Exclusive
20
min

W Izraelu przyzwyczailiśmy się do wojny. Zawsze mamy się na baczności

Ukrainka Inna Makojedowa uciekła przed rosyjską okupacją do Izraela, a tam dopadła ją kolejna wojna

Kateryna Kopanieva

Zdjęcia Izraelczyków przetrzymywanych przez Hamas, Izrael. Fot: Nir Keidar / Anadolu/East News

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Ataki rakietowe Rosjan, okupacja, ewakuacja, wyjazd do Tel Awiwu i ponowna wojna na terytorium Izraela - tego wszystkiego doświadczyła Inna Makojedowa, sanitariuszka pogotowia ratunkowego z obwodu charkowskiego, w ciągu ostatniego roku i dziewięciu miesięcy. Zmasowany atak Hamasu na Izrael 7 października miał miejsce dzień po krwawym rosyjskim ataku terrorystycznym we wsi Groza. To bombardowanie było osobistą tragedią dla Inny - jej przyjaciele, pacjenci i kolega znaleźli się wśród 59 zabitych osób. Kiedy Rosjanie zaczęli bombardować Charków, Inna jechała karetką do szpitala z ciężko chorym dzieckiem.

Inna znała wiele osób ze wsi Groza w obwodzie charkowskim. Atak terrorystyczny z 5 października odebrał życie jej przyjaciołom, kolegom, pacjentom, a nawet krewnym: Amadeusz Mikołaj Świerk / Anadolu Agency/Abaca Press/East News

"Zdarzały się sytuacje, kiedy trzeba było natychmiast ratować pacjenta. A my jechaliśmy - bez włączania świateł. Ze świadomością, że ta podróż może być ostatnią".

- "Jechałam samochodem z dzieckiem, widząc zniszczone domy i niezwykle puste ulice po pierwszych atakach rakietowych" - wspomina Inna. "Do szpitala w Saltowce w Charkowie zaczęto przywozić rannych i martwych żołnierzy - bardzo młodych chłopców. A następnego dnia odbieraliśmy telefony od cywilów. Karetka pogotowia nie mogła dojechać do mężczyzny, który został postrzelony przez Rosjan, więc jego rodzina musiała sama zawieźć go na taczce do miejsca, w któe mogliśmy dojechać karetką. Okazało się, że ranny był naszym kolegą, byłym kierowcą w szpitalu rejonowym.

Postanowiliśmy zabrać go do Kupiańska i po drodze, we wsi Groza, natknęliśmy się na czołgi wroga, z których jeden zablokował nam drogę. Rosjanie kazali nam zawrócić. Odpowiedziałam, że w samochodzie jest pacjent, który pilnie potrzebuje operacji. Usłyszałam: "Zastrzelimy ciebie i twojego pacjenta". Nie wiedząc, co robić, zadzwoniłam kolegów w Charkowie, a wtedy Rosjanie otworzyli ogień do naszego samochodu. Pierwszą rzeczą, o której pomyślałem w tym momencie, było: "Co teraz stanie się z naszym rannym? Kto będzie go operował?". Cóż, nie pojechaliśmy dalej, my dalej polecieliśmy... I cudem przeżyliśmy.

Pacjent spędził następny tydzień we wsi Szewczenkowo, dopóki okupanci nie otworzyli drogi dla karetek pogotowia. Udało nam się przewieźć go do szpitala w Kupiańsku. Przeżył, ale stracił nogę. Podczas tej podróży Rosjanie zatrzymywali nas na każdym punkcie kontrolnym z komendą "Ręce na maskę!", po czym przeszukiwali cały samochód, każdą kieszeń. Okupanci zabronili nam jeździć podczas godziny policyjnej - powiedzieli, że natychmiast nas zastrzelą. Ale zdarzały się sytuacje, że trzeba było ratować pacjenta w nocy i to natychmiast. Więc jechaliśmy. Bez włączania świateł, omijając drogi - jakkolwiek Zdawaliśmy sobie sprawę, że każda podróż może być ostatnią. Ale nie mogliśmy przestać tego robić.

Inna Makojedowa zdołała przetrwać kilka miesięcy okupacji i odmówiła współpracy z wrogiem. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Kiedy podczas okupacji odcięto usługi telefonii komórkowej, Inna znalazła sposób na utrzymanie kontaktu ze swoimi pacjentami. Została dyspozytorką pogotowia ratunkowego:

- "Nie było już możliwości zadzwonienia pod numer 103, więc utrzymywaliśmy kontakt przez media społecznościowe" - mówi ratowniczka medyczna. "Spisałam sposób działania we wszystkich istniejących grupach - wyjaśniłam, gdzie i jak się ze mną skontaktować, i przyjmowałam zgłoszenia. Skonsultowałam się z kilkoma osobami, przekazałam jak działać zespołowi, który był w drodze do wezwania. Ludzie nam bardzo pomagali. Kiedy w marcu pilnie potrzebowaliśmy paliwa, a nie było gdzie go kupić, zamieściłam ogłoszenie w mediach społecznościowych i przybiegł do nas mężczyzna z kanistrem benzyny.

Ale nadszedł dzień, kiedy skończyły mi się lekarstwa. Okupanci właśnie otworzyli przejście dla pieszych przez tamę na terytorium kontrolowane przez Ukrainę i postanowiłam spróbować pojechać do Charkowa po leki. Nie było to łatwe - na punktach kontrolnych okupanci organizowali przesłuchania, podczas których mówiłam co mi ślina na język przyniesie, byle przejść. W Charkowskim Centrum Medycyny Ratunkowej czekali już na mnie z lekami. Ale musieliśmy jakoś przemycić ten skarb z powrotem. Przeprowadziliśmy więc całą operację: zamiast mnie, ale pod moim nazwiskiem, przez rosyjskie posterunki przeszła inna osoba (bo okupanci prowadzili listy wyjeżdżających i wracających). Ja z lekami dotarłam do naszej dzielnicy inną drogą. Zrobiliśmy kilka takich wypadów.

"Przez te wszystkie miesiące na naszym oddziale pogotowia ratunkowego powiewała ukraińska flaga i żadne groźby nie zmusiły nas do zdjęcia jej".

Okupanci próbowali przekonać Innę Makojedową do współpracy.

- "Próbowali nas zmusić" - wspomina lekarka. "Nie braliśmy od nich pensji i ignorowaliśmy ich, chociaż rozumieliśmy, jak to się może skończyć. Kiedy okupanci powiedzieli nam kiedyś, że musimy zabrać ich rannego żołnierza na granicę, a my odpowiedzieliśmy, że samochód jest niesprawny, zmusili naszą brygadę do zrobienia tego, trzymając nas na muszce. Członkowie zespołu nie odezwali się przez sześć godzin, a my bardzo się o nich martwiliśmy. Na szczęście nasi koledzy przeżyli. Podczas transportu okupanci pilnowali, by nasi medycy nie dotykali rannego - bali się, że celowo pogorszą jego stan. Zrozumieliśmy, że to nasi wrogowie. Nawiasem mówiąc, przez cały ten czas na naszym oddziale wisiała ukraińska flaga. I żadne "ostrzeżenia" ani groźby nie mogły nas zmusić do jej zdjęcia.

Latem okupanci zaczęli atakować mnie bezpośrednio. Uporczywe wezwania do współpracy z opowieściami o tym "jakim jestem wartościowym pracownikiem" przerodziły się w agresywne groźby. Rosjanie zażądali, abym uczestniczył w spotkaniach z ich tak zwaną administracją. Ale nie przyszedłem ani razu. Zaczęli mnie śledzić. Okupanci czekali na mnie na ulicy, podchodzili pod mój dom. Osoba, którą nazywali "ministrem zdrowia obwodu charkowskiego", powiedziała, że "zajmie się mną". Otrzymywałem ostrzeżenia, że "za to, co robię, trafię do piwnicy".

Zaczęli też grozić mojemu mężowi. Był szefem drogówki, a gdy okupanci się o tym dowiedzieli, namawiali go, by został szefem powiatowej służby drogowej. Gdy odmówił, powiedzieli, że w takim razie "znajdą dla niego mundur".

Jednak do ostatniej chwili nie chciałam odchodzić - uważałam, że nie mam moralnego prawa opuszczać moich kolegów i pacjentów. Ale wtedy okupanci powiedzieli, że dadzą mi tydzień na podpisanie umowy o współpracy. Ostrzegli mnie, że nikt nie wpuści mnie na terytorium kontrolowane przez Ukrainę - wszyscy na punktach kontrolnych zostali ostrzeżeni. I dali mi jasno do zrozumienia, że jeśli chcę pozostać przy życiu, lepiej zgodzić się na ich warunki. Było tylko jedno wyjście - wyjechać. Musiałam to zrobić przez rosyjską granicę, opowiadając strażnikom granicznym legendę, że jadę na wakacje do mojego wujka, który mieszka w Noworosyjsku. Podróżowaliśmy razem z mężem i tylko dzięki szczęściu, po dwunastu godzinach przesłuchań na granicy, okupanci uwierzyli w moją opowieść o krewnym. W przeciwnym razie byłabym martwa...

Czekała nas długa podróż - przez Białoruś, Polskę, Słowację i Austrię. Zatrzymaliśmy się w Izraelu. Dlaczego właśnie tutaj? Pilnie potrzebowałam leczenia: w lutym, przed wybuchem wielkiej wojny, miałem skomplikowaną operację dentystyczną. W czasie okupacji musiałam sama zdejmować szwy i zaczął się stan zapalny. Kiedy wyjechaliśmy 1 sierpnia, sytuacja stała się już krytyczna. Przyjaciele w Izraelu obiecali szybką pomoc w leczeniu. Kto mógł przypuszczać, że wkrótce znów znajdziemy się na wojnie...

"Dzieci w Tel Awiwie w większości znają kilka języków obcych"

Inna pomimo nieznajomości hebrajskiego po trzech miesiącach pobytu w tym kraju, znalazła pracę.

- "W Izraelu nie ma zasiłków ani programów wsparcia dla uchodźców" - kontynuuje Inna - "Życie jest drogie, czynsz jest wysoki - tylko zamożni ludzie mogą sobie pozwolić na pozostanie tutaj bez pracy. Moi przyjaciele pomogli mi zorganizować leczenie, ale za wszystko płacę sama. Nie ma tu hosteli ani obozów dla uchodźców, więc jeśli nie masz się u kogo zatrzymać, jest tylko jedno wyjście - wynajem turystyczny. Nasze pierwsze mieszkanie wynajmowaliśmy na doby. Było to nieopłacalne, ale na szczęście dość szybko udało nam się znaleźć stałe lokum i teraz płacimy tysiąc dolarów miesięcznie. Jak na Tel Awiw to dobra cena - można nawet powiedzieć, że to niedrogo.

Lekarz nie może znaleźć pracy w Izraelu bez dyplomu i znajomości hebrajskiego. Przez pierwsze trzy miesiące, jako obcokrajowcy, nie mieliśmy nawet prawa do pracy. Poza tym nie mogę pracować w samym Tel Awiwie, tylko w odległej dzielnicy. Ale ci, którzy bardzo tego chcą, zawsze znajdą jakieś wyjście. Zaczęłam szukać pracy, jednocześnie ucząc się hebrajskiego i poprawiając swój angielski. Nawiasem mówiąc, znajomość angielskiego jest tutaj bardzo ceniona, w niektórych przypadkach nawet bardziej niż znajomość hebrajskiego.

Mój mąż poszedł do pracy na budowę, a moją pierwszą pracą było sprzątanie. Przez miesiąc myłam i sprzątałam różne pomieszczenia. W końcu 50 procent moich zarobków zabierała firma zatrudniająca, a ja widziałam, że kwota, którą otrzymywałam, nie wystarczała na życie i opłacenie leczenia. Wtedy postanowiłam spróbować opieki nad dziećmi ze specjalnymi potrzebami. Tutaj jest na to duże zapotrzebowanie: pomimo tego, że istnieją wyspecjalizowane przedszkola dla dzieci, większość czasu spędzają one w domu. Jednak dla Izraelczyków dzieci są świętością, więc selekcja do tej pracy jest bardzo surowa. I właśnie tutaj wykształcenie medyczne i doświadczenie jako lekarza zadziałały na moją korzyść. Teraz mam już kilku stałych klientów i zarabiam wystarczająco dużo. To ciężka praca, 14 godzin dziennie, gdzie jesteś nianią, pielęgniarką, a czasem gosposią. Ale radzę sobie z tym. Każdego dnia bariera językowa staje się mniej zauważalna. Ponadto w Izraelu dzieci są w większości dwujęzyczne i trójjęzyczne, biegle posługują się hebrajskim, angielskim, a nawet rosyjskim. To znacznie ułatwia komunikację.

"Znowu pakuję walizkę"

- "Przyjechaliśmy do Izraela w poszukiwaniu  bezpieczeństwa" - mówi Inna Makojedowa - "Niestety, to ostatnie się nie udało - wojna złapała nas również tutaj".

Nie potrafię opisać moich uczuć, kiedy obudziliśmy się rano 7 października, słysząc eksplozje. Na początku były daleko, ale od razu rozpoznałam ten dźwięk - nigdy nie pomylę go z niczym innym. Dzień wcześniej w Grozie wydarzyła się tragedia. Rzecz w tym, że wieś Ogurtsivka, z której pochodzę i wieś Groza leżą blisko siebie, i wszyscy się tam znamy. Dwóch moich przyjaciół, mój kolega, pacjenci, rodzice i siostra kuzynów mojego męża zginęli w kawiarni, która została zniszczona przez rosyjski pocisk... I zanim zdążyłam złapać oddech, wojna znów pojawiła się za naszymi oknami. Ale nie chcę już uciekać - tylko wrócić do ojczyzny po zakończeniu leczenia.

W Ukrainie, jeszcze przed okupacją, miałem spakowaną walizkę z dokumentami. Teraz jest tak samo - chodzę z nią do schronów. W Izraelu nie ma domów bez schronów przeciwbombowych. Są wszędzie.

Izraelski publiczny schron przeciwbombowy. Zdjęcie: Jacek Guez/AFP/East News

Mamad to pomieszczenie w mieszkaniu jednorodzinnym z żelbetowymi ścianami, opancerzonymi drzwiami oraz kilkoma gniazdkami elektrycznymi, telefonicznymi i radiowymi. Niektóre mamady mają małe okna ze stalowymi okiennicami. Niektórzy ludzie urządzają swoje schrony jako pokoje dziecięce, biura lub biblioteki. Mamady znajdują się głównie w nowych budynkach wybudowanych po 1992 roku. Siedziałam w takim schronie zaledwie kilka godzin temu - podczas kolejnego ostrzału, który zastał mnie w mieszkaniu mojego klienta na 28 piętrze. Gdy tylko rozległ się alarm, wszyscy w mieszkaniu natychmiast pobiegli do mamadu. W takich pomieszczeniach nie ma zasięgu telefonii komórkowej ani internetu. Ale nikt nie pomyślał, żeby wyjść nim odwołano alarm - wszyscy siedzieli i cierpliwie czekali.

W domu, w którym mieszkam, schron przeciwbombowy zajmuje całe pierwsze piętro. Mieszkamy na trzecim, a szybkie zejście na dół zajmuje zwykle kilka minut. Większość społeczeństwa schron przeciwbombowy nazywa "mamak". Nigdy nie widziałem tutaj domu bez takich pomieszczeń. Pod tym względem Izrael jest bezpieczniejszy niż Ukraina - dzięki takim schronom, nawet jeśli bomba uderzy w dom, prawdopodobieństwo przeżycia jest wysokie.

Od pierwszego dnia zmasowanych ataków Hamasu w Izraelu ludzie mogą chodzić do pracy, pod warunkiem, że w budynku, w którym pracują, jest schron. A ponieważ mamaki i mamady zostały zbudowane wszędzie, życie się nie zatrzymuje. W supermarkety są wszystkie produkty, nawet lotnisko jest otwarte. Wiele linii lotniczych odwołało wszystkie loty, ale izraelscy przewoźnicy nadal latają.

Ludzie są spokojni - nikt nie ucieka, wszyscy żyją i pracują. Mieszkańcy są przyzwyczajeni do życia w strefie wojny. Jeśli rozlega się ostrzeżenie o nalocie, wszyscy wstają i udają się do schronu jak na zawołanie. Zatrzymuje się cały transport. Jeśli w pobliżu nie ma schronu, ludzie kładą się na ziemi. Wszyscy dokładnie wiedzą, jak powinni się zachować.  

Wszyscy znają podstawy pierwszej pomocy: potrafią założyć opaskę uciskową, zatamować krwawienie i noszą przy sobie apteczki pierwszej pomocy. Ludzie uważają te rzeczy za oczywiste. W Izraelu "przyzwyczajenie się do wojny" oznacza, żeby mieć się na baczności: nie ignorować alarmów i nie pozwalać sobie na dekoncentrację. W tym sensie my, Ukraińcy, możemy się od nich wiele nauczyć.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Z Serhijem i Rusłanem spotykam się we Lwowie, w nowym centrum rehabilitacyjnym dla byłych jeńców wojennych i cywilów w niedawno otwartym przy centrum Unbroken, jedynym takim w Ukrainie. Centrum będzie świadczyć pacjentom pełną pomoc: leczenie stacjonarne i ambulatoryjne, wsparcie psychologiczne, arteterapię.

Pierwszymi jego podopiecznymi są żołnierze, którzy wrócili z niewoli. Po uzyskaniu pomocy specjalistów oficerowie w końcu zaczęli spać, koszmary z niewoli śnią im się coraz rzadziej, zniknęły ataki paniki w reakcji na hałas, w końcu odnaleźli w sobie siłę. Są gotowi opowiedzieć o niewoli, choć jeszcze niedawno bali się nawet o niej wspomnieć.

Nawet nosiliśmy im jedzenie

Serhij Taraniuk wstąpił do piechoty morskiej w wieku 16 lat. Gdy w 2014 r. okupanci przyszli na Krym, służył w jednostce wojskowej w Teodozji. To ta legendarna ostatnia brygada, która nie złamała przysięgi wierności Ukrainie, za co została ostrzelana i wzięta do niewoli przez rosyjskie siły morskie. Jednak potem Serhij był świadkiem, jak niektórzy z jego towarzyszy przeszli na stronę Rosji.

Serhij Taraniuk

– Była zima. Obudziliśmy się rano i zobaczyliśmy, że do naszej jednostki podjechały rosyjskie pojazdy opancerzone – opowiada Serhij Taraniuk. – Nie rozumieliśmy, co się dzieje, a przybywało ich z każdą chwilą. Nie mogliśmy już wrócić do domu, byliśmy wtedy w jednostce na służbie bojowej.

Rosjanie nic nie mówili. Znaliśmy tych żołnierzy, bo przez wiele lat uczestniczyliśmy z nimi we wspólnych ćwiczeniach w Sewastopolu. Razem wysiadaliśmy z okrętu desantowego, wspólnie się szkoliliśmy, dzieliliśmy się doświadczeniem. Jednak choć znaliśmy ich osobiście, nie wiedzieliśmy, po co przyjechali. Oni też początkowo nie wiedzieli. Mieli rozkaz stać w miejscu.

I stali – za ogrodzeniem, a my nawet przynosiliśmy im ciepłe posiłki, bo mieli tylko racje żywnościowe. Rozmawialiśmy z nimi, jak z przyjaciółmi. Kiedy ich dowództwo się o tym dowiedziało, zastąpiło ich innymi chłopakami

Kiedy wszystkie ukraińskie jednostki w Krymie zostały już przejęte przez rosyjskie wojsko (tak zwanych zielonych ludzików), dowództwo Siergieja podjęło decyzję, że nie zdradzi Ukrainy. Po pseudoreferendum, kiedy Krym ogłoszono częścią Rosji, rosyjskie wojsko nakazało ukraińskiej piechocie morskiej złożyć broń.

– Trzymaliśmy się do końca, nasza jednostka w Teodozji została zajęta jako ostatnia. Przyleciał dowódca rosyjskich sił morskich, ale nasz dowódca odmówił złożenia broni.

Zostaliśmy na noc w jednostce, by wrogowie nie przejęli naszego sztandaru. O piątej rano rozpoczął się szturm. Przyleciały helikoptery, a my byliśmy bez broni. Załadowali nas do kamazów i wywieźli do portu w Teodozji. Tam zaczęli nas przekonywać: „Zostańcie w Rosji, tak będzie lepiej”. Mówili, że Ukraina nas nie potrzebuje. Niektórzy mieli rodziny na Krymie, więc ponad połowa oddziału została. Wyjechało tylko 140 z 350 osób. Wszystkie ukraińskie bataliony, które opuściły Krym, zebrano w Mikołajowie, w 36. brygadzie. Potem rozpoczęła się operacja antyterrorystyczna [ATO – red.], wstąpiłem do akademii wojskowej, a następnie naszą brygadę piechoty morskiej przeniesiono pod Mariupol.

Obrona w Zakładzie Iljicza

I to właśnie pod Mariupolem, dokąd ściągnięto najlepsze jednostki bojowe Ukrainy, zimą 2022 r. Serhija i Rusłana zaskoczyła rosyjska inwazja. Obaj dostali się do niewoli, gdy Rosjanie otoczyli już miasto, podczas próby przedarcia się na terytorium kontrolowane przez Ukrainę.

– Rosjanie wkroczyli do Mariupola z Doniecka. Już 18 lutego rozpoczęły się intensywne ostrzały. 24 lutego była burza, grad, zniknęło światło. Deszcz padał przez dwa dni. W takich warunkach rozpoczęła się rosyjska ofensywa: spadały pociski, jechały czołgi, wszędzie było błoto. Zaczęliśmy się powoli wycofywać. Dowodziłem kompanią 60 ludzi, trzymaliśmy się, dopóki Rosjanie nie przełamali flanki. 28 lutego weszliśmy na teren Zakładu Iljicza [tak do niedawna nazywano część tamtejszego kombinatu metalurgicznego – red.].

Były dwie lokalizacje: Azowstal i Zakład Iljicza. W Zakładzie Iljicza zebrały się straż graniczna, gwardia narodowa, cała piechota morska i dużo innego wojska. Trzymaliśmy obronę Mariupola i czekaliśmy na posiłki. Ale wiedzieliśmy już, że Rosjanie przełamali obronę w Czonkarze [miejscowość nad Morzem Azowskim, na północ od Krymu – red.] i idą na nas.

Ruszyli dwiema falangami: w kierunku Mikołajowa – Chersonia oraz na Melitopol – Berdiańsk i do nas. Nikt jeszcze nie rozumiał, co się dzieje, nie sądziliśmy, że będzie aż tak ciężko. Kiedy otoczyli nas pierścieniem i odcięli dostawy broni i zaopatrzenia z Ukrainy, nasze szanse na obronę gwałtownie zmalały.

Przylatywały do nas helikoptery z Ukrainy, by zabrać rannych, dostarczyć lekarstwa i żywność. Wielu pilotów tych helikopterów zginęło, zostali zestrzeleni przez Rosjan, to w zasadzie były loty śmierci. U nas było wielu ciężko rannych w wyniku ostrzału artyleryjskiego, więc założyliśmy szpital. Rosjanie długo nie mogli zdobyć Azowstali i Zakładu Iljicza. Trzymaliśmy się tam aż do 12 kwietnia.

Planowaliśmy przebić się na terytorium Ukrainy. Wiedzieliśmy, że brygada poniesie straty, ale myśleliśmy, że się przebijemy. Jednak wkradł się chaos, dowódcy plutonów zaczęli zabierać swoich ludzi i przedzierać się samodzielnie. O tym, że niektórzy ludzie dotarli do swoich, a niektórzy zginęli podczas przedzierania się, dowiadywałem się już w niewoli, gdzie spotkałem znajomych, którzy zostali jeńcami już w 2024 roku.

Koszmar Ołeniwki

– Nie chcieliśmy się poddać. W naszej brygadzie służyli chłopcy, którzy już przeszli rosyjską niewolę w 2014 roku i opowiadali o okropnościach i torturach, które tam przeżyli.

Nigdy nie przygotowywałem się do niewoli i nie potrafiłem sobie wyobrazić, że coś takiego mi się przydarzy. Rozumiałem, że mogę zginąć, ale o niewoli nawet nie myślałem

Przedzierając się, jechałem z moimi ludźmi BTR-em [pojazd opancerzony produkcji radzieckiej – red.], za mną jechała nasza ciężarówka z personelem. W BTR-ze byli sami oficerowie. Zostaliśmy ostrzelani z granatników, wóz się przewrócił, ale wszyscy przeżyli. Straciłem przytomność. Kiedy doszedłem do siebie, próbowałem wyjść z pojazdu, ale Rosjanie zaczęli do nas strzelać. Potem ruszyli do ataku i wzięli nas do niewoli. Spędziłem w niej 29 miesięcy.

Rosjanie, którzy nas pojmali, byli zawodowymi żołnierzami, znającymi wojskowy porządek. Traktowali nas normalnie. Nikt nawet nie związał nam rąk, dali nam jeść. Potem przyjechały zwykłe autobusy i nas zabrali. I dopiero kiedy przywieziono nas do strefy w Ołeniwce, zaczęła się „prawdziwa niewola”. Delikatnie mówiąc, traktowali nas tam strasznie.

W tak zwanej prijomce, czyli punkcie przyjęć, kazali nam się rozebrać, obfotografowali nas, skatowali, a dopiero potem wysyłali do baraku

Barak był przeznaczony dla 200 osób, ale było nas tam 800. Nie było nic – ani jedzenia, ani lekarstw. Byliśmy bardzo głodni. Potem zaczęli nas karmić: śniadanie o drugiej w nocy, obiad o północy, a kolacja o czwartej rano.

Mówili, że nas torturują i okaleczają, żebyśmy nigdy więcej nie poszli na wojnę.

Nie wszyscy ludzie są odporni na stres, nie wszyscy to wytrzymali. Torturowali nas prądem, bili. Wymyślali też różne oryginalne rodzaje tortur. Mówili nam, że dzisiaj będzie eksperyment, bo mają dla nas nową torturę.

Byliśmy w Ołeniwce, kiedy Rosjanie wysadzili barak z ukraińskimi żołnierzami. Podłożyli ładunki wybuchowe, kazali przenieść tam ludzi, a w nocy wszystko wysadzili. Nasi jeńcy wojenni, którzy pracowali w stołówce, słyszeli, jak rozmawiali funkcjonariusze DRL [samozwańcza prorosyjska Doniecka Republika Ludowa – red.] rozmawiali ze sobą, że przygotowali barak daleko w strefie przemysłowej i specjalnie przenieśli tam żołnierzy Azowa. Wybrali charyzmatycznych i zdolnych do przewodzenia ludzi. Nasi przyjaciele, którzy potem wyciągali stamtąd rannych i zabitych towarzyszy, opowiadali, że po wybuchu dach i ściany zostały wręcz rozniesione przez odłamki. Wyraźnie było widać, że wybuch nastąpił od wewnątrz.

Nikt nie spieszył się z pomocą naszym chłopakom, kiedy wołali pomocy. Palili się żywcem. Dopiero po dwóch godzinach wysłano tam naszych medyków, też jeńców. Widziałem tych, którzy przeżyli. Poparzeni, cali we krwi.

Człowieczeństwo było karane

W niewoli panowała całkowita izolacja informacyjna. Przez pierwsze pół roku byliśmy pełni optymizmu, że wkrótce nas uwolnią. Ale mija rok, półtora roku, a ty myślisz już tylko o tym, jak sprawić, żeby życie w niewoli było choć trochę lepsze. Nikt z naszych bliskich nie wiedział nic o naszym losie, a my nie wiedzieliśmy nic o ich losie.

Ciągle przenoszono nas do innych cel. Co dwa miesiące zmieniano nam otoczenie, żebyśmy nie przyzwyczaili się do siebie i nie nawiązali przyjaźni. Albo przenoszono nas do innego aresztu śledczego lub więzienia. W ten sposób zaliczyłem dziesięć miejsc przetrzymywania na terenie Rosji. Ciągle zawiązywano nam oczy i widzieliśmy tylko ściany cel.

Strażnikom rosyjskich więzień nie wolno było z nami rozmawiać ani opowiadać o wydarzeniach w Ukrainie. A nam nie wolno było się do nich zwracać. Jeśli zdarzyło się, że któryś z Rosjan zwrócił się do nas w ludzki sposób, swoi natychmiast na niego naskakiwali. Przejawy człowieczeństwa były karane.

W Taganrogu była taka sytuacja: przyszedł młody strażnik, miał około 18 lat. Pracował jako strażnik, żeby nie wzięli go do armii.

Zaczął z nami rozmawiać: „Chłopaki, czego byście chcieli?” Powiedzieliśmy, że czegoś słodkiego. Na następną zmianę, dwa dni później, przyniósł nam małe czekoladki „Guliwer”. Inni strażnicy to zobaczyli i wieczorem go zwolnili

Byli strażnicy, którzy prosili innych, żeby nas nie bili, ale w odpowiedzi słyszeli, że jesteśmy nazistami. Tam mają bardzo silną propagandę. Po półtora roku wydali nam literaturę do czytania. To była komunistyczna propaganda sowiecka. Nie mogliśmy tego czytać, chociaż bardzo chcieliśmy poczytać cokolwiek.

W więzieniu Rosjanie prowadzali nas do tak zwanej bani. Nie, nie takiej do mycia, to była odmiana tortur. Tam się nie myłeś, tylko stałeś nagi, a oni przepuszczali prąd przez twoje mokre ciało.

Kto miał słabe serce, nie wytrzymywał. Katowali ludzi na śmierć. W tej „bani” zapytali mnie: „Kim jest Stalin?”. Odpowiedziałem, że prezydentem ZSRR. Zaczęli się śmiać i mnie bić, mówiąc, żebym następnym razem, gdy tu trafię, już wiedział, kim był Stalin. Dobrze, że w celi siedzieli ze mną ludzie po sześćdziesiątce, którzy opowiedzieli mi szczegółowo o Stalinie. Żeby mnie więcej nie bito.

Pewnego razu rosyjski żołnierz sił specjalnych zobaczył mój tatuaż ze Spartaninem i zaczął razić mnie paralizatorem. Do dziś mam blizny po oparzeniach.

Raził mnie prądem, aż mi ręka zdrętwiała. Zapytał: „Wiesz, dlaczego? Bo masz bardzo ładny tatuaż, chciałem ci go zniszczyć”

Później odbył się proces Serhija. Skazano go na 29 lat kolonii karnej o zaostrzonym rygorze.

– W dniu kiedy mnie eskortowano podszedł do mnie konwojent z DRL i powiedział: „Wkrótce wrócisz do domu, nie martw się”. Był normalny, nigdy nas nie torturował, dawał zapalić papierosa.

I tak też się stało – już wieczorem wysłano mnie do Ukrainy w ramach wymiany.

Cud przyjaźni

27-letni Rusłan Zorianycz z Czernihowa był dowódcą plutonu w kompanii Serhija. Zaprzyjaźnili się. Razem trafili do niewoli, razem ją przetrwali i zostali zwolnieni tego samego dnia. Rusłan uważa to za cud przyjaźni:

– Razem trafiliśmy do niewoli. W Ołeniwce odbywała się selekcja, a potem razem z Siergiejem przewożono nas do różnych więzień – wspomina. – A kiedy nas jeszcze razem wymieniono, to już był szczyt szczęścia. Na wymianę przewożono nas w wagonach, gdzie były przedziały z kratami. Kiedy podczas wywoływania usłyszałem jego nazwisko w sąsiednim przedziale, nie mogłem uwierzyć. Wtedy jeszcze nie rozumieliśmy, dokąd nas wiozą. Rosjanie zawsze mówili, że wiozą nas na wymianę, a zamiast tego przewozili do kolejnego aresztu śledczego w Rosji.

Rusłan Zorianycz

Rusłan spędził dwa lata w areszcie śledczym w Kursku. Potem trafiał do różnych więzień w Rosji: Ołeniwka, Taganrog, Nowozybkow w obwodzie briańskim, Borisoglebsk w obwodzie nowogrodzkim i inne.

– Dwa lata spędziłem w całkowitej izolacji. Tam wszyscy chodzą w kominiarkach, a ty 16 godzin na dobę musisz stać na nogach. Kaci potem tłumaczyli, że to po to, żeby nie zanikły nam mięśnie. Nie załamać się pomagała mi wiara, że czekają na mnie w domu. Podtrzymywały mnie wspomnienia z dzieciństwa, marzenia o przyszłości.

Kiedy jesteś tam już dwa lata i nie wiesz, co dzieje się w domu, czy twoi bliscy żyją, trudno marzyć, ale mimo wszystko fantazjujesz: że będziesz budował dom, sadził drzewa, otworzysz firmę. Pomagało też otoczenie. Jesteś wśród swoich, podobnie myślących ludzi i ciągle rozmawiasz z nimi o życiu.

Gdziekolwiek byłem, wszędzie miałem przyjaciół. Bo jeśli w celi panuje napięcie, przeżycie tortur jest jeszcze trudniejsze.

– Pewnego razu prowadzono nas na elektrowstrząsy i strasznie się bałem. A mój towarzysz z celi mówi do mnie: „Ja pójdę pierwszy, bo się nie boję. Oberwę zamiast ciebie!”

– To znaczy, że ktoś się poświęca, żeby cię chronić. Teraz koresponduję z nim, on nadal jest w niewoli. Czeka na wymianę. Tacy ludzie pokazują, czym jest prawdziwa przyjaźń.

Rozgryzłem siebie, przestałem się bać

– Na początku po wymianie przeraża tłum – przyznaje Siergiej. – Przez dwa i pół roku prawie z nikim nie rozmawiałeś, a tu tylu ludzi. Na początku nawet pójście do sklepu było trudne. Kiedy siedzisz w więzieniu, myślisz, że gdy wrócisz, to pójdziesz do sklepu i kupisz sobie wszystko, co tylko zechcesz. Ale w rzeczywistości jest inaczej. Boisz się tych tłumów w sklepach, na ulicach.

Trudno było przyzwyczaić się do normalnego życia, zrozumieć wszystko, co działo się w kraju przez cały ten czas. Nie możesz spać, w ogóle nie masz na to ochoty. Jeśli zasypiasz, cały czas śni ci się niewola.

Chcesz wszystko sfotografować. Chcesz fotografować jedzenie. Chcesz fotografować normalne życie

Chcesz chłonąć jak gąbka wszystko, co przegapiłeś: wąchać powietrze, patrzeć na drzewa, rozmawiać z bliskimi. W niewoli miałem możliwość napisania tylko dwóch listów. Odpowiedź otrzymałem półtora roku później. Dowiedziałem się, że bliscy wiedzą, że jestem w niewoli. Drugi list dotarł do nich dopiero wtedy, gdy mnie wymieniono.

Przez pierwszy miesiąc po wymianie w ogóle nie spałem. Byłem na lekach. 11 miesięcy po wymianie niewola „nadrabia zaległości”. Reakcja na syreny i głośne dźwięki jest paniczna. Niedaleko od nas trwa remont, czasami coś spadnie – a ty myślisz, że to nalot. I w jednej chwili masz atak paniki.

– Leczyliśmy się w Kijowie i w Mikołajowie, ale takiego szpitala, jak ten we Lwowie, jeszcze nie widziałem – mówi Siergiej. – Wspaniałe warunki, wspaniali specjaliści. Wcześniej gdyby mi powiedziano: „Idź do psychologa”, obraziłbym się, że jestem jakiś nie taki. Teraz moje podejście się zmieniło. Bardzo miło mi rozmawiać z psychoterapeutą i psychologiem, bo oni naprawdę bardzo pomagają. Czuję, że jest mi znacznie lepiej. Rozgryzłem siebie, przestałem bać się głośnych dźwięków.

– Mnie też bardzo podoba się we Lwowie – dodaje Rusłan. – Zwłaszcza dlatego, że tutaj wszyscy rozumieją, że trwa wojna. Minuta ciszy o 9 rano, kiedy całe miasto zatrzymuje się i wspomina poległych braci, robi ogromne wrażenie. Wśród nich są nasi przyjaciele, którzy już nigdy nie wrócą z rosyjskiej niewoli.

Zdjęcia: Adriana Dowga

20
хв

„Torturujemy was, byście nigdy nie mogli wrócić na front”. Wspomnienia z rosyjskiej niewoli

Jaryna Matwijiw

Jędrzej Dudkiewicz: – Jakie były początki Kobiet Wędrownych?

Khedi Alieva: – Jestem uchodźczynią polityczną. Gdybym nie została zmuszona, nigdy nie opuściłabym swojego kraju, Czeczenii, żyłabym tam w spokoju. Są momenty, że myślę: „Po co była ta cała walka o to, żeby żyć na emigracji? A może lepiej byłoby umrzeć, zostać zapomnianą, co jest losem wielu ludzi na świecie?”

Przyjechałam jednak do Polski i jestem szczęśliwa, że tu mieszkam – mimo że dla uchodźców nie ma tu raju, wielu z nich popada chociażby w bezdomność. Oczywiście rozumiem, że mieszkań jest mało, że młodzi ludzie mają problemy z wynajmem, że w wielu krajach na Zachodzie uchodźcy mają większe szanse na mieszkania. Przybywając do Polski miałam nadzieję, że otrzymam ochronę, ale tak się nie stało. Przy czym ochronę rozumiem jako na przykład wsparcie w zrozumieniu, jakie jest prawo w Polsce. Przyjechałam z innego kraju, gdzie jest inna religia, inna kultura, inna mentalność, w których zostałam wychowana.

Dopiero tutaj po czasie zrozumiałam, że kobiet nie wolno bić. Pochodząc z bardzo patriarchalnego miejsca myślałam, że to norma

Już wtedy, w 2014 roku, gdy rozmawiałam z dziennikarzem „Dziennika Bałtyckiego”, wskazywałam, że warto ludziom przybywającym do Polski od razu tłumaczyć różne rzeczy związane z demokracją, innymi wartościami, by pozostawili różne swoje przekonania na granicy. Ochronę rozumiem też jako legalną pracę, nawet w sklepie czy przy sprzątaniu. Dużo się mówi o tym, że trzeba się uczyć polskiego, ale najważniejsza jest właśnie praca. Działam z wieloma uchodźczyniami i wiele z nich naprawdę nie rozumie, że legalna praca to zabezpieczenie zdrowotne czy możliwość uzyskania na pewien czas wsparcia finansowego w razie zwolnienia. Niedawno przyjęłam do pracy pewną kobietę i gdy jej powiedziałam, że lipiec to miesiąc wakacyjny, więc może być mniej obowiązków, ale i tak dostanie normalne pieniądze – to nie mogła uwierzyć.

„Ludziom przybywającym do Polski warto od razu tłumaczyć różne rzeczy związane z demokracją, innymi wartościami”

Widziałam wiele kobiet z Czeczenii i Ukrainy, które nielegalnie sprzątały, sama jednak chciałam zacząć życie na nowo, z czystą kartą, w pełni legalnie. Początkowo chodziło więc właśnie o to, w tym także o wsparcie psychologiczne dla mnie i mojej rodziny. To w ogóle bardzo ważny temat. Uważam, że powinny być środki na to, by wszystkim osobom przybywającym do Polski zapewnić taką pomoc. Dodatkowo można by wtedy opowiedzieć o tym, jak wygląda tutaj sytuacja, jakie są prawa, jakie możliwości. To istotne także z punktu widzenia poczucia bezpieczeństwa. W którymś momencie, kiedy stałam już pewnie na nogach, zapytałam znajomego, co mogłabym robić w kierunku tego wszystkiego. Powiedział: „Zostań mostem. Tłumacz różnice kulturowe, opowiadaj o islamie”. A raczej o pewnym odłamie islamu i społeczeństwa czeczeńskiego, bo wewnątrz tej religii różnice są spore. Tak się to wszystko zaczęło.

Czyli Kobiety Wędrowne zaczęły wspierać ludzi przyjeżdżających do Polski z najróżniejszych państw?

Tak, z takim założeniem, że nawet jeżeli z dziesięciu na nogi stanie tylko jedna, to i tak to będzie sukces. Sama otrzymałam mnóstwo pomocy od Polek i Polaków, więc nie chcę tego zmarnować. Chcę coś dać od siebie – zwłaszcza kobietom, które przyjeżdżają z miejsc, w których ich prawa są znacznie mniejsze. Dlatego duża część tego, co robię, to tłumaczenie, że w Polsce naprawdę jest demokracja i sytuacja kobiet jest tu o wiele lepsza.

Czym się zajmują Kobiety Wędrowne?

Od samego początku, odkąd piszemy projekty i staramy się realizować nasze pomysły, zależało nam na tym, by ich uczestniczki dostawały wynagrodzenie. Ostatnio uchodźczyni z Kirgizji powiedziała mi, że dopiero dzięki temu zrozumiała, czym jest równe traktowanie.

Sądzę, że języka najłatwiej się uczyć w praktyce – sama zresztą poznawałam polski nie na kursie, tylko jak najwięcej czytając, nawet ogłoszenia na ulicy. Korzystamy z kompetencji, które mają kobiety, i angażujemy je w działanie. To różne rzeczy.

Nakręciłyśmy na przykład film, w którym przybliżamy historie kobiet – pełne przemocy, handlu ludźmi – by pokazać np. straży granicznej, czemu one uciekają z różnych miejsc

We wszystkim, co robimy, towarzyszą nam polskie kobiety, co pozwala na budowanie relacji i prawdziwą integrację, pokazanie, że osoby przyjeżdżające z innych krajów nie są zagrożeniem. I nie chodzi o to, by wyrzekały się swojej kultury; sama nie chcę zmieniać tego, że jestem Czeczenką. Jednak kiedy widzimy, jak wiele nas łączy, łatwiej o porozumienie.

Innymi słowy, ważna jest integracja, ale też dawanie kobietom przyjeżdżającym do Polski z zagranicy podmiotowości, sprawczości i możliwości rozwijania swych kompetencji.

„Mamy restaurację, do której przychodzi wiele osób z Polski. Wiele z nich jest już regularnymi, stałymi klientami, często to osoby starsze. Inni zamawiają u nas catering”

Myślę, że to bardzo ważne. O ile wsparcie, na przykład żywnościowe, jest istotne, to jednak nie może ono trwać zbyt długo. Znacznie większą pomocą jest danie legalnej pracy. Dzięki temu osoby z innych krajów nie tylko zarabiają pieniądze i płacą podatki, ale zyskują też większą kontrolę nad swoim życiem, większą wolność. W ten sposób próbuję przekazać innym kobietom coś z mojego doświadczenia.

Moje wartości zmieniły się, kiedy zabili mojego męża, na własne oczy zobaczyłam wojnę i zostałam bez domu

Otrzymałam pomoc, ale zależało mi na zyskaniu sprawczości, na robieniu czegoś samodzielnie i decydowaniu o samej sobie. Zrozumiałam też, że to daje spokój, możliwość wyspania się, wypicia bez pośpiechu kawy, bezpiecznego wyjścia na ulicę. To jest coś, o co cały czas walczę, choć to nie zawsze jest łatwe.

Co ma Pani na myśli?

Nie jest tak, że wiem wszystko. Wciąż mam w głowie sporo stereotypów, chociażby związanych z przedstawicielami innych odłamów islamu. Bywa, że się ich boję, dlatego dużo czytam o różnych rzeczach, a przede wszystkim poznaję takie osoby. Wtedy lęk się zmniejsza, chociaż nie chciałabym podróżować do Syrii czy Afganistanu. Niemniej wspieram rodzinę, która przyjechała do Polski z Afganistanu, mam też kolegę z tego kraju, z którym dzielę się doświadczeniem, bo chce otworzyć biznes w Polsce. Wiem, jak to jest walczyć o bycie wolną, i chcę, żeby inni też mieli taką możliwość.

Wspomniała Pani, że w projektach biorą udział też Polki i w ten sposób integracja się udaje. Macie na to jakiś własny sposób?

Mamy restaurację, do której przychodzi wiele osób z Polski. Wiele z nich jest już regularnymi, stałymi klientami, często to osoby starsze. Inni zamawiają u nas catering. Nasze jedzenie zawsze jest najwyższej jakości i świeże, nie ma możliwości, by wykorzystać w cateringu cokolwiek wczorajszego. Wydaje mi się, że nasz sukces polega także na tym: wygrywamy jakością. Dodatkowo współpracujemy z polskim gospodarstwem, z którego mamy świetne produkty. Wszystko to na pewno pomaga w integracji, przełamywaniu stereotypów. Daje także dużo możliwości osobom przyjeżdżającym do Polski z innych krajów. Mamy sporą rotację pracownic i pracowników, bo po jakimś czasie idą do lepiej płatnej pracy. Znam ludzi, którzy zaczynali w naszym lokalu, a dziś zarabiają więcej ode mnie. I bardzo mnie to cieszy.

Z czego wynika to, że przychodzi do was wiele osób starszych?

Niedaleko nas jest przychodnia, więc pewnie zaglądają do nas przed lub po wizytach w niej. Często mówią, że w innych restauracjach coś im nie do końca pasowało, a u nas czują się dobrze. Nie bierzemy też pieniędzy za kawę czy herbatę. Zwykle ludzie są zdziwieni, starsze osoby chcą płacić. Wtedy mówię, że to jest moja forma wdzięczności za wszystko to, co dobrego spotkało mnie w Polsce. Mówiono mi, że możemy przez to zbankrutować, ale nic takiego się nie wydarzyło. Ba, udało się odnieść sukces, więc staramy się też wspierać inne organizacje pozarządowe. Dość regularnie dostaję w podziękowaniach kwiaty lub czekoladki, ale to niepotrzebne, wystarczy zwykłe „dziękuję”. Mam naprawdę przyjemną pracę, którą lubię. Jeżeli ktoś chciałby zobaczyć szczęśliwą uchodźczynię, to z pewnością mogę to być ja.

„Przyjechałam jednak do Polski i jestem szczęśliwa, że tu mieszkam – mimo że dla uchodźców nie ma tu raju”

Mimo wszystko atmosfera w Polsce w ostatnim czasie jest straszna. Nie budzi to Pani zaniepokojenia?

Mogę robić to, co robię, niewiele więcej. Uważam, że należy pomagać, zwłaszcza kobietom i dzieciom uciekającym z Ukrainy. Bardzo blisko siebie mamy przecież wojnę. Jednocześnie rozumiem, że trzeba sprawdzać, kto wjeżdża do Polski, jakaś weryfikacja musi być zachowana, bo to kwestia bezpieczeństwa. Dobrym pomysłem byłoby zaangażowanie na granicach osób z różnych krajów, by wspierały pograniczników w rozmowach z tymi, do których najbliżej im kulturowo czy językowo. Może to też pomogłoby nieco obniżyć napięcia, a równocześnie uchodźcy i migranci od razu dostawaliby o wiele więcej lepszych informacji o sytuacji i możliwościach w Polsce.

I nie daj Boże, żeby wojna dotarła do Polski. Jeśli jednak tak się stanie, jestem gotowa stanąć do walki o ten kraj

Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterki

20
хв

Kobieta, która stała się mostem

Jędrzej Dudkiewicz

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Mykoła Kułeba: – Rosjanie nie chcą zwracać ukraińskich dzieci, bo każde jest świadkiem ich zbrodni

Ексклюзив
20
хв

Keir Giles: – Trump jest gotów dać Rosji wszystko, czego ona chce

Ексклюзив
20
хв

Szczyt NATO w Hadze: Sojusz chce płacić, ale czy jest gotów walczyć?

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress