Exclusive
20
min

Nie bałam się jego poparzeń ani tego, że utracił część ciała. Chciałam tylko, żeby żył!

- Kiedy weszłam na oddział, mój mąż zobaczył mnie i zaczął się trząść. Ja też zaczęłam się trząść. Chwyciłam go rękę i powiedziałam: "Kochanie, tak bardzo cię kocham. Nie martw się, jesteśmy tu dla ciebie". Później przyznał, że po tym naszym krótkim spotkaniu zdał sobie sprawę, że będzie żył - mówi Julia Mizina. Jej miłość pomogła przywrócić męża do życia

Kateryna Kopanieva

Witalij i Julia. Zdjęcie z prywatnego archiwum

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

To jest historia o miłości i wierze, która pokonała prawa natury. I o pragnieniu życia żelaznego wojownika.

Telefon od pielęgniarki pogotowia ratunkowego podzielił życie Julii Miziny na "przed" i "po". Rano 17 maja 2022 r. dowiedziała się o ataku rakietowym na ośrodek szkoleniowy Desna w obwodzie czernihowskim, w którym stacjonował wtedy jej mąż Witalij. Zginęło co najmniej 87 ukraińskich żołnierzy (wielu nie odnaleziono). Mąż Julii, Witalij Mizin, porucznik 66 brygady, płonął żywcem, nie tracąc przytomności. Kiedy został wyciągnięty spod gruzów i przywieziony do szpitala, prawa strona jego ciała, nawet niektóre kości, była spalona.

Nikt nie wierzył, że ktoś z takimi poparzeniami może przeżyć. Nikt z wyjątkiem Julii. Z dwumiesięcznym synkiem w ramionach przez całą dobę stała przed szpitalem, potem dyżurowała na oddziale. Towarzyszyła mężowi w pielgrzymkach po szpitalach w całej Ukrainie i za granicą. I Witalij przeżył, po 104 dniach zawieszenia między życiem a śmiercią. Potem przyszła rehabilitacja, nauka korzystania z protezy i kolejny cud: ciąża Julii i narodziny ich trzeciego syna.

Julia i Witalij Mizinowie przed tragedią. Zdjęcie z prywatnego archiwum

104 dni między życiem a śmiercią

- W tamtym momencie nie obchodziło mnie, gdzie mieszkam, gdzie śpię, co jem. Najważniejsze było być z Witalijem - mówi Julia. - Bez względu na to, co mówili mi lekarze, bez względu na to, co pokazywały ich monitory (a sądząc po ich odczytach, mój mąż naprawdę nie miał szans na przeżycie), nigdy nie potrafiłam sobie wyobrazić, że Witalij może umrzeć. Nie bałam się jego oparzeń ani amputacji. Najważniejsze było to, że żył.

Kiedy wybuchła wojna na pełną skalę, Iwan, pierwszy syn Julii i Witalija, Iwan, miał siedem lat, a Julia była w ostatnim miesiącu ciąży. W tym czasie 29-letni Witalij, który wcześniej służył w armii na podstawie kontraktu, otrzymał powołanie do wojska.

- 14 marca urodził się nasz Danyło, a cztery dni później zmobilizowano Witalija - wspomina Julia. - Wielu ludzi ewakuowało się do zachodnich regionów, ale my zostaliśmy w Czerkasach. Gdy byłam na oddziale położniczym, musiałam kilka razy schodzić do piwnicy podczas ataków rakietowych. Stres po trudnym porodzie potęgował strach o męża. Pojechał do centrum szkoleniowego, a ja przeniosłam się z dziećmi do domu mojej matki w obwodzie winnickim.

Dwa miesiące później, rankiem 17 maja, zadzwoniła do mnie pielęgniarka z pogotowia ratunkowego. Nie wiedziałam o ataku rakietowym na jednostkę wojskową Desna. Powiedziała, że mój mąż został zabrany do szpitala. "Co się stało?" - zapytałam. "Jest chory?". "Pocisk uderzył w jednostkę" - usłyszałam. "Pani mąż ma oparzenia 3-4 stopnia".

Szok, otępienie... Pół godziny później był kolejny telefon, od lekarzy - chcieli zweryfikować jego dane. Najpierw został przewieziony do lokalnego szpitala, potem do Kijowa - nie powiedziano mi, gdzie dokładnie. Zostawiłam najstarszego syna z przyjaciółmi i pojechałam do Kijowa z dwumiesięcznym Daniłą i moją matką. Obdzwoniłam wszystkie szpitale z oddziałami oparzeń. Kiedy w końcu znalazłam męża w Kijowskim Centrum Oparzeń, nie pozwolili mi wejść na jego oddział.

Te oparzenia "3-4 stopnia" to nie była ostateczna diagnoza. Już w szpitalu okazało się, że nie ma klasyfikacji odpowiedniej dla oparzeń Witalija. Bo ludzie z tak głębokimi obrażeniami nie przeżywają

60 procent jego ciała było pozbawione skóry. W niektórych miejscach spalone były mięśnie i żebra. Wszystkie narządy wewnętrzne zostały w pewnym stopniu uszkodzone. Kiedy Witalij został przywieziony do centrum oparzeń, personel medyczny bał się przenieść go z noszy na łóżko - myśleli, że prawa strona jego ciała po prostu się rozpadnie. Nawiasem mówiąc, to właśnie stało się z jego ręką: to, co z niej zostało, zostało amputowane... Jak się później dowiedziałem, przewieźli Witalija do centrum oparzeń, by mógł tam umrzeć. Z tego powodu nawet nie amputowano mu od razu poparzonej nogi - nikt nie wierzył, że to coś zmieni.

"Bez względu na to, co mówili mi lekarze: że mój mąż nie ma szans na przeżycie - nigdy nie wyobrażałam sobie, że Witalij może umrzeć" - mówi Julia. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Błagałam, żeby wpuścili mnie na oddział. Lekarze odmówili: ja, karmiąca matka, nie powinnam tego widzieć. Powiedziałam, że jeśli cokolwiek może pomóc Witalijowi, to moja obecność! Przez następne dwa dni chodziłam pod oknami centrum oparzeń z dzieckiem w ramionach. W nocy zadzwoniłam na oddział i otrzymałam standardową odpowiedź: "Jest bardzo ciężko". Ale o w nocy lekarz niespodziewanie dodał do tego zdania: "Kontakt". Witalij odzyskał przytomność!

Potem w końcu pozwolono mi się z nim zobaczyć. Kiedy weszłam na oddział, zobaczył mnie i zaczął się trząść. Ja też zaczęłam się trząść. Chwyciła jego dłoń i powiedziałam: "Kochanie, tak bardzo cię kocham. Jestem tutaj. Jesteśmy teraz w Kijowie. Nie martw się, jesteśmy tutaj". Nie mógł mi odpowiedzieć - z powodu tracheostomii mógł tylko poruszać ustami. Ale wszystko słyszał i rozumiał. Później powiedział mi, że po naszym krótkim spotkaniu zdał sobie sprawę, że będzie żył. W tym momencie odnieśliśmy pierwsze małe zwycięstwo: jego organizm było już w stanie samodzielnie utrzymać ciśnienie krwi (wcześniej było to możliwe tylko przy pomocy leków).

Pamiętał o mnie i dzieciach. Chciał żyć

O tym, jak Witalijowi udało się przeżyć w jednostce szkoleniowej, gdzie zginęli niemal wszyscy żołnierze, Julia dowiedziała się od męża później. Pamiętał wszystko ze szczegółami.

- W momencie ataku rakietowego w jednostce znajdowało się około 130 osób. Przeżył tylko Witalik i dwie inne osoby - kontynuuje Julia. - Zidentyfikowano 87 ciał, pozostałe zniknęły pod gruzami. W wyniku bezpośredniego uderzenia pocisku zawalił się czteropiętrowy budynek, w którym znajdowały się koszary; Witalik wpadł do piwnicy. Chociaż przysypał go gruz, był przytomny. W miejscu, w którym upadł, znajdowała się kolumna z wyciągiem, więc nadal mógł tam oddychać, choć piwnica szybko wypełniała się dymem. Widział, jak jego towarzysze płoną żywcem. Wciąż słyszy ich krzyki w nocy.

Jednak ogień szybko dosięgnął i jego. W pewnym momencie, nie mogąc znieść strasznego bólu, zaczął prosić Boga o śmierć. I nagle polała się woda - ratownicy znaleźli go i zdołali ugasić pożar. Kiedy zdał sobie sprawę, że ma szansę przeżyć, wziął się w garść i nawet założył sobie opaskę uciskową. Podał ratownikom swoje dane i mój numer telefonu. Mówił mi potem, że tamtej chwili myślał tylko o mnie i dzieciach. Wiedział, jak bardzo go kochamy i bardzo chciał żyć.

Chociaż nie mogłam zbyt często go odwiedzać, byłam w centrum oparzeń codziennie od rana do wieczora. Modliłam się i ściskałam papierowe serce, które dał mi siedem lat temu

Witalik przyniósł mi wtedy pudełko z napisem: "100 powodów, dla których Cię kocham". W środku były serca, a na każdym z nich własnoręcznie napisał wzruszające słowa. Od tamtej pory jedno z tych serc jest zawsze przy mnie.

Nawet najsilniejsze środki nie mogły zagłuszyć tego piekielnego bólu

Korzystałam z każdej okazji, by dostać się na oddział. W tym czasie moja mama była w pobliżu z Danielem - od czasu do czasu biegłam do nich, by nakarmić dziecko. Czasami musiałam karmić syna, siedząc na trawie gdzieś pod krzakiem - dobrze, że na dworze było ciepło. Stworzyłam cały bank mleka matki, który podróżował z nami. Później Witalik został zabrany do Lwowa, a następnie za granicę.

Do Finlandii trafił nie na rehabilitację, ale na intensywną terapię - po kilku miesiącach w ukraińskich szpitalach jego stan nadal był krytyczny. Skóra, którą mu przeszczepiono, nie wszędzie się przyjęła. Rozwinęły się infekcje, których nie mogły wyleczyć żadne antybiotyki. Fińscy lekarze też z początku sobie nie radzili. Witalij przez długi czas walczył z agresywną bakterią, która dosłownie zjadała i przeszczepioną, i jego własną skórę. W końcu zabili tę bakterię za pomocą octu. To był najbardziej bolesny etap leczenia: lekarze nakładali bandaże nasączone octem na części ciała w ogóle pozbawione skóry. Nawet najsilniejsze środki przeciwbólowe nie były w stanie zagłuszyć piekielnego bólu. Witalij tak krzyczał... Bałam się, że jego serce po prostu się zatrzyma. Poza tym w Finlandii lekarze są znacznie bardziej od naszych wstrzemięźliwi w stosowaniu środków przeciwbólowych. Morfiny, która pomagała mojemu mężowi w Ukrainie, w fińskim szpitalu nie podawali.

Ślubna obrączka Witalija przetrwała pożar. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Ani Julia, ani jej mąż nie wybierali kraju, do którego trafiał na leczenie - była to prerogatywa Ministerstwa Zdrowia Ukrainy. Klinika w Helsinkach zgodziła się przyjąć Witalija na bezpłatne leczenie w ramach specjalnego programu pomocy ukraińskim żołnierzom. Mizinowie przybyli do Helsinek jako ukraińscy uchodźcy, którym przyznano status tymczasowej ochrony.

- W ośrodku dla uchodźców, w którym początkowo zakwaterowano moje dzieci, matkę i mnie, wszyscy (z wyjątkiem Witalija, który był w szpitalu) mieszkaliśmy w jednym, małym pokoju - mówi Julia. - Budynek przypominał akademik, z oddzielnymi pokojami, ale wspólnymi toaletami. Przychodziłam tam tylko na noc, a i to nie zawsze, bo fińskie szpitale mają inne niż ukraińskie podejście do odwiedzin pacjentów przez krewnych: mogłam być z Witalijem tak długo, jak chcieliśmy. Jego stan był poważny przez długi czas. Ale po usunięciu tracheostomii w końcu mogliśmy ze sobą rozmawiać.

Rozmowy zamieniły się w terapię dla nas obojga. Gadaliśmy godzinami...

104. dzień od tragedii był dla nas punktem zwrotnym. Przyszła fińska pielęgniarka i powiedziała nam, że Witalik będzie żył. Trzy i pół miesiąca "stanu krytycznego", amputacji (w rzeczywistości trzeba było amputować całą prawą połowę jego ciała), infekcji i strasznego bólu były już za nim. Udało się nam!

Rozpoczął się kolejny etap leczenia: fizjoterapia, próby nauki siadania i utrzymywania równowagi. I kolejne operacje. Lewe, ocalałe ramię Witalija po złamaniu było nieprawidłowo zespolone, więc nie mogło prawidłowo funkcjonować. Operacja pomogła: wcześniej nie mógł samodzielnie podnieść łyżki do ust, teraz podnosi kilogramowy ciężar!

Często sukces rehabilitacji zależy od nastawienia pacjenta i wsparcia jego rodziny. Ja byłam z nim cały czas. Razem płakaliśmy, śmialiśmy się, żartowaliśmy... Obecność naszych dzieci też pomagała. Kiedy po powrocie do Ukrainy nasz najstarszy syn Iwan po raz pierwszy przyszedł do pokoju Witalija, bałam się, jak zareaguje, gdy zobaczy tatę w takim stanie. Mój syn trzymał się dzielnie, ale w jego oczach pojawiły się łzy... Kiedy Iwan zrozumiał, że nie pozwolimy jego ojcu umrzeć, poczuł się lepiej. A dla Witalija sam uśmiech naszych dzieci jest już terapią.

Witalij czyta książki dzieciom. Zdjęcie z archiwum prywatnego

Mąż ma już protezę nogi. Na razie są z nią pewne pewne problemy - nie trzyma się dobrze i zsuwa, kiedy powietrze dostaje się między nią a kikut. Konsultujemy się z różnymi specjalistami, szukamy rozwiązania. Nawet z taką protezą Witalik może już chodzić, ale trudno jest to robić na zewnątrz - zwłaszcza teraz, gdy w Finlandii jest śnieg po kolana, a temperatura wynosi minus 30.

Prawdziwa kinder niespodzianka

Po wypisaniu ze szpitala w listopadzie 2022 r. Witalij wrócił już nie do ośrodka dla uchodźców, ale do mieszkania - władze znalazły dla rodziny mieszkanie socjalne. W Finlandii takie mieszkania są dostępne dla wielu ukraińskich uchodźców. Ukraińcy zarejestrowani w ramach programu ochrony tymczasowej są również uprawnieni do zasiłku w wysokości 300-400 euro miesięcznie, bezpłatnego zakwaterowania i opieki medycznej.

- Mieszkanie, które znalazły dla nas lokalne władze, było małe, ale doskonale przystosowane dla osoby na wózku inwalidzkim - mówi Julia. - Jeśli chodzi o barierę językową, to oczywiście nie rozumieliśmy ani słowa po fińsku. Ale jeżeli znasz choć w minimalnym stopniu angielski, możesz dogadać się z wieloma Finami. W poważnych sprawach, takich jak wypełnianie dokumentów czy konsultacje lekarska, mamy zapewnionego tłumacza przez telefon.

O tym jak działa system medyczny w Finlandii Julia przekonała się w styczniu 2023 r., gdy okazało się, że jest w ciąży.

- To była prawdziwa niespodzianka dla Witalika i dla mnie - przyznaje Julia. - Intymność powróciła do naszego życia zaledwie kilka miesięcy przed moim zajściem w ciążę. Ale nie spodziewaliśmy się, że tak się stanie. Pamiętam, jak pokazałam Witalikowi wynik testu i przez kilka minut siedzieliśmy w osłupieniu - nasze trzecie dziecko! W Ukrainie trwała wojna, my byliśmy w dalekiej Finlandii, a mój mąż przechodził niezwykle trudną rehabilitację.

To był szok, ale jednocześnie uświadomienie sobie, że to prawdziwe błogosławieństwo od Boga. Nagroda za wszystko, przez co przeszliśmy, i znak, że życie toczy się dalej

Po trudnym drugim porodzie trzeci, w Finlandii, był cudowny. Wszystko tutaj jest zupełnie inne niż w większości państwowych ukraińskich szpitali. Witalik mieszkał ze mną na oddziale. Ani on, ani jego kolega, który przyszedł mnie odwiedzić, nie musieli się przebierać - żadnych fartuchów ani ochraniaczy na buty. Nawet ja, gdybym chciała, mogłabym urodzić w stroju, w którym przyszłam. Personel medyczny nigdy nie zostawił mnie samej podczas skurczów. Poród przebiegł dość szybko i urodziło nam się zdrowe dziecko. Daliśmy mu na imię Maksym.

Tutejsi lekarze nie straszą rodzących kobiet, nie ma diet dla matek karmiących. Zaraz po porodzie można jeść, co się chce: czerwone mięso, truskawki, czekoladę. Mogą przynieść ci kawę. Karmią nie tylko rodzącą kobietę, ale też osobę, która jest z nią na oddziale - w moim przypadku to był mąż. Spędziliśmy w szpitalu tydzień, a po wypisie otrzymaliśmy rachunek na 450 euro. Ta kwota obejmowała wszystko: poród, pobyt w ładnym pokoju, jedzenie, leki, pieluchy i inne rzeczy dla dziecka. To kwota dość przystępna, zwłaszcza biorąc pod uwagę poziom świadczonych usług. Ponieważ ani Witalik, ani ja nie pracujemy, rachunek zapłaciła za nas giełda pracy. Nawiasem mówiąc, gdy nasza rodzina się powiększyła, znaleźliśmy większe mieszkanie.

Witalij i Julia zawsze troszczą się o siebie nawzajem. Zdjęcie przedstawia ostatni dzień drugiej ciąży Julii, To jedna z ostatnich fotografii zrobionych przed tragicznymi wydarzeniami. Archiwum prywatne

Wraz z narodzinami trzeciego dziecka nasze życie stało się jeszcze bogatsze i zabawniejsze (śmiech). Jestem wdzięczna mojej mamie, która bardzo nam pomaga. Gdy ja karmię Maksyma, Witalik odrabia lekcje z Iwanem i bawi się z Danielem. Ponadto mój mąż jest teraz zaangażowany we własny biznes - robi bransoletki z paracordu [linka spadochronowa - red.]. Przed wojną to było jego hobby. Po zwolnieniu ze służby kiedyś dla zabawy wziął sznurowadło i próbował coś z niego wyplatać. Zaproponowałam mu, że kupię paracord. Początkowo odmówił, ale i tak go zamówiliśmy. I udało się. To niesamowite, ale Witalik tworzy jeszcze lepsze bransoletki jedną ręką niż te, które robił, gdy był w pełni sprawny. Sprzedaje swoje produkty online do różnych krajów, a zyski przeznacza na potrzeby Sił Zbrojnych Ukrainy. Jest tym bardzo zainspirowany, a ja się cieszę, patrząc na to.

Oczywiście mamy różne momenty. Czasami nie jest łatwo - ze względu na rehabilitację, problemy z protezą itp. Jest też ciężko, gdy się pomyśli, że wojna może trwać jeszcze długo, a my, choć bardzo chcemy wrócić do Ukrainy, nie wiemy, kiedy będziemy mogli to zrobić. Ale staram się być zaradna, bo rozumiem, że od tego zależy stan psychiczny całej rodziny. Witalik jest impulsywny, lecz po 10 latach naszego wspólnego życia już wiem, jak pomóc mu w trudnych chwilach. Wiem, kiedy po prostu podejść i go przytulić, a kiedy lepiej go nie dotykać i poczekać, aż on pierwszy mnie przytuli. On również wie, jak wspierać mnie w trudnych chwilach.

Nie ma ludzi idealnych, ale jeśli kogoś kochasz, akceptujesz go w każdym stanie. To, przez co przeszliśmy, wzmocniło naszą rodzinę i naszą miłość. A kiedy wiesz, co jest naprawdę ważne w życiu, takie rzeczy jak konflikty domowe czy kłótnie o drobiazgi dla ciebie nie istnieją. Dobrze wiem, co jest dla mnie ważne. Witalik jest całym moim życiem.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Baza wojskowa na wschodzie Ukrainy. Na prowizorycznym lądowisku, ukrytym wśród brzóz, opada chmura pyłu po wylądowaniu kolejnego śmigłowca Mi-8, który powrócił z misji bojowej. Z kabiny wychodzi kobieta. To porucznik Kateryna, dla kolegów po prostu Katia – jedyna kobieta pilot w Siłach Zbrojnych Ukrainy. Paznokcie w kolorze bordowym, staranny makijaż. Drobne szczegóły kontrastujące z surowością wojskowego otoczenia.

Kiedy jeden z żołnierzy służby naziemnej chce jej pomóc w niesieniu ciężkiego kombinezonu lotniczego, Kateryna odmawia. Nie chce specjalnego traktowania.

„Mężczyźni zawsze chcą pokazać, że są bohaterami i cię chronią” – powie później, opierając się o kadłub samolotu. Jej głos jest spokojny, ale w oczach widać determinację.

Było głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać

Nie przyjechałam tu, żeby być dziewczynką. W końcu nasza armia to zrozumie”.

To zdanie, które wypowiedziała Kateryna, wydaje się jej niepisanym mottem w codziennej służbie, gdzie walka z wrogiem przeplata się z koniecznością dowodzenia swojej wartości w męskim świecie. Jej jasne włosy są splecione w dwa warkocze.

„Jasne włosy... to nie ma znaczenia” – ucina, gdy rozmowa schodzi na drugorzędne tematy. Liczą się umiejętności. A tych Katerynie nie brakuje: od września 2024 roku wykonała ponad trzydzieści misji bojowych.

Co ty tu robisz?

Marzenie o lataniu przyszło do niej, gdy miała dziesięć lat. Ojciec, oficer sił powietrznych, zabrał ją ze sobą do bazy. Pierwszy lot śmigłowcem Mi-8 był jak olśnienie. Kateryna wspomina: „Było tak głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać”.

Dziecięca fascynacja przerodziła się w konkretny cel. Sześć lat później, w wieku 16 lat, pojawiła się na egzaminach wstępnych w Charkowskim Narodowym Uniwersytecie Sił Powietrznych im. Iwana Kożeduby. W grupie czterdziestu pięciu studentów była jedyną kobietą. Według niej, nawet dziś bardzo niewiele kobiet kształci się na pilotów w tej czołowej wojskowej uczelni lotniczej. A uniwersytet w czasie wojny odmawia ujawnienia danych dotyczących liczby studentek uczących się na tym kierunku.

Właśnie tam, na uniwersytecie, od jednego z wykładowców po raz pierwszy usłyszała słowa, które miały ją zniechęcić: „Co ty tu robisz? To nie dla dziewczyn. Po prostu nie dasz rady”.

Ale Kateryna nie należy do osób, które łatwo się poddają. Wsparcie znalazła u instruktorki latania na symulatorach.

„Powiedziała mi, żebym nikogo nie słuchała. A ja pomyślałam, że skoro ona potrafi latać, to dlaczego ja nie miałabym?”

W 2023 roku już jako oficer dołączyła do 18. samodzielnej brygady lotnictwa wojskowego. Dzisiaj jako drugi pilot i nawigator spędza długie godziny w kokpicie Mi-8, ciężkiego poradzieckiego śmigłowca, który nie wybacza błędów. Na pytanie, co najbardziej podoba się jej w lataniu, bez wahania odpowiada:

„W lataniu kocham wszystko”.

W walce mój umysł jest czysty

Każdy dzień w bazie ma swój rytm, który wyznaczają przygotowania do kolejnych zadań. Podobnie jak inni piloci, Katia bierze udział w naradach, analizuje mapy, planuje trasy. Nosi standardowy męski mundur – kombinezon lub kurtkę lotniczą w kamuflażu, na której lewym ramieniu widnieje naszywka z ukraińską flagą. Jej miejscem pracy jest półmrok kabiny wypełnionej rzędami przyrządów na panelu. Można tu dostrzec drobne osobiste akcenty, na przykład parę fioletowych i niebieskich rękawiczek. Zakłada hełm, starannie dopasowuje słuchawki i ustawia mikrofon przy ustach. Jej wzrok staje się skupiony.

Zdjęcie: Oksana Parafeniuk dla "The New York Times"

Śmigłowce startują z zamaskowanych leśnych lądowisk, a potem lecą nad ziemią na wysokości zaledwie 9-14 metrów, by uniknąć wykrycia. Kateryna często pilotuje helikopter pełniący funkcję przekaźnika: zapewnia łączność z dwoma innymi helikopterami, lecącymi przed nią i atakującymi rosyjskie cele. Jej maszyna, lecąca wyżej, jest przez to narażona na większe niebezpieczeństwo.

„Podczas lotu nigdy się nie denerwuję – mówi, a jej skupiona twarz, okolona paskami hełmu, zdaje się to potwierdzać. – Wszystkie trudne myśli mogą pojawić się przed lub po. Podczas lotu mój umysł jest czysty”.

To profesjonalizm wypracowany w ekstremalnych warunkach. Ale za tą zasłoną spokoju kryje się wrażliwość.

„Lecę i patrzę na swój kraj, myśląc, jaki jest piękny. A potem, kiedy wchodzimy na linię frontu i widzę, że wszystko jest zniszczone – spalone i zbombardowane wioski, miasta, domy i fabryki – myślę, jak to możliwe w XXI wieku”.

Poczucie ulgi przychodzi dopiero wtedy, gdy misja kończy się sukcesem.

„Gdy tylko słyszę w radiu, że trafiliśmy w cel, tak jak dzisiaj, wiem, że misja została wykonana. Wtedy czuję: uff, świetnie, udało się”

Oprócz walki z wrogiem Kateryna zmaga się z innymi wyzwaniami. Przyznaje, że czasami wątpi w swoje umiejętności, lecz szybko dodaje, że to uczucie jest znane wielu ludziom, „zwłaszcza kobietom”, i dotyczy nie tylko służby wojskowej, ale każdego zawodu. Chociaż Ukraina stale zwiększa liczbę kobiet w armii – obecnie służy ich około 70 tysięcy, z czego 5,5 tysiąca na stanowiskach bojowych – seksizm nadal pozostaje problemem. Kateryna spotyka się z nim codziennie. Zauważa, że „kobiety są często w armii marginalizowane i otrzymują mniej zadań niż koledzy”. Jak mówi, mężczyźni, z którymi służy, przeważnie starają się ją wspierać, choć czasami pozwalają sobie na seksistowskie komentarze. Nauczyła się je ignorować. Skupia się na pracy i szacunku, który zdobyła wśród kolegów pilotów i dowództwa.

Przełamałam stereotyp

Życie osobiste? W warunkach wojennych nie ma na to miejsca. Rodzinę widuje rzadko. Ma jedno marzenie związane z bliskimi: po wojnie zabrać młodszą siostrę na lot helikopterem. Chwile odpoczynku to często proste codzienne czynności – choćby pośpieszny posiłek przy stole w koszarach, pomiędzy jedną a drugą misją. Czasami, ubrana w ten sam polowy mundur, z włosami splecionymi w warkocze je ciepłą zupę z miski, a na stole obok leżą gazety i butelka wody.

To chwile, które przypominają o zwykłym życiu, tak odległym od tego, co dzieje się w kokpicie śmigłowca. Czasami odpoczywa, oglądając filmy z innymi żołnierzami w bazie. Zdaje sobie sprawę, że jej historia jest inspirująca. Sześć dziewczyn, które marzą o lataniu, napisało do niej na Instagramie z prośbą o radę.

„Staram się je wspierać. Mówię, że osiągną sukces” – podkreśla. Na pytanie, czy czuje się pionierką, odpowiada z lekkim uśmiechem:

„Być może przełamałam stereotyp. Niebo nie pyta o płeć”.

Materiał przygotowano na podstawie informacji i cytatów z materiałów prasowych, w szczególności publikacji „The New York Times” i ArmyInform, które szeroko opisywały służbę i doświadczenia porucznik Kateryny, a także wypowiedzi przypisywanych bezpośrednio bohaterce.

20
хв

Niebo nie pyta o płeć

Sestry

20 sekund, by zestrzelić wrogi dron

– Mam 52 lata i troje dzieci. Z zawodu jestem lekarką weterynarii. Do ochotniczej formacji dołączyłam latem 2024 roku – mówi Walentyna Żelezko, pseudonim „Walkiria”.

Wojna zastała ją w rodzinnej wsi Nemiszajewe niedaleko Buczy. Słyszała ostrzał lotniska w Hostomelu i sąsiednich miast. Wrogie helikoptery latały tak blisko jej domu, że można było zobaczyć twarze pilotów:

– Było strasznie. Nie wiedzieliśmy, gdzie się podziać i co robić. Jak większość Ukraińców, myśleliśmy, że to się skończy za kilka dni. Ale kiedy Rosjanie w Buczy zaczęli znęcać się nad ludźmi i ich zabijać, postanowiliśmy uciekać. Tyle że było już za późno, znaleźliśmy się pod okupacją.

Walentyna Żelezko, „Walkiria”

Najbardziej bała się o swojego młodszego syna, który miał wtedy 8 lat. Słyszała, że Rosjanie znęcają się nawet nad dziećmi. By go chronić, nie rozstawała się z nożem.

– Byłam przerażona, w głowie krążyły mi straszne myśli. Wciąż nie tylko trudno mi o tym mówić, ale nawet wspominać. Myślałam nawet o zabiciu syna własnymi rękami, byleby tylko wróg nie znęcał się nad nim. Oczywiście nie zrobiłabym tego, ale taka myśl przemknęła mi wtedy przez głowę. Nigdy tego Rosjanom nie wybaczę – wyznaje.

11 marca całej rodzinie udało się wyrwać z okrążenia. Jednak myśl o zemście na wrogu i walce za kraj jej nie opuszczała. Pewnego dnia natrafiła w mediach społecznościowych ogłoszenie o naborze kobiet do oddziału „Czarownic bojowych”. Na rozmowę kwalifikacyjną zabrała ze sobą przyjaciółkę, która też ma już ponad 50 lat.

– Od razu nas zapytali: „Jaka jest wasza motywacja?”. Już po trzech minutach rozmowy z dowódcą zrozumiałyśmy, że zostajemy. Uważam, że państwa powinni bronić wszyscy. Przede wszystkim mężczyźni, ale kiedy widzisz te codzienne straty na froncie, to jak mogłabyś siedzieć w domu? Przecież my możemy zastąpić mężczyzn tutaj. Powiedziałyśmy dowódcy: „Nauczcie nas wszystkiego”.

Bieganie, pompki i przysiady w kamizelce kuloodpornej nie były tak trudne, jak przyzwyczajenie się do dyscypliny wojskowej i opanowanie broni.

Rozkładając i składając karabin Kałasznikowa, czułyśmy się jak dzieci z klockami LEGO. Wciąż pytałyśmy instruktorów: „Co to za część? Jak to się nazywa?”

Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego. Teraz zapach prochu dodaje nam adrenaliny.

Dyżury „Czarownic” trwają trzy godziny. Algorytm działania mobilnej grupy ogniowej jest standardowy: alarm – wyjazd na pozycję – czekanie – strzelanie... Każda w zespole ma swoje zadanie. Najważniejsze jest zgranie. Działania muszą być wyćwiczone do perfekcji, dlatego w każdą sobotę na poligonie doskonalą swoje umiejętności strzeleckie.

„Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego”

– Najbardziej bałam się, że zrobię coś nie tak i zawiodę swój oddział. Od rozkazu dowódcy na dotarcie na pozycję, ustawienie karabinu maszynowego, przygotowanie osprzętu i włączenie kamery mamy 10 minut.

Niebo, które jest podzielone na sektory, obserwują na tabletach. Na ekranie widać cel, wysokość, odległość i kurs wrogiego drona. Na tej podstawie trzeba ustalić punkt, w który strzelec powinien skierować ogień. Każda grupa mobilna odpowiada za swój sektor.

– Ostatnio trudniej nam zestrzeliwać drony, bo zaczęły latać nisko i szybko. Latają z prędkością około 50 metrów na sekundę, więc na zestrzelenie mamy do 20 sekund. Gdy lecą nisko, nasze radary mogą ich nie wykryć. Wtedy ich nie widzimy ich, orientujemy się tylko na podstawie dźwięku. Dlatego trzeba być maksymalnie skoncentrowanym i uważnie nasłuchiwać.

Zestrzelenie dronów jest trudniejsze w nocy, bo wróg maluje je na czarno. „Czarownice” używają karabinów maszynowych „Maxim” z 1939 roku.

– Są sprawne, chociaż czasami mogą zawieść. Trzeba je ciągle czyścić, rozbierać, napinać sprężyny. Owszem, mamy również lepszy karabin maszynowy dużego kalibru, ale bardzo chciałybyśmy mieć też „browningi”. Najlepsze uzbrojenie Ukraina wysyła na front.

Ale Rosjanie boją się nas. Czasami pokazują nas w telewizji i próbują wyśmiewać, deprecjonować: „Spójrzcie, oni nie mają już nikogo i nie mają czym walczyć. Nawet już ciotki z kuchni idą”

– Dopóki trwa wojna, moje miejsce jest tutaj. Teraz piszemy historię naszego kraju. Chcę po sobie zostawić godny ślad, mieć udział w zwycięstwie. Kiedyś powiem moim wnukom: „Wasza babcia, którą zwali Walkirią, pomagała walczyć z wrogiem”.

Najprzyjemniejszy dźwięk to dźwięk spadającego wrogiego drona

– Mam 32 lata. Z wykształcenia jestem menedżerką turystyki, pracowałam jako administratorka restauracji w Buczy. Spodziewałam się, że będzie wielka wojna, i nawet się do tego przygotowywałam: spakowałam walizkę z niezbędnymi rzeczami, zebrałam dokumenty, leki – wspomina żołnierka o pseudonimie „Kalipso”.

Kiedy się zaczęło, od razu wywiozła mamę do Hiszpanii, po czym wróciła. Pamięta, że bardzo denerwowały ją przerwy w dostawach prądu, a później aktywność wrogich dronów. Była już wtedy w dobrej formie fizycznej, poza tym od dzieciństwa znała broń, bo strzelać nauczył ją dziadek.

– Przyszłam do dowódcy i powiedziałam: „Będę u was służyć”. Usłyszałam: „Jeszcze cię nie przyjęliśmy”. Ale byłam wytrwała, przeszłam rozmowę kwalifikacyjną, a potem szkolenie. Jedyna przykrość, która mnie spotkała, to stwierdzenie dowódcy, bym zapomniała o długich paznokciach – uśmiecha się.

„Kalipso” na służbie

Była jedną z pierwszych, które dołączyły do buczańskiego oddziału obrony terytorialnej (DFTG). Na początku była dowódcą patrolu szybkiego reagowania. Pilnowała porządku w gminie, patrolowała ulice miasta, sprawdzała schrony przeciwbombowe, by nie były zamknięte w razie alarmu. Później pojawił się pomysł stworzenia plutonu „Czarownic”. Stanęła na jego czele.

– Zaczynałyśmy jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali nas na „Czarownice z Buczy”.

Miałam naszywkę z czarownicą na granatniku. Bardzo spodobała się dowódcy.

Pomyślałyśmy, że to trafne, bo w Ukrainie wszystkie kobiety są czarownicami, do tego wściekłymi na Rosjan za to, co zrobili z naszym krajem, miastem, ludźmi. Wielu moich towarzyszy zostało zamordowanych na terenie Buczy

Teraz „Czarownice z Buczy” mają bardzo dużo pracy, bo wróg każdego dnia i każdej nocy ostrzeliwuje ukraińskie miasta rakietami i dronami.

– Praktycznie każdej nocy jest niespokojnie. Jesteśmy zawiedzione, kiedy jakiś Szahid nie wlatuje w sektor naszego ostrzału. Bo każda chciałaby zestrzelić tego potwora, żeby nie trafił w czyjś dom, nie niszczył naszej infrastruktury, byśmy nie zostali bez światła, ogrzewania i wody. Jesteśmy dla Rosjan jak kość w gardle, dlatego zasypują nas dronami.

Zaczynały jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali je na „Czarownice z Buczy”.

Jej oodziałowi udało się już zestrzelić sześć wrogich dronów. „Kalipso” przyznaje, że najtrudniejsze w tej pracy jest czekanie:

– Pamiętam, jak było z pierwszym. Słyszeliśmy, że się zbliża, aż tu nagle po prostu wyskoczył zza drzew. W sekundę otworzyłyśmy ogień, bo znalazł się w sektorze naszego ostrzału. Kiedy usłyszałyśmy, jak spada, szalałyśmy ze szczęścia.

Najgorzej jest wtedy, gdy widać wrogiego drona, ale nie można go dosięgnąć z karabinu. I potem przeczytać w raportach, że ten dron spadł gdzieś w dzielnicy mieszkalnej.

– Był taki przypadek, że dron spadł na Hostomel. Przebił się przez dach, zniszczył ogrodzenie i drzewa. Na szczęście nie było ofiar. W takich momentach wyrzucasz sobie, że go nie zestrzeliłaś – nawet jeśli obiektywnie nie miałaś na to szans. Gdybyśmy miały lepsze uzbrojenie o większym zasięgu, wyniki naszej pracy byłyby znacznie lepsze.

Ostatnio wróg pokrywa drony nieznaną trucizną, która powoduje oparzenia płuc.

– Rosjanie regularnie wymyślają nowe strategie ostrzału. A my wymyślamy sposoby, jak im przeciwdziałać. To jak taniec, kręcimy się wokół siebie

– Kiedy jest alarm, przyjaciele często dzwonią do mnie i pytają, czy jestem na zmianie. Kiedy słyszą, że tak, mówią: „No to wszystko będzie dobrze ”. Ale ja zawsze wszystkim mówię, że alarmu nie wszczyna się bez powodu. Waszym obowiązkiem jako obywateli jest zejść do schronu, bo to wy odpowiadacie za swoje życie.

„Kalipso” marzy o tym, by się w końcu porządnie wyspać. Teraz śpi po 3-4 godziny na dobę. No i chce odwiedzić mamę w Hiszpanii. Nie widziała jej już ponad trzy lata.

Zdjęcia: prywatne archiwa bohaterek

20
хв

Czarownice z Buczy. Jak „Walkiria” i „Kalipso” polują na drony

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

„Kto powiedział, że kobiety się nie oświadczają?” Wojenna miłość medyków wojskowych

Ексклюзив
20
хв

„Libido zniknęło po Buczy”: jak wojna i status uchodźcy wpływają na życie intymne ukraińskich kobiet

Ексклюзив
20
хв

Wojna – ślub – rozwód

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress