Exclusive
20
min

Wiktoria Andrusza: "By nie zwariować w niewoli, wypierałyśmy to, co się dzieje"

Pytali, ile jest przykazań Bożych. Kiedy odpowiadałam, że dziesięć, pytali ponownie: "A nie dwanaście?". Zmusili mnie do nauczenia się wiersza "Wybacz mi, drogi Rosjaninie" i kazali "wymyślić do niego uduchowioną melodię"

Kateryna Kopanieva

Po powrocie z niewoli Wiktoria Andrusza została odznaczona Orderem Bohatera Ludowego Ukrainy. Zdjęcie: Facebook bohaterki

No items found.

W marcu 2022 roku 25-letnia nauczycielka matematyki Wiktoria Andrusza została uprowadzona przez Rosjan z domu jej rodziców w obwodzie czernihowskim za przekazanie ukraińskim żołnierzom informacji o sprzęcie wroga. Oskarżona o szpiegostwo i zagrożona karą 10 lat więzienia, a nawet nawet karą śmieci, była przetrzymywana w rosyjskich ośrodkach zatrzymań i koloniach karnych przez sześć miesięcy. To było pół roku tortur, upokarzających przesłuchań i ciągłej presji moralnej. Dziś Wiktoria przyznaje, że przez częste rozmowy, do których zmuszali ją Rosjanie, czuła się jak w domu wariatów. Opowiedziała Sestrom, jak udało jej się przetrwać niewolę.

Wiktoria nie załamała się, choć wciąż prześladują ją wspomnienia. Zdjęcie: Facebook bohaterki

Kiedy zobaczyli zdjęcia rosyjskiego sprzętu wojskowego w moim telefonie, powiedzieli: "To ona. Pakujemy ją"

24 lutego 2022 r., po pierwszych eksplozjach, opuściła swoje rodzinne Browary i udała się do wioski rodziców w obwodzie czernihowskim. W tamtym czasie uważała, że na wsi będzie bezpieczniej niż w wieżowcu pod Kijowem.

- Nie tylko ja tak myślałam, w pierwszych dniach wojny wiele osób uciekło do wiosek i znalazło się pod okupacją - mówi. - 27 lutego nasza wieś, Stary Bykow, została zajęta przez Rosjan. Kiedy weszli do wioski, natychmiast zastrzelili sześciu cywilów. Czterech to byli miejscowi, a dwóch, tak jak ja, przyjechało odwiedzić krewnych. Rosyjscy żołnierze plądrowali domy i sklepy, ludzie bali się wychodzić. Mogli co najwyżej wyskoczyć na chwilę na zewnątrz, aby podzielić się zapasami żywności z sąsiadami.

Jakoś tydzień po rozpoczęciu okupacji Rosjanie zaczęli zagłuszać łączność komórkową. Ale wcześniej mieliśmy Internet, a zatem mogliśmy kontaktować się z ludźmi na terytorium kontrolowanym przez Ukrainę, w szczególności z naszymi wojskowymi. Nie ukrywam: robiłam to - przekazywałam ukraińskim siłom zbrojnym informacje o przemieszczaniu się wrogiego sprzętu. Zdawałam sobie sprawę, że to niebezpieczne, ale chciałam jakoś pomóc naszej armii. Kiedy połączenie w domu było przerywane, znajdowałam miejsca na podwórku, gdzie Internet wciąż działał. Telefon był moim jedynym oknem na świat.

Pod koniec marca wśród mieszkańców wsi rozeszły się pogłoski, że Rosjanie planują "czystkę". Znajomi z sąsiedniej wsi ostrzegli Wiktorię, że okupanci wchodzą do domów i zabierają ludzi. Kilka dni później stało się to w Starym Bykowie.

- Nasz dom był pierwszym na ulicy, do którego Rosjanie włamali się 25 marca - mówi Viktoriia. - Zabrali moich rodziców i mnie do różnych pomieszczeń. Powiedzieli, że szukają broni. Gdy się rozejrzeli i bronie nie znaleźli - wyszli. Ale kilka minut później weszła kolejna grupa żołnierzy, wywrócili wszystko do góry nogami. Później zdałam sobie sprawę, że przyszli do naszego domu nie bez powodu: szukali mnie. Znaleźli mój telefon i na widok zdjęć sprzętu wojskowego, powiedzieli: "To ona. Pakujemy ją". A potem do mnie: "Ubierz się ciepło, tam będzie zimno". Potem wyprowadzili mnie z domu, wsadzili do samochodu i zawieźli do jakiejś piwnicy. Bałam się wtedy nie tyle o siebie, co o rodziców, bo nie wiedziałam, co się z nimi stanie. Rosjanie byli zdolni zrobić im wszystko. Ta niewiedza doprowadzała mnie do szału.

Wiktoria i jej rodzice w domu we wsi Stary Bykow. Zdjęcie: Emil Duck, The New Yorker

Noc spędziłam w piwnicy, a potem zabrano mnie do miasteczka namiotowego, gdzie okupanci urządzili coś w rodzaju obozu jenieckiego. Po drodze mówili mi, że "wszystko o mnie wiedzą", że jestem "ideowa" i "mam wyprany mózg". Ja też nie milczałam. Zapytałam ich, jak mogą "wiedzieć o mnie wszystko", skoro nawet nie mieszkałam w tej wiosce. Kiedy powiedzieli, że "wszędzie są naziści i banderowcy", zapytałam ich, gdzie ich widzieli. Nie potrafili powiedzieć nic konkretnego, odpowiadali innymi frazesami rosyjskiej propagandy - że mamy "wszędzie bio laboratoria" i inne bzdury. Nie potrafili uwierzyć, że jestem zwykłą nauczycielką. Nie rozumieli, dlaczego pomagam ukraińskim siłom zbrojnym. Wymyślili wersję, że zostałam zwerbowana przez SBU w 2014 roku i od tego czasu byłam tajnym szpiegiem lub agentką. Pytali, czy mam "dostęp do tajemnicy". Później dowiedziałam się, że ponownie przyszli do domu moich rodziców i przeszukali go, próbując znaleźć dowody na swoje absurdalne teorie. Na szczęście moi rodzice nie zostali fizycznie skrzywdzeni.

Bili mnie pałkami, bo nie chcieli dotykać banderowców

Po kilku tygodniach spędzonych w miasteczku namiotowym okupanci wywieźli Wiktorię do Rosji. Tam została poddana torturom. Psychicznym i fizycznym.

- Najpierw potrącili mnie w samochodem w drodze do aresztu śledczego w Kursku. Potem, w areszcie, "wszystko zależało od twojego statusu", jak mówili Rosjanie. Mój nie był najlepszy, bo byłam "strzelcem" i "koordynatorem ognia". Ich nastawienie było adekwatne. Ciągłe groźby - od: "Będziesz siedziała dziesięć lat w więzieniu" do "Spalimy cię żywcem". Bicie, torturowanie elektrowstrząsami. Najczęściej bili mnie pałkami - mówili, że "nie chcą dotykać rękami banderowców".

Ale czasami nie się powstrzymywali i używali rąk, nóg... Lubili używać paralizatora i obserwować reakcje więźniów. Pewnego razu po takich torturach zabrano mnie do ośrodka sanitarnego. Uwięzieni tam mężczyźni mieli ogolone głowy. Wskazano mi wiadro z ich włosami i usłyszałam, że moje włosy wkrótce się tam znajdą. Wtedy poczułam, że tracę przytomność. Szepnęłam, że zaraz upadnę. Nie uwierzyli. "Jesteś dobrą aktorką" - powiedzieli. Upadłam na zimną podłogę...

Cudem zostawili mi te włosy, choć nie raz grozili, że je zgolą. Najczęściej wtedy, gdy nie podobały im się odpowiedzi na ich absurdalne pytania. Na przykład pytali, ile jest przykazań Bożych. Kiedy odpowiadałam, że dziesięć, pytali: "A nie dwanaście?". W areszcie regularnie otrzymywaliśmy "zadanie" śpiewania rosyjskich pieśni patriotycznych i całowania wstążek georgijewskich [symbol prorosyjskich separatystów - red.]. Czytano nam frazy z podręczników propagandowych o tym, że "promujemy nazizm", że "Ukrainą rządzi Zachód" i że nasz prezydent jest "amerykańską marionetką". Oprócz codziennych wykładów z serii "dziadkowie walczyli" Rosjanie wymagali od nas uczenia się wierszy o wojnie.

Pierwszy wiersz nosił tytuł "Wybaczcie, drodzy Rosjanie". Potem okupanci sprawdzili, czy się go nauczyliśmy, i kazali nam "wymyślić do niego uduchowioną melodię". W takich chwilach czułam się nie jak w areszcie śledczym, ale jak w domu wariatów.

Dziewczyny i ja (na początku było nas trzy w celi, potem dwie) wykonywałyśmy te idiotyczne zadania tylko dlatego, że rozumiałyśmy, że musimy dożyć do wymiany. Rosjanie zdawali się uznawać za swoją misję "reedukowanie" nas. Powiedzieli, że "skierują nas na właściwą drogę". Raz nawet zapytali mnie, czy chcę zostać w Rosji i otrzymać obywatelstwo. Odpowiedziałam, że chcę wrócić do domu. "A co, jeśli to już nie będzie Ukraina?" - kpili. Odpowiedziałam, że w takim przypadku nie będę pracowała jako nauczycielka, ponieważ nie znam i nie chcę znać rosyjskiego. Oczywiście ta odpowiedź bardzo im się nie spodobała.

Po uwolnieniu Wiktoria Andrusza opowiedziała swoją historię na Międzynarodowym Forum Europejskiej Ukrainy w Berlinie. Zdjęcie: Strona forum CivilMPlus.org

Nieustannie słychać było rozmowy z cyklu "Ukraina wkrótce zniknie". Wykorzystując to, że nie mieliśmy dostępu do informacji, Rosjanie próbowali nas przekonać, że "wszyscy już o nas, więźniach, zapomnieli". Dziewczyny i ja zrozumiałyśmy, że naszym głównym zadaniem jest nie pozwolić, by takie myśli wkradły się do naszych głów.

Bez względu na to, co mówią Rosjanie, trzeba zrozumieć, że to kłamstwo, i nie reagować. To był jeden z naszych sposobów, by nie zwariować.

Drugi sposób, który ćwiczyłyśmy, by zachować siłę umysłu, nazywany był "techniką wypierania". Polega ona na zastępowaniu złych myśli rozmową o czymkolwiek - rodzinie, pracy, zwierzętach domowych, ulubionych filmach i książkach. W celi rozmawiałyśmy godzinami. Nawiasem mówiąc, nazywałyśmy naszą celę kostnicą, bo na ścianie widniał napis "Kostnica". Później przeniesiono nas do karceru... ale to nas nie złamało. Pozwoliłyśmy sobie na płacz - i serdeczny śmiech. Pozwoliłyśmy emocjom płynąć, niczego nie powstrzymywałyśmy. To trochę pomogło.

Zdałyśmy sobie też sprawę, że lepiej nie myśleć o wymianie. Przez pierwszych kilka miesięcy żyłam w oczekiwaniu. W maju Rosjanie powiedzieli, że dochodzenie przeciwko mnie zostało zakończone i otrzymałam coś w rodzaju wstępnego wyroku: jeśli wrócę na Ukrainę i zrobię coś podobnego ponownie, znajdą mnie i osądzą w pełnym zakresie rosyjskiego prawa. Potem powiedzieli, że zostanę odesłana do domu podczas następnej wymiany. Uwierzyłam im, odliczałam dni, ale wymiana nie nadeszła. W połowie lipca razem z dziewczynami zdałyśmy sobie ze wszystkiego sprawę. Zdecydowałyśmy, że tak dalej być nie może: nie powinnyśmy ulegać złudzeniom. Trzeba po prostu żyć i mieć nadzieję, że pewnego dnia to się w końcu stanie. Ale nie teraz. Kiedy później przeniesiono nas do kolonii dla kobiet, widziałam tam więźniarki, które rozmawiały tylko o wymianach i konwencjach genewskich. Widząc, w jakim są stanie, byłam przekonana, że dziewczyny i ja postępujemy słusznie.

Po wyjściu z niewoli zaczęłam bać się nagłych dotknięć

Długo oczekiwana wymiana nadeszła we wrześniu 2022 roku. Wiktoria wraz z innymi więźniami została przewieziona przez Rosjan do obwodu briańskiego.

- Choć mówili "Wywożą nas na Syberię odbudowywać miasta", czułam, że granica jest niedaleko - przyznaje Wiktoria - Największym szczęściem było usłyszeć ukraińskie słowa: "Cieszymy się, że możemy powitać cię w domu, na Ukrainie". I głos mojej mamy, do której natychmiast zadzwoniłam... Przez długi czas nie mogłam uwierzyć, że cały ten horror się skończył. Patrząc wstecz zdaję sobie sprawę, że właściwe nastawienie psychiczne pomogło mi przetrwać i nie zwariować. Pomogło mi to nie popaść w depresję po wymianie. Znam przypadki, gdyh ludzie po uwolnieniu przez długi czas nie mogą dojść do siebie, prześladują ich lęki i koszmary. Na szczęście udało mi się odwrócić tę kartę.

Wiktoria Andrusza (z lewej) z innymi osobami uwolnionymi z niewoli 21 września 2022 r. Zdjęcie: Telegram Andrija Jermaka

Nie oznacza to jednak, że nie pamiętam, przez co przeszłam. Po prostu nauczyłam się skupiać na przyszłości zamiast na przeszłości. Czasami mam w głowie retrospekcje. To tak, jakby Facebook oferował mi przypomnienie sobie, co robiliśmy tego dnia rok temu. Nie mam żadnych zdjęć z tamtego okresu, obrazy pojawiają się w mojej głowie. Czasami przyprawia mnie to o dreszcze. W takich momentach najważniejsze jest to, by w porę powiedzieć sobie, że to już przeszłość, która się skończyła. Powiedzieć i poczuć, że teraz jestem bezpieczna.

Po uwolnieniu potrzebowałam leczenia i rehabilitacji - z powodu obrażeń, których doznałam w niewoli. Teraz rehabilitacja dobiegła końca. Pewne konsekwencje pozostały, ale nauczyłam się z nimi żyć.

Bardzo chciałam wrócić do nauczania w szkole. Kiedy lekarz pozwolił mi wrócić do pracy, byłam szczęśliwa. Jestem bardzo wdzięczna kolegom, którzy mnie wspierali. Żaden nie zadawał mi pytań w stylu: "Jak było w niewoli?". Wszyscy starali się otoczyć mnie troską i zrozumieniem. Spotkanie z dziećmi było szczególną radością. Na początku trudno mi było wejść w napięty grafik pracy, z wyjazdami do schronu w czasie nalotów. Jako nauczycielka muszę w takich przypadkach reagować w ciągu sekundy. Ale teraz już się przyzwyczaiłam.

Rosjanie roześmiali się: "Jesteś nauczycielką, a teraz sama musisz zdawać egzamin". Zdjęcie: archiwum prywatne

Dzieci często podchodzą do mnie, by porozmawiać albo się przytulić - naprawdę to doceniam. Chętnie przytulam ludzi, których kocham, ale po niewoli mam nową reakcję, której nie mogę się jeszcze pozbyć: jeśli ktoś mnie dotyka, gdy się tego nie spodziewam, czuję się bardzo nieswojo. Boję się takich nagłych dotknięć. Moi przyjaciele i rodzina już o tym wiedzą i są bardzo wyrozumiali. Mam nadzieję, że pewnego dnia będę w stanie poradzić sobie również z tym.

Nadal jestem w kontakcie z dziewczyną, z którą dzieliłyśmy celę. W niewoli zaprzyjaźniłyśmy się i wciąż się wspieramy. Czasami rozmawiamy o tym, co nas tam spotkało, ale teraz to nie jest już dla nas traumatyczne. Przeciwnie: pomaga nam znaleźć punkty, na których możemy się oprzeć, by iść dalej. I cieszyć się przynajmniej z tego, że żyjemy.

No items found.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
pomoc Ukraińców Walencja Hiszpania

Hiszpania próbuje stanąć na nogi po huraganie Dana, który pochłonął co najmniej 217 ofiar śmiertelnych (wciąż poszukuje się setek zaginionych). 29 października 2024 r. we wspólnocie autonomicznej Walencji doszło do niespodziewanej i bardzo gwałtownej powodzi. Deszcz padał przez całą noc, rzeki wystąpiły z brzegów, niektóre mosty zostały zniszczone, a miejscowości – odcięte od świata. Połączenie kolejowe między Madrytem a Walencją usa się przywrócić najwcześniej za dwa tygodnie. Rząd wysłał do regionów dotkniętych kataklizmem największą liczbę żołnierzy w historii kraju.

Deszcz wciąż pada – ogłoszono alarm w regionach Murcji, Katalonii i Wspólnoty Walenckiej. Intensywne opady są spowodowane przez zjawisko o nazwie „gota fria”. To rodzaj burzy spowodowanej przez zimne powietrze, które odłącza się od głównego prądu powietrznego na dużych wysokościach i przemieszcza się niezależnie. Gdy to zimne powietrze spotyka się z ciepłym i wilgotnym powietrzem w niższych warstwach atmosfery, może wywołać gwałtowne burze, silne opady deszczu, a nawet grad.

W 1957 roku Walencja doświadczyła już podobnej katastrofy. W powodzi zginęło wtedy ponad 300 osób. Tym razem zmiany w infrastrukturze rzeki Turia pomogły miastu uniknąć powtórzenia się tragedii. Niestety, nie uratowało to wielu mniejszych miejscowości i wsi.

Sestry rozmawiały z Ukraińcami, którzy znaleźli się w epicentrum katastrofy. A także z tymi, którzy zaangażowali się w pomoc poszkodowanym Hiszpanom.

Skutki powodzi w gminie Sedavi, rejon Walencji. 30.10.2024. Fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Jakby ktoś odkręcił wielki kran

Wiktoria Ilczi, uchodźczyni wojenna z Kijowa, mówi, że w samej Walencji nie było wcześniej żadnych oznak nadchodzącego huraganu. Wieczorem 29 października pojechała do sklepu IKEA, 10 kilometrów od Walencji.

– Dotarłam tam około 20:00, było cicho i spokojnie – wspomina. – 20 minut później w sklepie podali komunikat, że proszą ludzi o przeniesienie samochodów na górny parking, ponieważ woda się podnosi. Nie od razu zrozumiałam, o co chodzi, ponieważ mój hiszpański nie jest jeszcze za dobry i nie znałam słowa „inundacion”, które oznacza „powódź”. Kiedy poszłam przestawić samochód, woda na dolnym parkingu sięgała już kolan. A gdy wjeżdżałam na górny poziom, sięgała już szyb.

Wiktoria Ilczi pokazuje, co żywioł zrobił z ulicą i jej samochodem w ciągu zaledwie kilku minut. Zdjęcie: archiwum prywatne

Woda podnosiła się bardzo szybko. Było jej tak dużo, jakby ktoś odkręcił wielki kran. Zalała mój samochód – myślę, że już nic z niego nie będzie. Ale najważniejsze, że żyję. To, że trafiłam do tego marketu, było najlepszą rzeczą, jaka mogła mi się wtedy przytrafić.

Bo ci, którzy byli wtedy na drodze, ucierpieli najbardziej. Samochody stały się pułapkami dla wielu z nich. Gdybym wyjechała trochę wcześniej, być może nie rozmawiałbym teraz z panią

W markecie spędziłam noc, na podłodze. Pracownicy zapewnili nam wszystko, czego potrzebowaliśmy: ubrania na zmianę, materace do spania, koce, poduszki, kapcie. Nakarmili nas ciepłym jedzeniem. Wykonali fenomenalną robotę. Ściągali też do środka ludzi z ulicy – jak tylko mogli: rzucając im liny, ciągnąc ich za ręce… Wszyscy byli zaangażowani w akcję ratunkową. Niektórych udało się uratować, innych niestety nie. Widziałam ludzi trzymających się słupa przez 7 godzin, w zimnej wodzie. Krzyczeli: „Pomocy!”, ale byli za daleko. Woda niszczyła wszystko na swojej drodze.

Do sklepu pojechałam sama, moje dzieci zostały w domu z nianią. Mieszkamy w samej Walencji, gdzie nic się nie stało, ale i tak było strasznie. Kiedy zdałam sobie sprawę, że w tym sklepie będę musiała spędzić noc, zadzwoniła do przyjaciół i poprosiłam ich, by zabrali dzieci do siebie. Mój młodszy syn nie był zbyt przestraszony, ale córka nie spała całą noc. Martwiła się.

Noc powodzi w IKEA. fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Rano, gdy woda ustąpiła, ludzie zaczęli się ewakuować – przed ustąpieniem wody nie prowadzono akcji ratunkowych. Jednak droga była zablokowana, nie można było wyjechać, więc czekaliśmy. Udało mi się wyjechać około 13.00. To, co zobaczyłam, to był armagedon. Tysiące rozbitych, porozrzucanych na drodze samochodów. I wszędzie błoto. Poczucie katastrofy. Znam ludzi, którzy wciąż nie odnaleźli swoich bliskich.

Teraz wszyscy przyłączyli się do pomocy. Zarówno Hiszpanie, jak Ukraińcy, bardzo wielu Ukraińców. Zbierają ubrania, jedzenie, pieniądze. Zapewniają tymczasowe zakwaterowanie tym, którzy stracili domy. Albo po prostu wychodzą na ulice, by uprzątnąć gruzy.

Horror widziany z balkonu

Igor z obwodu żytomierskiego pracuje w Hiszpanii od kilku lat. Mieszka w gminie Benetusser, w prowincji Walencja. Podczas powodzi wraz z sąsiadem uratował dziewczynę. Nie chce podać swojego nazwiska, bo nie uważa się za bohatera.

– My, Ukraińcy, jesteśmy narodem, który wydaje się być przygotowany na wszystko – mówi. – Ogromny strumień wody złapał mnie w domu. Oglądałem wiadomości, ale nie zwracałem większej uwagi na to, co się dzieje na zewnątrz. Dopiero gdy w mieszkaniu wysiadło zasilanie, wyszedłem na balkon; mieszkam na 4. piętrze. Zobaczyłem wodę płynącą ulicami, sięgała już do kolan. 5 minut później rwący potok zaczął niszczyć samochody. Wszystko działo się bardzo szybko.

Widok z balkonu Igora. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wkrótce nie było już ani prądu, ani internetu, ani wody w kranach. Zostałem uwięziony w mieszkaniu, obserwowałem ten horror z balkonu. I nagle zobaczyłem, że woda zalała już parter naszego budynku – a mój sąsiad Wołodymyr, też Ukrainiec, próbuje wyciągnąć z wody dziewczynę, którą porwał nurt. Trzymała się jednego z okien na naszym parterze, który był już zalany prawie po sufit.

Próbowaliśmy wybić szybę w drzwiach wejściowych. Była z utwardzonego szkła, więc walczyliśmy z nią jakieś 5 minut – w pewnym momencie pomyślałem nawet, że nam się nie uda. Ale się udało – i wciągnęliśmy tę dziewczynę do środka. Okazało się, że jest Hiszpanką, zabraliśmy ją więc do naszych hiszpańskich sąsiadów.

Tysiące ludzi z pomocą

Hanna Kriuczkowa z Krzywego Rogu jest wstrząśnięta skutkami huraganu. Też przyłączyła się do pomocy.

– O 6.00 rano zabrałam dziecko do szkoły, po czym pojechałam do pracy – mówi. – Pierwsza syrena zawyła około 8 rano. W tym czasie trwała już powódź, choć u nas nie spadła ani kropla deszczu – wiał tylko silny wiatr. O tym, co się dzieje gdzie indziej, czytaliśmy w mediach społecznościowych.

Moja szefowa jechała wzdłuż portu w Kartagenie. Powiedziała mi, że woda płynęła tam ulicami bardzo rwącym nurtem, a syreny wyły bez przerwy. Ledwo udało jej się wydostać.

Dopiero gdy przyjaciele, koledzy i znajomi zaczęli wysyłać filmy pokazujące, co się dzieje na przedmieściach, zdałam sobie sprawę, że żywioł mógł zabić setki ludzi. Tej pierwszej nocy nie mogłam spać. Nie mogłam też nic zrobić, by pomóc. Zżerało mnie poczucie bezsilności.

Hanna w drodze do Walencji. Zdjęcie: archiwum prywatne

Następnego ranka zebraliśmy się w biurze – ci, którzy mogli do niego dotrzeć. Postanowiliśmy, że pomożemy Hiszpanom. Zaczęliśmy wydzwaniać do Czerwonego Krzyża, do szpitali i punktów gromadzenia pomocy, by dowiedzieć się, co jest potrzebne. Wszędzie panował chaos – nikt nie wiedział, co robić. Udaliśmy się nawet do ukraińskiego konsulatu, by się dowiedzieć, jak możemy pomóc. Ostatecznie otworzyliśmy punkty zbiórki pomocy humanitarnej w trzech miastach – pracuję dla dużej agencji nieruchomości, więc mogliśmy sobie na to pozwolić. Jedną z naszych ekip budowlanych wysłaliśmy, by pomogła ukraińskim firmom uprzątnąć gruzy powstałe w wyniku huraganu. Kupiliśmy narzędzia i prowiant. Wszystko, co było potrzebne.

Widzę, że wielu Ukraińców jest teraz zaangażowanych w pomoc dla Hiszpanii

Przedsiębiorcy zbierają pomoc i dostarczają ją ofiarom, pomagają oczyszczać drogi. Komunikacja między miastami jest zakłócona, na drogach pozostawiono setki samochodów – to wygląda jak cmentarzysko aut. Zginęło wiele zwierząt. W epicentrum kataklizmu ludzie noszą maski, bo wszędzie czuć woń zwłok. Próbowaliśmy się tam dostać, lecz policja nas nie wpuściła.

To wszystko wygląda jak horror, ale ludzie są niesamowici. Tysiące z nich idzie teraz pieszo do zniszczonych miast, niedostępnych dla samochodów, by pomagać.

20
хв

Hiszpański armagedon oczyma Ukraińców

Ksenia Minczuk

Mariana służyła w piechocie morskiej od 2018 roku. Tam poznała swojego przyszłego męża, członka Gwardii Narodowej. Wiosną 2022 r. trafiła do niewoli; była wtedy w trzecim miesiącu ciąży. Rosjan nie obchodził jej stan. Mariana mówi, że to dziecko pomogło jej wytrwać. Bo „matka nie może się poddać”.

Została wymieniona 22 września 2022 r., była wtedy w 9. miesiącu ciąży – podczas tej samej wymiany przekazano Rosji Wiktora Medwedczuka [ukraiński oligarcha i zdrajca, przyjaciel Putina – red.]. Wraz z Marianą do domu wróciło 214 ukraińskich żołnierzy, którzy bronili Mariupola. Trzy dni po powrocie z niewoli urodziła córeczkę.

Teraz Mariana ma 32 lata. Jest matką, wolontariuszką i założycielką fundacji charytatywnej. Jej celem jest pomoc kobietom, które przeżyły rosyjską niewolę. Wspieranie takich kobiet stało się jej misją.

Zwolnienie Mariany z niewoli. Zrzut ekranu z wideo

Powiedzieli, że moje dziecko wyślą do sierocińca

– Urodziłam natychmiast po powrocie z niewoli, nie miałam więc czasu na adaptację – mówi Mariana. – Zaczęłam wychodzić na prostą dopiero wtedy, gdy moja córka skończyła roczek. Emocjonalnie to był dla mnie bardzo trudny czas, brakowało mi zasobów do zdrowego macierzyństwa. Zdałam sobie sprawę, że potrzebuję pomocy i poszłam do psychoterapeuty. Pracuję z nim do dziś.

Jest coś, wciąż sprowadza mnie z powrotem do doświadczeń w niewoli. Miałam koszmary, nie mogłam spać. Kiedy moja córka budziła się w nocy, włączaliśmy lampkę nocną dla niemowląt i wtedy nie mogłam już spać, bo w kolonii karnej spaliśmy przy zapalonym świetle. W niewoli człowiek poświęca wszystkie swoje zasoby na przetrwanie. Nie analizujesz, nie zastanawiasz się – chcesz przeżyć. A kiedy z niej wychodzisz, zaczynasz myśleć o wszystkim.

Wielokrotnie zadawałam sobie pytanie: jak ja to wszystko przeżyłam? Pewnie urodziłam się w czepku

Jednocześnie dziecko kocha cię bezwarunkowo, a to świetny motywator do nowych osiągnięć. Moja córka daje mi siłę, kiedy wydaje mi się, że już jej nie mam. Wracasz do domu z pracy i chcesz po prostu się położyć i spać, jak kamień – ale nie, musisz pobawić się z dzieckiem. I wkrótce dociera do ciebie, że w tych zabawach odzyskujesz siły.

Z córeczką

Marzenie o latte i pączkach z wiśniami

Na początku myślałam, że zostanę szybko wymieniona – przecież byłam w ciąży. Ale tak się nie stało. Bardzo się martwiłam, że mogę zostać wywieziona na terytorium Rosji, gdzie odsiadują wyroki kobiety, które popełniły poważne przestępstwa. Straszyli mnie tym. Mówili, że tam urodzę tam, a potem odbiorą mi dziecko, wyślą je do sierocińca, a ja zostanę w tej kolonii. Byłam przerażona. A jeszcze bardziej się bałam, kiedy przewieziono mnie do szpitala w Doniecku – bo tam zdałam sobie sprawę, że ten scenariusz może się spełnić. Taka historia miała miejsce w Ołeniwce. Kobieta chciała wyjechać z Mariupola, jednak wraz z jej miesięcznym dzieckiem zostali zatrzymani w punkcie filtracyjnym. Zabrali ją do Ołeniwki, a dziecko zostało wywiezione w nieznanym kierunku.

Inną ciężarną kobietę zabrano do Taganrogu, skąd wróciła bez ciąży, bo poddano ją torturom

Martwiłam się, że strach i adrenalina, których nieustannie doświadczałam, wpłyną na zdrowie dziecka. Jednocześnie ono pomagało mi się trzymać. Nie miałam prawa poddać się – dla jego dobra. „Mama musi być silna” – myślałam sobie wtedy. Głaskałam się po brzuchu i rozmawiałam z córeczką.

W niewoli dużo marzyłam. Malowałam w myślach obrazy przyszłości, fantazjowałam o tym, gdzie będę chodzić, jak będę pić latte i jeść pączki z wiśniowym nadzieniem. Trzymałam się kurczowo tych fantazji. Sporządziłam też sobie w głowie listę rzeczy, które chciałabym zrobić po powrocie z niewoli. „Musisz wrócić do domu” – powtarzałam sobie każdego dnia.

Ksenia Minczuk: – Dlaczego jedni ludzie przeżywają niewolę, a inni nie? Mam na myśli psychikę.

Mariana Mamonowa: – Bardzo ważny jest wewnętrzny rdzeń. Jeśli go w sobie masz, przetrwasz. Tam, w niewoli, jesteś pod ciągłą presją nie tylko fizyczną, ale także psychiczną. Na przykład każdego dnia mówili, że nikt nas nie potrzebuje, że wszyscy o nas zapomnieli, że Ukraina nas nie wymieni. „Gdyby ktoś was potrzebował, już dawno by was wymieniono” – mówiono nam. Ale mój wewnętrzny głos mówił co innego: że to wszystko to manipulacja, że tak mówią ci, którzy nas zaatakowali, którzy nas zabijają i niszczą życie milionów ludzi. Nienasyceni, żarłoczni tyrani. Jak więc możemy ich słuchać? Czy możemy oczekiwać, że powiedzą prawdę? Nie.

Ale to nie jest łatwe. Bo kiedy powtarzają ci to samo codziennie przez 2-3 lata, w pewnym momencie wkrada się zwątpienie: może mają rację i naprawdę nikt mnie nie potrzebuje?

Pomogło mi też wsparcie i empatia innych więźniów. Wspólna walka wspierała nas wszystkich, pomagała zachować wiarę. Poza tym bez poczucia humoru możesz zwariować

Wszyscy w więzieniu wiedzieli, że jestem w ciąży, i starali się mi pomóc. Nawiązałam tam przyjaźnie. Osiem dziewcząt, które zostały niedawno wymienione, przyjeżdża do Lwowa na rehabilitację i zawsze chcą się ze mną zobaczyć, prosząc, bym przyprowadziła moją córeczkę: „Chcemy zobaczyć dziecko, które karmiłyśmy, gdy byłyśmy z tobą w niewoli”. Wtedy, w kolonii, myślały, że jest mi ciężko – a ja myślałam, że to wszystko jest trudne dla nich. Patrzyły na mnie i powtarzały: „Jeśli Mariana się trzyma, to my nie możemy się poddać”. Byłam dla nich kołem ratunkowym.

Z dziewczynami, z którymi była w niewoli

Uwolnieni najpierw chcą zobaczyć bliskich

Pracuję jako psychoterapeutka w centrum rehabilitacji „Niezłomni” – mówi Mariana. – Z ludźmi, którzy przeżyli niewolę, i tymi, którzy odnieśli obrażenia w walce. Znam wielu specjalistów, więc łatwo mi było skompletować profesjonalny zespół. Wybrałam moich współpracowników tak, jakbym wybierała ich dla siebie. Ważne jest, by zespół był empatyczny, rzetelny, wysoce profesjonalny.

Celem naszej fundacji jest pomoc kobietom, które przeżyły niewolę. Mamy pomagać im w rehabilitacji psychicznej, fizycznej i duchowej. Oznacza to pracę z psychologami, psychoterapeutami, w grupach, by pomóc podopiecznym znów poczuć się kobietami, by znów mogły żyć szczęśliwie. Ten kierunek nazwaliśmy „Heelme”.

Zapewniamy również pomoc ciężarnym żonom żołnierzy, ciężarnym weterankom i kobietom w ciąży, które na wojnie straciły mężów. Projekt ten nosi nazwę „Mommy and baby”. Będziemy dostarczać kobietom paczki dla noworodków, z produktami i dla dziecka, i dla matki. Zazwyczaj gdy kobiety rodzą, prezenty przynosi się dzieciom, a o matkach się zapomina. Otrzymaliśmy około 3000 próśb o takie paczki.

Aby otrzymać pomoc od naszej fundacji, trzeba wypełnić formularz. Musisz mieć legitymację kombatanta, akt małżeństwa (jeśli chodzi o pomoc żonie wojskowego) i akt urodzenia (w przypadku ubiegania się o pomoc dla dziecka żołnierza).

Pomagasz również tym, którzy też przeszli przez niewolę. Co najbardziej martwi osobę, która ma za sobą takie doświadczenie? Z jakimi problemami muszą pracować psychoterapeuci?

Jako psychoterapeutka muszę pracować z różnymi objawami: niekontrolowaną agresją, ciągłym zanurzaniem się w wydarzeniach z przeszłości i natrętnymi wspomnieniami. Oczywiście są też zaburzenia snu, pamięci i zmęczenie, stałe lub okresowe uczucie napięcia i niepokoju, otępienie lub brak emocji. Wiele osób powracających z niewoli nie odczuwa radości i satysfakcji z życia. Następuje to albo od razu – albo 3-4 miesiące po powrocie. W ludziach często rozwija się alienacja społeczna, a czasami nawet zachowania antyspołeczne. Bardzo trudno z tym wszystkim pracować, ale to konieczne.

Co Twoim zdaniem należy zmienić w ukraińskim ustawodawstwie, by ułatwić życie osobom, które powróciły z niewoli?

Wiele rzeczy. Na przykład takie osoby muszą przejść rehabilitację. Ale ci, którzy po wyjściu z niewoli wracają do służby, nie kwalifikują się do rehabilitacji.

Dowódcy, którzy niewoli nie przeżyli, nie rozumieją takich żołnierzy. A to jest nie tylko trudne, lecz także niebezpieczne. Dlatego tacy żołnierze zdecydowanie potrzebują dodatkowej rehabilitacji. Bo wojna jest wyzwalaczem

Dużym problemem jest to, że ludzie wracają z niewoli i są poddawani kwarantannie w szpitalach, co ogranicza ich kontakt ze społeczeństwem. I to jest kolejna trauma. Wracasz z niewoli i znów jesteś zamknięty. To jak ucieczka z jednej niewoli i znalezienie się w kolejnej.

Przede wszystkim uwolnieni chcą zobaczyć swoich bliskich. Przytulić ich, porozmawiać, uświadomić sobie, że są kochani, że o nich walczono i na nich czekano. To daje ci wewnętrzne zasoby. To potwierdzenie, że nie trzymałeś się na próżno. Dopiero po tym jak ludzie znajdą się ze swoimi rodzinami, mogą zostać wysłani na rehabilitację. Niestety zazwyczaj zwolnieni więźniowie są natychmiast zamykani w szpitalach, a służby specjalne przychodzą ich przesłuchiwać. Taka procedura nigdy nie wpływa dobrze na człowieka.

Z mężem i córką

Doświadczenie niewoli jest na całe życie. Nigdy się nie kończy, konsekwencje pozostają na zawsze. Nie da się tego wyleczyć od razu. Musisz nauczyć się z tym żyć. Dlatego rehabilitacja osób, które przeżyły, jest niezbędna. Pomaga ludziom wrócić do normalnego życia, a wojsku – być skutecznym.

400 Ukrainek w rosyjskiej niewoli

Pomoc kobietom powracającym z niewoli to bardzo odpowiedzialne zadanie, ale nie boję się tej odpowiedzialności – podkreśla Mariana. – Rozumiem je, ponieważ jestem jedną z nich. Naprawdę chcę dać im to, czego sama nie mogłam dostać. Kiedy euforia powrotu mija, zaczyna się codzienne życie, w którym ciągle trzeba coś „wygrzebywać”. A na to nie masz ani środków, ani siły.

Od innych nasza fundacja różni się tym, że naprawdę zna się na rehabilitacji kobiet, które przeżyły niewolę. Obecnie szukamy finansowania, lecz moje plany obejmują autonomię. Mam nadzieję, że ludzie zrozumieją znaczenie naszej inicjatywy. Pomagamy tym, którzy oddali najcenniejszą rzecz – swoją wolność – by chronić Ukrainę. Ci ludzie przeżyli 14 rodzajów tortur z 16 sklasyfikowanych. To są ludzie złamani. Musimy pomóc im znów stać się całością.

W rosyjskiej niewoli znajduje się około 400 ukraińskich kobiet. Prawdopodobnie nikt nie zna dokładnej liczby.

Wielu więźniów umiera z powodu tortur, a niektórzy z nich zmieniają stronę pod wpływem rosyjskiej propagandy. Każdego dnia tracimy Ukraińców, to katastrofa. Chciałbym, aby więcej osób i inicjatyw zaangażowało się w wymianę więźniów.

Wzywam was do walki o wszystkich! W przeciwnym razie przegramy tę wojnę. Nie mamy prawa do tego dopuścić
20
хв

Jeśli ciężarna Mariana się trzyma, my też nie możemy się poddać

Ksenia Minczuk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Wybór, który zmieni przyszłość

Ексклюзив
20
хв

Nic o Ukrainie bez Ukrainy: jak mogą wyglądać rozmowy pokojowe

Ексклюзив
20
хв

Jak Kreml sprzedaje iluzję lepszej Rosji za pośrednictwem Carrie Bradshaw

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress