Exclusive
20
min

Jest mało prawdopodobne, że po Mariupolu kiedykolwiek będę mogła zejść do piwnicy...

- Wiktoria powiedziała mi, że Rosjanie biorą ją do niewoli, a jej dziecko chcą zabrać do sierocińca. "Zabiorę ją - powiedziałam - zabiorę ją do Zaporoża, do Polski - gdziekolwiek zechcesz. Nie wiedziałam, jak to zorganizować i czy nas wypuszczą. Ale wiedziałam na pewno, że nie pozwolę Rosjanom tego dziecka zabrać

Kateryna Kopanieva

fot: Jewhen Małoletka /AP/ East News

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Film "20 dni w Mariupolu" znalazł się na liście pięciu najlepszych filmów dokumentalnych 2023 roku i został nominowany do Oscara. To bezprecedensowa nagroda dla ukraińskiego kina. Dzieło fotoreportera i reżysera Mścisława Czarnowa przedstawia oblężenie Mariupola, dokumentując przerażające zbrodnie wojenne Rosji, jak ostrzał szpitala położniczego i bombardowanie dzielnic mieszkalnych przez Rosjan - aż do zniszczenia miasta. Film został również nominowany do nagrody BAFTA, brytyjskiego odpowiednika Oscara. Wcześniej reżyser wraz z fotografem Jewhenem Małoletką i producentką Wasyłysą Stepanenko otrzymali prestiżową nagrodę Pulitzera.

- Wszystko, co możemy zrobić, to upewnić się, że ta tragedia nie zostanie zapomniana - mówi Mścisław Czernow. - Każda indywidualna nominacja i nagroda oznacza, że możemy opowiedzieć tę historię większej liczbie osób i upewnić się, że nie zostanie ona zapomniana.

Rezonans wokół filmu wywołał nową falę międzynarodowego zainteresowania tematem Mariupola. Sestry rozmawiały z bezpośrednimi uczestniczkami tych strasznych wydarzeń: Kariną Gorszkową i Walerią Zełenską. Podzieliły się swoimi wspomnieniami z blokady Mariupola i opowiedziały nam, jak nie załamać się po przeżyciu piekła.

Kroplówki w świetle latarki

- "20 dni w Mariupolu" obejrzałam w kinie z młodszą siostrą. Czułam się, jakbym wróciła do tych strasznych dni, tak wiernie została przedstawiona atmosfera, która tam wtedy panowała - wspomina 23-letnia Karina Gorszkowa. - Kiedy rozpoczęła się wojna na pełną skalę, miałam 21 lat, byłam studentką medycyny, uczyłam się na dentystkę.

"Jestem gotowa oddać duszę, by poczuć i zobaczyć to jeszcze raz" - napisała Karina na swoim Instagramie pod zdjęciami radosnego, świątecznego Mariupola, które zapamięta do końca życia. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Na własne oczy widzieliśmy ostrzał szpitala położniczego 10 marca - znajdował się bardzo blisko wielopiętrowego budynku, na parterze którego mieściła się klinika moich rodziców (tata i mama są dentystami). Rosjanie zrzucili dwie bomby: jedna spadła na szpital położniczy, druga 20 metrów od naszej przychodni. Mój chłopak, tata, wujek i ja byliśmy na podwórku. Chwyciliśmy nasze apteczki i pobiegliśmy pomóc ludziom, którzy byli na miejscu eksplozji. Przyjaciółka mojej mamy zmarła w naszych ramionach, trafiona w głowę odłamkiem. Pewnej kobiecie, która mieszkała w sąsiedztwie, oderwało obie nogi. Dziewczynie, której krwawienie zatamowałam, odłamek rozciął całe plecy. Jako studentka medycyny wiedziałam, jak udzielić pierwszej pomocy. W piwnicy wieżowca, do którego przeprowadziliśmy się po nalotach (wcześniej mieszkaliśmy w klinice dentystycznej, bo nasze mieszkanie spłonęło w wyniku bezpośredniego trafienia pociskiem w pierwszych dniach wojny), musiałam być traumatologiem, lekarzem ogólnym i pediatrą.

W piwnicy było ponad 300 osób. Wiele z małymi dziećmi, zwierzętami... Moi rodzice i ja zorganizowaliśmy tam prowizoryczną przychodnię. Przynieśliśmy wszystkie leki, które zostały w naszej klinice, inne trafiły do nas ze zniszczonych aptek. Żywność dla niemowląt i pieluchy były niezbędnymi towarami, potrzebowaliśmy środków przeciwbólowych i insuliny. Zszywaliśmy ludziom ręce i nogi, zakładaliśmy bandaże. Raz w tygodniu robiłam obchód w piwnicy, aby dostarczyć leki tym, którzy potrzebowali pomocy.

Ludzie ukrywający się przed bombami w podziemiach Mariupola, 2022 r. Fot: Jewhen Małoletka /AP/ East News

Krytyczny moment nastąpił, gdy prawie wszystkie dzieci zachorowały w tym samym czasie. Najprawdopodobniej to była ostra infekcja jelitowa. żadne zaskoczenie, bo przebywaliśmy w skrajnie niehigienicznych warunkach. Dzieci nieustannie wymiotowały, podawaliśmy im kroplówki. Nigdy nie zapomnę, jak szukałam ich żył po ciemku, przyświecając sobie latarką... Wśród zatrutych była moja sześcioletnia siostra.

Na szczęście mieliśmy wtedy wodę, ale później i jej zabrakło. Musieliśmy topić śnieg. Piliśmy też wodę z wozów strażackich, jeśli były w pobliżu. Wychodzenie z piwnicy było ryzykowne, ponieważ Mariupol był ostrzeliwany 24 godziny na dobę. Ale żeby coś ugotować, trzeba było wyjść na zewnątrz, narąbać drzewa na opał i rozpalić ogień. Wychodziłaś i nie wiedziałaś, czy wrócisz. Wielu nie wróciło. Pamiętam, jak dwóch chłopaków poszło coś zjeść. Jeden zginął w sekundę, drugiemu urwało nogi.

Mieszkańcy Mariupola spuszczają wodę z wozów strażackich. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Jedliśmy to, co ludzie zdołali przynieść ze swoich mieszkań. Na początku mieliśmy nawet gulasz i robiliśmy makaron w stylu marynarskim, ale ten luksus szybko się skończył. Gotowaliśmy owsiankę lub robiliśmy zupy z przypraw w kostkach.

Żeby nie zwariować, staraliśmy się nie siedzieć bezczynnie. W naszej piwnicy tworzyliśmy komuny, jak je nazywaliśmy. Komuna lekarzy (moi rodzice i ja), komuna ochroniarzy i tak dalej. Kiedy masz jakieś zadanie, skupiasz się na jego wykonaniu i to codwraca twoją uwagę. Moja sześcioletnia siostra zawsze coś rysowała. Narysowała restaurację szczęścia i restaurację bomb... Uratowała mnie praca w punkcie pierwszej pomocy. Nie wierzyłam, że przeżyjemy, i bałam się być sama z tymi myślami.

"Żeby nie zwariować, staraliśmy się nie siedzieć bezczynnie. Moja sześcioletnia siostra ciągle rysowała". Zdjęcie z prywatnego archiwum

Przez kilka tygodni nie mieliśmy odwagi wychodzić z piwnicy, bo większość z tych, którzy to robili, zginęła. Jednak gdy rosyjski pocisk uderzył w wielopiętrowy budynek, w którego piwnicy się znajdowaliśmy, i gmach stanął w płomieniach, ewakuowaliśmy ludzi. Potem dziadek wsadził nas do samochodu i ruszył. Jechaliśmy pod ciągłym ostrzałem. Na punkcie kontrolnym okupanci wzięli do niewoli mojego chłopaka. Bezzębni, brudni i wściekli ludzie, którzy nazywali siebie "DRL-owcami" [od: Doniecka Republika Ludowa, nieuznawane, samozwańcze utworzone w 2014 przez prorosyjskich separatystów - red.], zobaczyli jego tatuaż "Wolność albo śmierć" i twierdząc, że jest "członkiem grupy terrorystycznej", nałożyli mu worek na głowę i zabrali go.

Szukaliśmy go przez dwa dni, był w kolonii w Berdiańsku. Widział i słyszał, jak torturowano tam ludzi. Dziewczynę w wieku około szesnastu lat "DRL-owcy" przekazali Czeczenom ze słowami: "Ta walczyła za Ukrainę". Mój chłopak miał szczęście: jakiś "szef" zobaczył jego tatuaż "Wolność albo śmierć" i doszedł do wniosku, że nie jest on "banderowski", ale "machnowszczyński" [Machnowszczyzna to parapaństwo istniejące w latach 1918-1921, w okresie wojny domowej w Rosji, kontrolowane przez Rewolucyjną Armię Powstańczą Ukrainy. Znajdowało się między Dnieprem a Morzem Azowskim - red.], co oznaczało, że może zostać zwolniony. Kiedy w końcu wszyscy znaleźliśmy się na terytorium kontrolowanym przez Ukrainę, długo nie mogłam uwierzyć, że żyjemy...

Wszyscy szukali jedzenia, ja szukałam insuliny

- W niszczonym przez Rosjan Mariupolu spędziłam dwa miesiące - mówi 24-letnia Waleria Zełenska.- Najpierw w piwnicach, potem w Azowstali, gdzie paradoksalnie było bezpieczniej niż w zwykłych domach, bo przynajmniej były bunkry. Przeniosłam się do Azowstali po tym, jak mój przyjaciel - mój były chłopak zmarł w moich ramionach. Miał cukrzycę, a nie było insuliny.

W pierwszych dniach wojny on, czterech innych przyjaciół i ja ukrywaliśmy się w piwnicy naszego bloku. W końcu uderzył w nią rosyjski pocisk. Trafił w mieszkanie na siódmym piętrze, zabijając półtorarocznego chłopca i jego babcię, którzy ukrywali się w łazience. Potem Rosjanie ostrzelali go pociskami zapalającymi. Blok wytrzymał kilka pierwszych trafień, po czym się zawalił. Zginęły kolejne cztery osoby, w tym trzyletnie dziecko. Przeżyliśmy, ale nie mogliśmy wyciągnąć spod gruzów należącej do mojej przyjaciółki torby lekarskiej, w której była insulina...

Przenieśliśmy się do innej piwnicy, gdzie zebrało się około 40 osób. Jak wszyscy w Mariupolu, szukaliśmy jedzenia i lekarstw. Ale moim głównym celem było znalezienie insuliny. Szukałam jej wszędzie - w zniszczonych aptekach i domach, w pustych mieszkaniach. Pamiętam, jak ktoś powiedział, że w jednym z mieszkań żyła kobieta chora na cukrzycę. Poszłam tam, zabrałam tylko tabletki. Ale one nie pomagały - mój przyjaciel potrzebował zastrzyku.

Waleria prowadziła notatnik, w którym zapisywała nazwiska wszystkich ukrywających się z nią w piwnicy. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Mój przyjaciel gasł na naszych oczach. Pił 20 litrów wody dziennie (ukraińskie wojsko przywoziło nam wodę) i ciągle wymiotował. Pamiętam, że zostawiłem go na chwilę, bo przygotowywaliśmy obiad. Kiedy wróciłam, już nie żył. Miał 19 lat. Wykopaliśmy dół na podwórku i pochowaliśmy go tam, zawiniętego w koc.

W Azovstali, gokąd się przeniosłam, można było zginąć w bunkrze - zdarzało się, że ludzie ginęli w nich pod gruzami. Ale z jakiegoś powodu czułam się tam bezpieczniej. Rosjanie używali broni chemicznej, niektórzy ludzie zostali ciężko otruci. Jeśli chodzi o jedzenie, to pomagało nam w tym wojsko. Ludzie gotowali jedzenie bezpośrednio w bunkrach. By móc zagotować wodę, brało się blaszaną puszkę, robiło dziury w pokrywie, wlewało do niej środek antyseptyczny, wkładało bandaż i podpalało.

Операція «Аліса»

Opuściłam Azowstal 6 maja, podczas ewakuacji ludności cywilnej. Przeszłam przez tzw. obóz filtracyjny, gdzie Rosjanie wypytywali mnie o nazwisko i dlaczego nie zostałam w Mariupolu, skoro "przyjechali nas wyzwolić". Odpowiedziałam przez zaciśnięte zęby, że nie potrzebuję wyzwolenia.

Poznałam wtedy Wiktorię Obiedinę, sanitariuszkę wojskową z Azowstali, która była tam ze swoją czteroletnią córką Alisą. Powiedziała mi, że Rosjanie wzięli ją do niewoli, a dziecko chcieli zabrać do sierocińca. Obiecałam jej, że tak się nie stanie. "Zabiorę ją - powiedziałam - zabiorę ją do Zaporoża, do Polski, gdziekolwiek zechcesz". Nie wiedziałam, jak to zorganizować, nie wiedziałam, czy nas wypuszczą. Ale wiedziałam na pewno, że nie pozwolę Rosjanom zabrać tego dziecka.

Za pośrednictwem przedstawicieli ONZ i Czerwonego Krzyża, którzy byli zaangażowani w ewakuację cywilów z Azowstali, udało mi się namówić Alisę, by pojechała ze mną. Oczywiście Rosjanie byli przeciwni, ale w obecności przedstawicieli tych organizacji nie mogli tego zabronić. Wiktoria napisała dla mnie pełnomocnictwo i przygotowała Alisę na to, że dziecko pojedzie bez niej.

Waleria Zełenska z małą Alisą. Zdjęcie: Natalia Nagorna

Alisa jest bardzo mądrą dziewczynką, dojrzałą ponad swój wiek. W dniu naszego wyjazdu, kiedy okupanci zabierali Wiktorię z autobusu, by wziąć ją do niewoli, Alisa powiedziała mi: "Mama pojechała tam, a my pojedziemy tutaj. Ale niedługo wróci, prawda? Obiecała". "Oczywiście - odpowiedziałam - na razie jedziemy do domu twojej babci".

Na terytorium kontrolowanym przez Ukrainę przekazałam Alisę jej wujkowi, który zabrał ją do babci. Wiktoria została zwolniona z niewoli po 165 dniach. Spotkałyśmy się później i długo rozmawiałyśmy. Bardzo się cieszę, że mogłam im pomóc.

Czasem filiżanka herbaty zaoferowana przez kogoś we właściwym czasie może uratować cię przed samobójstwem

Po doświadczeniach w Mariupolu Karina Gorszkowa i jej rodzina przeprowadzili się do Kijowa, a Waleria Zełenska przeniosła się do obwodu iwanofrankiwskiego. Zaczęły swoje życie od nowa.

- Na początku mieszkaliśmy wszędzie: u przyjaciół, w klasztorze i w małym wiejskim domu bez wody i toalety - wspomina Karina. - Z jednej strony była ulga, że uciekliśmy z tego piekła. Z drugiej strony czułam się całkowicie zagubiona, zrozpaczona, że wszystko stracone. Myślałam nawet o samobójstwie.

Był czas, kiedy moja matka fizycznie nie była w stanie wstać z łóżka. W rodzinie próbowaliśmy się nawzajem wyciągać z tej otchłani... Przez jakiś czas mieszkaliśmy w Dnieprze, potem we Lwowie, gdzie mój chłopak znalazł pracę i mogliśmy wynająć mieszkanie. A potem moi rodzice, pożyczywszy pieniądze, postanowili otworzyć gabinet dentystyczny w Kijowie. W Mariupolu mój tata był jednym z najlepszych dentystów, znało go całe miasto. Kiedy dowiedziałam się, że moi rodzice zaczynają od nowa, poszłam im pomóc. W tym samym czasie ukończyłam studia i rozpoczęłam praktykę w naszej nowej klinice rodzinnej.

Teraz mamy już pacjentów - mieszkańców Mariupola (w tym tych, którzy przyjeżdżają z zagranicy na leczenie stomatologiczne) i Kijowa. Przez pierwsze sześć miesięcy w ogóle nie było ludzi. Siedzieliśmy bezczynnie. W takich chwilach najważniejsze to nie poddawać się rozpaczy. Przypomniałam sobie, że w Mariupolu mieliśmy możliwość poddania się. A teraz już jej nie ma: przeżyliśmy, więc musimy żyć dalej. Musimy być cierpliwi, a prędzej czy później wszystko się ułoży.

Rodzina Kariny Horszkowej otworzyła klinikę dentystyczną w Kijowie. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Nie mogę powiedzieć, że moje życie stało się spokojniejsze. W Kijowie, gdzie często dochodzi do nalotów i ataków rakietowych, nie da się być spokojnym - przynajmniej ja tego nie potrafię. Boję się wybuchów, boję się o bezpieczeństwo moich bliskich. Podczas nalotów mogę wyjść na korytarz, ale chyba już nigdy w życiu nie uda mi się zejść do piwnicy. Po Mariupolu nie mogę wchodzić do piwnic.

Żyję z nienawiścią do Rosjan i wszystkiego, co jest z nimi związane 24/7. I szczerze mówiąc nie staram się zmienić tych uczuć. Tego wszystkiego, co zrobili nam i naszemu miastu, nie da się zapomnieć ani nauczyć tego akceptować. Nie da się nie nienawidzić... Rozumiem, że to pewnie niewłaściwe - cieszyć się ze śmierci ludzi, ale... Żeby nie pozwolić tym myślom zniszczyć mnie od środka, staram się skupić na nas, nie na nich.

Teraz układamy sobie życie w Kijowie, ale po zajęciu Mariupola pojadę tam jako pierwsza. Nie będę czekała, aż ktoś inny coś odbuduje - sama pójdę to odbudować. Dla mnie to coś więcej niż miasto.

Co pomaga żyć dalej? Wsparcie bliskich. I nie tylko ich. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem wdzięczna wszystkim, którzy pomogli nam, gdy podróżowaliśmy do różnych regionów w poszukiwaniu azylu. Czasami ludzie myślą, że nie zrobili nic szczególnego. Mogą nie zdawać sobie sprawy, że tak naprawdę uratowali komuś życie. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że czasami filiżanka herbaty zaoferowana we właściwym czasie może uratować kogoś przed samobójstwem...

Pierwszy atak paniki miałam w piwnicy w Mariupolu. Drugi był wtedy, gdy zobaczyłam kadyrowców

- Niedawno poprosiłam przyjaciela, który jest pod okupacją w Mariupolu, aby zaniósł kwiaty na miejsce, gdzie kiedyś był mój dom - Mówi Waleria Zełenska. - Tam już nie ma ani jednego domu, ziemia jest wypalona. Rosjanie zburzyli to, co pozostało po zbombardowanych wieżowcach, nawet nie wyciągając zmarłych spod gruzów. Ludzie prosili o wykopanie ich krewnych, ale sprzęt wywoził ciała jak odpady budowlane... Nie sądzę, żebym kiedykolwiek wróciła do Mariupola, nawet po zakończeniu okupacji. Na pewno przyjadę tam, by wspominać zmarłych i złożyć kwiaty, ale nie będę mogła tam mieszkać. Pochodzę z małego miasteczka niedaleko Bachmutu, które teraz też jest okupowane. Spędziłam tam dzieciństwo i tam jest grób mojej matki. Bardzo chciałbym tam wrócić po zakończeniu okupacji.

Przyjechałam na Przykarpacie, bo byli tu moi znajomi. I zostałam. Teraz mieszkam w Iwano-Frankiwsku. Pracuję online i planuję robić to nadal; nie chcę się jeszcze nigdzie osiedlać. Na początku bardzo bałam się hałasów. Karpacki grzmot mógł u mnie wywołać atak paniki. Moje ataki paniki zaczęły się w Mariupolu: pierwszy miał miejsce w piwnicy, a drugi, gdy zobaczyłam ludzi Kadyrowa podczas ewakuacji. To okropne uczucie, kiedy na przemian robi ci się gorąco i zimno, twoje tętno leci na łeb, na szyję i myślisz, że umierasz. Po Mariupolu te ataki zdarzały mi się nawet we śnie... Pracowałam z psychologiem, ale doszłam do wniosku, że najlepszym psychologiem jestem ja sama.

Waleria Zełenska mieszka obecnie na Przykarpaciu. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Na początku, po ewakuacji z Mariupola, wszystko było zamazane. To uczucie nie zniknęło jeszcze całkowicie. Mój dzień zaczyna się i kończy na śledzeniu wiadomości - zwłaszcza tych o wymianie jeńców wojennych. Wielu chłopaków z Azowstali, których znam osobiście, nie zostało jeszcze wymienionych. Szukam ich nazwisk na każdej liście wymiany w nadziei, że ich tam zobaczę...

Żyję i pracuję, ale nie robię dalekosiężnych planów. Doświadczenie pokazuje, że to nie ma sensu. Staram się cieszyć każdym dniem. Z tego, że żyję, że mam chleb. Tak naprawdę to już jest bardzo dużo. Przestałam myśleć o tym, co powiedzą o mnie inni. Jeśli mam złe myśli, to już wiem, jak sobie pomóc. Może to być kolorowanie obrazka lub szczera rozmowa z samą sobą. Samo danie sobie możliwości wypłakania się również pomaga. Łzy są oczyszczające.

Często myślę o Alicji. Tej małej, dorosłej dziewczynce, która tak odważnie zaakceptowała fakt, że jej matka nie będzie z nią pojechać, że musi być cierpliwa, czekać i mieć nadzieję. Być może właśnie tego wielu z nas teraz potrzebuje: czekać i mieć nadzieję...

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

„Nieważne, co dzieje się wokół. Liczy się tylko jedno: czy zdążysz pomóc rannemu. Nauczyliśmy się robić to w biegu. Samochód jedzie pod ostrzałem, a ty w ciemnościach z latarką szukasz żyły, żeby podłączyć kroplówkę. Przecinasz ubranie, opatrujesz rany. Zimą ranni są przemoczeni i odmrożeni. Ich życie zależy od tego, czy znajdą się w cieple, dlatego ogrzewamy samochód do maksimum. Jesteś w kamizelce kuloodpornej i hełmie, cała – od kurtki po majtki – przemoczona do suchej nitki. Ale tego nie czujesz. Zapominasz, że jest ci nieznośnie gorąco, duszno, że przed wyjazdem sama leżałaś pod kroplówką z bólem głowy po kontuzji. Adrenalina czyni cuda: kiedy liczy się każda sekunda, nic cię nie boli. I oto dowozicie rannego do szpitala. Lekarze mówią, że jeszcze pięć minut – i ten człowiek by umarł. Ale zdążyliśmy. Uratowaliśmy go...”

Tak swoje codzienne życie na wojnie opisuje Ołeksandra Czorna, pseudonim „Jaskółka”, 52-letnia medyczka pola walki 39 Oddzielnej Brygady Obrony Wybrzeża. Jaskółka – bo jak mówią jej koledzy, „szybko lata”. Przed wojną była księgową. Całe życie poświęciła rodzinie, dlatego decyzja o pójściu 25 lutego 2022 roku do komisariatu wojskowego zaskoczyła wszystkich jej przyjaciół i znajomych. Ale ona nie miała wątpliwości.

Koledzy mówią na nią „Jaskółka” – bo „szybko lata”

Już dawno przestaliśmy liczyć nasze kontuzje

– Na początku nie przyjęli mnie ani do SZU, ani do obrony terytorialnej – mówi Ołeksandra. – Ale trafiłam na ludzi, dzięki którym udało się rozwiązać ten problem. Miałam poważne zamiary, chociaż przed rozpoczęciem inwazji należałam do osób, które zaprzeczały, że może do niej dojść. I chociaż mój mąż, który jest żołnierzem, wielokrotnie mnie ostrzegał, nie chciałam o niczym słyszeć. Miałam urodziny, przede mną był długo wyczekiwany wypoczynek w Karpatach. Miałam inne sprawy na głowie.

Wojna zaskoczyła nas w domu w Czarnomorsku, w obwodzie odeskim. Męża natychmiast wezwano do służby. Znalazłam książeczkę wojskową, którą miałam od czasu ukończenia szkoły medycznej w 1992 roku. Prawie nie pracowałam w swoim zawodzie – kiedy masz troje dzieci, musisz wybierać pracę, w której ci odpowiednio zapłacą.

Razem z córką (dwoje pozostałych dzieci było w Kijowie) zaczęłyśmy pracować jako wolontariuszki: piekłyśmy całe kilogramy ciastek fitness, które przekazywałyśmy na front. Równolegle dyżurowałam w lokalnym batalionie ochotniczym, gdzie potrzebni byli medycy. Aż 23 marca padło pytanie, kto z ochotników wstąpi do szeregów SZU. Natychmiast się zgodziłam.

Kateryna Kopanieva: – Już wtedy rozumiałaś, że to nie będzie wojna na miesiące, ale na lata?

Ołeksandra Czorna: – Tak. W przeciwieństwie do wielu naszych chłopaków nie miałam złudzeń, że to się szybko skończy. Pewnie dlatego, że jako córka i żona wojskowego widziałam, jak jaką stała się ta branża w ciągu ostatnich 20 lat. Widziałam, jak w latach przedwojennych ukraińska armia była redukowana i jak upadała. I rozumiałam, że wróg przez te wszystkie lata przygotowywał grunt pod wielką wojnę. Jeszcze w obronie cywilnej mówiłam chłopakom, że wszyscy znajdziemy się na froncie. I tak się stało.

Nie zapomniałaś umiejętności udzielania pierwszej pomocy?

Nie pozwoliło mi na to troje moich dzieci, z ich ciągłymi chorobami i urazami. Oczywiście, przeszliśmy szkolenie z instruktorami medycyny taktycznej. Po ukończeniu szkoły medycznej przez jakiś czas pracowałam na oddziale kardiologicznym, więc ta wiedza również się przydała. Nadal jednak boję się sali operacyjnej.

Jeśli sama udzielam pomocy, to tnę, zszywam i traktuję to normalnie. Ale kiedy widzę, jak robią to inni, czuję się nieswojo. Nawet podczas pobierania krwi staram się nie patrzeć

W każdych innych warunkach nakłuwam żyły ze spokojem, ale kiedy nakłuwają moje, wolę tego nie widzieć.

Z drugiej strony są sytuacje, kiedy nie zauważasz wokół siebie nic, tylko rannych, którym trzeba pomóc. Kiedyś z powodu silnego bólu głowy sama byłam pod kroplówką. Nadjechała karetka, ciężki przypadek. Przewinęłam rękę, nie zdejmując cewnika, i tak pojechałam na ewakuację. Kiedy przenosiliśmy rannego, podrapałam sobie tę rękę. Skończyło się infekcją i miesięczną kuracją antybiotykową. W ekstremalnych sytuacjach mogę też „nie zauważyć”, że mam wysokie ciśnienie. Moja norma 90/60, więc gdy mam 140/100, moje naczynia krwionośne po prostu nie wytrzymują i może się zacząć krwawienie z nosa. Ciśnienie często podnosi mi się latem, z powodu upałów i duszności, gdy jadę w karetce bez okien.

Z braćmi z zespołu medycznego

Miałaś wiele kontuzji?

Oficjalnie trzy, ale myślę, że więcej – już dawno przestałam je liczyć. Gdy pocisk spadł niedaleko mnie, bolała mnie głowa. Poleżałam jednak trochę pod kroplówką i wróciłam do pracy.

Niektórzy po kontuzji ostro reagują na każdy dźwięk, inni się przyzwyczajają. Ja należę do tych drugich: dopóki coś nie przeleci tuż obok, nie reaguję

Kiedy mieszkaliśmy naprzeciwko Krynok, w obwodzie chersońskim, przelatywało codziennie. Miejscowi, którzy zostali, mieszkali już w piwnicach, ale ja mogłam przebywać w domu. Jednak pewnego razu piwnica uratowała mi życie. Rosyjską rakieta poleciała prosto na nas. Dom rozpadł się jak kartonowe pudełko, lecz piwnica wytrzymała.

Byliśmy w takich miejscach, gdzie odległość od okupowanego przez Rosjan lewobrzeżnego Chersonia była minimalna. Tam ostrzał w zasadzie nie ustawał. Jedna po drugiej miejscowości zamieniały się w ruiny, lecz na tle tej apokalipsy nadal spotykało się cywilów, którzy nie chcieli opuścić swoich ogrodów i z jakiegoś powodu byli przekonani, że Rosjanie nie będą do nich strzelać. W końcu to my udzielaliśmy im pomocy...

Dotrwać do nocy to już sukces

Jest strasznie?

Bywa. Ale chodzi raczej o strach nie o swoje życie, a o życie innych. Wywozimy rannego cywila, a ja słyszę przez radio, że wróg ostrzeliwuje nasze pozycje – i boję się o naszych. Albo razem z koleżanką, medyczką plutonu, trafiamy pod ostrzał. Leżymy w domu na podłodze, lecą na nas odłamki, a ja nie myślę o nas, tylko o tym, żeby nasi chłopcy tutaj nie przyjechali i nie wpadli pod ostrzał.

Przez pierwsze dwa lata wojny nie myślałam o sobie. Żyłam dniem dzisiejszym, chwilą. Wchodzisz do wiejskiego sklepiku, widzisz coś w rodzaju ananasa, persymony czy krewetek (właściciele sklepów pod ostrzałem przywozili takie produkty na linię frontu i zarabiali na tym niewiarygodne pieniądze) i nie ma dla ciebie znaczenia, ile to kosztuje. Myślisz: „A jeśli dzisiaj jest mój ostatni dzień?” – i kupujesz. To jest życie chwilą. Przeżyć do wieczora albo do nocy to już sukces.

Teraz pracuję nad tym, by odzyskać umiejętność planowania. Zaczynam od tego, by zaplanować przynajmniej najbliższy urlop. Niedawno jechaliśmy z chłopcami i zobaczyliśmy, że w naszą stronę leci dron. Z daleka nie było wiadomo, czy to nasz, który przeleci obok, czy wrogi, który spadnie na nas.

W takich chwilach mózg natychmiast opracowuje plan działania: jeśli dron się zniża, wyskakujemy w biegu. A w głowie masz myśl, żeby nic się nie stało, bo przecież niedługo urlop

Chyba tylko ten, kto sam tego doświadczył, może zrozumieć, co się dzieje w takiej chwili. Dlaczego dziś rozpada się tak wiele rodzin? Dlaczego jest tak wiele rozwodów? Kiedy jesteś na froncie, nie chcesz straszyć swoich bliskich, opowiadając im, że kilka razy w ciągu jednego dnia omal nie zginęłaś. Mówisz, że wszystko jest w porządku. A oni tego nie rozumieją, bo jeśli jest tak dobrze, to dlaczego nie dajesz znaku życia? Gdzie tam jesteś i z kim? I zaczynają się pytania, podejrzenia. Potem przyjeżdżasz na urlop i jedyne, czego pragniesz, to cisza, żeby nikt cię nie ruszał. Przepaść między tobą a twoimi bliskimi tylko się powiększa. To jedna z przyczyn mojego rozwodu. Teraz mówię dzieciom więcej, bo nie chcę stracić z nimi kontaktu. Mogę im opowiedzieć nawet o najtrudniejszych momentach.

Z córkami

Jakich? Co jest najtrudniejsze w pracy medyka na wojnie?

Kiedy nie zdążysz dowieźć rannego. Jak dotąd miałam jeden taki przypadek. Młody żołnierz, ciężko ranny, z wewnętrznym krwotokiem. Minutę po tym jak znalazł się w naszym samochodzie, zatrzymało mu się serce. Uruchomiliśmy je, ale nie udało się go uratować. Miał zbyt duże obrażenia.

Świadomość, że nie ponosisz winy za jego śmierć, wcale nie sprawia, że jest ci łatwiej. To nie do zniesienia

W dzień św. Mikołaja przyjeżdżasz do chłopaków na pozycję, żeby rozdać im czekoladki specjalnie przysłane dla nich ze Szwecji. A wieczorem tego samego dnia wywozisz ciała sześciu z nich... Podczas mojej pierwszej ewakuacji Rosjanie ostrzelali nas z „gradów” i zginęło dwóch moich towarzyszy broni. Jeden w przeddzień swoich urodzin, drugi w dniu urodzin swojej żony. Rano zdążył jej złożyć życzenia i to była ich ostatnia rozmowa.

Na froncie odnalazłam siebie

Co Ci pomaga się trzymać?

Mogę sobie popłakać, czasami łzy przynoszą ulgę. Pracowałam z psychologiem. Nie mogę powiedzieć, że to była terapia, to było bardziej jak rozmowa z samą sobą. Ale nie mogłam się doczekać tych spotkań, bo były okazją, żeby się wygadać. Wcześniej próbowałam rozmawiać z przyjaciółmi czy ze znajomymi, ale wszyscy z jakiegoś powodu uważali, że muszą mi dać jakąś radę. A ja nie potrzebowałam rad. Potrzebowałam, żeby mnie po prostu wysłuchano. Opowiadając coś psychologowi sama wszystko analizowałam, układałam w sobie głowie – i to pomagało.

W kryzysowych momentach ratuje mnie jakaś aktywność. Jeśli nie jedziemy na wezwanie, mogę zacząć przestawiać pudełka z lekami albo nawet usiąść i malować jakiś obrazek. Trochę uspokajają mnie też zakupy online. Był okres kiedy kupowałam mundury wojskowe, jak głupia. Teraz kupuję prezenty dla mojej małej wnuczki.

Prezent dla wnuczki

Patrząc na Ciebie trudno uwierzyć, że masz wnuki.

Mam 52 lata (choć nie czuję swego wieku). Mój kolega z ekipy ma 27 lat, jest cztery lata młodszy od mojego syna.

Chłopaki żartują, że w wieku 52 lat jestem silniejsza od dwóch 26-latków

Wiek nie ma znaczenia. Czuję się świetnie, w pewnym sensie lepiej niż przed służbą. Nie pamiętam siebie przed wojną jako osobowości. Pamiętam siebie jako mamę, aktywną członkinię komitetu rodzicielskiego, domową kucharkę – i to wszystko. Nigdy nie potrzebowałam niczego dla siebie, nie wiedziałam, co to samorealizacja. A teraz wiem, że to, co robię, przynosi korzyści. Z wieloma chłopakami, których ewakuowałam jako rannych, nadal utrzymuję kontakt. Kiedyś opublikowałam w mediach społecznościowych zdjęcie zakrwawionych kamizelek kuloodpornych. Właściciel jednej z nich, którego ewakuowaliśmy, rozpoznał ją i mnie odnalazł, by podziękować.

Na wojnie pojawiają się nowe sensy. Teraz wyglądam inaczej – wydaje mi się, że lepiej niż wcześniej. To paradoks, ale właśnie tutaj pojawiło się u mnie mnóstwo słoiczków z kremami i maseczkami do twarzy. Przenosząc się z jednej pozycji na drugą zabieram je ze sobą. Na urlopie najpierw zapisuję się do dentysty, kosmetyczki, fryzjera, manikiurzystki i pedicurzystki. Wielu to dziwi – ale dlaczego? Czy na froncie mam wyglądać niechlujnie? Niestety, nie rozumiał tego nawet mój były mąż. Trudno mu było uwierzyć, że robię to wszystko dla siebie.

„Na wojnie pojawiają się nowe sensy. Teraz wyglądam inaczej – wydaje mi się, że lepiej niż wcześniej”

Oczywiście, zdarza się wiele momentów, kiedy nie wyglądam najlepiej, delikatnie mówiąc – cała spocona, rozczochrana, zakrwawiona. Ale jestem szczęśliwa, bo uratowałam komuś życie. Zatrzymujesz się po trudnej ewakuacji na stacji benzynowej, żeby się napić kawy – i ta kawa wydaje ci się najsmaczniejsza na świecie.

Poza tym uprawiam jogę (tak, nawet na froncie) i dlatego wszędzie noszę ze sobą karimatę. Dla mnie joga to wspaniała alternatywa dla środków uspokajających i nasennych. Te ostatnie w naszym przypadku nie wchodzą w grę: nie możesz brać środków nasennych, wiedząc, że w nocy może być ewakuacja. Tu z pomocą przychodzą praktyki oddechowe.

O czym teraz marzysz?

Chciałabym mieć własne mieszkanie, gdzieś w Odesie. I bardzo chciałabym po wojnie być na swoim miejscu. Zajmować się tym, czego chcę i co ma sens. Takie są moje marzenia – a może bardziej plany? Jak już mówiłam, marzyć i snuć plany to coś, czego teraz muszę się uczyć na nowo.

Zdjęcia: 39 Oddzielna Brygada Obrony Wybrzeża i prywatne archiwum bohaterki

20
хв

Gdy liczy się każda sekunda, nic cię nie boli

Kateryna Kopanieva

Niezależnie od pory roku w przedziale jest ciasno i duszno. Trudno pościelić sobie łóżko, a wciśnięcie torby podróżnej pod kuszetkę jest solidnym fizycznym wysiłkiem. 

Wszyscy pasażerowie na dzień dobry opowiadają sobie całe swoje życie, dzielą się jedzeniem, pokazują zdjęcia bliskich. Przez najbliższych dwadzieścia godzin będziemy zamknięci na tej samej małej przestrzeni, będziemy oddychać tym samym powietrzem i musimy znosić swoją obecność. Nie ma wyboru. Jeśli czyjaś obecność przeszkadza i tak nie ma możliwości zmienienia przedziału, bo zazwyczaj pociąg jest pełny ludzi z różnych stron świata, którzy zajmują wszystkie dostępne kuszetki. W pociągach do Ukrainy zdecydowanie przeważają  kobiety, które wracają na spotkać choć na chwilę swoich ukochanych na służbie. Często ich rozstaniu towarzyszyły dramatyczne okoliczności, w dramatycznych też okolicznościach toczy się ich codzienne życie - na odległość. 

Dlatego na tej małej przestrzeni tak ważna jest przyjemna atmosfera, pełna przyjaźni i poczucia bezpieczeństwa.

Moja rodzina na kilkanaście godzin

Mam wykupioną górną koję, więc typowo po polsku włażę od razu na górę, zawijam się w kłębek i udaję, że mnie nie ma. Współpasażerowie wchodzą, ja się witam z nimi i wracam do udawania, że nikt tu przecież nie leży. Szybko przekonuję się, że nic z tego. Po chwili na moim prześcieradle ląduje wściekle pomarańczowa mandarynka.

- Zjedz, poprawi ci się humor - szeroko uśmiecha się do mnie pulchna blondynka.

Dziękuję i patrzę w dół - na małym stoliczku pod oknem zaczyna się piknik. Każdy wykłada co ma. Kawałek kurczaka z rożna, jajka na twardo, kiełbasa, chleb, domowe pierożki, jakieś ciasteczka. Pachnie domem. U kogoś znalazła się też mała buteleczka koniaku, teraz wędruje z rąk do rąk.

Pulchna blondynka ma na imię Ludmiła. Przyjechała z Izraela, gdzie mieszka piętnaście lat. Dopiero teraz dostrzegam delikatną, naturalną opaleniznę, zimą tutaj niemożliwą do zdobycia. Do Ukrainy Ludmiła wraca pierwszy raz od początku pełnoskalowej inwazji. Jedzie do samego końca trasy - do Zaporoża. Wie, że na miasto zaczęły spadać już nie tylko rakiety ale i KAB-y, potężne bomby zrzucane z samolotu, które rujnują centrum miasta. Przysłuchuję się historii o tym, jak wielka awiabomba spadła na Sobornym Prospekcie, głównej ulicy miasta, tuż obok restauracji, w której kiedyś pracowała. Ale Ludmiła jechać musi, mimo strachu przed bombami. Jedzie do mamy. Starsza kobieta rozchorowała się i - być może - to ostatni moment, by się z nią zobaczyć.

Marianna pochodzi z Winnicy. Dziś zajmuje się ezoteryką. Trudno stwierdzić, co robiła przed pełnoskalową wojną, bo na moje opowieści o przyfrontowych czy już okupowanych miejscach, które odwiedzam jako wolontariuszka, odpowiada: o, tam też kogoś mam. Opowiada o innych lub poprzednich życiach, odkrywaniu siebie i udoskonalaniu ciała i duszy. Jest niezwykle otwarta, trwożąc pruderyjnych współpasażerów takimi słowami jak: seks, orgazm, wolność. Przypomina mi trochę hipiskę, ale z wyglądem porządnej nauczycielki w katolickim liceum.

Rozmowa mnie wciąga na tyle, że schodzę na dół i siadam obok Marianny
Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Jest też Jurko z Charkowa. Chudy, prosty chłopak, na oko 30-letni. Włosy krótko ścięte, pomarszczone czoło, jakby zniszczone latami pracy na słońcu. Na moje słowa o Konstantyniwce, w obwodzie donieckim, nagle staje nogi równe nogi i  prawie rozrywa swoją pogniecioną koszulę, pokazując obszerną bliznę od szyi aż po brzuch.

- Widzisz? Widzisz? Po tym dali mi pseudonim „Lucky”. Rozumiesz, z angielskiego, że jestem szczęściarz. Pieprzona Konstantyniwka. Dopadł nas moździerz, przykryli nas pociskami tak, że myślałem, że nie wyjdę z tego. Kolega zginął, a mi dali trzecią kategorie inwalidztwa. Ja głową obrócić porządnie nie mogę, a niedługo wrócę do walki… Cóż, tak trzeba.

W jego oczach rozpala się światło. Ale to nie jest dobry światło, raczej brama do piekieł, wejście do świata, z którego już nigdy nie zdoła wrócić. Coś w rodzaju obłędu. Jurko zaczyna wypluwać z siebie niezrozumiałe słowa o kawałku metalu, który utkwił mu w kręgosłupie.

Lekarze mówią, że na bramkach na lotnisku będzie piszczeć. Ale na jakich bramkach, jak tu samoloty nie latają, a jego inwalidę nie chcą wypuścić za granicę, gdzie mieszka jego żona i dwoje dzieci? Mężczyzna, już bez skrępowania, wyciąga ze sportowego plecaka Reebok szklaną butelkę z wódką. Odkręca i na wyprostowanej ręce tańczy nią nam przed nosami, macha, kręci kółka, zachęcając do wypicia. Proponuje ją jednak tak kurczowo i mocno trzymając flaszkę, żeby przypadkiem nikt nie chciał się jej napić. Błyskawicznie przebiega wzrokiem po każdym z nas, po czym wzrusza ramionami i bierze kilkanaście ciężkich łyków.

- Ty zjedz kiełbasę chociaż - Ludmiła urywa spory jej kawałek i wciska mu prosto w rękę. - Bo się przewrócisz.

W ciągu 15 minut obcy ludzie są sobie bliscy, wspierający, rozumiejący. Jurko kontynuuje swoją opowieść pełną wybuchów i oderwanych kończyn, a kobiety jak dwie dobre ciotki, wlepiają w niego wzrok pełen współczucia, jednocześnie pozwalając, by opary alkoholu porwały go na samo dno. Wieczerza trwa jeszcze długo. Ale kiedy wychodzę w środku nocy z pociągu, wszyscy moi współpasażerowie już śpią. Zostawiam przy kuszetce Jurko butelkę wody.

Przypominam sobie historię, którą opowiedziałam w książce „Ani kroku w tył, za nami tylko śmierć”. 

Podczas jednej z moich podróży pociągiem z Zaporoża do Przemyśla spotykam kobietę, na oko czterdziestokilku letnią. Od razu czuję, że ma ogromną potrzebę wygadania się, bo od środka ją coś zjada. 

Długo się nie zastanawiając, wyciągam z plecaka koniak i rozlewam do plastikowych kubeczków. Irina, bo tak ma na imię rozmówczyni, jest z okolic Tokmaka. Jej matka pochodzi z Rosji, ale wraz z ojcem Iriny zdecydowali się zamieszkać w tym małym i spokojnym miasteczku. Szukając lepszych perspektyw, Irina na studia wyjeżdża do Zaporoża i tam decyduje się zostać na stałe. W rodzinnym Tokmaku zostają rodzice oraz rodzony brat z żoną.

Ostatni raz do rodzinnego domu przyjeżdża w grudniu 2021 roku, by pochować swoją chorą od wielu lat na raka matkę. Dziś mówi, że cieszy się, że matka zmarła zanim zobaczyła, co było później

Kiedy rosyjskie wojska zajmują Tokmak, przez pierwsze długie dni nie ma z rodziną żadnego kontaktu. Nie działa internet, a wjazd na okupowane terytoria jest zbyt przerażający. Irina może po prostu czekać i mieć nadzieję, że z bliskimi będzie wszystko w porządku. Brat odzywa się kilka dni później. Informacje od niego są oszczędne, jakby wybiórcze, pisane naprędce. Pisze coś o Buriatach, którzy przyjechali tu całymi hordami, wchodzą do pustych domów, albo je zajmując, albo wynosząc z nich cały dobytek. Piją, przechadzają się po mieście z bronią, terroryzując mieszkańców. Mówi też, że ojcu kazali przyjąć rosyjskie obywatelstwo pod groźbą odebrania wszelkich świadczeń, w tym bardzo skromnej emerytury.

Cywile uciekające przed walkami w kierunku Awdijiwki wsiadają do pociągu jadącego na zachód w Pokrowsku w Ukrainie 26 lutego 2024 r.
Zdjęcie: Wolfgang Schwan / Anadolu/East News

- Witalik pewnego wieczora do mnie zadzwonił. Połączenie było bardzo słabe, ciągle się zrywało. Zrozumiałam tyle, że ojca wynieśli z domu, bo nie chciał zrzec się ukraińskiego obywatelstwa. Wystawili go na dwór, na mróz, w samych kapciach. Tak oto straciliśmy dom rodziców. Tatę brat z żoną wzięli do siebie, wtedy mieszkali płot w płot. Ale Witalik powiedział, że jego też zmuszają do przyjęcia rosyjskiego paszportu, a on jest przecież odpowiedzialny za żonę i jeszcze teraz za ojca.

Irinie zawiesza głos. Wlepia wzrok w sufit, choć łzy i tak napływają do jej oczu. Nie dopytuję, pozwalam jej wziąć głęboką oddech. Za oknem zapadła już ciemna noc, a stukot żelaznych kół o szyny byłby kojący, gdyby nie napięcie w naszym przedziale. Dolewam nam koniaku i sama opróżniam swój kubeczek do dna. Czuję, że nadchodzi finał tej historii.

Witalik jest od Iriny dużo młodszy, a ona sama najczęściej mówi o nim Wicia. W zasadzie nigdy nie mieli dobrego kontaktu. Najpierw on był denerwującym małolatem, a później ona wyjechała z rodzinnego domu, przez co nie zdążyła zbudować głębszej relacji z bratem. Witalij jest w wieku poborowym. Kilka dni temu przyszło do niego wezwanie do stawienia się na wojskową komisję. Ma włożyć mundur Federacji Rosyjskiej i stanąć do walki przeciwko swojemu własnemu państwu.

Bariera do przebicia

Kiedy jesteś obcokrajowcem w pociągu jadącym na wojnę boisz się wielu rzeczy. Między innymi tego, że czegoś nie zrozumiesz i wejdziesz nie tam, gdzie nie trzeba. Pociągi jadą przez całą Ukrainę, od zachodu aż po daleki wschód, gdzie na stacjach kolejowych wojnę widać i słychać. Pomruki artylerii czy pojedyncze wybuchy nadają dworcom kolejowym na Donbasie i Zaporożu czegoś złowrogiego. Im dalej na wschód, tym i język rosyjski staje się popularniejszy. Słychać go na ulicy, w sklepach, ale przez wiele lat i w szkołach. W takich miastach jak Charków, Zaporoże, Sumy czy Dnipro funkcjonowały szkoły, w których język ukraiński był wykładany niemal jak język obcy, a wszystkie przedmioty, takie jak chemia czy matematyka, były po rosyjsku. Dziś absolwenci tych szkół stykają się z zupełnie nową rzeczywistością, w której wymaga się od nich rozmawiania w języku ojczystym, który znają bardzo kiepsko.

- Mi jest w sumie wszystko jedno. Skończyłam ukraińskojęzyczną szkołę w Krzywym Rogu - opowiada 50-letnia kobieta w pociągu relacji Chełm-Dnipro, której imienia nie zapamiętałam. - Ale z córką całe życie rozmawiałam po rosyjsku, ona z kolei skończyła rosyjskojęzyczną szkołę i ten język po prostu naturalnie był w naszym domu. Ona sama na ukraiński przeszła po wybuchu pełnoskalowej wojny, kiedy uciekła do Grecji. Oj, jak jej było ciężko. Musiała uczyć się niemal od nowa.

Naszej współpasażerki nie widzę, bo siedzi pod moją kuszetką. Jej siwe włosy i spokojna twarz odbija się jedynie w szybie

Widzę, że milknie i wlepia wzrok w przemazujące się za oknem łyse gałęzie drzew. W końcu odzywa się szeptem, tak, że z górnej koi ledwo słyszę jej słowa. - Chodziłam w Dnipro do szkoły, w której trzeba było mówić czystym rosyjskim językiem, bez akcentu, bez surżyku, bo inaczej byłyby kłopoty. Wszyscy po szkole wyjeżdżali na studia do Petersburga, do Moskwy. Część znajomych tam dalej jest. 

Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Kobieta odchrząka, robiąc teatralną pauzę i zaczyna mówić normalnym głosem: - Wszyscy teraz przechodzą na ukraiński, a mi jest tak ciężko. Próbuję, ale drażni mnie to, jak się mylę, jak nie mogę znaleźć odpowiednich słów.

Im dłuższe wypowiada zdania i im więcej czasu mija, tym więcej słówek rosyjskich się wkrada w jej wypowiedzi. Słyszę, że nie kontroluje tego, wstawki pojawiają się automatycznie. Najpierw słowo, potem zdanie. Potem mózg przestaje walczyć i przechodzi zupełnie na język rosyjski. Dyskusja między kobietami trwa, a rosyjskiego jest coraz więcej, a ja powoli tracę sens ich wypowiedzi. Nagle jedna z nim urywa w połowie zdania.

- Kiedy my przeszłyśmy na rosyjski?

Mówią, że kiedy zaczynają się z kimś sprzeczać, kiedy są w sytuacji stresującej i emocje biorą górę, język rosyjski niepostrzeżenie wkrada się, zupełnie nieproszony.

 To samo wielokrotnie słyszałam od kolegów, służących w armii. W wojsku z założenia mówi się po ukraińsku - wszystkie oficjalne komunikaty, media społecznościowe, przemówienia, wywiady, wszystko to w języku ojczystym. Szczególnie ważna jest w strefie działań zbrojnych komunikacja radiowa. Rozmowy między żołnierzami muszą odbywać się po ukraińsku, przede wszystkim dlatego, by odróżnić się od wroga.

 Wiele razy słyszałam historię o tym, jak rozmowa po ukraińsku uratowała żołnierzy przed bratobójczym ogniem. Kiedy jednak zaczyna się szturm, ludzie dla których język rosyjski był pierwszym, automatycznie się na niego przestawiają. Pod wpływem stresu łatwiej i sprawniej komunikują się tym językiem, jaki był w nich od zawsze. Trudna rzeczywistość wojennej Ukrainy.

- Wszystkich nas zmieniła wojna - wzdycha jedna z kobiet i zaczyna wypakowywać z torby smakołyki na mały stolik pod oknem. Wkrótce zacznie się kolejna kolacja w podróży.

20
хв

Koleje wojny. Co usłyszałam w ukraińskich pociągach

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Mykoła Kułeba: – Rosjanie nie chcą zwracać ukraińskich dzieci, bo każde jest świadkiem ich zbrodni

Ексклюзив
20
хв

Posmak Alaski: czy to naprawdę zwycięstwo Rosji i jakie nowe pułapki pojawiły się dla Ukrainy i Europy

Ексклюзив
20
хв

Dowody dla Hagi: jak ukraiński dziennikarz dokumentuje zbrodnie Rosjan

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress