Exclusive
20
min

Jest mało prawdopodobne, że po Mariupolu kiedykolwiek będę mogła zejść do piwnicy...

- Wiktoria powiedziała mi, że Rosjanie biorą ją do niewoli, a jej dziecko chcą zabrać do sierocińca. "Zabiorę ją - powiedziałam - zabiorę ją do Zaporoża, do Polski - gdziekolwiek zechcesz. Nie wiedziałam, jak to zorganizować i czy nas wypuszczą. Ale wiedziałam na pewno, że nie pozwolę Rosjanom tego dziecka zabrać

Kateryna Kopanieva

fot: Jewhen Małoletka /AP/ East News

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Film "20 dni w Mariupolu" znalazł się na liście pięciu najlepszych filmów dokumentalnych 2023 roku i został nominowany do Oscara. To bezprecedensowa nagroda dla ukraińskiego kina. Dzieło fotoreportera i reżysera Mścisława Czarnowa przedstawia oblężenie Mariupola, dokumentując przerażające zbrodnie wojenne Rosji, jak ostrzał szpitala położniczego i bombardowanie dzielnic mieszkalnych przez Rosjan - aż do zniszczenia miasta. Film został również nominowany do nagrody BAFTA, brytyjskiego odpowiednika Oscara. Wcześniej reżyser wraz z fotografem Jewhenem Małoletką i producentką Wasyłysą Stepanenko otrzymali prestiżową nagrodę Pulitzera.

- Wszystko, co możemy zrobić, to upewnić się, że ta tragedia nie zostanie zapomniana - mówi Mścisław Czernow. - Każda indywidualna nominacja i nagroda oznacza, że możemy opowiedzieć tę historię większej liczbie osób i upewnić się, że nie zostanie ona zapomniana.

Rezonans wokół filmu wywołał nową falę międzynarodowego zainteresowania tematem Mariupola. Sestry rozmawiały z bezpośrednimi uczestniczkami tych strasznych wydarzeń: Kariną Gorszkową i Walerią Zełenską. Podzieliły się swoimi wspomnieniami z blokady Mariupola i opowiedziały nam, jak nie załamać się po przeżyciu piekła.

Kroplówki w świetle latarki

- "20 dni w Mariupolu" obejrzałam w kinie z młodszą siostrą. Czułam się, jakbym wróciła do tych strasznych dni, tak wiernie została przedstawiona atmosfera, która tam wtedy panowała - wspomina 23-letnia Karina Gorszkowa. - Kiedy rozpoczęła się wojna na pełną skalę, miałam 21 lat, byłam studentką medycyny, uczyłam się na dentystkę.

"Jestem gotowa oddać duszę, by poczuć i zobaczyć to jeszcze raz" - napisała Karina na swoim Instagramie pod zdjęciami radosnego, świątecznego Mariupola, które zapamięta do końca życia. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Na własne oczy widzieliśmy ostrzał szpitala położniczego 10 marca - znajdował się bardzo blisko wielopiętrowego budynku, na parterze którego mieściła się klinika moich rodziców (tata i mama są dentystami). Rosjanie zrzucili dwie bomby: jedna spadła na szpital położniczy, druga 20 metrów od naszej przychodni. Mój chłopak, tata, wujek i ja byliśmy na podwórku. Chwyciliśmy nasze apteczki i pobiegliśmy pomóc ludziom, którzy byli na miejscu eksplozji. Przyjaciółka mojej mamy zmarła w naszych ramionach, trafiona w głowę odłamkiem. Pewnej kobiecie, która mieszkała w sąsiedztwie, oderwało obie nogi. Dziewczynie, której krwawienie zatamowałam, odłamek rozciął całe plecy. Jako studentka medycyny wiedziałam, jak udzielić pierwszej pomocy. W piwnicy wieżowca, do którego przeprowadziliśmy się po nalotach (wcześniej mieszkaliśmy w klinice dentystycznej, bo nasze mieszkanie spłonęło w wyniku bezpośredniego trafienia pociskiem w pierwszych dniach wojny), musiałam być traumatologiem, lekarzem ogólnym i pediatrą.

W piwnicy było ponad 300 osób. Wiele z małymi dziećmi, zwierzętami... Moi rodzice i ja zorganizowaliśmy tam prowizoryczną przychodnię. Przynieśliśmy wszystkie leki, które zostały w naszej klinice, inne trafiły do nas ze zniszczonych aptek. Żywność dla niemowląt i pieluchy były niezbędnymi towarami, potrzebowaliśmy środków przeciwbólowych i insuliny. Zszywaliśmy ludziom ręce i nogi, zakładaliśmy bandaże. Raz w tygodniu robiłam obchód w piwnicy, aby dostarczyć leki tym, którzy potrzebowali pomocy.

Ludzie ukrywający się przed bombami w podziemiach Mariupola, 2022 r. Fot: Jewhen Małoletka /AP/ East News

Krytyczny moment nastąpił, gdy prawie wszystkie dzieci zachorowały w tym samym czasie. Najprawdopodobniej to była ostra infekcja jelitowa. żadne zaskoczenie, bo przebywaliśmy w skrajnie niehigienicznych warunkach. Dzieci nieustannie wymiotowały, podawaliśmy im kroplówki. Nigdy nie zapomnę, jak szukałam ich żył po ciemku, przyświecając sobie latarką... Wśród zatrutych była moja sześcioletnia siostra.

Na szczęście mieliśmy wtedy wodę, ale później i jej zabrakło. Musieliśmy topić śnieg. Piliśmy też wodę z wozów strażackich, jeśli były w pobliżu. Wychodzenie z piwnicy było ryzykowne, ponieważ Mariupol był ostrzeliwany 24 godziny na dobę. Ale żeby coś ugotować, trzeba było wyjść na zewnątrz, narąbać drzewa na opał i rozpalić ogień. Wychodziłaś i nie wiedziałaś, czy wrócisz. Wielu nie wróciło. Pamiętam, jak dwóch chłopaków poszło coś zjeść. Jeden zginął w sekundę, drugiemu urwało nogi.

Mieszkańcy Mariupola spuszczają wodę z wozów strażackich. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Jedliśmy to, co ludzie zdołali przynieść ze swoich mieszkań. Na początku mieliśmy nawet gulasz i robiliśmy makaron w stylu marynarskim, ale ten luksus szybko się skończył. Gotowaliśmy owsiankę lub robiliśmy zupy z przypraw w kostkach.

Żeby nie zwariować, staraliśmy się nie siedzieć bezczynnie. W naszej piwnicy tworzyliśmy komuny, jak je nazywaliśmy. Komuna lekarzy (moi rodzice i ja), komuna ochroniarzy i tak dalej. Kiedy masz jakieś zadanie, skupiasz się na jego wykonaniu i to codwraca twoją uwagę. Moja sześcioletnia siostra zawsze coś rysowała. Narysowała restaurację szczęścia i restaurację bomb... Uratowała mnie praca w punkcie pierwszej pomocy. Nie wierzyłam, że przeżyjemy, i bałam się być sama z tymi myślami.

"Żeby nie zwariować, staraliśmy się nie siedzieć bezczynnie. Moja sześcioletnia siostra ciągle rysowała". Zdjęcie z prywatnego archiwum

Przez kilka tygodni nie mieliśmy odwagi wychodzić z piwnicy, bo większość z tych, którzy to robili, zginęła. Jednak gdy rosyjski pocisk uderzył w wielopiętrowy budynek, w którego piwnicy się znajdowaliśmy, i gmach stanął w płomieniach, ewakuowaliśmy ludzi. Potem dziadek wsadził nas do samochodu i ruszył. Jechaliśmy pod ciągłym ostrzałem. Na punkcie kontrolnym okupanci wzięli do niewoli mojego chłopaka. Bezzębni, brudni i wściekli ludzie, którzy nazywali siebie "DRL-owcami" [od: Doniecka Republika Ludowa, nieuznawane, samozwańcze utworzone w 2014 przez prorosyjskich separatystów - red.], zobaczyli jego tatuaż "Wolność albo śmierć" i twierdząc, że jest "członkiem grupy terrorystycznej", nałożyli mu worek na głowę i zabrali go.

Szukaliśmy go przez dwa dni, był w kolonii w Berdiańsku. Widział i słyszał, jak torturowano tam ludzi. Dziewczynę w wieku około szesnastu lat "DRL-owcy" przekazali Czeczenom ze słowami: "Ta walczyła za Ukrainę". Mój chłopak miał szczęście: jakiś "szef" zobaczył jego tatuaż "Wolność albo śmierć" i doszedł do wniosku, że nie jest on "banderowski", ale "machnowszczyński" [Machnowszczyzna to parapaństwo istniejące w latach 1918-1921, w okresie wojny domowej w Rosji, kontrolowane przez Rewolucyjną Armię Powstańczą Ukrainy. Znajdowało się między Dnieprem a Morzem Azowskim - red.], co oznaczało, że może zostać zwolniony. Kiedy w końcu wszyscy znaleźliśmy się na terytorium kontrolowanym przez Ukrainę, długo nie mogłam uwierzyć, że żyjemy...

Wszyscy szukali jedzenia, ja szukałam insuliny

- W niszczonym przez Rosjan Mariupolu spędziłam dwa miesiące - mówi 24-letnia Waleria Zełenska.- Najpierw w piwnicach, potem w Azowstali, gdzie paradoksalnie było bezpieczniej niż w zwykłych domach, bo przynajmniej były bunkry. Przeniosłam się do Azowstali po tym, jak mój przyjaciel - mój były chłopak zmarł w moich ramionach. Miał cukrzycę, a nie było insuliny.

W pierwszych dniach wojny on, czterech innych przyjaciół i ja ukrywaliśmy się w piwnicy naszego bloku. W końcu uderzył w nią rosyjski pocisk. Trafił w mieszkanie na siódmym piętrze, zabijając półtorarocznego chłopca i jego babcię, którzy ukrywali się w łazience. Potem Rosjanie ostrzelali go pociskami zapalającymi. Blok wytrzymał kilka pierwszych trafień, po czym się zawalił. Zginęły kolejne cztery osoby, w tym trzyletnie dziecko. Przeżyliśmy, ale nie mogliśmy wyciągnąć spod gruzów należącej do mojej przyjaciółki torby lekarskiej, w której była insulina...

Przenieśliśmy się do innej piwnicy, gdzie zebrało się około 40 osób. Jak wszyscy w Mariupolu, szukaliśmy jedzenia i lekarstw. Ale moim głównym celem było znalezienie insuliny. Szukałam jej wszędzie - w zniszczonych aptekach i domach, w pustych mieszkaniach. Pamiętam, jak ktoś powiedział, że w jednym z mieszkań żyła kobieta chora na cukrzycę. Poszłam tam, zabrałam tylko tabletki. Ale one nie pomagały - mój przyjaciel potrzebował zastrzyku.

Waleria prowadziła notatnik, w którym zapisywała nazwiska wszystkich ukrywających się z nią w piwnicy. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Mój przyjaciel gasł na naszych oczach. Pił 20 litrów wody dziennie (ukraińskie wojsko przywoziło nam wodę) i ciągle wymiotował. Pamiętam, że zostawiłem go na chwilę, bo przygotowywaliśmy obiad. Kiedy wróciłam, już nie żył. Miał 19 lat. Wykopaliśmy dół na podwórku i pochowaliśmy go tam, zawiniętego w koc.

W Azovstali, gokąd się przeniosłam, można było zginąć w bunkrze - zdarzało się, że ludzie ginęli w nich pod gruzami. Ale z jakiegoś powodu czułam się tam bezpieczniej. Rosjanie używali broni chemicznej, niektórzy ludzie zostali ciężko otruci. Jeśli chodzi o jedzenie, to pomagało nam w tym wojsko. Ludzie gotowali jedzenie bezpośrednio w bunkrach. By móc zagotować wodę, brało się blaszaną puszkę, robiło dziury w pokrywie, wlewało do niej środek antyseptyczny, wkładało bandaż i podpalało.

Операція «Аліса»

Opuściłam Azowstal 6 maja, podczas ewakuacji ludności cywilnej. Przeszłam przez tzw. obóz filtracyjny, gdzie Rosjanie wypytywali mnie o nazwisko i dlaczego nie zostałam w Mariupolu, skoro "przyjechali nas wyzwolić". Odpowiedziałam przez zaciśnięte zęby, że nie potrzebuję wyzwolenia.

Poznałam wtedy Wiktorię Obiedinę, sanitariuszkę wojskową z Azowstali, która była tam ze swoją czteroletnią córką Alisą. Powiedziała mi, że Rosjanie wzięli ją do niewoli, a dziecko chcieli zabrać do sierocińca. Obiecałam jej, że tak się nie stanie. "Zabiorę ją - powiedziałam - zabiorę ją do Zaporoża, do Polski, gdziekolwiek zechcesz". Nie wiedziałam, jak to zorganizować, nie wiedziałam, czy nas wypuszczą. Ale wiedziałam na pewno, że nie pozwolę Rosjanom zabrać tego dziecka.

Za pośrednictwem przedstawicieli ONZ i Czerwonego Krzyża, którzy byli zaangażowani w ewakuację cywilów z Azowstali, udało mi się namówić Alisę, by pojechała ze mną. Oczywiście Rosjanie byli przeciwni, ale w obecności przedstawicieli tych organizacji nie mogli tego zabronić. Wiktoria napisała dla mnie pełnomocnictwo i przygotowała Alisę na to, że dziecko pojedzie bez niej.

Waleria Zełenska z małą Alisą. Zdjęcie: Natalia Nagorna

Alisa jest bardzo mądrą dziewczynką, dojrzałą ponad swój wiek. W dniu naszego wyjazdu, kiedy okupanci zabierali Wiktorię z autobusu, by wziąć ją do niewoli, Alisa powiedziała mi: "Mama pojechała tam, a my pojedziemy tutaj. Ale niedługo wróci, prawda? Obiecała". "Oczywiście - odpowiedziałam - na razie jedziemy do domu twojej babci".

Na terytorium kontrolowanym przez Ukrainę przekazałam Alisę jej wujkowi, który zabrał ją do babci. Wiktoria została zwolniona z niewoli po 165 dniach. Spotkałyśmy się później i długo rozmawiałyśmy. Bardzo się cieszę, że mogłam im pomóc.

Czasem filiżanka herbaty zaoferowana przez kogoś we właściwym czasie może uratować cię przed samobójstwem

Po doświadczeniach w Mariupolu Karina Gorszkowa i jej rodzina przeprowadzili się do Kijowa, a Waleria Zełenska przeniosła się do obwodu iwanofrankiwskiego. Zaczęły swoje życie od nowa.

- Na początku mieszkaliśmy wszędzie: u przyjaciół, w klasztorze i w małym wiejskim domu bez wody i toalety - wspomina Karina. - Z jednej strony była ulga, że uciekliśmy z tego piekła. Z drugiej strony czułam się całkowicie zagubiona, zrozpaczona, że wszystko stracone. Myślałam nawet o samobójstwie.

Był czas, kiedy moja matka fizycznie nie była w stanie wstać z łóżka. W rodzinie próbowaliśmy się nawzajem wyciągać z tej otchłani... Przez jakiś czas mieszkaliśmy w Dnieprze, potem we Lwowie, gdzie mój chłopak znalazł pracę i mogliśmy wynająć mieszkanie. A potem moi rodzice, pożyczywszy pieniądze, postanowili otworzyć gabinet dentystyczny w Kijowie. W Mariupolu mój tata był jednym z najlepszych dentystów, znało go całe miasto. Kiedy dowiedziałam się, że moi rodzice zaczynają od nowa, poszłam im pomóc. W tym samym czasie ukończyłam studia i rozpoczęłam praktykę w naszej nowej klinice rodzinnej.

Teraz mamy już pacjentów - mieszkańców Mariupola (w tym tych, którzy przyjeżdżają z zagranicy na leczenie stomatologiczne) i Kijowa. Przez pierwsze sześć miesięcy w ogóle nie było ludzi. Siedzieliśmy bezczynnie. W takich chwilach najważniejsze to nie poddawać się rozpaczy. Przypomniałam sobie, że w Mariupolu mieliśmy możliwość poddania się. A teraz już jej nie ma: przeżyliśmy, więc musimy żyć dalej. Musimy być cierpliwi, a prędzej czy później wszystko się ułoży.

Rodzina Kariny Horszkowej otworzyła klinikę dentystyczną w Kijowie. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Nie mogę powiedzieć, że moje życie stało się spokojniejsze. W Kijowie, gdzie często dochodzi do nalotów i ataków rakietowych, nie da się być spokojnym - przynajmniej ja tego nie potrafię. Boję się wybuchów, boję się o bezpieczeństwo moich bliskich. Podczas nalotów mogę wyjść na korytarz, ale chyba już nigdy w życiu nie uda mi się zejść do piwnicy. Po Mariupolu nie mogę wchodzić do piwnic.

Żyję z nienawiścią do Rosjan i wszystkiego, co jest z nimi związane 24/7. I szczerze mówiąc nie staram się zmienić tych uczuć. Tego wszystkiego, co zrobili nam i naszemu miastu, nie da się zapomnieć ani nauczyć tego akceptować. Nie da się nie nienawidzić... Rozumiem, że to pewnie niewłaściwe - cieszyć się ze śmierci ludzi, ale... Żeby nie pozwolić tym myślom zniszczyć mnie od środka, staram się skupić na nas, nie na nich.

Teraz układamy sobie życie w Kijowie, ale po zajęciu Mariupola pojadę tam jako pierwsza. Nie będę czekała, aż ktoś inny coś odbuduje - sama pójdę to odbudować. Dla mnie to coś więcej niż miasto.

Co pomaga żyć dalej? Wsparcie bliskich. I nie tylko ich. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem wdzięczna wszystkim, którzy pomogli nam, gdy podróżowaliśmy do różnych regionów w poszukiwaniu azylu. Czasami ludzie myślą, że nie zrobili nic szczególnego. Mogą nie zdawać sobie sprawy, że tak naprawdę uratowali komuś życie. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że czasami filiżanka herbaty zaoferowana we właściwym czasie może uratować kogoś przed samobójstwem...

Pierwszy atak paniki miałam w piwnicy w Mariupolu. Drugi był wtedy, gdy zobaczyłam kadyrowców

- Niedawno poprosiłam przyjaciela, który jest pod okupacją w Mariupolu, aby zaniósł kwiaty na miejsce, gdzie kiedyś był mój dom - Mówi Waleria Zełenska. - Tam już nie ma ani jednego domu, ziemia jest wypalona. Rosjanie zburzyli to, co pozostało po zbombardowanych wieżowcach, nawet nie wyciągając zmarłych spod gruzów. Ludzie prosili o wykopanie ich krewnych, ale sprzęt wywoził ciała jak odpady budowlane... Nie sądzę, żebym kiedykolwiek wróciła do Mariupola, nawet po zakończeniu okupacji. Na pewno przyjadę tam, by wspominać zmarłych i złożyć kwiaty, ale nie będę mogła tam mieszkać. Pochodzę z małego miasteczka niedaleko Bachmutu, które teraz też jest okupowane. Spędziłam tam dzieciństwo i tam jest grób mojej matki. Bardzo chciałbym tam wrócić po zakończeniu okupacji.

Przyjechałam na Przykarpacie, bo byli tu moi znajomi. I zostałam. Teraz mieszkam w Iwano-Frankiwsku. Pracuję online i planuję robić to nadal; nie chcę się jeszcze nigdzie osiedlać. Na początku bardzo bałam się hałasów. Karpacki grzmot mógł u mnie wywołać atak paniki. Moje ataki paniki zaczęły się w Mariupolu: pierwszy miał miejsce w piwnicy, a drugi, gdy zobaczyłam ludzi Kadyrowa podczas ewakuacji. To okropne uczucie, kiedy na przemian robi ci się gorąco i zimno, twoje tętno leci na łeb, na szyję i myślisz, że umierasz. Po Mariupolu te ataki zdarzały mi się nawet we śnie... Pracowałam z psychologiem, ale doszłam do wniosku, że najlepszym psychologiem jestem ja sama.

Waleria Zełenska mieszka obecnie na Przykarpaciu. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Na początku, po ewakuacji z Mariupola, wszystko było zamazane. To uczucie nie zniknęło jeszcze całkowicie. Mój dzień zaczyna się i kończy na śledzeniu wiadomości - zwłaszcza tych o wymianie jeńców wojennych. Wielu chłopaków z Azowstali, których znam osobiście, nie zostało jeszcze wymienionych. Szukam ich nazwisk na każdej liście wymiany w nadziei, że ich tam zobaczę...

Żyję i pracuję, ale nie robię dalekosiężnych planów. Doświadczenie pokazuje, że to nie ma sensu. Staram się cieszyć każdym dniem. Z tego, że żyję, że mam chleb. Tak naprawdę to już jest bardzo dużo. Przestałam myśleć o tym, co powiedzą o mnie inni. Jeśli mam złe myśli, to już wiem, jak sobie pomóc. Może to być kolorowanie obrazka lub szczera rozmowa z samą sobą. Samo danie sobie możliwości wypłakania się również pomaga. Łzy są oczyszczające.

Często myślę o Alicji. Tej małej, dorosłej dziewczynce, która tak odważnie zaakceptowała fakt, że jej matka nie będzie z nią pojechać, że musi być cierpliwa, czekać i mieć nadzieję. Być może właśnie tego wielu z nas teraz potrzebuje: czekać i mieć nadzieję...

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Baza wojskowa na wschodzie Ukrainy. Na prowizorycznym lądowisku, ukrytym wśród brzóz, opada chmura pyłu po wylądowaniu kolejnego śmigłowca Mi-8, który powrócił z misji bojowej. Z kabiny wychodzi kobieta. To porucznik Kateryna, dla kolegów po prostu Katia – jedyna kobieta pilot w Siłach Zbrojnych Ukrainy. Paznokcie w kolorze bordowym, staranny makijaż. Drobne szczegóły kontrastujące z surowością wojskowego otoczenia.

Kiedy jeden z żołnierzy służby naziemnej chce jej pomóc w niesieniu ciężkiego kombinezonu lotniczego, Kateryna odmawia. Nie chce specjalnego traktowania.

„Mężczyźni zawsze chcą pokazać, że są bohaterami i cię chronią” – powie później, opierając się o kadłub samolotu. Jej głos jest spokojny, ale w oczach widać determinację.

Było głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać

Nie przyjechałam tu, żeby być dziewczynką. W końcu nasza armia to zrozumie”.

To zdanie, które wypowiedziała Kateryna, wydaje się jej niepisanym mottem w codziennej służbie, gdzie walka z wrogiem przeplata się z koniecznością dowodzenia swojej wartości w męskim świecie. Jej jasne włosy są splecione w dwa warkocze.

„Jasne włosy... to nie ma znaczenia” – ucina, gdy rozmowa schodzi na drugorzędne tematy. Liczą się umiejętności. A tych Katerynie nie brakuje: od września 2024 roku wykonała ponad trzydzieści misji bojowych.

Co ty tu robisz?

Marzenie o lataniu przyszło do niej, gdy miała dziesięć lat. Ojciec, oficer sił powietrznych, zabrał ją ze sobą do bazy. Pierwszy lot śmigłowcem Mi-8 był jak olśnienie. Kateryna wspomina: „Było tak głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać”.

Dziecięca fascynacja przerodziła się w konkretny cel. Sześć lat później, w wieku 16 lat, pojawiła się na egzaminach wstępnych w Charkowskim Narodowym Uniwersytecie Sił Powietrznych im. Iwana Kożeduby. W grupie czterdziestu pięciu studentów była jedyną kobietą. Według niej, nawet dziś bardzo niewiele kobiet kształci się na pilotów w tej czołowej wojskowej uczelni lotniczej. A uniwersytet w czasie wojny odmawia ujawnienia danych dotyczących liczby studentek uczących się na tym kierunku.

Właśnie tam, na uniwersytecie, od jednego z wykładowców po raz pierwszy usłyszała słowa, które miały ją zniechęcić: „Co ty tu robisz? To nie dla dziewczyn. Po prostu nie dasz rady”.

Ale Kateryna nie należy do osób, które łatwo się poddają. Wsparcie znalazła u instruktorki latania na symulatorach.

„Powiedziała mi, żebym nikogo nie słuchała. A ja pomyślałam, że skoro ona potrafi latać, to dlaczego ja nie miałabym?”

W 2023 roku już jako oficer dołączyła do 18. samodzielnej brygady lotnictwa wojskowego. Dzisiaj jako drugi pilot i nawigator spędza długie godziny w kokpicie Mi-8, ciężkiego poradzieckiego śmigłowca, który nie wybacza błędów. Na pytanie, co najbardziej podoba się jej w lataniu, bez wahania odpowiada:

„W lataniu kocham wszystko”.

W walce mój umysł jest czysty

Każdy dzień w bazie ma swój rytm, który wyznaczają przygotowania do kolejnych zadań. Podobnie jak inni piloci, Katia bierze udział w naradach, analizuje mapy, planuje trasy. Nosi standardowy męski mundur – kombinezon lub kurtkę lotniczą w kamuflażu, na której lewym ramieniu widnieje naszywka z ukraińską flagą. Jej miejscem pracy jest półmrok kabiny wypełnionej rzędami przyrządów na panelu. Można tu dostrzec drobne osobiste akcenty, na przykład parę fioletowych i niebieskich rękawiczek. Zakłada hełm, starannie dopasowuje słuchawki i ustawia mikrofon przy ustach. Jej wzrok staje się skupiony.

Zdjęcie: Oksana Parafeniuk dla "The New York Times"

Śmigłowce startują z zamaskowanych leśnych lądowisk, a potem lecą nad ziemią na wysokości zaledwie 9-14 metrów, by uniknąć wykrycia. Kateryna często pilotuje helikopter pełniący funkcję przekaźnika: zapewnia łączność z dwoma innymi helikopterami, lecącymi przed nią i atakującymi rosyjskie cele. Jej maszyna, lecąca wyżej, jest przez to narażona na większe niebezpieczeństwo.

„Podczas lotu nigdy się nie denerwuję – mówi, a jej skupiona twarz, okolona paskami hełmu, zdaje się to potwierdzać. – Wszystkie trudne myśli mogą pojawić się przed lub po. Podczas lotu mój umysł jest czysty”.

To profesjonalizm wypracowany w ekstremalnych warunkach. Ale za tą zasłoną spokoju kryje się wrażliwość.

„Lecę i patrzę na swój kraj, myśląc, jaki jest piękny. A potem, kiedy wchodzimy na linię frontu i widzę, że wszystko jest zniszczone – spalone i zbombardowane wioski, miasta, domy i fabryki – myślę, jak to możliwe w XXI wieku”.

Poczucie ulgi przychodzi dopiero wtedy, gdy misja kończy się sukcesem.

„Gdy tylko słyszę w radiu, że trafiliśmy w cel, tak jak dzisiaj, wiem, że misja została wykonana. Wtedy czuję: uff, świetnie, udało się”

Oprócz walki z wrogiem Kateryna zmaga się z innymi wyzwaniami. Przyznaje, że czasami wątpi w swoje umiejętności, lecz szybko dodaje, że to uczucie jest znane wielu ludziom, „zwłaszcza kobietom”, i dotyczy nie tylko służby wojskowej, ale każdego zawodu. Chociaż Ukraina stale zwiększa liczbę kobiet w armii – obecnie służy ich około 70 tysięcy, z czego 5,5 tysiąca na stanowiskach bojowych – seksizm nadal pozostaje problemem. Kateryna spotyka się z nim codziennie. Zauważa, że „kobiety są często w armii marginalizowane i otrzymują mniej zadań niż koledzy”. Jak mówi, mężczyźni, z którymi służy, przeważnie starają się ją wspierać, choć czasami pozwalają sobie na seksistowskie komentarze. Nauczyła się je ignorować. Skupia się na pracy i szacunku, który zdobyła wśród kolegów pilotów i dowództwa.

Przełamałam stereotyp

Życie osobiste? W warunkach wojennych nie ma na to miejsca. Rodzinę widuje rzadko. Ma jedno marzenie związane z bliskimi: po wojnie zabrać młodszą siostrę na lot helikopterem. Chwile odpoczynku to często proste codzienne czynności – choćby pośpieszny posiłek przy stole w koszarach, pomiędzy jedną a drugą misją. Czasami, ubrana w ten sam polowy mundur, z włosami splecionymi w warkocze je ciepłą zupę z miski, a na stole obok leżą gazety i butelka wody.

To chwile, które przypominają o zwykłym życiu, tak odległym od tego, co dzieje się w kokpicie śmigłowca. Czasami odpoczywa, oglądając filmy z innymi żołnierzami w bazie. Zdaje sobie sprawę, że jej historia jest inspirująca. Sześć dziewczyn, które marzą o lataniu, napisało do niej na Instagramie z prośbą o radę.

„Staram się je wspierać. Mówię, że osiągną sukces” – podkreśla. Na pytanie, czy czuje się pionierką, odpowiada z lekkim uśmiechem:

„Być może przełamałam stereotyp. Niebo nie pyta o płeć”.

Materiał przygotowano na podstawie informacji i cytatów z materiałów prasowych, w szczególności publikacji „The New York Times” i ArmyInform, które szeroko opisywały służbę i doświadczenia porucznik Kateryny, a także wypowiedzi przypisywanych bezpośrednio bohaterce.

20
хв

Niebo nie pyta o płeć

Sestry

20 sekund, by zestrzelić wrogi dron

– Mam 52 lata i troje dzieci. Z zawodu jestem lekarką weterynarii. Do ochotniczej formacji dołączyłam latem 2024 roku – mówi Walentyna Żelezko, pseudonim „Walkiria”.

Wojna zastała ją w rodzinnej wsi Nemiszajewe niedaleko Buczy. Słyszała ostrzał lotniska w Hostomelu i sąsiednich miast. Wrogie helikoptery latały tak blisko jej domu, że można było zobaczyć twarze pilotów:

– Było strasznie. Nie wiedzieliśmy, gdzie się podziać i co robić. Jak większość Ukraińców, myśleliśmy, że to się skończy za kilka dni. Ale kiedy Rosjanie w Buczy zaczęli znęcać się nad ludźmi i ich zabijać, postanowiliśmy uciekać. Tyle że było już za późno, znaleźliśmy się pod okupacją.

Walentyna Żelezko, „Walkiria”

Najbardziej bała się o swojego młodszego syna, który miał wtedy 8 lat. Słyszała, że Rosjanie znęcają się nawet nad dziećmi. By go chronić, nie rozstawała się z nożem.

– Byłam przerażona, w głowie krążyły mi straszne myśli. Wciąż nie tylko trudno mi o tym mówić, ale nawet wspominać. Myślałam nawet o zabiciu syna własnymi rękami, byleby tylko wróg nie znęcał się nad nim. Oczywiście nie zrobiłabym tego, ale taka myśl przemknęła mi wtedy przez głowę. Nigdy tego Rosjanom nie wybaczę – wyznaje.

11 marca całej rodzinie udało się wyrwać z okrążenia. Jednak myśl o zemście na wrogu i walce za kraj jej nie opuszczała. Pewnego dnia natrafiła w mediach społecznościowych ogłoszenie o naborze kobiet do oddziału „Czarownic bojowych”. Na rozmowę kwalifikacyjną zabrała ze sobą przyjaciółkę, która też ma już ponad 50 lat.

– Od razu nas zapytali: „Jaka jest wasza motywacja?”. Już po trzech minutach rozmowy z dowódcą zrozumiałyśmy, że zostajemy. Uważam, że państwa powinni bronić wszyscy. Przede wszystkim mężczyźni, ale kiedy widzisz te codzienne straty na froncie, to jak mogłabyś siedzieć w domu? Przecież my możemy zastąpić mężczyzn tutaj. Powiedziałyśmy dowódcy: „Nauczcie nas wszystkiego”.

Bieganie, pompki i przysiady w kamizelce kuloodpornej nie były tak trudne, jak przyzwyczajenie się do dyscypliny wojskowej i opanowanie broni.

Rozkładając i składając karabin Kałasznikowa, czułyśmy się jak dzieci z klockami LEGO. Wciąż pytałyśmy instruktorów: „Co to za część? Jak to się nazywa?”

Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego. Teraz zapach prochu dodaje nam adrenaliny.

Dyżury „Czarownic” trwają trzy godziny. Algorytm działania mobilnej grupy ogniowej jest standardowy: alarm – wyjazd na pozycję – czekanie – strzelanie... Każda w zespole ma swoje zadanie. Najważniejsze jest zgranie. Działania muszą być wyćwiczone do perfekcji, dlatego w każdą sobotę na poligonie doskonalą swoje umiejętności strzeleckie.

„Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego”

– Najbardziej bałam się, że zrobię coś nie tak i zawiodę swój oddział. Od rozkazu dowódcy na dotarcie na pozycję, ustawienie karabinu maszynowego, przygotowanie osprzętu i włączenie kamery mamy 10 minut.

Niebo, które jest podzielone na sektory, obserwują na tabletach. Na ekranie widać cel, wysokość, odległość i kurs wrogiego drona. Na tej podstawie trzeba ustalić punkt, w który strzelec powinien skierować ogień. Każda grupa mobilna odpowiada za swój sektor.

– Ostatnio trudniej nam zestrzeliwać drony, bo zaczęły latać nisko i szybko. Latają z prędkością około 50 metrów na sekundę, więc na zestrzelenie mamy do 20 sekund. Gdy lecą nisko, nasze radary mogą ich nie wykryć. Wtedy ich nie widzimy ich, orientujemy się tylko na podstawie dźwięku. Dlatego trzeba być maksymalnie skoncentrowanym i uważnie nasłuchiwać.

Zestrzelenie dronów jest trudniejsze w nocy, bo wróg maluje je na czarno. „Czarownice” używają karabinów maszynowych „Maxim” z 1939 roku.

– Są sprawne, chociaż czasami mogą zawieść. Trzeba je ciągle czyścić, rozbierać, napinać sprężyny. Owszem, mamy również lepszy karabin maszynowy dużego kalibru, ale bardzo chciałybyśmy mieć też „browningi”. Najlepsze uzbrojenie Ukraina wysyła na front.

Ale Rosjanie boją się nas. Czasami pokazują nas w telewizji i próbują wyśmiewać, deprecjonować: „Spójrzcie, oni nie mają już nikogo i nie mają czym walczyć. Nawet już ciotki z kuchni idą”

– Dopóki trwa wojna, moje miejsce jest tutaj. Teraz piszemy historię naszego kraju. Chcę po sobie zostawić godny ślad, mieć udział w zwycięstwie. Kiedyś powiem moim wnukom: „Wasza babcia, którą zwali Walkirią, pomagała walczyć z wrogiem”.

Najprzyjemniejszy dźwięk to dźwięk spadającego wrogiego drona

– Mam 32 lata. Z wykształcenia jestem menedżerką turystyki, pracowałam jako administratorka restauracji w Buczy. Spodziewałam się, że będzie wielka wojna, i nawet się do tego przygotowywałam: spakowałam walizkę z niezbędnymi rzeczami, zebrałam dokumenty, leki – wspomina żołnierka o pseudonimie „Kalipso”.

Kiedy się zaczęło, od razu wywiozła mamę do Hiszpanii, po czym wróciła. Pamięta, że bardzo denerwowały ją przerwy w dostawach prądu, a później aktywność wrogich dronów. Była już wtedy w dobrej formie fizycznej, poza tym od dzieciństwa znała broń, bo strzelać nauczył ją dziadek.

– Przyszłam do dowódcy i powiedziałam: „Będę u was służyć”. Usłyszałam: „Jeszcze cię nie przyjęliśmy”. Ale byłam wytrwała, przeszłam rozmowę kwalifikacyjną, a potem szkolenie. Jedyna przykrość, która mnie spotkała, to stwierdzenie dowódcy, bym zapomniała o długich paznokciach – uśmiecha się.

„Kalipso” na służbie

Była jedną z pierwszych, które dołączyły do buczańskiego oddziału obrony terytorialnej (DFTG). Na początku była dowódcą patrolu szybkiego reagowania. Pilnowała porządku w gminie, patrolowała ulice miasta, sprawdzała schrony przeciwbombowe, by nie były zamknięte w razie alarmu. Później pojawił się pomysł stworzenia plutonu „Czarownic”. Stanęła na jego czele.

– Zaczynałyśmy jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali nas na „Czarownice z Buczy”.

Miałam naszywkę z czarownicą na granatniku. Bardzo spodobała się dowódcy.

Pomyślałyśmy, że to trafne, bo w Ukrainie wszystkie kobiety są czarownicami, do tego wściekłymi na Rosjan za to, co zrobili z naszym krajem, miastem, ludźmi. Wielu moich towarzyszy zostało zamordowanych na terenie Buczy

Teraz „Czarownice z Buczy” mają bardzo dużo pracy, bo wróg każdego dnia i każdej nocy ostrzeliwuje ukraińskie miasta rakietami i dronami.

– Praktycznie każdej nocy jest niespokojnie. Jesteśmy zawiedzione, kiedy jakiś Szahid nie wlatuje w sektor naszego ostrzału. Bo każda chciałaby zestrzelić tego potwora, żeby nie trafił w czyjś dom, nie niszczył naszej infrastruktury, byśmy nie zostali bez światła, ogrzewania i wody. Jesteśmy dla Rosjan jak kość w gardle, dlatego zasypują nas dronami.

Zaczynały jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali je na „Czarownice z Buczy”.

Jej oodziałowi udało się już zestrzelić sześć wrogich dronów. „Kalipso” przyznaje, że najtrudniejsze w tej pracy jest czekanie:

– Pamiętam, jak było z pierwszym. Słyszeliśmy, że się zbliża, aż tu nagle po prostu wyskoczył zza drzew. W sekundę otworzyłyśmy ogień, bo znalazł się w sektorze naszego ostrzału. Kiedy usłyszałyśmy, jak spada, szalałyśmy ze szczęścia.

Najgorzej jest wtedy, gdy widać wrogiego drona, ale nie można go dosięgnąć z karabinu. I potem przeczytać w raportach, że ten dron spadł gdzieś w dzielnicy mieszkalnej.

– Był taki przypadek, że dron spadł na Hostomel. Przebił się przez dach, zniszczył ogrodzenie i drzewa. Na szczęście nie było ofiar. W takich momentach wyrzucasz sobie, że go nie zestrzeliłaś – nawet jeśli obiektywnie nie miałaś na to szans. Gdybyśmy miały lepsze uzbrojenie o większym zasięgu, wyniki naszej pracy byłyby znacznie lepsze.

Ostatnio wróg pokrywa drony nieznaną trucizną, która powoduje oparzenia płuc.

– Rosjanie regularnie wymyślają nowe strategie ostrzału. A my wymyślamy sposoby, jak im przeciwdziałać. To jak taniec, kręcimy się wokół siebie

– Kiedy jest alarm, przyjaciele często dzwonią do mnie i pytają, czy jestem na zmianie. Kiedy słyszą, że tak, mówią: „No to wszystko będzie dobrze ”. Ale ja zawsze wszystkim mówię, że alarmu nie wszczyna się bez powodu. Waszym obowiązkiem jako obywateli jest zejść do schronu, bo to wy odpowiadacie za swoje życie.

„Kalipso” marzy o tym, by się w końcu porządnie wyspać. Teraz śpi po 3-4 godziny na dobę. No i chce odwiedzić mamę w Hiszpanii. Nie widziała jej już ponad trzy lata.

Zdjęcia: prywatne archiwa bohaterek

20
хв

Czarownice z Buczy. Jak „Walkiria” i „Kalipso” polują na drony

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Po wojnie w nas wciąż będzie wojna

Ексклюзив
20
хв

Niebo nie pyta o płeć

Ексклюзив
20
хв

Dziś wojna to nie tylko czołgi i artyleria. To także drony i AI

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress