Exclusive
Oblicza wojny
20
min

Nazar Rozłucki: Walcząc na froncie, bronię swojego prawa do pisania jako naukowiec prawdy o historii Ukrainy

Moi towarzysze broni wciąż pytają mnie o naszą historię. Najczęściej proszą, bym opowiedział im o tym, jak to było między Ukrainą a Rosją w różnych czasach. Wiele pytań zadają chłopcy ze wschodnich regionów, którym przez całe życie przedstawiano wypaczone obrazy wydarzeń. Przyznają, że przed wojną ich obraz świata był zupełnie inny

Kateryna Kopanieva

Historyk i artylerzysta Nazar Rozłucki w specjalnym cyklu sestry.eu „Oblicza wojny. Młodzi”

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

"Nigdy nie aspirowałem do bycia wojskowym. Jestem doktorem historii, badaczem, pracownikiem muzeum. I trochę pisarzem. Muszę poświęcać czas na badanie historii, pisanie prac naukowych i książek beletrystycznych. Bo to lubię i nawet jestem w tym dobry.

Ale ostatnio jestem wojskowym, bo w moim kraju trwa wojna. Codziennie bierzemy udział w pojedynkach artyleryjskich, w których jedno trafienie pocisku wroga może zamienić nas w mielone mięso. Śpimy w ciężarówkach na skrzyniach, w niesamowitej ciasnocie, myjemy się w ciepłej wodzie raz w miesiącu.

Kiedy pada, jesteśmy mokrzy, kiedy jest błoto, jesteśmy brudni jak diabli (a myjemy się raz w miesiącu i nie jest pewne, że będziemy mogli w przyszłym miesiącu). A kiedy było zimno, moi bracia odmrozili sobie palce. Jemy, kiedy tylko mamy wolną chwilę, a nie wtedy, kiedy jest czas na jedzenie albo kiedy mamy apetyt.

Śpimy tak nieregularnie, że nie wiem, czy kiedykolwiek będę w stanie wrócić do mojego standardowego rytmu23-7. Jesteśmy priorytetowym celem dla wroga. Mogą próbować nas zniszczyć na różne sposoby i w dowolnym momencie” – tak Nazar Rozłucki rozpoczął swój post na Facebooku.

Jego słowa zostały udostępnione przez setki osób i przetłumaczone na różne języki...

Nazar Rozłucki. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Boisz się i… chcesz więcej

Nazar nigdy nie zamierzał iść na wojnę. Rosyjska okupacja Krymu w 2014 r. zmieniła jednak wszystko. Choć nie miał jakiegokolwiekdoświadczenia wojskowego, poszedł do biura rekrutacji wojskowej, a rok późniejzostał zmobilizowany.

Teraz jest artylerzystą. Na czytanie znajduje czas nawet na linii frontu, a w latach 2015-2016 napisał książkę o swoich doświadczeniach wojskowych zatytułowaną „Notatnik zmobilizowanego”.

- Robiłem dla siebie tak zwane notatki polowe w strefie walk, a po demobilizacji (było to w 2016 r.)napisałem książkę w trzy tygodnie – mówi Nazar w rozmowie z serwisem Sestry. – I prawie nigdy nie zaglądałem do swoich notatek, pisałem głównie z pamięci. Opisywałem życie na wojnie, emocje, które odczuwasz, gdy po raz pierwszy trafiasz na front.

Jedną z tych emocji był strach?

Był też strach. On istnieje do dziś i w pewnych momentach wojny jest bardzo na miejscu. Najważniejsze, żeby nie przeszkadzał w pracy. Dobrze pamiętam swój strach w 2015 roku, kiedy po raz pierwszy dostałem powołanie i zdałem sobie sprawę, że jadę na wojnę. Chociaż rok wcześniej, w 2014 roku, sam zgłosiłem się do komendy wojskowej.

Nie wzięli Cię?

Nie wzięli. To było w marcu, kiedy Rosja rozpoczęła aneksję Krymu. Gdy Duma Państwowa dała Putinowi formalne pozwolenie na wysłanie wojsk do Ukrainy „w celu przywrócenia porządku konstytucyjnego” (tj. przywrócenia Janukowycza), miałem przeczucie, że wybuchnie wojna na pełną skalę. Rozumiałem, że w takim przypadku armia będzie potrzebować ludzi, zwłaszcza zdrowych mężczyzn. Nie mogłem siedzieć bezczynnie, więc zgłosiłem się do wojska i przeszedłem badania lekarskie. Ale nie miałem doświadczenia wojskowego, więc kazano mi czekać na swoją kolej. Ta kolej nadeszła dopiero rok później, kiedy otrzymałem powołanie.

Wtedy naprawdę nie wiedziałem nic o sprawach wojskowych. Pracowałem w muzeum w Iwano-Frankiwsku i zajmowałem się badaniami. Nigdy nie trzymałem broni w rękach. Po półtora miesiąca na poligonie i kolejnym tygodniu koordynacji bojowej w jednostce zostałem wysłany na front.

„W Ukrainie walczą tysiące historyków, pisarzy, księgowych, bankierów, informatyków, nauczycieli, projektantów i przedstawicieli innych, całkowicie pokojowych zawodów”. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Na początku byłem zwykłym ładowniczym, zajmowałem się też konserwacją systemu artyleryjskiego. Potem zostałem radiooperatorem, a późniejdowódcą jednostki kierowania ogniem. Przez jakiś czas służyłem też jako zwiadowca, ale podczas wojny na pełną skalę ponowniedołączyłem do artylerii, gdzie jestem teraz.

Z początku nie było mi łatwo, przede wszystkim ze względu na codzienne życie. Było lato, było gorąco. Przez kilka dni próbujesz poukładać swoje życie. Potem następuje zmiana kierunku i zaczynasz wszystko odnowa w nowym miejscu...

Mój tak zwany chrzest bojowy był 4 sierpnia 2015 roku. Pojechaliśmy na dyżur bojowy i otrzymaliśmy rozkaz trafienia w cel. Pamiętam, jak jechaliśmy Hiacyntami [bezwieżowa haubicoarmata produkcji radzieckiej – red.],każde działo wystrzeliwało po dwa pociski. I nagle zdajesz sobie sprawę, że to już nie jest poligon, że wróg może zareagować. Boisz się i... chcesz więcej.

Służyłem wtedy już prawie rok. W tym czasie mieliśmy tylko trzy straty, ale nie były to straty bojowe, lecz związane ze spożyciem alkoholu przez żołnierzy. W tamtych latach, niestety, w wojsku było tego dużo. Teraz jest zupełnie inaczej. Teraz nasze straty są stratami bojowymi. A to bardzo ciężko stracić towarzyszy broni. Zwłaszcza tych, których znało się osobiście.

Jednym z moich przyjaciół, który zginął, był Jura Dżus, również historyk, studiowaliśmy razem na uniwersytecie. Zginął w kwietniu 2023 roku w obwodzie ługańskim... Na początku ogarnęło mnie coś podobnego do depresji, potem przyszła złość. Jednak dopóki żyjesz, podnosisz się i wracasz do swojej pracy.

„Żaden strach nie powinien mnie pokonać”. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Niejeden raz myślałem o własnej śmierci, ale nigdy nie znalazłem odpowiedzi na pytanie, czy się boję. Żaden strach nie powinien mnie pokonać. Było kilka momentów, w których prawdopodobnie potrzebowałem pomocy psychologa, ale nigdy do nikogo się nie zwróciłem i ostatecznie poradziłem sobie sam.

Udało mi się pomóc sobie nawet po powrocie do cywilnego życia w 2016 roku.

Nie mogłem się doczekać demobilizacji, chciałem wrócić do domu. A kiedy w końcu wróciłem, myślałem tylko o tym, czy postąpiłem słusznie. Czy powinienem był zostać na wojnie? Chodziłem po mieście, patrzyłem na twarze ludzi, domy i próbowałem zrozumieć, czy to jest mój świat

Ale stopniowo się przystosowałem. Przeprowadziłem się do Kijowa, gdzie zacząłem pracować w Muzeum Ukraińskiej Diaspory.

Co sądzisz o cywilach, którzy zdecydowali się ignorować wojnę przez tyle lat?

Do 2022 roku nie było potrzeby, by na froncie była bardzo duża liczba ludzi, więc czułem się wtedy dobrze. Teraz, gdy sytuacja bardzo się zmieniła, mam inne myśli... Lecz kiedy przyjeżdżam na wakacje, staram się wyłączyć, bo po to przyjechałem.

Jednak chociaż nadal mogę kontrolować swoje myśli, nie mogę kontrolować niektórych reakcji. Na przykład jeśli usłyszę ostry dźwięk, natychmiast odwracam głowę w jego kierunku. Na poziomie podświadomości wiem, że ostry dźwięk jest źródłem niebezpieczeństwa.

„Zwierzęta, jedzenie i natura pomagają mi odzyskać siły”. Zdjęcie z prywatnego archiwum

W pierwszych miesiącach inwazji miliony ludzi wyjechały za granicę. A ty, wręcz przeciwnie, wróciłeś z zagranicy.

Byłem w Izraelu. Jako historyk od dawna rozumiałem nieuchronność poważnej wojny z Rosją; to była tylko kwestia czasu. Ale szczerze mówiąc nie sądziłem, że stanie się to w lutym 2022 r. – w tym czasie działania Putina przypominały raczej demonstrację. Wydawało mi się, że kiedy wróg naprawdę chce zaatakować, ukrywa swoje zamiary, aby nagle zadać druzgocący cios. Ale się myliłem.

Wróg miał nadzieję, że ta demonstracja nas zdemoralizuje, ale stało się dokładnie odwrotnie. Skontaktowałem się z chłopakami, z którymi wcześniej służyłem, a oni znaleźli dla mnie miejsce w mojej starej brygadzie. Dwa tygodnie po powrocie do Ukrainy byłem już na froncie.

To trwało dwa tygodnie bez przerwy

Opowiesz o jakimś ważnym dla Ciebie momencie na polu bitwy?

Prawdopodobnie była to bitwa o Pawliwkę w sektorze Wuhłedaru, w październiku 2022 roku. Wcześniej przez kilka dni na naszych pozycjach nicsię nie działo, padał deszcz i wszyscy byli nawet trochę zrelaksowani. Rankiem 29 października przyszedł rozkaz otwarcia ognia – i trwało to przez dwa tygodnie prawie bez przerwy. Strzelasz, przeładowujesz amunicję, strzelasz ponownie – wydaje Ci się, że trwa to wiecznie. Wróg miał dwie brygady piechoty morskiej, które zamierzały iść na Kurachowe i zająć całą południowo-zachodnią część obwodu donieckiego. Ale udało nam się dopilnować, żeby nie poszli dalej niż do Pawliwki.

Bardziej pamiętam nie bitwy, ale to, co widzę wokół siebie. Krajobrazy, zmiany pór roku. Nawet będąc na froncie można dostrzec piękno wokół siebie. To uspokaja i pomaga się nie wypalić. Pomagają też małe radości, na przykład gdy uda ci się wyspać lub zjeść coś smacznego, kiedy rozmawiasz z bliskimi albo kiedy po prostu jest ładny dzień.

Nadal robisz notatki w terenie?

- Nie. Piszę tylko posty na Facebooku. Nie jestem pewien, czy tym razem będę chciał napisać książkę. Ale chcę czytać – znajduję na to czas, gdziekolwiek jestem. Mój e-czytnik, na który ciągle ściągam nowe książki, jest zawsze ze mną. To różne książki, ale większość dotyczy historii.

Kiedy służyłem w 2015 roku, zorganizowałem bibliotekę polową na froncie. Książki, które koledzy wysyłali mina front na moją prośbę, wkładałem do skrzyni artyleryjskiej, pisałem na niej „Biblioteka”, a moi towarzysze często brali stamtąd coś do czytania

Zadają Ci pytania o historię?

Tak, ciągle. Najczęściej proszą, bym opowiedział imo tym, jak to było między Ukrainą a Rosją w różnych czasach. Wiele pytań zadają chłopaki ze wschodnich regionów, którym przez całe życie przedstawiano te wydarzenia w zniekształcony i wypaczony sposób. Pytają o szczegóły i przyznają, że przed wojną na pełną skalę ich obraz świata był zupełnie inny. Rozmawiamy również o obecnej sytuacji.

Twój post na Facebooku, w którym wyjaśniasz, dlaczego Ukraina potrzebuje pomocy w postaci broni i pieniędzy od swoich zachodnich partnerów, a nie wezwań do rozejmu, doczekał się setek tysięcy repostów i został przetłumaczony na różne języki. Wielokrotnie podkreślałeś, że rozmowy pokojowe, do których niektórzy politycy wciąż wzywają Ukrainę, nie rozwiążą sytuacji, a jedynie ją pogorszą.

Tak, bo Rosja jest gotowa do negocjacji tylko pod warunkiem całkowitej kapitulacji Ukrainy. I nawet jeśli nie będzie to całkowita okupacja, będzie to odrzucenie zachodniego wektora rozwoju, powrót sił prorosyjskich do ukraińskiej polityki i oddanie tych części regionów, które jeszcze posiadamy, a które Rosja już uważa za swoje.

W naszym przypadku tak zwany scenariusz koreański, w którym Rosja zachowałaby część już zdobytych ziem ukraińskich, a wolna część Ukrainy rozwijałaby się w pożądanym przez nią kierunku, jest niemożliwy. Tak się nie stanie, bo Rosja wciąż tam jest i nigdy się na to nie zgodzi.

Nazar stara się czytać, gdziekolwiek jest. Stworzył nawet bibliotekę polową. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Jeśli jakikolwiek europejski polityk nie zdał sobie jeszcze sprawy z tego, że Putin nie zatrzyma się na Ukrainie, to nie przestudiował historii. Hitler też kiedyś obiecał, że zadowoli się Sudetami i nie zajmie całej Czechosłowacji. Złamał tę umowę pięć miesięcy po jej podpisaniu, a po zajęciu Czechosłowacji dokonał inwazji na Polskę. Historia się powtarza, a jeśli Ukraina upadnie, nasi partnerzy będą musieli walczyć o jeden z krajów NATO. Inwestując teraz stosunkowo niewielką część swojego budżetu w pomoc Ukrainie, nasi partnerzy mają możliwość uniknięcia takiego scenariusza poprzez uszczuplenie potencjału militarnego Rosji. To, o co prosimy, to niewielki ułamek tego, czym dysponują kraje zachodnie. Ale ta pomoc może odegrać dla nas kluczową rolę.

Obecnie sytuacja na froncie jest trudna: wiele broni nie jest dostarczanych, a do innych nie ma amunicji ani części zamiennych. Ale nadal walczymy, ponieważ nie mamy innego wyboru.

Co pomaga Ci iść dalej?

Zrozumienie, że robię to, co muszę. I wsparcie mojej rodziny: narzeczonej, matki. W trudnych chwilach zawsze powtarzam sobie, że mogło być gorzej, i to pomaga. Pomaga też myśl, że pewnego dnia wrócę do cywilnego życia, do pracy i badań. Będę robił to, co kocham, i to w niepodległej Ukrainie, a nie w rosyjskiej kolonii.

Nazar Rozłucki i jego dziewczyna Hanna. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Dlatego jestem na froncie. W pewnym sensie walcząc bronię swojego prawa do pisania jako naukowiec prawdy o historii Ukrainy. Nie chcę, żeby ktoś przychodził i mówił mi, co mam pisać i jak mam żyć. Zrobię wszystko, by tak się nie stało.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

„Nieważne, co dzieje się wokół. Liczy się tylko jedno: czy zdążysz pomóc rannemu. Nauczyliśmy się robić to w biegu. Samochód jedzie pod ostrzałem, a ty w ciemnościach z latarką szukasz żyły, żeby podłączyć kroplówkę. Przecinasz ubranie, opatrujesz rany. Zimą ranni są przemoczeni i odmrożeni. Ich życie zależy od tego, czy znajdą się w cieple, dlatego ogrzewamy samochód do maksimum. Jesteś w kamizelce kuloodpornej i hełmie, cała – od kurtki po majtki – przemoczona do suchej nitki. Ale tego nie czujesz. Zapominasz, że jest ci nieznośnie gorąco, duszno, że przed wyjazdem sama leżałaś pod kroplówką z bólem głowy po kontuzji. Adrenalina czyni cuda: kiedy liczy się każda sekunda, nic cię nie boli. I oto dowozicie rannego do szpitala. Lekarze mówią, że jeszcze pięć minut – i ten człowiek by umarł. Ale zdążyliśmy. Uratowaliśmy go...”

Tak swoje codzienne życie na wojnie opisuje Ołeksandra Czorna, pseudonim „Jaskółka”, 52-letnia medyczka pola walki 39 Oddzielnej Brygady Obrony Wybrzeża. Jaskółka – bo jak mówią jej koledzy, „szybko lata”. Przed wojną była księgową. Całe życie poświęciła rodzinie, dlatego decyzja o pójściu 25 lutego 2022 roku do komisariatu wojskowego zaskoczyła wszystkich jej przyjaciół i znajomych. Ale ona nie miała wątpliwości.

Koledzy mówią na nią „Jaskółka” – bo „szybko lata”

Już dawno przestaliśmy liczyć nasze kontuzje

– Na początku nie przyjęli mnie ani do SZU, ani do obrony terytorialnej – mówi Ołeksandra. – Ale trafiłam na ludzi, dzięki którym udało się rozwiązać ten problem. Miałam poważne zamiary, chociaż przed rozpoczęciem inwazji należałam do osób, które zaprzeczały, że może do niej dojść. I chociaż mój mąż, który jest żołnierzem, wielokrotnie mnie ostrzegał, nie chciałam o niczym słyszeć. Miałam urodziny, przede mną był długo wyczekiwany wypoczynek w Karpatach. Miałam inne sprawy na głowie.

Wojna zaskoczyła nas w domu w Czarnomorsku, w obwodzie odeskim. Męża natychmiast wezwano do służby. Znalazłam książeczkę wojskową, którą miałam od czasu ukończenia szkoły medycznej w 1992 roku. Prawie nie pracowałam w swoim zawodzie – kiedy masz troje dzieci, musisz wybierać pracę, w której ci odpowiednio zapłacą.

Razem z córką (dwoje pozostałych dzieci było w Kijowie) zaczęłyśmy pracować jako wolontariuszki: piekłyśmy całe kilogramy ciastek fitness, które przekazywałyśmy na front. Równolegle dyżurowałam w lokalnym batalionie ochotniczym, gdzie potrzebni byli medycy. Aż 23 marca padło pytanie, kto z ochotników wstąpi do szeregów SZU. Natychmiast się zgodziłam.

Kateryna Kopanieva: – Już wtedy rozumiałaś, że to nie będzie wojna na miesiące, ale na lata?

Ołeksandra Czorna: – Tak. W przeciwieństwie do wielu naszych chłopaków nie miałam złudzeń, że to się szybko skończy. Pewnie dlatego, że jako córka i żona wojskowego widziałam, jak jaką stała się ta branża w ciągu ostatnich 20 lat. Widziałam, jak w latach przedwojennych ukraińska armia była redukowana i jak upadała. I rozumiałam, że wróg przez te wszystkie lata przygotowywał grunt pod wielką wojnę. Jeszcze w obronie cywilnej mówiłam chłopakom, że wszyscy znajdziemy się na froncie. I tak się stało.

Nie zapomniałaś umiejętności udzielania pierwszej pomocy?

Nie pozwoliło mi na to troje moich dzieci, z ich ciągłymi chorobami i urazami. Oczywiście, przeszliśmy szkolenie z instruktorami medycyny taktycznej. Po ukończeniu szkoły medycznej przez jakiś czas pracowałam na oddziale kardiologicznym, więc ta wiedza również się przydała. Nadal jednak boję się sali operacyjnej.

Jeśli sama udzielam pomocy, to tnę, zszywam i traktuję to normalnie. Ale kiedy widzę, jak robią to inni, czuję się nieswojo. Nawet podczas pobierania krwi staram się nie patrzeć

W każdych innych warunkach nakłuwam żyły ze spokojem, ale kiedy nakłuwają moje, wolę tego nie widzieć.

Z drugiej strony są sytuacje, kiedy nie zauważasz wokół siebie nic, tylko rannych, którym trzeba pomóc. Kiedyś z powodu silnego bólu głowy sama byłam pod kroplówką. Nadjechała karetka, ciężki przypadek. Przewinęłam rękę, nie zdejmując cewnika, i tak pojechałam na ewakuację. Kiedy przenosiliśmy rannego, podrapałam sobie tę rękę. Skończyło się infekcją i miesięczną kuracją antybiotykową. W ekstremalnych sytuacjach mogę też „nie zauważyć”, że mam wysokie ciśnienie. Moja norma 90/60, więc gdy mam 140/100, moje naczynia krwionośne po prostu nie wytrzymują i może się zacząć krwawienie z nosa. Ciśnienie często podnosi mi się latem, z powodu upałów i duszności, gdy jadę w karetce bez okien.

Z braćmi z zespołu medycznego

Miałaś wiele kontuzji?

Oficjalnie trzy, ale myślę, że więcej – już dawno przestałam je liczyć. Gdy pocisk spadł niedaleko mnie, bolała mnie głowa. Poleżałam jednak trochę pod kroplówką i wróciłam do pracy.

Niektórzy po kontuzji ostro reagują na każdy dźwięk, inni się przyzwyczajają. Ja należę do tych drugich: dopóki coś nie przeleci tuż obok, nie reaguję

Kiedy mieszkaliśmy naprzeciwko Krynok, w obwodzie chersońskim, przelatywało codziennie. Miejscowi, którzy zostali, mieszkali już w piwnicach, ale ja mogłam przebywać w domu. Jednak pewnego razu piwnica uratowała mi życie. Rosyjską rakieta poleciała prosto na nas. Dom rozpadł się jak kartonowe pudełko, lecz piwnica wytrzymała.

Byliśmy w takich miejscach, gdzie odległość od okupowanego przez Rosjan lewobrzeżnego Chersonia była minimalna. Tam ostrzał w zasadzie nie ustawał. Jedna po drugiej miejscowości zamieniały się w ruiny, lecz na tle tej apokalipsy nadal spotykało się cywilów, którzy nie chcieli opuścić swoich ogrodów i z jakiegoś powodu byli przekonani, że Rosjanie nie będą do nich strzelać. W końcu to my udzielaliśmy im pomocy...

Dotrwać do nocy to już sukces

Jest strasznie?

Bywa. Ale chodzi raczej o strach nie o swoje życie, a o życie innych. Wywozimy rannego cywila, a ja słyszę przez radio, że wróg ostrzeliwuje nasze pozycje – i boję się o naszych. Albo razem z koleżanką, medyczką plutonu, trafiamy pod ostrzał. Leżymy w domu na podłodze, lecą na nas odłamki, a ja nie myślę o nas, tylko o tym, żeby nasi chłopcy tutaj nie przyjechali i nie wpadli pod ostrzał.

Przez pierwsze dwa lata wojny nie myślałam o sobie. Żyłam dniem dzisiejszym, chwilą. Wchodzisz do wiejskiego sklepiku, widzisz coś w rodzaju ananasa, persymony czy krewetek (właściciele sklepów pod ostrzałem przywozili takie produkty na linię frontu i zarabiali na tym niewiarygodne pieniądze) i nie ma dla ciebie znaczenia, ile to kosztuje. Myślisz: „A jeśli dzisiaj jest mój ostatni dzień?” – i kupujesz. To jest życie chwilą. Przeżyć do wieczora albo do nocy to już sukces.

Teraz pracuję nad tym, by odzyskać umiejętność planowania. Zaczynam od tego, by zaplanować przynajmniej najbliższy urlop. Niedawno jechaliśmy z chłopcami i zobaczyliśmy, że w naszą stronę leci dron. Z daleka nie było wiadomo, czy to nasz, który przeleci obok, czy wrogi, który spadnie na nas.

W takich chwilach mózg natychmiast opracowuje plan działania: jeśli dron się zniża, wyskakujemy w biegu. A w głowie masz myśl, żeby nic się nie stało, bo przecież niedługo urlop

Chyba tylko ten, kto sam tego doświadczył, może zrozumieć, co się dzieje w takiej chwili. Dlaczego dziś rozpada się tak wiele rodzin? Dlaczego jest tak wiele rozwodów? Kiedy jesteś na froncie, nie chcesz straszyć swoich bliskich, opowiadając im, że kilka razy w ciągu jednego dnia omal nie zginęłaś. Mówisz, że wszystko jest w porządku. A oni tego nie rozumieją, bo jeśli jest tak dobrze, to dlaczego nie dajesz znaku życia? Gdzie tam jesteś i z kim? I zaczynają się pytania, podejrzenia. Potem przyjeżdżasz na urlop i jedyne, czego pragniesz, to cisza, żeby nikt cię nie ruszał. Przepaść między tobą a twoimi bliskimi tylko się powiększa. To jedna z przyczyn mojego rozwodu. Teraz mówię dzieciom więcej, bo nie chcę stracić z nimi kontaktu. Mogę im opowiedzieć nawet o najtrudniejszych momentach.

Z córkami

Jakich? Co jest najtrudniejsze w pracy medyka na wojnie?

Kiedy nie zdążysz dowieźć rannego. Jak dotąd miałam jeden taki przypadek. Młody żołnierz, ciężko ranny, z wewnętrznym krwotokiem. Minutę po tym jak znalazł się w naszym samochodzie, zatrzymało mu się serce. Uruchomiliśmy je, ale nie udało się go uratować. Miał zbyt duże obrażenia.

Świadomość, że nie ponosisz winy za jego śmierć, wcale nie sprawia, że jest ci łatwiej. To nie do zniesienia

W dzień św. Mikołaja przyjeżdżasz do chłopaków na pozycję, żeby rozdać im czekoladki specjalnie przysłane dla nich ze Szwecji. A wieczorem tego samego dnia wywozisz ciała sześciu z nich... Podczas mojej pierwszej ewakuacji Rosjanie ostrzelali nas z „gradów” i zginęło dwóch moich towarzyszy broni. Jeden w przeddzień swoich urodzin, drugi w dniu urodzin swojej żony. Rano zdążył jej złożyć życzenia i to była ich ostatnia rozmowa.

Na froncie odnalazłam siebie

Co Ci pomaga się trzymać?

Mogę sobie popłakać, czasami łzy przynoszą ulgę. Pracowałam z psychologiem. Nie mogę powiedzieć, że to była terapia, to było bardziej jak rozmowa z samą sobą. Ale nie mogłam się doczekać tych spotkań, bo były okazją, żeby się wygadać. Wcześniej próbowałam rozmawiać z przyjaciółmi czy ze znajomymi, ale wszyscy z jakiegoś powodu uważali, że muszą mi dać jakąś radę. A ja nie potrzebowałam rad. Potrzebowałam, żeby mnie po prostu wysłuchano. Opowiadając coś psychologowi sama wszystko analizowałam, układałam w sobie głowie – i to pomagało.

W kryzysowych momentach ratuje mnie jakaś aktywność. Jeśli nie jedziemy na wezwanie, mogę zacząć przestawiać pudełka z lekami albo nawet usiąść i malować jakiś obrazek. Trochę uspokajają mnie też zakupy online. Był okres kiedy kupowałam mundury wojskowe, jak głupia. Teraz kupuję prezenty dla mojej małej wnuczki.

Prezent dla wnuczki

Patrząc na Ciebie trudno uwierzyć, że masz wnuki.

Mam 52 lata (choć nie czuję swego wieku). Mój kolega z ekipy ma 27 lat, jest cztery lata młodszy od mojego syna.

Chłopaki żartują, że w wieku 52 lat jestem silniejsza od dwóch 26-latków

Wiek nie ma znaczenia. Czuję się świetnie, w pewnym sensie lepiej niż przed służbą. Nie pamiętam siebie przed wojną jako osobowości. Pamiętam siebie jako mamę, aktywną członkinię komitetu rodzicielskiego, domową kucharkę – i to wszystko. Nigdy nie potrzebowałam niczego dla siebie, nie wiedziałam, co to samorealizacja. A teraz wiem, że to, co robię, przynosi korzyści. Z wieloma chłopakami, których ewakuowałam jako rannych, nadal utrzymuję kontakt. Kiedyś opublikowałam w mediach społecznościowych zdjęcie zakrwawionych kamizelek kuloodpornych. Właściciel jednej z nich, którego ewakuowaliśmy, rozpoznał ją i mnie odnalazł, by podziękować.

Na wojnie pojawiają się nowe sensy. Teraz wyglądam inaczej – wydaje mi się, że lepiej niż wcześniej. To paradoks, ale właśnie tutaj pojawiło się u mnie mnóstwo słoiczków z kremami i maseczkami do twarzy. Przenosząc się z jednej pozycji na drugą zabieram je ze sobą. Na urlopie najpierw zapisuję się do dentysty, kosmetyczki, fryzjera, manikiurzystki i pedicurzystki. Wielu to dziwi – ale dlaczego? Czy na froncie mam wyglądać niechlujnie? Niestety, nie rozumiał tego nawet mój były mąż. Trudno mu było uwierzyć, że robię to wszystko dla siebie.

„Na wojnie pojawiają się nowe sensy. Teraz wyglądam inaczej – wydaje mi się, że lepiej niż wcześniej”

Oczywiście, zdarza się wiele momentów, kiedy nie wyglądam najlepiej, delikatnie mówiąc – cała spocona, rozczochrana, zakrwawiona. Ale jestem szczęśliwa, bo uratowałam komuś życie. Zatrzymujesz się po trudnej ewakuacji na stacji benzynowej, żeby się napić kawy – i ta kawa wydaje ci się najsmaczniejsza na świecie.

Poza tym uprawiam jogę (tak, nawet na froncie) i dlatego wszędzie noszę ze sobą karimatę. Dla mnie joga to wspaniała alternatywa dla środków uspokajających i nasennych. Te ostatnie w naszym przypadku nie wchodzą w grę: nie możesz brać środków nasennych, wiedząc, że w nocy może być ewakuacja. Tu z pomocą przychodzą praktyki oddechowe.

O czym teraz marzysz?

Chciałabym mieć własne mieszkanie, gdzieś w Odesie. I bardzo chciałabym po wojnie być na swoim miejscu. Zajmować się tym, czego chcę i co ma sens. Takie są moje marzenia – a może bardziej plany? Jak już mówiłam, marzyć i snuć plany to coś, czego teraz muszę się uczyć na nowo.

Zdjęcia: 39 Oddzielna Brygada Obrony Wybrzeża i prywatne archiwum bohaterki

20
хв

Gdy liczy się każda sekunda, nic cię nie boli

Kateryna Kopanieva

Niezależnie od pory roku w przedziale jest ciasno i duszno. Trudno pościelić sobie łóżko, a wciśnięcie torby podróżnej pod kuszetkę jest solidnym fizycznym wysiłkiem. 

Wszyscy pasażerowie na dzień dobry opowiadają sobie całe swoje życie, dzielą się jedzeniem, pokazują zdjęcia bliskich. Przez najbliższych dwadzieścia godzin będziemy zamknięci na tej samej małej przestrzeni, będziemy oddychać tym samym powietrzem i musimy znosić swoją obecność. Nie ma wyboru. Jeśli czyjaś obecność przeszkadza i tak nie ma możliwości zmienienia przedziału, bo zazwyczaj pociąg jest pełny ludzi z różnych stron świata, którzy zajmują wszystkie dostępne kuszetki. W pociągach do Ukrainy zdecydowanie przeważają  kobiety, które wracają na spotkać choć na chwilę swoich ukochanych na służbie. Często ich rozstaniu towarzyszyły dramatyczne okoliczności, w dramatycznych też okolicznościach toczy się ich codzienne życie - na odległość. 

Dlatego na tej małej przestrzeni tak ważna jest przyjemna atmosfera, pełna przyjaźni i poczucia bezpieczeństwa.

Moja rodzina na kilkanaście godzin

Mam wykupioną górną koję, więc typowo po polsku włażę od razu na górę, zawijam się w kłębek i udaję, że mnie nie ma. Współpasażerowie wchodzą, ja się witam z nimi i wracam do udawania, że nikt tu przecież nie leży. Szybko przekonuję się, że nic z tego. Po chwili na moim prześcieradle ląduje wściekle pomarańczowa mandarynka.

- Zjedz, poprawi ci się humor - szeroko uśmiecha się do mnie pulchna blondynka.

Dziękuję i patrzę w dół - na małym stoliczku pod oknem zaczyna się piknik. Każdy wykłada co ma. Kawałek kurczaka z rożna, jajka na twardo, kiełbasa, chleb, domowe pierożki, jakieś ciasteczka. Pachnie domem. U kogoś znalazła się też mała buteleczka koniaku, teraz wędruje z rąk do rąk.

Pulchna blondynka ma na imię Ludmiła. Przyjechała z Izraela, gdzie mieszka piętnaście lat. Dopiero teraz dostrzegam delikatną, naturalną opaleniznę, zimą tutaj niemożliwą do zdobycia. Do Ukrainy Ludmiła wraca pierwszy raz od początku pełnoskalowej inwazji. Jedzie do samego końca trasy - do Zaporoża. Wie, że na miasto zaczęły spadać już nie tylko rakiety ale i KAB-y, potężne bomby zrzucane z samolotu, które rujnują centrum miasta. Przysłuchuję się historii o tym, jak wielka awiabomba spadła na Sobornym Prospekcie, głównej ulicy miasta, tuż obok restauracji, w której kiedyś pracowała. Ale Ludmiła jechać musi, mimo strachu przed bombami. Jedzie do mamy. Starsza kobieta rozchorowała się i - być może - to ostatni moment, by się z nią zobaczyć.

Marianna pochodzi z Winnicy. Dziś zajmuje się ezoteryką. Trudno stwierdzić, co robiła przed pełnoskalową wojną, bo na moje opowieści o przyfrontowych czy już okupowanych miejscach, które odwiedzam jako wolontariuszka, odpowiada: o, tam też kogoś mam. Opowiada o innych lub poprzednich życiach, odkrywaniu siebie i udoskonalaniu ciała i duszy. Jest niezwykle otwarta, trwożąc pruderyjnych współpasażerów takimi słowami jak: seks, orgazm, wolność. Przypomina mi trochę hipiskę, ale z wyglądem porządnej nauczycielki w katolickim liceum.

Rozmowa mnie wciąga na tyle, że schodzę na dół i siadam obok Marianny
Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Jest też Jurko z Charkowa. Chudy, prosty chłopak, na oko 30-letni. Włosy krótko ścięte, pomarszczone czoło, jakby zniszczone latami pracy na słońcu. Na moje słowa o Konstantyniwce, w obwodzie donieckim, nagle staje nogi równe nogi i  prawie rozrywa swoją pogniecioną koszulę, pokazując obszerną bliznę od szyi aż po brzuch.

- Widzisz? Widzisz? Po tym dali mi pseudonim „Lucky”. Rozumiesz, z angielskiego, że jestem szczęściarz. Pieprzona Konstantyniwka. Dopadł nas moździerz, przykryli nas pociskami tak, że myślałem, że nie wyjdę z tego. Kolega zginął, a mi dali trzecią kategorie inwalidztwa. Ja głową obrócić porządnie nie mogę, a niedługo wrócę do walki… Cóż, tak trzeba.

W jego oczach rozpala się światło. Ale to nie jest dobry światło, raczej brama do piekieł, wejście do świata, z którego już nigdy nie zdoła wrócić. Coś w rodzaju obłędu. Jurko zaczyna wypluwać z siebie niezrozumiałe słowa o kawałku metalu, który utkwił mu w kręgosłupie.

Lekarze mówią, że na bramkach na lotnisku będzie piszczeć. Ale na jakich bramkach, jak tu samoloty nie latają, a jego inwalidę nie chcą wypuścić za granicę, gdzie mieszka jego żona i dwoje dzieci? Mężczyzna, już bez skrępowania, wyciąga ze sportowego plecaka Reebok szklaną butelkę z wódką. Odkręca i na wyprostowanej ręce tańczy nią nam przed nosami, macha, kręci kółka, zachęcając do wypicia. Proponuje ją jednak tak kurczowo i mocno trzymając flaszkę, żeby przypadkiem nikt nie chciał się jej napić. Błyskawicznie przebiega wzrokiem po każdym z nas, po czym wzrusza ramionami i bierze kilkanaście ciężkich łyków.

- Ty zjedz kiełbasę chociaż - Ludmiła urywa spory jej kawałek i wciska mu prosto w rękę. - Bo się przewrócisz.

W ciągu 15 minut obcy ludzie są sobie bliscy, wspierający, rozumiejący. Jurko kontynuuje swoją opowieść pełną wybuchów i oderwanych kończyn, a kobiety jak dwie dobre ciotki, wlepiają w niego wzrok pełen współczucia, jednocześnie pozwalając, by opary alkoholu porwały go na samo dno. Wieczerza trwa jeszcze długo. Ale kiedy wychodzę w środku nocy z pociągu, wszyscy moi współpasażerowie już śpią. Zostawiam przy kuszetce Jurko butelkę wody.

Przypominam sobie historię, którą opowiedziałam w książce „Ani kroku w tył, za nami tylko śmierć”. 

Podczas jednej z moich podróży pociągiem z Zaporoża do Przemyśla spotykam kobietę, na oko czterdziestokilku letnią. Od razu czuję, że ma ogromną potrzebę wygadania się, bo od środka ją coś zjada. 

Długo się nie zastanawiając, wyciągam z plecaka koniak i rozlewam do plastikowych kubeczków. Irina, bo tak ma na imię rozmówczyni, jest z okolic Tokmaka. Jej matka pochodzi z Rosji, ale wraz z ojcem Iriny zdecydowali się zamieszkać w tym małym i spokojnym miasteczku. Szukając lepszych perspektyw, Irina na studia wyjeżdża do Zaporoża i tam decyduje się zostać na stałe. W rodzinnym Tokmaku zostają rodzice oraz rodzony brat z żoną.

Ostatni raz do rodzinnego domu przyjeżdża w grudniu 2021 roku, by pochować swoją chorą od wielu lat na raka matkę. Dziś mówi, że cieszy się, że matka zmarła zanim zobaczyła, co było później

Kiedy rosyjskie wojska zajmują Tokmak, przez pierwsze długie dni nie ma z rodziną żadnego kontaktu. Nie działa internet, a wjazd na okupowane terytoria jest zbyt przerażający. Irina może po prostu czekać i mieć nadzieję, że z bliskimi będzie wszystko w porządku. Brat odzywa się kilka dni później. Informacje od niego są oszczędne, jakby wybiórcze, pisane naprędce. Pisze coś o Buriatach, którzy przyjechali tu całymi hordami, wchodzą do pustych domów, albo je zajmując, albo wynosząc z nich cały dobytek. Piją, przechadzają się po mieście z bronią, terroryzując mieszkańców. Mówi też, że ojcu kazali przyjąć rosyjskie obywatelstwo pod groźbą odebrania wszelkich świadczeń, w tym bardzo skromnej emerytury.

Cywile uciekające przed walkami w kierunku Awdijiwki wsiadają do pociągu jadącego na zachód w Pokrowsku w Ukrainie 26 lutego 2024 r.
Zdjęcie: Wolfgang Schwan / Anadolu/East News

- Witalik pewnego wieczora do mnie zadzwonił. Połączenie było bardzo słabe, ciągle się zrywało. Zrozumiałam tyle, że ojca wynieśli z domu, bo nie chciał zrzec się ukraińskiego obywatelstwa. Wystawili go na dwór, na mróz, w samych kapciach. Tak oto straciliśmy dom rodziców. Tatę brat z żoną wzięli do siebie, wtedy mieszkali płot w płot. Ale Witalik powiedział, że jego też zmuszają do przyjęcia rosyjskiego paszportu, a on jest przecież odpowiedzialny za żonę i jeszcze teraz za ojca.

Irinie zawiesza głos. Wlepia wzrok w sufit, choć łzy i tak napływają do jej oczu. Nie dopytuję, pozwalam jej wziąć głęboką oddech. Za oknem zapadła już ciemna noc, a stukot żelaznych kół o szyny byłby kojący, gdyby nie napięcie w naszym przedziale. Dolewam nam koniaku i sama opróżniam swój kubeczek do dna. Czuję, że nadchodzi finał tej historii.

Witalik jest od Iriny dużo młodszy, a ona sama najczęściej mówi o nim Wicia. W zasadzie nigdy nie mieli dobrego kontaktu. Najpierw on był denerwującym małolatem, a później ona wyjechała z rodzinnego domu, przez co nie zdążyła zbudować głębszej relacji z bratem. Witalij jest w wieku poborowym. Kilka dni temu przyszło do niego wezwanie do stawienia się na wojskową komisję. Ma włożyć mundur Federacji Rosyjskiej i stanąć do walki przeciwko swojemu własnemu państwu.

Bariera do przebicia

Kiedy jesteś obcokrajowcem w pociągu jadącym na wojnę boisz się wielu rzeczy. Między innymi tego, że czegoś nie zrozumiesz i wejdziesz nie tam, gdzie nie trzeba. Pociągi jadą przez całą Ukrainę, od zachodu aż po daleki wschód, gdzie na stacjach kolejowych wojnę widać i słychać. Pomruki artylerii czy pojedyncze wybuchy nadają dworcom kolejowym na Donbasie i Zaporożu czegoś złowrogiego. Im dalej na wschód, tym i język rosyjski staje się popularniejszy. Słychać go na ulicy, w sklepach, ale przez wiele lat i w szkołach. W takich miastach jak Charków, Zaporoże, Sumy czy Dnipro funkcjonowały szkoły, w których język ukraiński był wykładany niemal jak język obcy, a wszystkie przedmioty, takie jak chemia czy matematyka, były po rosyjsku. Dziś absolwenci tych szkół stykają się z zupełnie nową rzeczywistością, w której wymaga się od nich rozmawiania w języku ojczystym, który znają bardzo kiepsko.

- Mi jest w sumie wszystko jedno. Skończyłam ukraińskojęzyczną szkołę w Krzywym Rogu - opowiada 50-letnia kobieta w pociągu relacji Chełm-Dnipro, której imienia nie zapamiętałam. - Ale z córką całe życie rozmawiałam po rosyjsku, ona z kolei skończyła rosyjskojęzyczną szkołę i ten język po prostu naturalnie był w naszym domu. Ona sama na ukraiński przeszła po wybuchu pełnoskalowej wojny, kiedy uciekła do Grecji. Oj, jak jej było ciężko. Musiała uczyć się niemal od nowa.

Naszej współpasażerki nie widzę, bo siedzi pod moją kuszetką. Jej siwe włosy i spokojna twarz odbija się jedynie w szybie

Widzę, że milknie i wlepia wzrok w przemazujące się za oknem łyse gałęzie drzew. W końcu odzywa się szeptem, tak, że z górnej koi ledwo słyszę jej słowa. - Chodziłam w Dnipro do szkoły, w której trzeba było mówić czystym rosyjskim językiem, bez akcentu, bez surżyku, bo inaczej byłyby kłopoty. Wszyscy po szkole wyjeżdżali na studia do Petersburga, do Moskwy. Część znajomych tam dalej jest. 

Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Kobieta odchrząka, robiąc teatralną pauzę i zaczyna mówić normalnym głosem: - Wszyscy teraz przechodzą na ukraiński, a mi jest tak ciężko. Próbuję, ale drażni mnie to, jak się mylę, jak nie mogę znaleźć odpowiednich słów.

Im dłuższe wypowiada zdania i im więcej czasu mija, tym więcej słówek rosyjskich się wkrada w jej wypowiedzi. Słyszę, że nie kontroluje tego, wstawki pojawiają się automatycznie. Najpierw słowo, potem zdanie. Potem mózg przestaje walczyć i przechodzi zupełnie na język rosyjski. Dyskusja między kobietami trwa, a rosyjskiego jest coraz więcej, a ja powoli tracę sens ich wypowiedzi. Nagle jedna z nim urywa w połowie zdania.

- Kiedy my przeszłyśmy na rosyjski?

Mówią, że kiedy zaczynają się z kimś sprzeczać, kiedy są w sytuacji stresującej i emocje biorą górę, język rosyjski niepostrzeżenie wkrada się, zupełnie nieproszony.

 To samo wielokrotnie słyszałam od kolegów, służących w armii. W wojsku z założenia mówi się po ukraińsku - wszystkie oficjalne komunikaty, media społecznościowe, przemówienia, wywiady, wszystko to w języku ojczystym. Szczególnie ważna jest w strefie działań zbrojnych komunikacja radiowa. Rozmowy między żołnierzami muszą odbywać się po ukraińsku, przede wszystkim dlatego, by odróżnić się od wroga.

 Wiele razy słyszałam historię o tym, jak rozmowa po ukraińsku uratowała żołnierzy przed bratobójczym ogniem. Kiedy jednak zaczyna się szturm, ludzie dla których język rosyjski był pierwszym, automatycznie się na niego przestawiają. Pod wpływem stresu łatwiej i sprawniej komunikują się tym językiem, jaki był w nich od zawsze. Trudna rzeczywistość wojennej Ukrainy.

- Wszystkich nas zmieniła wojna - wzdycha jedna z kobiet i zaczyna wypakowywać z torby smakołyki na mały stolik pod oknem. Wkrótce zacznie się kolejna kolacja w podróży.

20
хв

Koleje wojny. Co usłyszałam w ukraińskich pociągach

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Gdy liczy się każda sekunda, nic cię nie boli

Ексклюзив
20
хв

Kiedy wracasz do domu, zaczyna być ciężko

Ексклюзив
Oblicza wojny
20
хв

Na wojnie przyzwyczaj się do humoru ósmoklasistów

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress