Exclusive
20
min

Wiktoria Andrusza: "By nie zwariować w niewoli, wypierałyśmy to, co się dzieje"

Pytali, ile jest przykazań Bożych. Kiedy odpowiadałam, że dziesięć, pytali ponownie: "A nie dwanaście?". Zmusili mnie do nauczenia się wiersza "Wybacz mi, drogi Rosjaninie" i kazali "wymyślić do niego uduchowioną melodię"

Kateryna Kopanieva

Po powrocie z niewoli Wiktoria Andrusza została odznaczona Orderem Bohatera Ludowego Ukrainy. Zdjęcie: Facebook bohaterki

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

W marcu 2022 roku 25-letnia nauczycielka matematyki Wiktoria Andrusza została uprowadzona przez Rosjan z domu jej rodziców w obwodzie czernihowskim za przekazanie ukraińskim żołnierzom informacji o sprzęcie wroga. Oskarżona o szpiegostwo i zagrożona karą 10 lat więzienia, a nawet nawet karą śmieci, była przetrzymywana w rosyjskich ośrodkach zatrzymań i koloniach karnych przez sześć miesięcy. To było pół roku tortur, upokarzających przesłuchań i ciągłej presji moralnej. Dziś Wiktoria przyznaje, że przez częste rozmowy, do których zmuszali ją Rosjanie, czuła się jak w domu wariatów. Opowiedziała Sestrom, jak udało jej się przetrwać niewolę.

Wiktoria nie załamała się, choć wciąż prześladują ją wspomnienia. Zdjęcie: Facebook bohaterki

Kiedy zobaczyli zdjęcia rosyjskiego sprzętu wojskowego w moim telefonie, powiedzieli: "To ona. Pakujemy ją"

24 lutego 2022 r., po pierwszych eksplozjach, opuściła swoje rodzinne Browary i udała się do wioski rodziców w obwodzie czernihowskim. W tamtym czasie uważała, że na wsi będzie bezpieczniej niż w wieżowcu pod Kijowem.

- Nie tylko ja tak myślałam, w pierwszych dniach wojny wiele osób uciekło do wiosek i znalazło się pod okupacją - mówi. - 27 lutego nasza wieś, Stary Bykow, została zajęta przez Rosjan. Kiedy weszli do wioski, natychmiast zastrzelili sześciu cywilów. Czterech to byli miejscowi, a dwóch, tak jak ja, przyjechało odwiedzić krewnych. Rosyjscy żołnierze plądrowali domy i sklepy, ludzie bali się wychodzić. Mogli co najwyżej wyskoczyć na chwilę na zewnątrz, aby podzielić się zapasami żywności z sąsiadami.

Jakoś tydzień po rozpoczęciu okupacji Rosjanie zaczęli zagłuszać łączność komórkową. Ale wcześniej mieliśmy Internet, a zatem mogliśmy kontaktować się z ludźmi na terytorium kontrolowanym przez Ukrainę, w szczególności z naszymi wojskowymi. Nie ukrywam: robiłam to - przekazywałam ukraińskim siłom zbrojnym informacje o przemieszczaniu się wrogiego sprzętu. Zdawałam sobie sprawę, że to niebezpieczne, ale chciałam jakoś pomóc naszej armii. Kiedy połączenie w domu było przerywane, znajdowałam miejsca na podwórku, gdzie Internet wciąż działał. Telefon był moim jedynym oknem na świat.

Pod koniec marca wśród mieszkańców wsi rozeszły się pogłoski, że Rosjanie planują "czystkę". Znajomi z sąsiedniej wsi ostrzegli Wiktorię, że okupanci wchodzą do domów i zabierają ludzi. Kilka dni później stało się to w Starym Bykowie.

- Nasz dom był pierwszym na ulicy, do którego Rosjanie włamali się 25 marca - mówi Viktoriia. - Zabrali moich rodziców i mnie do różnych pomieszczeń. Powiedzieli, że szukają broni. Gdy się rozejrzeli i bronie nie znaleźli - wyszli. Ale kilka minut później weszła kolejna grupa żołnierzy, wywrócili wszystko do góry nogami. Później zdałam sobie sprawę, że przyszli do naszego domu nie bez powodu: szukali mnie. Znaleźli mój telefon i na widok zdjęć sprzętu wojskowego, powiedzieli: "To ona. Pakujemy ją". A potem do mnie: "Ubierz się ciepło, tam będzie zimno". Potem wyprowadzili mnie z domu, wsadzili do samochodu i zawieźli do jakiejś piwnicy. Bałam się wtedy nie tyle o siebie, co o rodziców, bo nie wiedziałam, co się z nimi stanie. Rosjanie byli zdolni zrobić im wszystko. Ta niewiedza doprowadzała mnie do szału.

Wiktoria i jej rodzice w domu we wsi Stary Bykow. Zdjęcie: Emil Duck, The New Yorker

Noc spędziłam w piwnicy, a potem zabrano mnie do miasteczka namiotowego, gdzie okupanci urządzili coś w rodzaju obozu jenieckiego. Po drodze mówili mi, że "wszystko o mnie wiedzą", że jestem "ideowa" i "mam wyprany mózg". Ja też nie milczałam. Zapytałam ich, jak mogą "wiedzieć o mnie wszystko", skoro nawet nie mieszkałam w tej wiosce. Kiedy powiedzieli, że "wszędzie są naziści i banderowcy", zapytałam ich, gdzie ich widzieli. Nie potrafili powiedzieć nic konkretnego, odpowiadali innymi frazesami rosyjskiej propagandy - że mamy "wszędzie bio laboratoria" i inne bzdury. Nie potrafili uwierzyć, że jestem zwykłą nauczycielką. Nie rozumieli, dlaczego pomagam ukraińskim siłom zbrojnym. Wymyślili wersję, że zostałam zwerbowana przez SBU w 2014 roku i od tego czasu byłam tajnym szpiegiem lub agentką. Pytali, czy mam "dostęp do tajemnicy". Później dowiedziałam się, że ponownie przyszli do domu moich rodziców i przeszukali go, próbując znaleźć dowody na swoje absurdalne teorie. Na szczęście moi rodzice nie zostali fizycznie skrzywdzeni.

Bili mnie pałkami, bo nie chcieli dotykać banderowców

Po kilku tygodniach spędzonych w miasteczku namiotowym okupanci wywieźli Wiktorię do Rosji. Tam została poddana torturom. Psychicznym i fizycznym.

- Najpierw potrącili mnie w samochodem w drodze do aresztu śledczego w Kursku. Potem, w areszcie, "wszystko zależało od twojego statusu", jak mówili Rosjanie. Mój nie był najlepszy, bo byłam "strzelcem" i "koordynatorem ognia". Ich nastawienie było adekwatne. Ciągłe groźby - od: "Będziesz siedziała dziesięć lat w więzieniu" do "Spalimy cię żywcem". Bicie, torturowanie elektrowstrząsami. Najczęściej bili mnie pałkami - mówili, że "nie chcą dotykać rękami banderowców".

Ale czasami nie się powstrzymywali i używali rąk, nóg... Lubili używać paralizatora i obserwować reakcje więźniów. Pewnego razu po takich torturach zabrano mnie do ośrodka sanitarnego. Uwięzieni tam mężczyźni mieli ogolone głowy. Wskazano mi wiadro z ich włosami i usłyszałam, że moje włosy wkrótce się tam znajdą. Wtedy poczułam, że tracę przytomność. Szepnęłam, że zaraz upadnę. Nie uwierzyli. "Jesteś dobrą aktorką" - powiedzieli. Upadłam na zimną podłogę...

Cudem zostawili mi te włosy, choć nie raz grozili, że je zgolą. Najczęściej wtedy, gdy nie podobały im się odpowiedzi na ich absurdalne pytania. Na przykład pytali, ile jest przykazań Bożych. Kiedy odpowiadałam, że dziesięć, pytali: "A nie dwanaście?". W areszcie regularnie otrzymywaliśmy "zadanie" śpiewania rosyjskich pieśni patriotycznych i całowania wstążek georgijewskich [symbol prorosyjskich separatystów - red.]. Czytano nam frazy z podręczników propagandowych o tym, że "promujemy nazizm", że "Ukrainą rządzi Zachód" i że nasz prezydent jest "amerykańską marionetką". Oprócz codziennych wykładów z serii "dziadkowie walczyli" Rosjanie wymagali od nas uczenia się wierszy o wojnie.

Pierwszy wiersz nosił tytuł "Wybaczcie, drodzy Rosjanie". Potem okupanci sprawdzili, czy się go nauczyliśmy, i kazali nam "wymyślić do niego uduchowioną melodię". W takich chwilach czułam się nie jak w areszcie śledczym, ale jak w domu wariatów.

Dziewczyny i ja (na początku było nas trzy w celi, potem dwie) wykonywałyśmy te idiotyczne zadania tylko dlatego, że rozumiałyśmy, że musimy dożyć do wymiany. Rosjanie zdawali się uznawać za swoją misję "reedukowanie" nas. Powiedzieli, że "skierują nas na właściwą drogę". Raz nawet zapytali mnie, czy chcę zostać w Rosji i otrzymać obywatelstwo. Odpowiedziałam, że chcę wrócić do domu. "A co, jeśli to już nie będzie Ukraina?" - kpili. Odpowiedziałam, że w takim przypadku nie będę pracowała jako nauczycielka, ponieważ nie znam i nie chcę znać rosyjskiego. Oczywiście ta odpowiedź bardzo im się nie spodobała.

Po uwolnieniu Wiktoria Andrusza opowiedziała swoją historię na Międzynarodowym Forum Europejskiej Ukrainy w Berlinie. Zdjęcie: Strona forum CivilMPlus.org

Nieustannie słychać było rozmowy z cyklu "Ukraina wkrótce zniknie". Wykorzystując to, że nie mieliśmy dostępu do informacji, Rosjanie próbowali nas przekonać, że "wszyscy już o nas, więźniach, zapomnieli". Dziewczyny i ja zrozumiałyśmy, że naszym głównym zadaniem jest nie pozwolić, by takie myśli wkradły się do naszych głów.

Bez względu na to, co mówią Rosjanie, trzeba zrozumieć, że to kłamstwo, i nie reagować. To był jeden z naszych sposobów, by nie zwariować.

Drugi sposób, który ćwiczyłyśmy, by zachować siłę umysłu, nazywany był "techniką wypierania". Polega ona na zastępowaniu złych myśli rozmową o czymkolwiek - rodzinie, pracy, zwierzętach domowych, ulubionych filmach i książkach. W celi rozmawiałyśmy godzinami. Nawiasem mówiąc, nazywałyśmy naszą celę kostnicą, bo na ścianie widniał napis "Kostnica". Później przeniesiono nas do karceru... ale to nas nie złamało. Pozwoliłyśmy sobie na płacz - i serdeczny śmiech. Pozwoliłyśmy emocjom płynąć, niczego nie powstrzymywałyśmy. To trochę pomogło.

Zdałyśmy sobie też sprawę, że lepiej nie myśleć o wymianie. Przez pierwszych kilka miesięcy żyłam w oczekiwaniu. W maju Rosjanie powiedzieli, że dochodzenie przeciwko mnie zostało zakończone i otrzymałam coś w rodzaju wstępnego wyroku: jeśli wrócę na Ukrainę i zrobię coś podobnego ponownie, znajdą mnie i osądzą w pełnym zakresie rosyjskiego prawa. Potem powiedzieli, że zostanę odesłana do domu podczas następnej wymiany. Uwierzyłam im, odliczałam dni, ale wymiana nie nadeszła. W połowie lipca razem z dziewczynami zdałyśmy sobie ze wszystkiego sprawę. Zdecydowałyśmy, że tak dalej być nie może: nie powinnyśmy ulegać złudzeniom. Trzeba po prostu żyć i mieć nadzieję, że pewnego dnia to się w końcu stanie. Ale nie teraz. Kiedy później przeniesiono nas do kolonii dla kobiet, widziałam tam więźniarki, które rozmawiały tylko o wymianach i konwencjach genewskich. Widząc, w jakim są stanie, byłam przekonana, że dziewczyny i ja postępujemy słusznie.

Po wyjściu z niewoli zaczęłam bać się nagłych dotknięć

Długo oczekiwana wymiana nadeszła we wrześniu 2022 roku. Wiktoria wraz z innymi więźniami została przewieziona przez Rosjan do obwodu briańskiego.

- Choć mówili "Wywożą nas na Syberię odbudowywać miasta", czułam, że granica jest niedaleko - przyznaje Wiktoria - Największym szczęściem było usłyszeć ukraińskie słowa: "Cieszymy się, że możemy powitać cię w domu, na Ukrainie". I głos mojej mamy, do której natychmiast zadzwoniłam... Przez długi czas nie mogłam uwierzyć, że cały ten horror się skończył. Patrząc wstecz zdaję sobie sprawę, że właściwe nastawienie psychiczne pomogło mi przetrwać i nie zwariować. Pomogło mi to nie popaść w depresję po wymianie. Znam przypadki, gdyh ludzie po uwolnieniu przez długi czas nie mogą dojść do siebie, prześladują ich lęki i koszmary. Na szczęście udało mi się odwrócić tę kartę.

Wiktoria Andrusza (z lewej) z innymi osobami uwolnionymi z niewoli 21 września 2022 r. Zdjęcie: Telegram Andrija Jermaka

Nie oznacza to jednak, że nie pamiętam, przez co przeszłam. Po prostu nauczyłam się skupiać na przyszłości zamiast na przeszłości. Czasami mam w głowie retrospekcje. To tak, jakby Facebook oferował mi przypomnienie sobie, co robiliśmy tego dnia rok temu. Nie mam żadnych zdjęć z tamtego okresu, obrazy pojawiają się w mojej głowie. Czasami przyprawia mnie to o dreszcze. W takich momentach najważniejsze jest to, by w porę powiedzieć sobie, że to już przeszłość, która się skończyła. Powiedzieć i poczuć, że teraz jestem bezpieczna.

Po uwolnieniu potrzebowałam leczenia i rehabilitacji - z powodu obrażeń, których doznałam w niewoli. Teraz rehabilitacja dobiegła końca. Pewne konsekwencje pozostały, ale nauczyłam się z nimi żyć.

Bardzo chciałam wrócić do nauczania w szkole. Kiedy lekarz pozwolił mi wrócić do pracy, byłam szczęśliwa. Jestem bardzo wdzięczna kolegom, którzy mnie wspierali. Żaden nie zadawał mi pytań w stylu: "Jak było w niewoli?". Wszyscy starali się otoczyć mnie troską i zrozumieniem. Spotkanie z dziećmi było szczególną radością. Na początku trudno mi było wejść w napięty grafik pracy, z wyjazdami do schronu w czasie nalotów. Jako nauczycielka muszę w takich przypadkach reagować w ciągu sekundy. Ale teraz już się przyzwyczaiłam.

Rosjanie roześmiali się: "Jesteś nauczycielką, a teraz sama musisz zdawać egzamin". Zdjęcie: archiwum prywatne

Dzieci często podchodzą do mnie, by porozmawiać albo się przytulić - naprawdę to doceniam. Chętnie przytulam ludzi, których kocham, ale po niewoli mam nową reakcję, której nie mogę się jeszcze pozbyć: jeśli ktoś mnie dotyka, gdy się tego nie spodziewam, czuję się bardzo nieswojo. Boję się takich nagłych dotknięć. Moi przyjaciele i rodzina już o tym wiedzą i są bardzo wyrozumiali. Mam nadzieję, że pewnego dnia będę w stanie poradzić sobie również z tym.

Nadal jestem w kontakcie z dziewczyną, z którą dzieliłyśmy celę. W niewoli zaprzyjaźniłyśmy się i wciąż się wspieramy. Czasami rozmawiamy o tym, co nas tam spotkało, ale teraz to nie jest już dla nas traumatyczne. Przeciwnie: pomaga nam znaleźć punkty, na których możemy się oprzeć, by iść dalej. I cieszyć się przynajmniej z tego, że żyjemy.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Baza wojskowa na wschodzie Ukrainy. Na prowizorycznym lądowisku, ukrytym wśród brzóz, opada chmura pyłu po wylądowaniu kolejnego śmigłowca Mi-8, który powrócił z misji bojowej. Z kabiny wychodzi kobieta. To porucznik Kateryna, dla kolegów po prostu Katia – jedyna kobieta pilot w Siłach Zbrojnych Ukrainy. Paznokcie w kolorze bordowym, staranny makijaż. Drobne szczegóły kontrastujące z surowością wojskowego otoczenia.

Kiedy jeden z żołnierzy służby naziemnej chce jej pomóc w niesieniu ciężkiego kombinezonu lotniczego, Kateryna odmawia. Nie chce specjalnego traktowania.

„Mężczyźni zawsze chcą pokazać, że są bohaterami i cię chronią” – powie później, opierając się o kadłub samolotu. Jej głos jest spokojny, ale w oczach widać determinację.

Było głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać

Nie przyjechałam tu, żeby być dziewczynką. W końcu nasza armia to zrozumie”.

To zdanie, które wypowiedziała Kateryna, wydaje się jej niepisanym mottem w codziennej służbie, gdzie walka z wrogiem przeplata się z koniecznością dowodzenia swojej wartości w męskim świecie. Jej jasne włosy są splecione w dwa warkocze.

„Jasne włosy... to nie ma znaczenia” – ucina, gdy rozmowa schodzi na drugorzędne tematy. Liczą się umiejętności. A tych Katerynie nie brakuje: od września 2024 roku wykonała ponad trzydzieści misji bojowych.

Co ty tu robisz?

Marzenie o lataniu przyszło do niej, gdy miała dziesięć lat. Ojciec, oficer sił powietrznych, zabrał ją ze sobą do bazy. Pierwszy lot śmigłowcem Mi-8 był jak olśnienie. Kateryna wspomina: „Było tak głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać”.

Dziecięca fascynacja przerodziła się w konkretny cel. Sześć lat później, w wieku 16 lat, pojawiła się na egzaminach wstępnych w Charkowskim Narodowym Uniwersytecie Sił Powietrznych im. Iwana Kożeduby. W grupie czterdziestu pięciu studentów była jedyną kobietą. Według niej, nawet dziś bardzo niewiele kobiet kształci się na pilotów w tej czołowej wojskowej uczelni lotniczej. A uniwersytet w czasie wojny odmawia ujawnienia danych dotyczących liczby studentek uczących się na tym kierunku.

Właśnie tam, na uniwersytecie, od jednego z wykładowców po raz pierwszy usłyszała słowa, które miały ją zniechęcić: „Co ty tu robisz? To nie dla dziewczyn. Po prostu nie dasz rady”.

Ale Kateryna nie należy do osób, które łatwo się poddają. Wsparcie znalazła u instruktorki latania na symulatorach.

„Powiedziała mi, żebym nikogo nie słuchała. A ja pomyślałam, że skoro ona potrafi latać, to dlaczego ja nie miałabym?”

W 2023 roku już jako oficer dołączyła do 18. samodzielnej brygady lotnictwa wojskowego. Dzisiaj jako drugi pilot i nawigator spędza długie godziny w kokpicie Mi-8, ciężkiego poradzieckiego śmigłowca, który nie wybacza błędów. Na pytanie, co najbardziej podoba się jej w lataniu, bez wahania odpowiada:

„W lataniu kocham wszystko”.

W walce mój umysł jest czysty

Każdy dzień w bazie ma swój rytm, który wyznaczają przygotowania do kolejnych zadań. Podobnie jak inni piloci, Katia bierze udział w naradach, analizuje mapy, planuje trasy. Nosi standardowy męski mundur – kombinezon lub kurtkę lotniczą w kamuflażu, na której lewym ramieniu widnieje naszywka z ukraińską flagą. Jej miejscem pracy jest półmrok kabiny wypełnionej rzędami przyrządów na panelu. Można tu dostrzec drobne osobiste akcenty, na przykład parę fioletowych i niebieskich rękawiczek. Zakłada hełm, starannie dopasowuje słuchawki i ustawia mikrofon przy ustach. Jej wzrok staje się skupiony.

Zdjęcie: Oksana Parafeniuk dla "The New York Times"

Śmigłowce startują z zamaskowanych leśnych lądowisk, a potem lecą nad ziemią na wysokości zaledwie 9-14 metrów, by uniknąć wykrycia. Kateryna często pilotuje helikopter pełniący funkcję przekaźnika: zapewnia łączność z dwoma innymi helikopterami, lecącymi przed nią i atakującymi rosyjskie cele. Jej maszyna, lecąca wyżej, jest przez to narażona na większe niebezpieczeństwo.

„Podczas lotu nigdy się nie denerwuję – mówi, a jej skupiona twarz, okolona paskami hełmu, zdaje się to potwierdzać. – Wszystkie trudne myśli mogą pojawić się przed lub po. Podczas lotu mój umysł jest czysty”.

To profesjonalizm wypracowany w ekstremalnych warunkach. Ale za tą zasłoną spokoju kryje się wrażliwość.

„Lecę i patrzę na swój kraj, myśląc, jaki jest piękny. A potem, kiedy wchodzimy na linię frontu i widzę, że wszystko jest zniszczone – spalone i zbombardowane wioski, miasta, domy i fabryki – myślę, jak to możliwe w XXI wieku”.

Poczucie ulgi przychodzi dopiero wtedy, gdy misja kończy się sukcesem.

„Gdy tylko słyszę w radiu, że trafiliśmy w cel, tak jak dzisiaj, wiem, że misja została wykonana. Wtedy czuję: uff, świetnie, udało się”

Oprócz walki z wrogiem Kateryna zmaga się z innymi wyzwaniami. Przyznaje, że czasami wątpi w swoje umiejętności, lecz szybko dodaje, że to uczucie jest znane wielu ludziom, „zwłaszcza kobietom”, i dotyczy nie tylko służby wojskowej, ale każdego zawodu. Chociaż Ukraina stale zwiększa liczbę kobiet w armii – obecnie służy ich około 70 tysięcy, z czego 5,5 tysiąca na stanowiskach bojowych – seksizm nadal pozostaje problemem. Kateryna spotyka się z nim codziennie. Zauważa, że „kobiety są często w armii marginalizowane i otrzymują mniej zadań niż koledzy”. Jak mówi, mężczyźni, z którymi służy, przeważnie starają się ją wspierać, choć czasami pozwalają sobie na seksistowskie komentarze. Nauczyła się je ignorować. Skupia się na pracy i szacunku, który zdobyła wśród kolegów pilotów i dowództwa.

Przełamałam stereotyp

Życie osobiste? W warunkach wojennych nie ma na to miejsca. Rodzinę widuje rzadko. Ma jedno marzenie związane z bliskimi: po wojnie zabrać młodszą siostrę na lot helikopterem. Chwile odpoczynku to często proste codzienne czynności – choćby pośpieszny posiłek przy stole w koszarach, pomiędzy jedną a drugą misją. Czasami, ubrana w ten sam polowy mundur, z włosami splecionymi w warkocze je ciepłą zupę z miski, a na stole obok leżą gazety i butelka wody.

To chwile, które przypominają o zwykłym życiu, tak odległym od tego, co dzieje się w kokpicie śmigłowca. Czasami odpoczywa, oglądając filmy z innymi żołnierzami w bazie. Zdaje sobie sprawę, że jej historia jest inspirująca. Sześć dziewczyn, które marzą o lataniu, napisało do niej na Instagramie z prośbą o radę.

„Staram się je wspierać. Mówię, że osiągną sukces” – podkreśla. Na pytanie, czy czuje się pionierką, odpowiada z lekkim uśmiechem:

„Być może przełamałam stereotyp. Niebo nie pyta o płeć”.

Materiał przygotowano na podstawie informacji i cytatów z materiałów prasowych, w szczególności publikacji „The New York Times” i ArmyInform, które szeroko opisywały służbę i doświadczenia porucznik Kateryny, a także wypowiedzi przypisywanych bezpośrednio bohaterce.

20
хв

Niebo nie pyta o płeć

Sestry

20 sekund, by zestrzelić wrogi dron

– Mam 52 lata i troje dzieci. Z zawodu jestem lekarką weterynarii. Do ochotniczej formacji dołączyłam latem 2024 roku – mówi Walentyna Żelezko, pseudonim „Walkiria”.

Wojna zastała ją w rodzinnej wsi Nemiszajewe niedaleko Buczy. Słyszała ostrzał lotniska w Hostomelu i sąsiednich miast. Wrogie helikoptery latały tak blisko jej domu, że można było zobaczyć twarze pilotów:

– Było strasznie. Nie wiedzieliśmy, gdzie się podziać i co robić. Jak większość Ukraińców, myśleliśmy, że to się skończy za kilka dni. Ale kiedy Rosjanie w Buczy zaczęli znęcać się nad ludźmi i ich zabijać, postanowiliśmy uciekać. Tyle że było już za późno, znaleźliśmy się pod okupacją.

Walentyna Żelezko, „Walkiria”

Najbardziej bała się o swojego młodszego syna, który miał wtedy 8 lat. Słyszała, że Rosjanie znęcają się nawet nad dziećmi. By go chronić, nie rozstawała się z nożem.

– Byłam przerażona, w głowie krążyły mi straszne myśli. Wciąż nie tylko trudno mi o tym mówić, ale nawet wspominać. Myślałam nawet o zabiciu syna własnymi rękami, byleby tylko wróg nie znęcał się nad nim. Oczywiście nie zrobiłabym tego, ale taka myśl przemknęła mi wtedy przez głowę. Nigdy tego Rosjanom nie wybaczę – wyznaje.

11 marca całej rodzinie udało się wyrwać z okrążenia. Jednak myśl o zemście na wrogu i walce za kraj jej nie opuszczała. Pewnego dnia natrafiła w mediach społecznościowych ogłoszenie o naborze kobiet do oddziału „Czarownic bojowych”. Na rozmowę kwalifikacyjną zabrała ze sobą przyjaciółkę, która też ma już ponad 50 lat.

– Od razu nas zapytali: „Jaka jest wasza motywacja?”. Już po trzech minutach rozmowy z dowódcą zrozumiałyśmy, że zostajemy. Uważam, że państwa powinni bronić wszyscy. Przede wszystkim mężczyźni, ale kiedy widzisz te codzienne straty na froncie, to jak mogłabyś siedzieć w domu? Przecież my możemy zastąpić mężczyzn tutaj. Powiedziałyśmy dowódcy: „Nauczcie nas wszystkiego”.

Bieganie, pompki i przysiady w kamizelce kuloodpornej nie były tak trudne, jak przyzwyczajenie się do dyscypliny wojskowej i opanowanie broni.

Rozkładając i składając karabin Kałasznikowa, czułyśmy się jak dzieci z klockami LEGO. Wciąż pytałyśmy instruktorów: „Co to za część? Jak to się nazywa?”

Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego. Teraz zapach prochu dodaje nam adrenaliny.

Dyżury „Czarownic” trwają trzy godziny. Algorytm działania mobilnej grupy ogniowej jest standardowy: alarm – wyjazd na pozycję – czekanie – strzelanie... Każda w zespole ma swoje zadanie. Najważniejsze jest zgranie. Działania muszą być wyćwiczone do perfekcji, dlatego w każdą sobotę na poligonie doskonalą swoje umiejętności strzeleckie.

„Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego”

– Najbardziej bałam się, że zrobię coś nie tak i zawiodę swój oddział. Od rozkazu dowódcy na dotarcie na pozycję, ustawienie karabinu maszynowego, przygotowanie osprzętu i włączenie kamery mamy 10 minut.

Niebo, które jest podzielone na sektory, obserwują na tabletach. Na ekranie widać cel, wysokość, odległość i kurs wrogiego drona. Na tej podstawie trzeba ustalić punkt, w który strzelec powinien skierować ogień. Każda grupa mobilna odpowiada za swój sektor.

– Ostatnio trudniej nam zestrzeliwać drony, bo zaczęły latać nisko i szybko. Latają z prędkością około 50 metrów na sekundę, więc na zestrzelenie mamy do 20 sekund. Gdy lecą nisko, nasze radary mogą ich nie wykryć. Wtedy ich nie widzimy ich, orientujemy się tylko na podstawie dźwięku. Dlatego trzeba być maksymalnie skoncentrowanym i uważnie nasłuchiwać.

Zestrzelenie dronów jest trudniejsze w nocy, bo wróg maluje je na czarno. „Czarownice” używają karabinów maszynowych „Maxim” z 1939 roku.

– Są sprawne, chociaż czasami mogą zawieść. Trzeba je ciągle czyścić, rozbierać, napinać sprężyny. Owszem, mamy również lepszy karabin maszynowy dużego kalibru, ale bardzo chciałybyśmy mieć też „browningi”. Najlepsze uzbrojenie Ukraina wysyła na front.

Ale Rosjanie boją się nas. Czasami pokazują nas w telewizji i próbują wyśmiewać, deprecjonować: „Spójrzcie, oni nie mają już nikogo i nie mają czym walczyć. Nawet już ciotki z kuchni idą”

– Dopóki trwa wojna, moje miejsce jest tutaj. Teraz piszemy historię naszego kraju. Chcę po sobie zostawić godny ślad, mieć udział w zwycięstwie. Kiedyś powiem moim wnukom: „Wasza babcia, którą zwali Walkirią, pomagała walczyć z wrogiem”.

Najprzyjemniejszy dźwięk to dźwięk spadającego wrogiego drona

– Mam 32 lata. Z wykształcenia jestem menedżerką turystyki, pracowałam jako administratorka restauracji w Buczy. Spodziewałam się, że będzie wielka wojna, i nawet się do tego przygotowywałam: spakowałam walizkę z niezbędnymi rzeczami, zebrałam dokumenty, leki – wspomina żołnierka o pseudonimie „Kalipso”.

Kiedy się zaczęło, od razu wywiozła mamę do Hiszpanii, po czym wróciła. Pamięta, że bardzo denerwowały ją przerwy w dostawach prądu, a później aktywność wrogich dronów. Była już wtedy w dobrej formie fizycznej, poza tym od dzieciństwa znała broń, bo strzelać nauczył ją dziadek.

– Przyszłam do dowódcy i powiedziałam: „Będę u was służyć”. Usłyszałam: „Jeszcze cię nie przyjęliśmy”. Ale byłam wytrwała, przeszłam rozmowę kwalifikacyjną, a potem szkolenie. Jedyna przykrość, która mnie spotkała, to stwierdzenie dowódcy, bym zapomniała o długich paznokciach – uśmiecha się.

„Kalipso” na służbie

Była jedną z pierwszych, które dołączyły do buczańskiego oddziału obrony terytorialnej (DFTG). Na początku była dowódcą patrolu szybkiego reagowania. Pilnowała porządku w gminie, patrolowała ulice miasta, sprawdzała schrony przeciwbombowe, by nie były zamknięte w razie alarmu. Później pojawił się pomysł stworzenia plutonu „Czarownic”. Stanęła na jego czele.

– Zaczynałyśmy jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali nas na „Czarownice z Buczy”.

Miałam naszywkę z czarownicą na granatniku. Bardzo spodobała się dowódcy.

Pomyślałyśmy, że to trafne, bo w Ukrainie wszystkie kobiety są czarownicami, do tego wściekłymi na Rosjan za to, co zrobili z naszym krajem, miastem, ludźmi. Wielu moich towarzyszy zostało zamordowanych na terenie Buczy

Teraz „Czarownice z Buczy” mają bardzo dużo pracy, bo wróg każdego dnia i każdej nocy ostrzeliwuje ukraińskie miasta rakietami i dronami.

– Praktycznie każdej nocy jest niespokojnie. Jesteśmy zawiedzione, kiedy jakiś Szahid nie wlatuje w sektor naszego ostrzału. Bo każda chciałaby zestrzelić tego potwora, żeby nie trafił w czyjś dom, nie niszczył naszej infrastruktury, byśmy nie zostali bez światła, ogrzewania i wody. Jesteśmy dla Rosjan jak kość w gardle, dlatego zasypują nas dronami.

Zaczynały jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali je na „Czarownice z Buczy”.

Jej oodziałowi udało się już zestrzelić sześć wrogich dronów. „Kalipso” przyznaje, że najtrudniejsze w tej pracy jest czekanie:

– Pamiętam, jak było z pierwszym. Słyszeliśmy, że się zbliża, aż tu nagle po prostu wyskoczył zza drzew. W sekundę otworzyłyśmy ogień, bo znalazł się w sektorze naszego ostrzału. Kiedy usłyszałyśmy, jak spada, szalałyśmy ze szczęścia.

Najgorzej jest wtedy, gdy widać wrogiego drona, ale nie można go dosięgnąć z karabinu. I potem przeczytać w raportach, że ten dron spadł gdzieś w dzielnicy mieszkalnej.

– Był taki przypadek, że dron spadł na Hostomel. Przebił się przez dach, zniszczył ogrodzenie i drzewa. Na szczęście nie było ofiar. W takich momentach wyrzucasz sobie, że go nie zestrzeliłaś – nawet jeśli obiektywnie nie miałaś na to szans. Gdybyśmy miały lepsze uzbrojenie o większym zasięgu, wyniki naszej pracy byłyby znacznie lepsze.

Ostatnio wróg pokrywa drony nieznaną trucizną, która powoduje oparzenia płuc.

– Rosjanie regularnie wymyślają nowe strategie ostrzału. A my wymyślamy sposoby, jak im przeciwdziałać. To jak taniec, kręcimy się wokół siebie

– Kiedy jest alarm, przyjaciele często dzwonią do mnie i pytają, czy jestem na zmianie. Kiedy słyszą, że tak, mówią: „No to wszystko będzie dobrze ”. Ale ja zawsze wszystkim mówię, że alarmu nie wszczyna się bez powodu. Waszym obowiązkiem jako obywateli jest zejść do schronu, bo to wy odpowiadacie za swoje życie.

„Kalipso” marzy o tym, by się w końcu porządnie wyspać. Teraz śpi po 3-4 godziny na dobę. No i chce odwiedzić mamę w Hiszpanii. Nie widziała jej już ponad trzy lata.

Zdjęcia: prywatne archiwa bohaterek

20
хв

Czarownice z Buczy. Jak „Walkiria” i „Kalipso” polują na drony

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Po wojnie w nas wciąż będzie wojna

Ексклюзив
20
хв

Dziś wojna to nie tylko czołgi i artyleria. To także drony i AI

Ексклюзив
20
хв

Gabrielius Landsbergis: – Tylko Ukraina może powstrzymać Rosję

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress