Exclusive
20
min

Jak Ludmiła odbiła męża z rosyjskiej niewoli

Weszłam do szpitala po mojego Rusłana i zobaczyłam dziesiątki uzbrojonych Rosjan - mówi żona ukraińskiego żołnierza.

Kateryna Kopanieva

Ludmiła i Rusłan Belinscy. Zdjęcie: prywatne archiwum rodziny

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Pewnego dnia powstanie film o Ludmille Belinskiej. W marcu 2022 roku dowiedziała się, że jej mąż Rusłan zginął na froncie. Kobieta zebrała siły i powiedziała o tym swoim trzem córkom, próbując wymyślić, jak żyć dalej. Nagle, kilka dni później, otrzymała kolejny telefon z informacją, że jej Rusłan żyje, ale jest ciężko ranny i znajduje się w niewoli. Wtedy Ludmiła Belinska podjęła odważną i desperacką decyzję o wyjeździe na terytorium okupowane przez Rosjan. Jej celem było uratowanie męża z niewoli. I udało jej się.

"Mój mąż służył w SBU, więc nie było szans, że okupanci go wypuszczą".

- "Mógł uniknąć pójścia na wojnę, ponieważ mamy trójkę dzieci", mówi Ludmiła Belinska. "Miał możliwość wyjazdu za granicę. Ale gdyby tak się stało, to nie byłby mój Rusłan. Wojna na pełną skalę złapała nas w domu, w Odessie. Mój mąż od razu powiedział, że jeśli każdy, kto może skorzystać nawet z legalnego zwolnienia ze służby, skorzysta z niego, to nie pozostanie nikt, kto mógłby bronić kraju. I poszedł. I natychmiast znalazł się na linii frontu we wsi Ołeksandriwka w obwodzie chersońskim...

Wioska Velika Oleksandrivka jesienią 2022 r. Fot: Leo Correa/AP/East News

Podczas naszych krótkich rozmów mąż zdołał jedynie powiedzieć, że wszystko jest pod kontrolą. Ale to nie była prawda - w tym samym czasie mówił swoim braciom, że sytuacja jest krytyczna. Powiedział, że nie wie, czy dożyje następnego dnia. Kiedy rano 29 marca nie otrzymałam zwykłej wiadomości od Rusłana, pocieszałam się, że napisze później. I wtedy otrzymałam telefon od jego towarzyszy: "Ludmiła, twój mąż jest bohaterem. Nie żyje".

Nie mogłam i nie chciałam w to uwierzyć. Zapytałam, czy to on, czy to pomyłka. Powiedziano mi: "Został postrzelony w głowę, widziały to trzy osoby. Nikt nie przeżywa takich ran". Jego współtowarzysze broni powiedzieli, że ciało Rusłana nadal leży w okopie i że nie mogą go jeszcze wyciągnąć, ale spróbują to zrobić za kilka dni. I powiedzieli: "Przygotujcie się do pogrzebu".

To był najtrudniejszy czas dla całej naszej rodziny. Nigdy nie zapomnę, jak moja najstarsza córka płakała, a młodsze dzieci nie mogły zrozumieć, jak to możliwe - ich ojciec obiecał im, że wróci. Drżałam na dźwięk każdego telefonu - bałam się, że to bracia mojego męża powiedzą, że już przywieźli jego ciało... Ale nigdy więcej nie zadzwonili. A im dłużej nie było żadnych informacji, tym bardziej zaczynałam mieć nadzieję. Doszło nawet do tego, że poszłam do wróżki. Powiedziała: "Rusłan jest wśród zmarłych, ale żyje".

Kolejny telefon zadzwonił tydzień później, 6 kwietnia. To był telefon od okupantów. Powiedzieli, że jej mąż żyje i jest w niewoli.

- "Powiedzieli, że jest ciężko ranny i zaczęli pytać, gdzie i kiedy służył, jaki miał stopień" - wspomina Liudmiła. "Nic im nie powiedziałam. Myślałam, że to może być oszustwo - słyszałam historie o tym, jak oszuści znajdują dokumenty zaginionych żołnierzy i pod pretekstem, że rzekomo byli w niewoli, wyłudzają pieniądze od ich rodzin. Tak więc, bez względu na to, jak bardzo chciałam wierzyć, że Rusłan naprawdę żyje, nie powiedziałam dzieciom o tym telefonie.

Fakt, że Rusłan Belinski służył kiedyś w Służbie Bezpieczeństwa Ukrainy, dodatkowo komplikował i tak już trudną sytuację. I, jak się później okazało, okupanci, którzy wzięli go do niewoli, dowiedzieli się o tym. Prawdopodobieństwo, że zostanie zwolniony lub wymieniony z taką biografią, było zerowe.

- Niestety, Rusłan sam im o tym powiedział. Nie wiedział, z kim rozmawia, ponieważ w tym czasie był w stanie krytycznym - z poważną raną głowy, dużą utratą krwi i temperaturą powyżej czterdziestu" - mówi Ludmila.

Następnego dnia odebrałam kolejny telefon - tym razem ze szpitala w obwodzie chersońskim. Powiedzieli, że mają Rusłana, ale jest on przenoszony do innego szpitala z oddziałem neurochirurgii. Nieco później zadzwonił lekarz z innego szpitala regionalnego, w którym Rusłan był operowany. Poprosiłam go o przesłanie mi zdjęcia Rusłana. Dopiero gdy zobaczyłam zdjęcie mojego męża, zalałam się łzami szczęścia - to był on! Wyczerpany, z zabandażowaną głową, ale żywy!

"Kiedy Rosjanie nie patrzyli, Rusłan potajemnie wybierał mój numer i mówił mi, co się dzieje".

Po przekazaniu dzieciom dobrych wieści, Liudmila zaczęła zbierać informacje o stanie zdrowia męża. Operacja zakończyła się sukcesem, ale czekało go długie i trudne leczenie. A najbardziej niebezpieczne było to, że oddział Rusłana był pilnowany przez okupantów przez całą dobę.

- "Zaczęłam szukać sposobów, by pomóc mężowi na odległość" - mówi Belinska. "Dzięki moim przyjaciołom znalazłam ludzi na okupowanym terytorium, którzy zgodzili się przynosić Rusłanowi domowe posiłki. Przelewałam pieniądze na ich kartę. Kupili też Rusłanowi rosyjską kartę SIM do telefonu (po "referendum" ukraińskie połączenia zostały odcięte w regionie) i Rusłan mógł do mnie zadzwonić. Jego głos brzmiał zupełnie inaczej, na początku nawet go nie poznałam. Powiedział: "Masia, to ja". Poprosiłam go, żeby powiedział mi imiona naszych dzieci. Zrobił to i ostatnie wątpliwości, że to naprawdę mój Rusłan, rozwiały się.

Czasami udawało nam się do siebie zadzwonić. Kiedy Rosjanie nie patrzyli, Rusłan wybierał mój numer i dawał mi znać, co się dzieje. Trwało to przez kilka miesięcy. Stan męża stopniowo się poprawiał, ale z powodu poważnego uszkodzenia mózgu nie mógł wstać, ani nawet poruszyć nogami.

Przede wszystkim bałam się, że przyjdzie moment, kiedy Rosjanie zabiorą go ze szpitala do więzienia lub jakiejś piwnicy. Przez pierwsze kilka miesięcy okupanci w ogóle nie opuszczali jego pokoju - Rusłan był dla nich cennym więźniem. Ale potem nastąpiła rotacja. Do szpitala przyszli nowi strażnicy, którzy nie byli już tak uważni jak ich poprzednicy. Uznali, że Rusłan jest w tak ciężkim stanie, że im nie ucieknie. Zrozumiałam, że to moja szansa. Musiałam pójść po męża - teraz albo nigdy.

- Sam pomysł udania się na okupowane terytorium i porwania człowieka, który był pilnowany i nie był w stanie poruszać się o własnych siłach, brzmiał absurdalnie. Moja rodzina i przyjaciele, którym powiedziałam o moim planie, starali się mnie od niego odwieść. Mój szef w pracy był pewien, że okupanci wezmą mnie do niewoli lub zabiją. Ale jedyną rzeczą, której naprawdę się bałam, było pozostawienie moich dzieci samych. Resztę szczegółowo zaplanowałam.

Po pierwsze, dowiedziałam się, jak ludzie dostają się na terytoria okupowane. Dowiedziałam się, że istnieją przewoźnicy, którzy regularnie jeżdżą tam i z powrotem, pomimo całego ryzyka. Oczywiście nie każdy zgodziłby się przewieźć samochodem żołnierza porwanego z niewoli. Ale znalazłam jednego odważnego człowieka. Szczerze powiedziałam mu, dokąd jedziemy i kogo zamierzamy zabrać, ponieważ nie chciałam go wrobić. Poinformowałam lekarza w szpitalu, w którym leczono Rusłana. I obiecując dzieciom, że wkrótce przyprowadzę ich tatę z powrotem, wyruszyłam w drogę.

"Kiedy w końcu usłyszeliśmy 'Dobry wieczór' po ukraińsku na czwartym punkcie kontrolnym, łzy napłynęły mi do oczu".

Podróż była długa - prawie dwa dni zajęło nam przedostanie się z Odessy do obwodu chersońskiego przez kolejki na punktach kontrolnych. Dla wrogich punktów kontrolnych miałam przygotowaną legendę, że jadę odwiedzić krewnych. Ale okupanci nie zadali mi ani jednego pytania - być może dlatego, że byłam kobietą. Przesłuchiwali mężczyzn i dokładnie ich przeszukiwali.

Kiedy dotarła do szpitala, zobaczyła dziesiątki uzbrojonych Rosjan.

- "Byli wszędzie - w recepcji, na korytarzach" - mówi Ludmila. "Okazało się, że jeden z ich ważniejszych Rosjan został ranny dzień wcześniej. Leżał na jednym z oddziałów, a wszyscy ci ludzie dbali o jego bezpieczeństwo. Nie mogłam sobie wyobrazić, jak w takiej sytuacji niepostrzeżenie wydostać ze szpitala sparaliżowanego człowieka. Ale miałam szczęście. Okupanci byli tak skupieni na swoich rannych, że zapomnieli nawet o dyżurze w pobliżu oddziału Rusłana. Weszłam do środka. Nigdy nie zapomnę tego momentu. Mój mąż wiedział, że do niego idę, czekał na mnie i bardzo się o mnie martwił. Zwłaszcza, że byłam już na okupowanym terytorium bez łączności, a on nie mógł się do mnie dodzwonić. Kiedy weszłam na oddział, czas jakby się zatrzymał. Patrzyliśmy na siebie i nie mogliśmy powiedzieć ani słowa. Po prostu płakaliśmy...

Teraz pozostało wyprowadzić męża za szpitala.

- Nowi żołnierze, którzy zebrali się w szpitalu z powodu rannego rosyjskiego szefa, nie wiedzieli, kim jest Rusłan. "Najważniejsze było, aby nie zostać zauważonym przez tych, którzy widzieli go wcześniej", wyjaśnia Ludmiła, "Nie mogę tego nazwać inaczej niż szczęściem - prześlizgnęliśmy się. Zawsze będę wdzięczna lekarzom, którzy dali nam nie tylko prawdziwe zwolnienie, ale także fałszywe zaświadczenie stwierdzające, że Rusłan rzekomo został ranny w wypadku samochodowym. Musiałam pokazywać to fałszywe zaświadczenie na punktach kontrolnych wroga, aby nikt nie podejrzewał, że Rusłan był żołnierzem rannym na froncie.

Martwiłam się, czy mój mąż będzie w stanie siedzieć w samochodzie, ale udało mu się. Modliłam się i powtarzałam pod nosem słowa, które wymyśliłam dla okupantów na punktach kontrolnych. Wymyśliłam całą bajkę o wypadku, który rzekomo miał Rusłan, z wieloma szczegółami, aby była przekonująca. Na pierwszym punkcie kontrolnym zaczęłam ją opowiadać... Nagle, podczas naszego przesłuchania, nasi zaczęli ostrzeliwać pozycje wroga. Okupanci kazali nam odjechać. Potem był drugi punkt kontrolny. I znowu zaczęło się przesłuchanie, ale zanim zdążyłam opowiedzieć swoją historię, okupanci otrzymali pilny rozkaz przepuszczenia nas. W takich momentach nie sposób nie pomyśleć, że to wszystko dzieło anioła stróża. A na trzecim punkcie kontrolnym sprawdzili tylko nasze dokumenty - okupanci byli pewni, że byliśmy już przesłuchiwani i przeszukiwani na poprzednich dwóch punktach kontrolnych. A kiedy w końcu usłyszeliśmy "Dobry wieczór" po ukraińsku na czwartym punkcie kontrolnym, łzy napłynęły mi do oczu. Jesteśmy w domu. Udało nam się.

Najpierw zadzwoniłam do dzieci. Powiedziałam im, że mój tata jest ze mną i wkrótce będziemy na miejscu. Tego dnia mój mąż obchodził urodziny. Dzieci pobiegły kupić tort. Rusłan zadzwonił w dniu swoich trzecich urodzin. Pierwsze były, gdy się urodził, a drugie, gdy cudem przeżył w okopie. Więc teraz przeżył trzecie.  

Pierwszy dzień w domu po niewoli. Rusłan świętuje swoje "trzecie urodziny" z rodziną. Zdjęcie: prywatne archiwum bohaterów

Historia uratowania mojego męża z okopu jest nie mniej imponująca. Okazało się, że Rusłan leżał w ziemi od trzech dni - tam, gdzie jego towarzysze widzieli go po raz ostatni. Bez jedzenia, wody i opieki medycznej. Nie wiem, jak to możliwe, ale przeżył. Rusłan mówi, że to jego rodzinna ziemia nie pozwoliła mu umrzeć. Znaleźli go mieszkańcy Ołeksandriwki, którzy przeszukiwali okopy w poszukiwaniu żywych do uratowania i zmarłych do pochowania. Usłyszeli jęki Rusłana, zabrali go do stodoły, ubrali w swoje ubrania i zakopali dokumenty w ogrodzie. Rusłan nie mógł jeść, więc dali mu surowe jajka i mleko. Mieli nadzieję, że za kilka dni żołnierz poczuje się lepiej. Ale mężczyzna stracił przytomność, rana ropiała, zaczęła się gorączka i stało się jasne, że nie przeżyje bez pomocy medycznej. W tym czasie transport jeździł tylko w kierunku okupowanego Chersonia, więc wsadzili Rusłana do autobusu. Autobus został zatrzymany przez okupantów, a Rusłan trafił do niewoli.

Po zajęciu prawobrzeżnej części obwodu chersońskiego odnalazłam ludzi, którzy uratowali życie mojemu mężowi i osobiście im podziękowałam. A oni zwrócili mi jego wykopanego z ziemi dokumenty. Od tego czasu Rusłan przechodzi rehabilitację w domu w Odessie. Już jest bardzo dobrze. Lekarze i rehabilitanci wyjaśnili, że z powodu uszkodzenia mózgu zdolności motoryczne Rusłana są upośledzone, ale stopniowo zdrowe części mózgu przejmą funkcje uszkodzonych.

- "Mąż nie tylko wstaje, ale także chodzi!" - cieszy się Ludmiła Belinska. "Nadal korzysta z chodzika, ale jego kroki stają się coraz pewniejsze. A wszystko to tylko dzięki jego sile woli - bardzo się stara dla dzieci. Każdego dnia, bez względu na pogodę i stan zdrowia, udaje się do centrum rehabilitacji, gdzie ciężko pracuje przez długi czas. Nie mam wątpliwości, że wkrótce Rusłan będzie mógł chodzić, nie opierając się o nic.

Dzieci nie opuszczają ojca na krok. Najstarsza córka stale towarzyszy mu w rehabilitacji. A ja pracuję i wciąż staram się za wszystkim nadążyć. Czasami, patrząc wstecz, nie mogę nawet uwierzyć, że przeszliśmy przez to wszystko. Nie mogę powiedzieć, że nie mamy teraz trudnych chwil. Rehabilitacja nie jest łatwym procesem. Rusłan może się denerwować. Ale w takich momentach staram się być przy nim: odwrócić jego uwagę, zażartować. Rusłan i ja byliśmy razem przez pół życia, ale teraz kochamy się i doceniamy bardziej niż kiedykolwiek. Nasze dzieci żyją i mają się dobrze, a my jesteśmy przy sobie. I to jest dla nas najważniejsze.

Rusłan i Ludmiła Belińscy. Zdjęcie: archiwum rodzinne

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Baza wojskowa na wschodzie Ukrainy. Na prowizorycznym lądowisku, ukrytym wśród brzóz, opada chmura pyłu po wylądowaniu kolejnego śmigłowca Mi-8, który powrócił z misji bojowej. Z kabiny wychodzi kobieta. To porucznik Kateryna, dla kolegów po prostu Katia – jedyna kobieta pilot w Siłach Zbrojnych Ukrainy. Paznokcie w kolorze bordowym, staranny makijaż. Drobne szczegóły kontrastujące z surowością wojskowego otoczenia.

Kiedy jeden z żołnierzy służby naziemnej chce jej pomóc w niesieniu ciężkiego kombinezonu lotniczego, Kateryna odmawia. Nie chce specjalnego traktowania.

„Mężczyźni zawsze chcą pokazać, że są bohaterami i cię chronią” – powie później, opierając się o kadłub samolotu. Jej głos jest spokojny, ale w oczach widać determinację.

Było głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać

Nie przyjechałam tu, żeby być dziewczynką. W końcu nasza armia to zrozumie”.

To zdanie, które wypowiedziała Kateryna, wydaje się jej niepisanym mottem w codziennej służbie, gdzie walka z wrogiem przeplata się z koniecznością dowodzenia swojej wartości w męskim świecie. Jej jasne włosy są splecione w dwa warkocze.

„Jasne włosy... to nie ma znaczenia” – ucina, gdy rozmowa schodzi na drugorzędne tematy. Liczą się umiejętności. A tych Katerynie nie brakuje: od września 2024 roku wykonała ponad trzydzieści misji bojowych.

Co ty tu robisz?

Marzenie o lataniu przyszło do niej, gdy miała dziesięć lat. Ojciec, oficer sił powietrznych, zabrał ją ze sobą do bazy. Pierwszy lot śmigłowcem Mi-8 był jak olśnienie. Kateryna wspomina: „Było tak głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać”.

Dziecięca fascynacja przerodziła się w konkretny cel. Sześć lat później, w wieku 16 lat, pojawiła się na egzaminach wstępnych w Charkowskim Narodowym Uniwersytecie Sił Powietrznych im. Iwana Kożeduby. W grupie czterdziestu pięciu studentów była jedyną kobietą. Według niej, nawet dziś bardzo niewiele kobiet kształci się na pilotów w tej czołowej wojskowej uczelni lotniczej. A uniwersytet w czasie wojny odmawia ujawnienia danych dotyczących liczby studentek uczących się na tym kierunku.

Właśnie tam, na uniwersytecie, od jednego z wykładowców po raz pierwszy usłyszała słowa, które miały ją zniechęcić: „Co ty tu robisz? To nie dla dziewczyn. Po prostu nie dasz rady”.

Ale Kateryna nie należy do osób, które łatwo się poddają. Wsparcie znalazła u instruktorki latania na symulatorach.

„Powiedziała mi, żebym nikogo nie słuchała. A ja pomyślałam, że skoro ona potrafi latać, to dlaczego ja nie miałabym?”

W 2023 roku już jako oficer dołączyła do 18. samodzielnej brygady lotnictwa wojskowego. Dzisiaj jako drugi pilot i nawigator spędza długie godziny w kokpicie Mi-8, ciężkiego poradzieckiego śmigłowca, który nie wybacza błędów. Na pytanie, co najbardziej podoba się jej w lataniu, bez wahania odpowiada:

„W lataniu kocham wszystko”.

W walce mój umysł jest czysty

Każdy dzień w bazie ma swój rytm, który wyznaczają przygotowania do kolejnych zadań. Podobnie jak inni piloci, Katia bierze udział w naradach, analizuje mapy, planuje trasy. Nosi standardowy męski mundur – kombinezon lub kurtkę lotniczą w kamuflażu, na której lewym ramieniu widnieje naszywka z ukraińską flagą. Jej miejscem pracy jest półmrok kabiny wypełnionej rzędami przyrządów na panelu. Można tu dostrzec drobne osobiste akcenty, na przykład parę fioletowych i niebieskich rękawiczek. Zakłada hełm, starannie dopasowuje słuchawki i ustawia mikrofon przy ustach. Jej wzrok staje się skupiony.

Zdjęcie: Oksana Parafeniuk dla "The New York Times"

Śmigłowce startują z zamaskowanych leśnych lądowisk, a potem lecą nad ziemią na wysokości zaledwie 9-14 metrów, by uniknąć wykrycia. Kateryna często pilotuje helikopter pełniący funkcję przekaźnika: zapewnia łączność z dwoma innymi helikopterami, lecącymi przed nią i atakującymi rosyjskie cele. Jej maszyna, lecąca wyżej, jest przez to narażona na większe niebezpieczeństwo.

„Podczas lotu nigdy się nie denerwuję – mówi, a jej skupiona twarz, okolona paskami hełmu, zdaje się to potwierdzać. – Wszystkie trudne myśli mogą pojawić się przed lub po. Podczas lotu mój umysł jest czysty”.

To profesjonalizm wypracowany w ekstremalnych warunkach. Ale za tą zasłoną spokoju kryje się wrażliwość.

„Lecę i patrzę na swój kraj, myśląc, jaki jest piękny. A potem, kiedy wchodzimy na linię frontu i widzę, że wszystko jest zniszczone – spalone i zbombardowane wioski, miasta, domy i fabryki – myślę, jak to możliwe w XXI wieku”.

Poczucie ulgi przychodzi dopiero wtedy, gdy misja kończy się sukcesem.

„Gdy tylko słyszę w radiu, że trafiliśmy w cel, tak jak dzisiaj, wiem, że misja została wykonana. Wtedy czuję: uff, świetnie, udało się”

Oprócz walki z wrogiem Kateryna zmaga się z innymi wyzwaniami. Przyznaje, że czasami wątpi w swoje umiejętności, lecz szybko dodaje, że to uczucie jest znane wielu ludziom, „zwłaszcza kobietom”, i dotyczy nie tylko służby wojskowej, ale każdego zawodu. Chociaż Ukraina stale zwiększa liczbę kobiet w armii – obecnie służy ich około 70 tysięcy, z czego 5,5 tysiąca na stanowiskach bojowych – seksizm nadal pozostaje problemem. Kateryna spotyka się z nim codziennie. Zauważa, że „kobiety są często w armii marginalizowane i otrzymują mniej zadań niż koledzy”. Jak mówi, mężczyźni, z którymi służy, przeważnie starają się ją wspierać, choć czasami pozwalają sobie na seksistowskie komentarze. Nauczyła się je ignorować. Skupia się na pracy i szacunku, który zdobyła wśród kolegów pilotów i dowództwa.

Przełamałam stereotyp

Życie osobiste? W warunkach wojennych nie ma na to miejsca. Rodzinę widuje rzadko. Ma jedno marzenie związane z bliskimi: po wojnie zabrać młodszą siostrę na lot helikopterem. Chwile odpoczynku to często proste codzienne czynności – choćby pośpieszny posiłek przy stole w koszarach, pomiędzy jedną a drugą misją. Czasami, ubrana w ten sam polowy mundur, z włosami splecionymi w warkocze je ciepłą zupę z miski, a na stole obok leżą gazety i butelka wody.

To chwile, które przypominają o zwykłym życiu, tak odległym od tego, co dzieje się w kokpicie śmigłowca. Czasami odpoczywa, oglądając filmy z innymi żołnierzami w bazie. Zdaje sobie sprawę, że jej historia jest inspirująca. Sześć dziewczyn, które marzą o lataniu, napisało do niej na Instagramie z prośbą o radę.

„Staram się je wspierać. Mówię, że osiągną sukces” – podkreśla. Na pytanie, czy czuje się pionierką, odpowiada z lekkim uśmiechem:

„Być może przełamałam stereotyp. Niebo nie pyta o płeć”.

Materiał przygotowano na podstawie informacji i cytatów z materiałów prasowych, w szczególności publikacji „The New York Times” i ArmyInform, które szeroko opisywały służbę i doświadczenia porucznik Kateryny, a także wypowiedzi przypisywanych bezpośrednio bohaterce.

20
хв

Niebo nie pyta o płeć

Sestry

20 sekund, by zestrzelić wrogi dron

– Mam 52 lata i troje dzieci. Z zawodu jestem lekarką weterynarii. Do ochotniczej formacji dołączyłam latem 2024 roku – mówi Walentyna Żelezko, pseudonim „Walkiria”.

Wojna zastała ją w rodzinnej wsi Nemiszajewe niedaleko Buczy. Słyszała ostrzał lotniska w Hostomelu i sąsiednich miast. Wrogie helikoptery latały tak blisko jej domu, że można było zobaczyć twarze pilotów:

– Było strasznie. Nie wiedzieliśmy, gdzie się podziać i co robić. Jak większość Ukraińców, myśleliśmy, że to się skończy za kilka dni. Ale kiedy Rosjanie w Buczy zaczęli znęcać się nad ludźmi i ich zabijać, postanowiliśmy uciekać. Tyle że było już za późno, znaleźliśmy się pod okupacją.

Walentyna Żelezko, „Walkiria”

Najbardziej bała się o swojego młodszego syna, który miał wtedy 8 lat. Słyszała, że Rosjanie znęcają się nawet nad dziećmi. By go chronić, nie rozstawała się z nożem.

– Byłam przerażona, w głowie krążyły mi straszne myśli. Wciąż nie tylko trudno mi o tym mówić, ale nawet wspominać. Myślałam nawet o zabiciu syna własnymi rękami, byleby tylko wróg nie znęcał się nad nim. Oczywiście nie zrobiłabym tego, ale taka myśl przemknęła mi wtedy przez głowę. Nigdy tego Rosjanom nie wybaczę – wyznaje.

11 marca całej rodzinie udało się wyrwać z okrążenia. Jednak myśl o zemście na wrogu i walce za kraj jej nie opuszczała. Pewnego dnia natrafiła w mediach społecznościowych ogłoszenie o naborze kobiet do oddziału „Czarownic bojowych”. Na rozmowę kwalifikacyjną zabrała ze sobą przyjaciółkę, która też ma już ponad 50 lat.

– Od razu nas zapytali: „Jaka jest wasza motywacja?”. Już po trzech minutach rozmowy z dowódcą zrozumiałyśmy, że zostajemy. Uważam, że państwa powinni bronić wszyscy. Przede wszystkim mężczyźni, ale kiedy widzisz te codzienne straty na froncie, to jak mogłabyś siedzieć w domu? Przecież my możemy zastąpić mężczyzn tutaj. Powiedziałyśmy dowódcy: „Nauczcie nas wszystkiego”.

Bieganie, pompki i przysiady w kamizelce kuloodpornej nie były tak trudne, jak przyzwyczajenie się do dyscypliny wojskowej i opanowanie broni.

Rozkładając i składając karabin Kałasznikowa, czułyśmy się jak dzieci z klockami LEGO. Wciąż pytałyśmy instruktorów: „Co to za część? Jak to się nazywa?”

Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego. Teraz zapach prochu dodaje nam adrenaliny.

Dyżury „Czarownic” trwają trzy godziny. Algorytm działania mobilnej grupy ogniowej jest standardowy: alarm – wyjazd na pozycję – czekanie – strzelanie... Każda w zespole ma swoje zadanie. Najważniejsze jest zgranie. Działania muszą być wyćwiczone do perfekcji, dlatego w każdą sobotę na poligonie doskonalą swoje umiejętności strzeleckie.

„Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego”

– Najbardziej bałam się, że zrobię coś nie tak i zawiodę swój oddział. Od rozkazu dowódcy na dotarcie na pozycję, ustawienie karabinu maszynowego, przygotowanie osprzętu i włączenie kamery mamy 10 minut.

Niebo, które jest podzielone na sektory, obserwują na tabletach. Na ekranie widać cel, wysokość, odległość i kurs wrogiego drona. Na tej podstawie trzeba ustalić punkt, w który strzelec powinien skierować ogień. Każda grupa mobilna odpowiada za swój sektor.

– Ostatnio trudniej nam zestrzeliwać drony, bo zaczęły latać nisko i szybko. Latają z prędkością około 50 metrów na sekundę, więc na zestrzelenie mamy do 20 sekund. Gdy lecą nisko, nasze radary mogą ich nie wykryć. Wtedy ich nie widzimy ich, orientujemy się tylko na podstawie dźwięku. Dlatego trzeba być maksymalnie skoncentrowanym i uważnie nasłuchiwać.

Zestrzelenie dronów jest trudniejsze w nocy, bo wróg maluje je na czarno. „Czarownice” używają karabinów maszynowych „Maxim” z 1939 roku.

– Są sprawne, chociaż czasami mogą zawieść. Trzeba je ciągle czyścić, rozbierać, napinać sprężyny. Owszem, mamy również lepszy karabin maszynowy dużego kalibru, ale bardzo chciałybyśmy mieć też „browningi”. Najlepsze uzbrojenie Ukraina wysyła na front.

Ale Rosjanie boją się nas. Czasami pokazują nas w telewizji i próbują wyśmiewać, deprecjonować: „Spójrzcie, oni nie mają już nikogo i nie mają czym walczyć. Nawet już ciotki z kuchni idą”

– Dopóki trwa wojna, moje miejsce jest tutaj. Teraz piszemy historię naszego kraju. Chcę po sobie zostawić godny ślad, mieć udział w zwycięstwie. Kiedyś powiem moim wnukom: „Wasza babcia, którą zwali Walkirią, pomagała walczyć z wrogiem”.

Najprzyjemniejszy dźwięk to dźwięk spadającego wrogiego drona

– Mam 32 lata. Z wykształcenia jestem menedżerką turystyki, pracowałam jako administratorka restauracji w Buczy. Spodziewałam się, że będzie wielka wojna, i nawet się do tego przygotowywałam: spakowałam walizkę z niezbędnymi rzeczami, zebrałam dokumenty, leki – wspomina żołnierka o pseudonimie „Kalipso”.

Kiedy się zaczęło, od razu wywiozła mamę do Hiszpanii, po czym wróciła. Pamięta, że bardzo denerwowały ją przerwy w dostawach prądu, a później aktywność wrogich dronów. Była już wtedy w dobrej formie fizycznej, poza tym od dzieciństwa znała broń, bo strzelać nauczył ją dziadek.

– Przyszłam do dowódcy i powiedziałam: „Będę u was służyć”. Usłyszałam: „Jeszcze cię nie przyjęliśmy”. Ale byłam wytrwała, przeszłam rozmowę kwalifikacyjną, a potem szkolenie. Jedyna przykrość, która mnie spotkała, to stwierdzenie dowódcy, bym zapomniała o długich paznokciach – uśmiecha się.

„Kalipso” na służbie

Była jedną z pierwszych, które dołączyły do buczańskiego oddziału obrony terytorialnej (DFTG). Na początku była dowódcą patrolu szybkiego reagowania. Pilnowała porządku w gminie, patrolowała ulice miasta, sprawdzała schrony przeciwbombowe, by nie były zamknięte w razie alarmu. Później pojawił się pomysł stworzenia plutonu „Czarownic”. Stanęła na jego czele.

– Zaczynałyśmy jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali nas na „Czarownice z Buczy”.

Miałam naszywkę z czarownicą na granatniku. Bardzo spodobała się dowódcy.

Pomyślałyśmy, że to trafne, bo w Ukrainie wszystkie kobiety są czarownicami, do tego wściekłymi na Rosjan za to, co zrobili z naszym krajem, miastem, ludźmi. Wielu moich towarzyszy zostało zamordowanych na terenie Buczy

Teraz „Czarownice z Buczy” mają bardzo dużo pracy, bo wróg każdego dnia i każdej nocy ostrzeliwuje ukraińskie miasta rakietami i dronami.

– Praktycznie każdej nocy jest niespokojnie. Jesteśmy zawiedzione, kiedy jakiś Szahid nie wlatuje w sektor naszego ostrzału. Bo każda chciałaby zestrzelić tego potwora, żeby nie trafił w czyjś dom, nie niszczył naszej infrastruktury, byśmy nie zostali bez światła, ogrzewania i wody. Jesteśmy dla Rosjan jak kość w gardle, dlatego zasypują nas dronami.

Zaczynały jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali je na „Czarownice z Buczy”.

Jej oodziałowi udało się już zestrzelić sześć wrogich dronów. „Kalipso” przyznaje, że najtrudniejsze w tej pracy jest czekanie:

– Pamiętam, jak było z pierwszym. Słyszeliśmy, że się zbliża, aż tu nagle po prostu wyskoczył zza drzew. W sekundę otworzyłyśmy ogień, bo znalazł się w sektorze naszego ostrzału. Kiedy usłyszałyśmy, jak spada, szalałyśmy ze szczęścia.

Najgorzej jest wtedy, gdy widać wrogiego drona, ale nie można go dosięgnąć z karabinu. I potem przeczytać w raportach, że ten dron spadł gdzieś w dzielnicy mieszkalnej.

– Był taki przypadek, że dron spadł na Hostomel. Przebił się przez dach, zniszczył ogrodzenie i drzewa. Na szczęście nie było ofiar. W takich momentach wyrzucasz sobie, że go nie zestrzeliłaś – nawet jeśli obiektywnie nie miałaś na to szans. Gdybyśmy miały lepsze uzbrojenie o większym zasięgu, wyniki naszej pracy byłyby znacznie lepsze.

Ostatnio wróg pokrywa drony nieznaną trucizną, która powoduje oparzenia płuc.

– Rosjanie regularnie wymyślają nowe strategie ostrzału. A my wymyślamy sposoby, jak im przeciwdziałać. To jak taniec, kręcimy się wokół siebie

– Kiedy jest alarm, przyjaciele często dzwonią do mnie i pytają, czy jestem na zmianie. Kiedy słyszą, że tak, mówią: „No to wszystko będzie dobrze ”. Ale ja zawsze wszystkim mówię, że alarmu nie wszczyna się bez powodu. Waszym obowiązkiem jako obywateli jest zejść do schronu, bo to wy odpowiadacie za swoje życie.

„Kalipso” marzy o tym, by się w końcu porządnie wyspać. Teraz śpi po 3-4 godziny na dobę. No i chce odwiedzić mamę w Hiszpanii. Nie widziała jej już ponad trzy lata.

Zdjęcia: prywatne archiwa bohaterek

20
хв

Czarownice z Buczy. Jak „Walkiria” i „Kalipso” polują na drony

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Po wojnie w nas wciąż będzie wojna

Ексклюзив
20
хв

Dziś wojna to nie tylko czołgi i artyleria. To także drony i AI

Ексклюзив
20
хв

Gabrielius Landsbergis: – Tylko Ukraina może powstrzymać Rosję

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress