Exclusive
20
min

Nie bałam się jego poparzeń ani tego, że utracił część ciała. Chciałam tylko, żeby żył!

- Kiedy weszłam na oddział, mój mąż zobaczył mnie i zaczął się trząść. Ja też zaczęłam się trząść. Chwyciłam go rękę i powiedziałam: "Kochanie, tak bardzo cię kocham. Nie martw się, jesteśmy tu dla ciebie". Później przyznał, że po tym naszym krótkim spotkaniu zdał sobie sprawę, że będzie żył - mówi Julia Mizina. Jej miłość pomogła przywrócić męża do życia

Kateryna Kopanieva

Witalij i Julia. Zdjęcie z prywatnego archiwum

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

To jest historia o miłości i wierze, która pokonała prawa natury. I o pragnieniu życia żelaznego wojownika.

Telefon od pielęgniarki pogotowia ratunkowego podzielił życie Julii Miziny na "przed" i "po". Rano 17 maja 2022 r. dowiedziała się o ataku rakietowym na ośrodek szkoleniowy Desna w obwodzie czernihowskim, w którym stacjonował wtedy jej mąż Witalij. Zginęło co najmniej 87 ukraińskich żołnierzy (wielu nie odnaleziono). Mąż Julii, Witalij Mizin, porucznik 66 brygady, płonął żywcem, nie tracąc przytomności. Kiedy został wyciągnięty spod gruzów i przywieziony do szpitala, prawa strona jego ciała, nawet niektóre kości, była spalona.

Nikt nie wierzył, że ktoś z takimi poparzeniami może przeżyć. Nikt z wyjątkiem Julii. Z dwumiesięcznym synkiem w ramionach przez całą dobę stała przed szpitalem, potem dyżurowała na oddziale. Towarzyszyła mężowi w pielgrzymkach po szpitalach w całej Ukrainie i za granicą. I Witalij przeżył, po 104 dniach zawieszenia między życiem a śmiercią. Potem przyszła rehabilitacja, nauka korzystania z protezy i kolejny cud: ciąża Julii i narodziny ich trzeciego syna.

Julia i Witalij Mizinowie przed tragedią. Zdjęcie z prywatnego archiwum

104 dni między życiem a śmiercią

- W tamtym momencie nie obchodziło mnie, gdzie mieszkam, gdzie śpię, co jem. Najważniejsze było być z Witalijem - mówi Julia. - Bez względu na to, co mówili mi lekarze, bez względu na to, co pokazywały ich monitory (a sądząc po ich odczytach, mój mąż naprawdę nie miał szans na przeżycie), nigdy nie potrafiłam sobie wyobrazić, że Witalij może umrzeć. Nie bałam się jego oparzeń ani amputacji. Najważniejsze było to, że żył.

Kiedy wybuchła wojna na pełną skalę, Iwan, pierwszy syn Julii i Witalija, Iwan, miał siedem lat, a Julia była w ostatnim miesiącu ciąży. W tym czasie 29-letni Witalij, który wcześniej służył w armii na podstawie kontraktu, otrzymał powołanie do wojska.

- 14 marca urodził się nasz Danyło, a cztery dni później zmobilizowano Witalija - wspomina Julia. - Wielu ludzi ewakuowało się do zachodnich regionów, ale my zostaliśmy w Czerkasach. Gdy byłam na oddziale położniczym, musiałam kilka razy schodzić do piwnicy podczas ataków rakietowych. Stres po trudnym porodzie potęgował strach o męża. Pojechał do centrum szkoleniowego, a ja przeniosłam się z dziećmi do domu mojej matki w obwodzie winnickim.

Dwa miesiące później, rankiem 17 maja, zadzwoniła do mnie pielęgniarka z pogotowia ratunkowego. Nie wiedziałam o ataku rakietowym na jednostkę wojskową Desna. Powiedziała, że mój mąż został zabrany do szpitala. "Co się stało?" - zapytałam. "Jest chory?". "Pocisk uderzył w jednostkę" - usłyszałam. "Pani mąż ma oparzenia 3-4 stopnia".

Szok, otępienie... Pół godziny później był kolejny telefon, od lekarzy - chcieli zweryfikować jego dane. Najpierw został przewieziony do lokalnego szpitala, potem do Kijowa - nie powiedziano mi, gdzie dokładnie. Zostawiłam najstarszego syna z przyjaciółmi i pojechałam do Kijowa z dwumiesięcznym Daniłą i moją matką. Obdzwoniłam wszystkie szpitale z oddziałami oparzeń. Kiedy w końcu znalazłam męża w Kijowskim Centrum Oparzeń, nie pozwolili mi wejść na jego oddział.

Te oparzenia "3-4 stopnia" to nie była ostateczna diagnoza. Już w szpitalu okazało się, że nie ma klasyfikacji odpowiedniej dla oparzeń Witalija. Bo ludzie z tak głębokimi obrażeniami nie przeżywają

60 procent jego ciała było pozbawione skóry. W niektórych miejscach spalone były mięśnie i żebra. Wszystkie narządy wewnętrzne zostały w pewnym stopniu uszkodzone. Kiedy Witalij został przywieziony do centrum oparzeń, personel medyczny bał się przenieść go z noszy na łóżko - myśleli, że prawa strona jego ciała po prostu się rozpadnie. Nawiasem mówiąc, to właśnie stało się z jego ręką: to, co z niej zostało, zostało amputowane... Jak się później dowiedziałem, przewieźli Witalija do centrum oparzeń, by mógł tam umrzeć. Z tego powodu nawet nie amputowano mu od razu poparzonej nogi - nikt nie wierzył, że to coś zmieni.

"Bez względu na to, co mówili mi lekarze: że mój mąż nie ma szans na przeżycie - nigdy nie wyobrażałam sobie, że Witalij może umrzeć" - mówi Julia. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Błagałam, żeby wpuścili mnie na oddział. Lekarze odmówili: ja, karmiąca matka, nie powinnam tego widzieć. Powiedziałam, że jeśli cokolwiek może pomóc Witalijowi, to moja obecność! Przez następne dwa dni chodziłam pod oknami centrum oparzeń z dzieckiem w ramionach. W nocy zadzwoniłam na oddział i otrzymałam standardową odpowiedź: "Jest bardzo ciężko". Ale o w nocy lekarz niespodziewanie dodał do tego zdania: "Kontakt". Witalij odzyskał przytomność!

Potem w końcu pozwolono mi się z nim zobaczyć. Kiedy weszłam na oddział, zobaczył mnie i zaczął się trząść. Ja też zaczęłam się trząść. Chwyciła jego dłoń i powiedziałam: "Kochanie, tak bardzo cię kocham. Jestem tutaj. Jesteśmy teraz w Kijowie. Nie martw się, jesteśmy tutaj". Nie mógł mi odpowiedzieć - z powodu tracheostomii mógł tylko poruszać ustami. Ale wszystko słyszał i rozumiał. Później powiedział mi, że po naszym krótkim spotkaniu zdał sobie sprawę, że będzie żył. W tym momencie odnieśliśmy pierwsze małe zwycięstwo: jego organizm było już w stanie samodzielnie utrzymać ciśnienie krwi (wcześniej było to możliwe tylko przy pomocy leków).

Pamiętał o mnie i dzieciach. Chciał żyć

O tym, jak Witalijowi udało się przeżyć w jednostce szkoleniowej, gdzie zginęli niemal wszyscy żołnierze, Julia dowiedziała się od męża później. Pamiętał wszystko ze szczegółami.

- W momencie ataku rakietowego w jednostce znajdowało się około 130 osób. Przeżył tylko Witalik i dwie inne osoby - kontynuuje Julia. - Zidentyfikowano 87 ciał, pozostałe zniknęły pod gruzami. W wyniku bezpośredniego uderzenia pocisku zawalił się czteropiętrowy budynek, w którym znajdowały się koszary; Witalik wpadł do piwnicy. Chociaż przysypał go gruz, był przytomny. W miejscu, w którym upadł, znajdowała się kolumna z wyciągiem, więc nadal mógł tam oddychać, choć piwnica szybko wypełniała się dymem. Widział, jak jego towarzysze płoną żywcem. Wciąż słyszy ich krzyki w nocy.

Jednak ogień szybko dosięgnął i jego. W pewnym momencie, nie mogąc znieść strasznego bólu, zaczął prosić Boga o śmierć. I nagle polała się woda - ratownicy znaleźli go i zdołali ugasić pożar. Kiedy zdał sobie sprawę, że ma szansę przeżyć, wziął się w garść i nawet założył sobie opaskę uciskową. Podał ratownikom swoje dane i mój numer telefonu. Mówił mi potem, że tamtej chwili myślał tylko o mnie i dzieciach. Wiedział, jak bardzo go kochamy i bardzo chciał żyć.

Chociaż nie mogłam zbyt często go odwiedzać, byłam w centrum oparzeń codziennie od rana do wieczora. Modliłam się i ściskałam papierowe serce, które dał mi siedem lat temu

Witalik przyniósł mi wtedy pudełko z napisem: "100 powodów, dla których Cię kocham". W środku były serca, a na każdym z nich własnoręcznie napisał wzruszające słowa. Od tamtej pory jedno z tych serc jest zawsze przy mnie.

Nawet najsilniejsze środki nie mogły zagłuszyć tego piekielnego bólu

Korzystałam z każdej okazji, by dostać się na oddział. W tym czasie moja mama była w pobliżu z Danielem - od czasu do czasu biegłam do nich, by nakarmić dziecko. Czasami musiałam karmić syna, siedząc na trawie gdzieś pod krzakiem - dobrze, że na dworze było ciepło. Stworzyłam cały bank mleka matki, który podróżował z nami. Później Witalik został zabrany do Lwowa, a następnie za granicę.

Do Finlandii trafił nie na rehabilitację, ale na intensywną terapię - po kilku miesiącach w ukraińskich szpitalach jego stan nadal był krytyczny. Skóra, którą mu przeszczepiono, nie wszędzie się przyjęła. Rozwinęły się infekcje, których nie mogły wyleczyć żadne antybiotyki. Fińscy lekarze też z początku sobie nie radzili. Witalij przez długi czas walczył z agresywną bakterią, która dosłownie zjadała i przeszczepioną, i jego własną skórę. W końcu zabili tę bakterię za pomocą octu. To był najbardziej bolesny etap leczenia: lekarze nakładali bandaże nasączone octem na części ciała w ogóle pozbawione skóry. Nawet najsilniejsze środki przeciwbólowe nie były w stanie zagłuszyć piekielnego bólu. Witalij tak krzyczał... Bałam się, że jego serce po prostu się zatrzyma. Poza tym w Finlandii lekarze są znacznie bardziej od naszych wstrzemięźliwi w stosowaniu środków przeciwbólowych. Morfiny, która pomagała mojemu mężowi w Ukrainie, w fińskim szpitalu nie podawali.

Ślubna obrączka Witalija przetrwała pożar. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Ani Julia, ani jej mąż nie wybierali kraju, do którego trafiał na leczenie - była to prerogatywa Ministerstwa Zdrowia Ukrainy. Klinika w Helsinkach zgodziła się przyjąć Witalija na bezpłatne leczenie w ramach specjalnego programu pomocy ukraińskim żołnierzom. Mizinowie przybyli do Helsinek jako ukraińscy uchodźcy, którym przyznano status tymczasowej ochrony.

- W ośrodku dla uchodźców, w którym początkowo zakwaterowano moje dzieci, matkę i mnie, wszyscy (z wyjątkiem Witalija, który był w szpitalu) mieszkaliśmy w jednym, małym pokoju - mówi Julia. - Budynek przypominał akademik, z oddzielnymi pokojami, ale wspólnymi toaletami. Przychodziłam tam tylko na noc, a i to nie zawsze, bo fińskie szpitale mają inne niż ukraińskie podejście do odwiedzin pacjentów przez krewnych: mogłam być z Witalijem tak długo, jak chcieliśmy. Jego stan był poważny przez długi czas. Ale po usunięciu tracheostomii w końcu mogliśmy ze sobą rozmawiać.

Rozmowy zamieniły się w terapię dla nas obojga. Gadaliśmy godzinami...

104. dzień od tragedii był dla nas punktem zwrotnym. Przyszła fińska pielęgniarka i powiedziała nam, że Witalik będzie żył. Trzy i pół miesiąca "stanu krytycznego", amputacji (w rzeczywistości trzeba było amputować całą prawą połowę jego ciała), infekcji i strasznego bólu były już za nim. Udało się nam!

Rozpoczął się kolejny etap leczenia: fizjoterapia, próby nauki siadania i utrzymywania równowagi. I kolejne operacje. Lewe, ocalałe ramię Witalija po złamaniu było nieprawidłowo zespolone, więc nie mogło prawidłowo funkcjonować. Operacja pomogła: wcześniej nie mógł samodzielnie podnieść łyżki do ust, teraz podnosi kilogramowy ciężar!

Często sukces rehabilitacji zależy od nastawienia pacjenta i wsparcia jego rodziny. Ja byłam z nim cały czas. Razem płakaliśmy, śmialiśmy się, żartowaliśmy... Obecność naszych dzieci też pomagała. Kiedy po powrocie do Ukrainy nasz najstarszy syn Iwan po raz pierwszy przyszedł do pokoju Witalija, bałam się, jak zareaguje, gdy zobaczy tatę w takim stanie. Mój syn trzymał się dzielnie, ale w jego oczach pojawiły się łzy... Kiedy Iwan zrozumiał, że nie pozwolimy jego ojcu umrzeć, poczuł się lepiej. A dla Witalija sam uśmiech naszych dzieci jest już terapią.

Witalij czyta książki dzieciom. Zdjęcie z archiwum prywatnego

Mąż ma już protezę nogi. Na razie są z nią pewne pewne problemy - nie trzyma się dobrze i zsuwa, kiedy powietrze dostaje się między nią a kikut. Konsultujemy się z różnymi specjalistami, szukamy rozwiązania. Nawet z taką protezą Witalik może już chodzić, ale trudno jest to robić na zewnątrz - zwłaszcza teraz, gdy w Finlandii jest śnieg po kolana, a temperatura wynosi minus 30.

Prawdziwa kinder niespodzianka

Po wypisaniu ze szpitala w listopadzie 2022 r. Witalij wrócił już nie do ośrodka dla uchodźców, ale do mieszkania - władze znalazły dla rodziny mieszkanie socjalne. W Finlandii takie mieszkania są dostępne dla wielu ukraińskich uchodźców. Ukraińcy zarejestrowani w ramach programu ochrony tymczasowej są również uprawnieni do zasiłku w wysokości 300-400 euro miesięcznie, bezpłatnego zakwaterowania i opieki medycznej.

- Mieszkanie, które znalazły dla nas lokalne władze, było małe, ale doskonale przystosowane dla osoby na wózku inwalidzkim - mówi Julia. - Jeśli chodzi o barierę językową, to oczywiście nie rozumieliśmy ani słowa po fińsku. Ale jeżeli znasz choć w minimalnym stopniu angielski, możesz dogadać się z wieloma Finami. W poważnych sprawach, takich jak wypełnianie dokumentów czy konsultacje lekarska, mamy zapewnionego tłumacza przez telefon.

O tym jak działa system medyczny w Finlandii Julia przekonała się w styczniu 2023 r., gdy okazało się, że jest w ciąży.

- To była prawdziwa niespodzianka dla Witalika i dla mnie - przyznaje Julia. - Intymność powróciła do naszego życia zaledwie kilka miesięcy przed moim zajściem w ciążę. Ale nie spodziewaliśmy się, że tak się stanie. Pamiętam, jak pokazałam Witalikowi wynik testu i przez kilka minut siedzieliśmy w osłupieniu - nasze trzecie dziecko! W Ukrainie trwała wojna, my byliśmy w dalekiej Finlandii, a mój mąż przechodził niezwykle trudną rehabilitację.

To był szok, ale jednocześnie uświadomienie sobie, że to prawdziwe błogosławieństwo od Boga. Nagroda za wszystko, przez co przeszliśmy, i znak, że życie toczy się dalej

Po trudnym drugim porodzie trzeci, w Finlandii, był cudowny. Wszystko tutaj jest zupełnie inne niż w większości państwowych ukraińskich szpitali. Witalik mieszkał ze mną na oddziale. Ani on, ani jego kolega, który przyszedł mnie odwiedzić, nie musieli się przebierać - żadnych fartuchów ani ochraniaczy na buty. Nawet ja, gdybym chciała, mogłabym urodzić w stroju, w którym przyszłam. Personel medyczny nigdy nie zostawił mnie samej podczas skurczów. Poród przebiegł dość szybko i urodziło nam się zdrowe dziecko. Daliśmy mu na imię Maksym.

Tutejsi lekarze nie straszą rodzących kobiet, nie ma diet dla matek karmiących. Zaraz po porodzie można jeść, co się chce: czerwone mięso, truskawki, czekoladę. Mogą przynieść ci kawę. Karmią nie tylko rodzącą kobietę, ale też osobę, która jest z nią na oddziale - w moim przypadku to był mąż. Spędziliśmy w szpitalu tydzień, a po wypisie otrzymaliśmy rachunek na 450 euro. Ta kwota obejmowała wszystko: poród, pobyt w ładnym pokoju, jedzenie, leki, pieluchy i inne rzeczy dla dziecka. To kwota dość przystępna, zwłaszcza biorąc pod uwagę poziom świadczonych usług. Ponieważ ani Witalik, ani ja nie pracujemy, rachunek zapłaciła za nas giełda pracy. Nawiasem mówiąc, gdy nasza rodzina się powiększyła, znaleźliśmy większe mieszkanie.

Witalij i Julia zawsze troszczą się o siebie nawzajem. Zdjęcie przedstawia ostatni dzień drugiej ciąży Julii, To jedna z ostatnich fotografii zrobionych przed tragicznymi wydarzeniami. Archiwum prywatne

Wraz z narodzinami trzeciego dziecka nasze życie stało się jeszcze bogatsze i zabawniejsze (śmiech). Jestem wdzięczna mojej mamie, która bardzo nam pomaga. Gdy ja karmię Maksyma, Witalik odrabia lekcje z Iwanem i bawi się z Danielem. Ponadto mój mąż jest teraz zaangażowany we własny biznes - robi bransoletki z paracordu [linka spadochronowa - red.]. Przed wojną to było jego hobby. Po zwolnieniu ze służby kiedyś dla zabawy wziął sznurowadło i próbował coś z niego wyplatać. Zaproponowałam mu, że kupię paracord. Początkowo odmówił, ale i tak go zamówiliśmy. I udało się. To niesamowite, ale Witalik tworzy jeszcze lepsze bransoletki jedną ręką niż te, które robił, gdy był w pełni sprawny. Sprzedaje swoje produkty online do różnych krajów, a zyski przeznacza na potrzeby Sił Zbrojnych Ukrainy. Jest tym bardzo zainspirowany, a ja się cieszę, patrząc na to.

Oczywiście mamy różne momenty. Czasami nie jest łatwo - ze względu na rehabilitację, problemy z protezą itp. Jest też ciężko, gdy się pomyśli, że wojna może trwać jeszcze długo, a my, choć bardzo chcemy wrócić do Ukrainy, nie wiemy, kiedy będziemy mogli to zrobić. Ale staram się być zaradna, bo rozumiem, że od tego zależy stan psychiczny całej rodziny. Witalik jest impulsywny, lecz po 10 latach naszego wspólnego życia już wiem, jak pomóc mu w trudnych chwilach. Wiem, kiedy po prostu podejść i go przytulić, a kiedy lepiej go nie dotykać i poczekać, aż on pierwszy mnie przytuli. On również wie, jak wspierać mnie w trudnych chwilach.

Nie ma ludzi idealnych, ale jeśli kogoś kochasz, akceptujesz go w każdym stanie. To, przez co przeszliśmy, wzmocniło naszą rodzinę i naszą miłość. A kiedy wiesz, co jest naprawdę ważne w życiu, takie rzeczy jak konflikty domowe czy kłótnie o drobiazgi dla ciebie nie istnieją. Dobrze wiem, co jest dla mnie ważne. Witalik jest całym moim życiem.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

„Nieważne, co dzieje się wokół. Liczy się tylko jedno: czy zdążysz pomóc rannemu. Nauczyliśmy się robić to w biegu. Samochód jedzie pod ostrzałem, a ty w ciemnościach z latarką szukasz żyły, żeby podłączyć kroplówkę. Przecinasz ubranie, opatrujesz rany. Zimą ranni są przemoczeni i odmrożeni. Ich życie zależy od tego, czy znajdą się w cieple, dlatego ogrzewamy samochód do maksimum. Jesteś w kamizelce kuloodpornej i hełmie, cała – od kurtki po majtki – przemoczona do suchej nitki. Ale tego nie czujesz. Zapominasz, że jest ci nieznośnie gorąco, duszno, że przed wyjazdem sama leżałaś pod kroplówką z bólem głowy po kontuzji. Adrenalina czyni cuda: kiedy liczy się każda sekunda, nic cię nie boli. I oto dowozicie rannego do szpitala. Lekarze mówią, że jeszcze pięć minut – i ten człowiek by umarł. Ale zdążyliśmy. Uratowaliśmy go...”

Tak swoje codzienne życie na wojnie opisuje Ołeksandra Czorna, pseudonim „Jaskółka”, 52-letnia medyczka pola walki 39 Oddzielnej Brygady Obrony Wybrzeża. Jaskółka – bo jak mówią jej koledzy, „szybko lata”. Przed wojną była księgową. Całe życie poświęciła rodzinie, dlatego decyzja o pójściu 25 lutego 2022 roku do komisariatu wojskowego zaskoczyła wszystkich jej przyjaciół i znajomych. Ale ona nie miała wątpliwości.

Koledzy mówią na nią „Jaskółka” – bo „szybko lata”

Już dawno przestaliśmy liczyć nasze kontuzje

– Na początku nie przyjęli mnie ani do SZU, ani do obrony terytorialnej – mówi Ołeksandra. – Ale trafiłam na ludzi, dzięki którym udało się rozwiązać ten problem. Miałam poważne zamiary, chociaż przed rozpoczęciem inwazji należałam do osób, które zaprzeczały, że może do niej dojść. I chociaż mój mąż, który jest żołnierzem, wielokrotnie mnie ostrzegał, nie chciałam o niczym słyszeć. Miałam urodziny, przede mną był długo wyczekiwany wypoczynek w Karpatach. Miałam inne sprawy na głowie.

Wojna zaskoczyła nas w domu w Czarnomorsku, w obwodzie odeskim. Męża natychmiast wezwano do służby. Znalazłam książeczkę wojskową, którą miałam od czasu ukończenia szkoły medycznej w 1992 roku. Prawie nie pracowałam w swoim zawodzie – kiedy masz troje dzieci, musisz wybierać pracę, w której ci odpowiednio zapłacą.

Razem z córką (dwoje pozostałych dzieci było w Kijowie) zaczęłyśmy pracować jako wolontariuszki: piekłyśmy całe kilogramy ciastek fitness, które przekazywałyśmy na front. Równolegle dyżurowałam w lokalnym batalionie ochotniczym, gdzie potrzebni byli medycy. Aż 23 marca padło pytanie, kto z ochotników wstąpi do szeregów SZU. Natychmiast się zgodziłam.

Kateryna Kopanieva: – Już wtedy rozumiałaś, że to nie będzie wojna na miesiące, ale na lata?

Ołeksandra Czorna: – Tak. W przeciwieństwie do wielu naszych chłopaków nie miałam złudzeń, że to się szybko skończy. Pewnie dlatego, że jako córka i żona wojskowego widziałam, jak jaką stała się ta branża w ciągu ostatnich 20 lat. Widziałam, jak w latach przedwojennych ukraińska armia była redukowana i jak upadała. I rozumiałam, że wróg przez te wszystkie lata przygotowywał grunt pod wielką wojnę. Jeszcze w obronie cywilnej mówiłam chłopakom, że wszyscy znajdziemy się na froncie. I tak się stało.

Nie zapomniałaś umiejętności udzielania pierwszej pomocy?

Nie pozwoliło mi na to troje moich dzieci, z ich ciągłymi chorobami i urazami. Oczywiście, przeszliśmy szkolenie z instruktorami medycyny taktycznej. Po ukończeniu szkoły medycznej przez jakiś czas pracowałam na oddziale kardiologicznym, więc ta wiedza również się przydała. Nadal jednak boję się sali operacyjnej.

Jeśli sama udzielam pomocy, to tnę, zszywam i traktuję to normalnie. Ale kiedy widzę, jak robią to inni, czuję się nieswojo. Nawet podczas pobierania krwi staram się nie patrzeć

W każdych innych warunkach nakłuwam żyły ze spokojem, ale kiedy nakłuwają moje, wolę tego nie widzieć.

Z drugiej strony są sytuacje, kiedy nie zauważasz wokół siebie nic, tylko rannych, którym trzeba pomóc. Kiedyś z powodu silnego bólu głowy sama byłam pod kroplówką. Nadjechała karetka, ciężki przypadek. Przewinęłam rękę, nie zdejmując cewnika, i tak pojechałam na ewakuację. Kiedy przenosiliśmy rannego, podrapałam sobie tę rękę. Skończyło się infekcją i miesięczną kuracją antybiotykową. W ekstremalnych sytuacjach mogę też „nie zauważyć”, że mam wysokie ciśnienie. Moja norma 90/60, więc gdy mam 140/100, moje naczynia krwionośne po prostu nie wytrzymują i może się zacząć krwawienie z nosa. Ciśnienie często podnosi mi się latem, z powodu upałów i duszności, gdy jadę w karetce bez okien.

Z braćmi z zespołu medycznego

Miałaś wiele kontuzji?

Oficjalnie trzy, ale myślę, że więcej – już dawno przestałam je liczyć. Gdy pocisk spadł niedaleko mnie, bolała mnie głowa. Poleżałam jednak trochę pod kroplówką i wróciłam do pracy.

Niektórzy po kontuzji ostro reagują na każdy dźwięk, inni się przyzwyczajają. Ja należę do tych drugich: dopóki coś nie przeleci tuż obok, nie reaguję

Kiedy mieszkaliśmy naprzeciwko Krynok, w obwodzie chersońskim, przelatywało codziennie. Miejscowi, którzy zostali, mieszkali już w piwnicach, ale ja mogłam przebywać w domu. Jednak pewnego razu piwnica uratowała mi życie. Rosyjską rakieta poleciała prosto na nas. Dom rozpadł się jak kartonowe pudełko, lecz piwnica wytrzymała.

Byliśmy w takich miejscach, gdzie odległość od okupowanego przez Rosjan lewobrzeżnego Chersonia była minimalna. Tam ostrzał w zasadzie nie ustawał. Jedna po drugiej miejscowości zamieniały się w ruiny, lecz na tle tej apokalipsy nadal spotykało się cywilów, którzy nie chcieli opuścić swoich ogrodów i z jakiegoś powodu byli przekonani, że Rosjanie nie będą do nich strzelać. W końcu to my udzielaliśmy im pomocy...

Dotrwać do nocy to już sukces

Jest strasznie?

Bywa. Ale chodzi raczej o strach nie o swoje życie, a o życie innych. Wywozimy rannego cywila, a ja słyszę przez radio, że wróg ostrzeliwuje nasze pozycje – i boję się o naszych. Albo razem z koleżanką, medyczką plutonu, trafiamy pod ostrzał. Leżymy w domu na podłodze, lecą na nas odłamki, a ja nie myślę o nas, tylko o tym, żeby nasi chłopcy tutaj nie przyjechali i nie wpadli pod ostrzał.

Przez pierwsze dwa lata wojny nie myślałam o sobie. Żyłam dniem dzisiejszym, chwilą. Wchodzisz do wiejskiego sklepiku, widzisz coś w rodzaju ananasa, persymony czy krewetek (właściciele sklepów pod ostrzałem przywozili takie produkty na linię frontu i zarabiali na tym niewiarygodne pieniądze) i nie ma dla ciebie znaczenia, ile to kosztuje. Myślisz: „A jeśli dzisiaj jest mój ostatni dzień?” – i kupujesz. To jest życie chwilą. Przeżyć do wieczora albo do nocy to już sukces.

Teraz pracuję nad tym, by odzyskać umiejętność planowania. Zaczynam od tego, by zaplanować przynajmniej najbliższy urlop. Niedawno jechaliśmy z chłopcami i zobaczyliśmy, że w naszą stronę leci dron. Z daleka nie było wiadomo, czy to nasz, który przeleci obok, czy wrogi, który spadnie na nas.

W takich chwilach mózg natychmiast opracowuje plan działania: jeśli dron się zniża, wyskakujemy w biegu. A w głowie masz myśl, żeby nic się nie stało, bo przecież niedługo urlop

Chyba tylko ten, kto sam tego doświadczył, może zrozumieć, co się dzieje w takiej chwili. Dlaczego dziś rozpada się tak wiele rodzin? Dlaczego jest tak wiele rozwodów? Kiedy jesteś na froncie, nie chcesz straszyć swoich bliskich, opowiadając im, że kilka razy w ciągu jednego dnia omal nie zginęłaś. Mówisz, że wszystko jest w porządku. A oni tego nie rozumieją, bo jeśli jest tak dobrze, to dlaczego nie dajesz znaku życia? Gdzie tam jesteś i z kim? I zaczynają się pytania, podejrzenia. Potem przyjeżdżasz na urlop i jedyne, czego pragniesz, to cisza, żeby nikt cię nie ruszał. Przepaść między tobą a twoimi bliskimi tylko się powiększa. To jedna z przyczyn mojego rozwodu. Teraz mówię dzieciom więcej, bo nie chcę stracić z nimi kontaktu. Mogę im opowiedzieć nawet o najtrudniejszych momentach.

Z córkami

Jakich? Co jest najtrudniejsze w pracy medyka na wojnie?

Kiedy nie zdążysz dowieźć rannego. Jak dotąd miałam jeden taki przypadek. Młody żołnierz, ciężko ranny, z wewnętrznym krwotokiem. Minutę po tym jak znalazł się w naszym samochodzie, zatrzymało mu się serce. Uruchomiliśmy je, ale nie udało się go uratować. Miał zbyt duże obrażenia.

Świadomość, że nie ponosisz winy za jego śmierć, wcale nie sprawia, że jest ci łatwiej. To nie do zniesienia

W dzień św. Mikołaja przyjeżdżasz do chłopaków na pozycję, żeby rozdać im czekoladki specjalnie przysłane dla nich ze Szwecji. A wieczorem tego samego dnia wywozisz ciała sześciu z nich... Podczas mojej pierwszej ewakuacji Rosjanie ostrzelali nas z „gradów” i zginęło dwóch moich towarzyszy broni. Jeden w przeddzień swoich urodzin, drugi w dniu urodzin swojej żony. Rano zdążył jej złożyć życzenia i to była ich ostatnia rozmowa.

Na froncie odnalazłam siebie

Co Ci pomaga się trzymać?

Mogę sobie popłakać, czasami łzy przynoszą ulgę. Pracowałam z psychologiem. Nie mogę powiedzieć, że to była terapia, to było bardziej jak rozmowa z samą sobą. Ale nie mogłam się doczekać tych spotkań, bo były okazją, żeby się wygadać. Wcześniej próbowałam rozmawiać z przyjaciółmi czy ze znajomymi, ale wszyscy z jakiegoś powodu uważali, że muszą mi dać jakąś radę. A ja nie potrzebowałam rad. Potrzebowałam, żeby mnie po prostu wysłuchano. Opowiadając coś psychologowi sama wszystko analizowałam, układałam w sobie głowie – i to pomagało.

W kryzysowych momentach ratuje mnie jakaś aktywność. Jeśli nie jedziemy na wezwanie, mogę zacząć przestawiać pudełka z lekami albo nawet usiąść i malować jakiś obrazek. Trochę uspokajają mnie też zakupy online. Był okres kiedy kupowałam mundury wojskowe, jak głupia. Teraz kupuję prezenty dla mojej małej wnuczki.

Prezent dla wnuczki

Patrząc na Ciebie trudno uwierzyć, że masz wnuki.

Mam 52 lata (choć nie czuję swego wieku). Mój kolega z ekipy ma 27 lat, jest cztery lata młodszy od mojego syna.

Chłopaki żartują, że w wieku 52 lat jestem silniejsza od dwóch 26-latków

Wiek nie ma znaczenia. Czuję się świetnie, w pewnym sensie lepiej niż przed służbą. Nie pamiętam siebie przed wojną jako osobowości. Pamiętam siebie jako mamę, aktywną członkinię komitetu rodzicielskiego, domową kucharkę – i to wszystko. Nigdy nie potrzebowałam niczego dla siebie, nie wiedziałam, co to samorealizacja. A teraz wiem, że to, co robię, przynosi korzyści. Z wieloma chłopakami, których ewakuowałam jako rannych, nadal utrzymuję kontakt. Kiedyś opublikowałam w mediach społecznościowych zdjęcie zakrwawionych kamizelek kuloodpornych. Właściciel jednej z nich, którego ewakuowaliśmy, rozpoznał ją i mnie odnalazł, by podziękować.

Na wojnie pojawiają się nowe sensy. Teraz wyglądam inaczej – wydaje mi się, że lepiej niż wcześniej. To paradoks, ale właśnie tutaj pojawiło się u mnie mnóstwo słoiczków z kremami i maseczkami do twarzy. Przenosząc się z jednej pozycji na drugą zabieram je ze sobą. Na urlopie najpierw zapisuję się do dentysty, kosmetyczki, fryzjera, manikiurzystki i pedicurzystki. Wielu to dziwi – ale dlaczego? Czy na froncie mam wyglądać niechlujnie? Niestety, nie rozumiał tego nawet mój były mąż. Trudno mu było uwierzyć, że robię to wszystko dla siebie.

„Na wojnie pojawiają się nowe sensy. Teraz wyglądam inaczej – wydaje mi się, że lepiej niż wcześniej”

Oczywiście, zdarza się wiele momentów, kiedy nie wyglądam najlepiej, delikatnie mówiąc – cała spocona, rozczochrana, zakrwawiona. Ale jestem szczęśliwa, bo uratowałam komuś życie. Zatrzymujesz się po trudnej ewakuacji na stacji benzynowej, żeby się napić kawy – i ta kawa wydaje ci się najsmaczniejsza na świecie.

Poza tym uprawiam jogę (tak, nawet na froncie) i dlatego wszędzie noszę ze sobą karimatę. Dla mnie joga to wspaniała alternatywa dla środków uspokajających i nasennych. Te ostatnie w naszym przypadku nie wchodzą w grę: nie możesz brać środków nasennych, wiedząc, że w nocy może być ewakuacja. Tu z pomocą przychodzą praktyki oddechowe.

O czym teraz marzysz?

Chciałabym mieć własne mieszkanie, gdzieś w Odesie. I bardzo chciałabym po wojnie być na swoim miejscu. Zajmować się tym, czego chcę i co ma sens. Takie są moje marzenia – a może bardziej plany? Jak już mówiłam, marzyć i snuć plany to coś, czego teraz muszę się uczyć na nowo.

Zdjęcia: 39 Oddzielna Brygada Obrony Wybrzeża i prywatne archiwum bohaterki

20
хв

Gdy liczy się każda sekunda, nic cię nie boli

Kateryna Kopanieva

Niezależnie od pory roku w przedziale jest ciasno i duszno. Trudno pościelić sobie łóżko, a wciśnięcie torby podróżnej pod kuszetkę jest solidnym fizycznym wysiłkiem. 

Wszyscy pasażerowie na dzień dobry opowiadają sobie całe swoje życie, dzielą się jedzeniem, pokazują zdjęcia bliskich. Przez najbliższych dwadzieścia godzin będziemy zamknięci na tej samej małej przestrzeni, będziemy oddychać tym samym powietrzem i musimy znosić swoją obecność. Nie ma wyboru. Jeśli czyjaś obecność przeszkadza i tak nie ma możliwości zmienienia przedziału, bo zazwyczaj pociąg jest pełny ludzi z różnych stron świata, którzy zajmują wszystkie dostępne kuszetki. W pociągach do Ukrainy zdecydowanie przeważają  kobiety, które wracają na spotkać choć na chwilę swoich ukochanych na służbie. Często ich rozstaniu towarzyszyły dramatyczne okoliczności, w dramatycznych też okolicznościach toczy się ich codzienne życie - na odległość. 

Dlatego na tej małej przestrzeni tak ważna jest przyjemna atmosfera, pełna przyjaźni i poczucia bezpieczeństwa.

Moja rodzina na kilkanaście godzin

Mam wykupioną górną koję, więc typowo po polsku włażę od razu na górę, zawijam się w kłębek i udaję, że mnie nie ma. Współpasażerowie wchodzą, ja się witam z nimi i wracam do udawania, że nikt tu przecież nie leży. Szybko przekonuję się, że nic z tego. Po chwili na moim prześcieradle ląduje wściekle pomarańczowa mandarynka.

- Zjedz, poprawi ci się humor - szeroko uśmiecha się do mnie pulchna blondynka.

Dziękuję i patrzę w dół - na małym stoliczku pod oknem zaczyna się piknik. Każdy wykłada co ma. Kawałek kurczaka z rożna, jajka na twardo, kiełbasa, chleb, domowe pierożki, jakieś ciasteczka. Pachnie domem. U kogoś znalazła się też mała buteleczka koniaku, teraz wędruje z rąk do rąk.

Pulchna blondynka ma na imię Ludmiła. Przyjechała z Izraela, gdzie mieszka piętnaście lat. Dopiero teraz dostrzegam delikatną, naturalną opaleniznę, zimą tutaj niemożliwą do zdobycia. Do Ukrainy Ludmiła wraca pierwszy raz od początku pełnoskalowej inwazji. Jedzie do samego końca trasy - do Zaporoża. Wie, że na miasto zaczęły spadać już nie tylko rakiety ale i KAB-y, potężne bomby zrzucane z samolotu, które rujnują centrum miasta. Przysłuchuję się historii o tym, jak wielka awiabomba spadła na Sobornym Prospekcie, głównej ulicy miasta, tuż obok restauracji, w której kiedyś pracowała. Ale Ludmiła jechać musi, mimo strachu przed bombami. Jedzie do mamy. Starsza kobieta rozchorowała się i - być może - to ostatni moment, by się z nią zobaczyć.

Marianna pochodzi z Winnicy. Dziś zajmuje się ezoteryką. Trudno stwierdzić, co robiła przed pełnoskalową wojną, bo na moje opowieści o przyfrontowych czy już okupowanych miejscach, które odwiedzam jako wolontariuszka, odpowiada: o, tam też kogoś mam. Opowiada o innych lub poprzednich życiach, odkrywaniu siebie i udoskonalaniu ciała i duszy. Jest niezwykle otwarta, trwożąc pruderyjnych współpasażerów takimi słowami jak: seks, orgazm, wolność. Przypomina mi trochę hipiskę, ale z wyglądem porządnej nauczycielki w katolickim liceum.

Rozmowa mnie wciąga na tyle, że schodzę na dół i siadam obok Marianny
Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Jest też Jurko z Charkowa. Chudy, prosty chłopak, na oko 30-letni. Włosy krótko ścięte, pomarszczone czoło, jakby zniszczone latami pracy na słońcu. Na moje słowa o Konstantyniwce, w obwodzie donieckim, nagle staje nogi równe nogi i  prawie rozrywa swoją pogniecioną koszulę, pokazując obszerną bliznę od szyi aż po brzuch.

- Widzisz? Widzisz? Po tym dali mi pseudonim „Lucky”. Rozumiesz, z angielskiego, że jestem szczęściarz. Pieprzona Konstantyniwka. Dopadł nas moździerz, przykryli nas pociskami tak, że myślałem, że nie wyjdę z tego. Kolega zginął, a mi dali trzecią kategorie inwalidztwa. Ja głową obrócić porządnie nie mogę, a niedługo wrócę do walki… Cóż, tak trzeba.

W jego oczach rozpala się światło. Ale to nie jest dobry światło, raczej brama do piekieł, wejście do świata, z którego już nigdy nie zdoła wrócić. Coś w rodzaju obłędu. Jurko zaczyna wypluwać z siebie niezrozumiałe słowa o kawałku metalu, który utkwił mu w kręgosłupie.

Lekarze mówią, że na bramkach na lotnisku będzie piszczeć. Ale na jakich bramkach, jak tu samoloty nie latają, a jego inwalidę nie chcą wypuścić za granicę, gdzie mieszka jego żona i dwoje dzieci? Mężczyzna, już bez skrępowania, wyciąga ze sportowego plecaka Reebok szklaną butelkę z wódką. Odkręca i na wyprostowanej ręce tańczy nią nam przed nosami, macha, kręci kółka, zachęcając do wypicia. Proponuje ją jednak tak kurczowo i mocno trzymając flaszkę, żeby przypadkiem nikt nie chciał się jej napić. Błyskawicznie przebiega wzrokiem po każdym z nas, po czym wzrusza ramionami i bierze kilkanaście ciężkich łyków.

- Ty zjedz kiełbasę chociaż - Ludmiła urywa spory jej kawałek i wciska mu prosto w rękę. - Bo się przewrócisz.

W ciągu 15 minut obcy ludzie są sobie bliscy, wspierający, rozumiejący. Jurko kontynuuje swoją opowieść pełną wybuchów i oderwanych kończyn, a kobiety jak dwie dobre ciotki, wlepiają w niego wzrok pełen współczucia, jednocześnie pozwalając, by opary alkoholu porwały go na samo dno. Wieczerza trwa jeszcze długo. Ale kiedy wychodzę w środku nocy z pociągu, wszyscy moi współpasażerowie już śpią. Zostawiam przy kuszetce Jurko butelkę wody.

Przypominam sobie historię, którą opowiedziałam w książce „Ani kroku w tył, za nami tylko śmierć”. 

Podczas jednej z moich podróży pociągiem z Zaporoża do Przemyśla spotykam kobietę, na oko czterdziestokilku letnią. Od razu czuję, że ma ogromną potrzebę wygadania się, bo od środka ją coś zjada. 

Długo się nie zastanawiając, wyciągam z plecaka koniak i rozlewam do plastikowych kubeczków. Irina, bo tak ma na imię rozmówczyni, jest z okolic Tokmaka. Jej matka pochodzi z Rosji, ale wraz z ojcem Iriny zdecydowali się zamieszkać w tym małym i spokojnym miasteczku. Szukając lepszych perspektyw, Irina na studia wyjeżdża do Zaporoża i tam decyduje się zostać na stałe. W rodzinnym Tokmaku zostają rodzice oraz rodzony brat z żoną.

Ostatni raz do rodzinnego domu przyjeżdża w grudniu 2021 roku, by pochować swoją chorą od wielu lat na raka matkę. Dziś mówi, że cieszy się, że matka zmarła zanim zobaczyła, co było później

Kiedy rosyjskie wojska zajmują Tokmak, przez pierwsze długie dni nie ma z rodziną żadnego kontaktu. Nie działa internet, a wjazd na okupowane terytoria jest zbyt przerażający. Irina może po prostu czekać i mieć nadzieję, że z bliskimi będzie wszystko w porządku. Brat odzywa się kilka dni później. Informacje od niego są oszczędne, jakby wybiórcze, pisane naprędce. Pisze coś o Buriatach, którzy przyjechali tu całymi hordami, wchodzą do pustych domów, albo je zajmując, albo wynosząc z nich cały dobytek. Piją, przechadzają się po mieście z bronią, terroryzując mieszkańców. Mówi też, że ojcu kazali przyjąć rosyjskie obywatelstwo pod groźbą odebrania wszelkich świadczeń, w tym bardzo skromnej emerytury.

Cywile uciekające przed walkami w kierunku Awdijiwki wsiadają do pociągu jadącego na zachód w Pokrowsku w Ukrainie 26 lutego 2024 r.
Zdjęcie: Wolfgang Schwan / Anadolu/East News

- Witalik pewnego wieczora do mnie zadzwonił. Połączenie było bardzo słabe, ciągle się zrywało. Zrozumiałam tyle, że ojca wynieśli z domu, bo nie chciał zrzec się ukraińskiego obywatelstwa. Wystawili go na dwór, na mróz, w samych kapciach. Tak oto straciliśmy dom rodziców. Tatę brat z żoną wzięli do siebie, wtedy mieszkali płot w płot. Ale Witalik powiedział, że jego też zmuszają do przyjęcia rosyjskiego paszportu, a on jest przecież odpowiedzialny za żonę i jeszcze teraz za ojca.

Irinie zawiesza głos. Wlepia wzrok w sufit, choć łzy i tak napływają do jej oczu. Nie dopytuję, pozwalam jej wziąć głęboką oddech. Za oknem zapadła już ciemna noc, a stukot żelaznych kół o szyny byłby kojący, gdyby nie napięcie w naszym przedziale. Dolewam nam koniaku i sama opróżniam swój kubeczek do dna. Czuję, że nadchodzi finał tej historii.

Witalik jest od Iriny dużo młodszy, a ona sama najczęściej mówi o nim Wicia. W zasadzie nigdy nie mieli dobrego kontaktu. Najpierw on był denerwującym małolatem, a później ona wyjechała z rodzinnego domu, przez co nie zdążyła zbudować głębszej relacji z bratem. Witalij jest w wieku poborowym. Kilka dni temu przyszło do niego wezwanie do stawienia się na wojskową komisję. Ma włożyć mundur Federacji Rosyjskiej i stanąć do walki przeciwko swojemu własnemu państwu.

Bariera do przebicia

Kiedy jesteś obcokrajowcem w pociągu jadącym na wojnę boisz się wielu rzeczy. Między innymi tego, że czegoś nie zrozumiesz i wejdziesz nie tam, gdzie nie trzeba. Pociągi jadą przez całą Ukrainę, od zachodu aż po daleki wschód, gdzie na stacjach kolejowych wojnę widać i słychać. Pomruki artylerii czy pojedyncze wybuchy nadają dworcom kolejowym na Donbasie i Zaporożu czegoś złowrogiego. Im dalej na wschód, tym i język rosyjski staje się popularniejszy. Słychać go na ulicy, w sklepach, ale przez wiele lat i w szkołach. W takich miastach jak Charków, Zaporoże, Sumy czy Dnipro funkcjonowały szkoły, w których język ukraiński był wykładany niemal jak język obcy, a wszystkie przedmioty, takie jak chemia czy matematyka, były po rosyjsku. Dziś absolwenci tych szkół stykają się z zupełnie nową rzeczywistością, w której wymaga się od nich rozmawiania w języku ojczystym, który znają bardzo kiepsko.

- Mi jest w sumie wszystko jedno. Skończyłam ukraińskojęzyczną szkołę w Krzywym Rogu - opowiada 50-letnia kobieta w pociągu relacji Chełm-Dnipro, której imienia nie zapamiętałam. - Ale z córką całe życie rozmawiałam po rosyjsku, ona z kolei skończyła rosyjskojęzyczną szkołę i ten język po prostu naturalnie był w naszym domu. Ona sama na ukraiński przeszła po wybuchu pełnoskalowej wojny, kiedy uciekła do Grecji. Oj, jak jej było ciężko. Musiała uczyć się niemal od nowa.

Naszej współpasażerki nie widzę, bo siedzi pod moją kuszetką. Jej siwe włosy i spokojna twarz odbija się jedynie w szybie

Widzę, że milknie i wlepia wzrok w przemazujące się za oknem łyse gałęzie drzew. W końcu odzywa się szeptem, tak, że z górnej koi ledwo słyszę jej słowa. - Chodziłam w Dnipro do szkoły, w której trzeba było mówić czystym rosyjskim językiem, bez akcentu, bez surżyku, bo inaczej byłyby kłopoty. Wszyscy po szkole wyjeżdżali na studia do Petersburga, do Moskwy. Część znajomych tam dalej jest. 

Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Kobieta odchrząka, robiąc teatralną pauzę i zaczyna mówić normalnym głosem: - Wszyscy teraz przechodzą na ukraiński, a mi jest tak ciężko. Próbuję, ale drażni mnie to, jak się mylę, jak nie mogę znaleźć odpowiednich słów.

Im dłuższe wypowiada zdania i im więcej czasu mija, tym więcej słówek rosyjskich się wkrada w jej wypowiedzi. Słyszę, że nie kontroluje tego, wstawki pojawiają się automatycznie. Najpierw słowo, potem zdanie. Potem mózg przestaje walczyć i przechodzi zupełnie na język rosyjski. Dyskusja między kobietami trwa, a rosyjskiego jest coraz więcej, a ja powoli tracę sens ich wypowiedzi. Nagle jedna z nim urywa w połowie zdania.

- Kiedy my przeszłyśmy na rosyjski?

Mówią, że kiedy zaczynają się z kimś sprzeczać, kiedy są w sytuacji stresującej i emocje biorą górę, język rosyjski niepostrzeżenie wkrada się, zupełnie nieproszony.

 To samo wielokrotnie słyszałam od kolegów, służących w armii. W wojsku z założenia mówi się po ukraińsku - wszystkie oficjalne komunikaty, media społecznościowe, przemówienia, wywiady, wszystko to w języku ojczystym. Szczególnie ważna jest w strefie działań zbrojnych komunikacja radiowa. Rozmowy między żołnierzami muszą odbywać się po ukraińsku, przede wszystkim dlatego, by odróżnić się od wroga.

 Wiele razy słyszałam historię o tym, jak rozmowa po ukraińsku uratowała żołnierzy przed bratobójczym ogniem. Kiedy jednak zaczyna się szturm, ludzie dla których język rosyjski był pierwszym, automatycznie się na niego przestawiają. Pod wpływem stresu łatwiej i sprawniej komunikują się tym językiem, jaki był w nich od zawsze. Trudna rzeczywistość wojennej Ukrainy.

- Wszystkich nas zmieniła wojna - wzdycha jedna z kobiet i zaczyna wypakowywać z torby smakołyki na mały stolik pod oknem. Wkrótce zacznie się kolejna kolacja w podróży.

20
хв

Koleje wojny. Co usłyszałam w ukraińskich pociągach

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

„Kto powiedział, że kobiety się nie oświadczają?” Wojenna miłość medyków wojskowych

Ексклюзив
20
хв

„Libido zniknęło po Buczy”: jak wojna i status uchodźcy wpływają na życie intymne ukraińskich kobiet

Ексклюзив
20
хв

Wojna – ślub – rozwód

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress