatego, że tego chcą, ale dlatego, że po prostu nie mają zasobów na coś innego: brakuje czasu, siły i wsparcia, by uczyć się języka, przekwalifikować się lub szukać czegoś lepszego.
Ale czasami jest odwrotnie: uzyskawszy stabilny dochód, ludzie boją się ryzykować. Przyzwyczajają się i pozostają tam, gdzie im wygodniej, nawet jeśli ta praca nie pozwala w pełni wykorzystać swojego potencjału.
O dostosowaniu CV i przygotowaniu do rozmowy kwalifikacyjnej
Nie ma czegoś takiego jak „ukraiński” czy „polski” format CV. Istnieją za to różne style i ważne jest, by wybrać ten, który najlepiej pasuje do danego stanowiska. Często nawet specjaliści nie orientują się w tym wystarczająco dobrze, dlatego radzę przynajmniej raz skonsultować się z profesjonalistą. To pomoże uniknąć typowych błędów.
Jeśli chodzi o rozmowę kwalifikacyjną, typowym błędem numer jeden jest brak przygotowania. A trzeba – na podstawie własnego CV, pod konkretne stanowisko. Prowadzę szkolenia-rozmowy kwalifikacyjne właśnie z tego zakresu.
Kolejnym częstym błędem jest nadmierna trema. Jeśli zbyt mocno chcesz tej pracy, tworzy się wewnętrzna presja. Tu pomagają ćwiczenia oddechowe, aktywność fizyczna.
Często ludzie nie rozumieją specyfiki polskiej kultury komunikacji: trzeba być uprzejmym, powściągliwym i znać typowe pytania z rozmowy kwalifikacyjnej, na przykład: „Opowiedz o swoim sukcesie” lub: „Dlaczego właśnie ty?”.
Jak skutecznie szukać pracy
Z mojego doświadczenia wynika, że pracę najczęściej znajdują osoby, które szukają jej aktywnie i celowo. Ważne jest tutaj kompleksowe podejście. Warto wykorzystać wszystkie kanały: profesjonalne strony internetowe, specjalistyczne grupy na Facebooku, LinkedIn (w przypadku ofert pracy biurowej), znajomości, rekruterów, targi pracy.
Ważne jest jednak, by szukać tam, gdzie to ma sens. Na przykład sprzątaczek nie szuka się przez LinkedIn, ale księgowych czy menedżerów – już tak.
Od czego ma zacząć kobieta z dyplomem, ale niepracująca w swoim zawodzie
Zacznij od języka. Polski – koniecznie, angielski – bardzo pożądany. Poziomy B2 to już dobry start. Następnie musisz zdecydować: wrócić do swojego zawodu czy zmienić kierunek. Rozważ plusy i minusy, czas, koszty. Jeśli trudno ci samodzielnie podjąć decyzję, skontaktuj się z doradcą zawodowym. Czasami jedna konsultacja może zaoszczędzić miesiące niepewności.
Zdjęcia: prywatne archiwa bohaterek
Projekt jest współfinansowany ze środków Polsko-Amerykańskiego Funduszu Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację „Edukacja dla Demokracji