Exclusive
20
min

Historia Julii Pawluk, dziewczyny z okładki Time

"Agonia Ukrainy" — czytamy na okładce amerykańskiego magazynu „Time” z 4 kwietnia 2022 r. Na zdjęciu młoda matka i żołnierz niosący jej córkę. Co stało się z tą matką i jej dzieckiem? Jaki był los żołnierza, który jej pomógł?

Kateryna Kopanieva

Ani wojskowy, ani dziewczyna nie wiedzieli, że zostali sfotografowani na okładkę. Kolaż Sestry

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Ewakuacja z Irpienia była jednym z najbardziej dramatycznych wydarzeń pierwszych miesięcy wojny na pełną skalę. Sąsiednia Bucza była już okupowana przez Rosjan. Z Irpienia uciekał, kto mógł — rodziny z dziećmi, starsi ludzie.  

Zdjęcie zrobił ukraiński fotograf Maksym Dondiuk w Irpieniu, w obwodzie kijowskim, 5 marca 2022 roku.

Nie wierzyłam w wielką wojnę

Wśród nich była Julia Pawluk, jej mąż i sześciomiesięczna córka Emma.

— To był najbardziej przerażający moment w moim życiu. Byłam zrozpaczona, niemal w histerii — wyznaje w rozmowie z Sestry.eu  

To zdjęcie zrobił ukraiński fotograf Maksym Dondiuk w Irpieniu, w obwodzie kijowskim, 5 marca 2022 r.

Julia przyznaje, że nie wierzyła w ostrzeżenia tych, którzy spodziewali się wielkiej wojny.

— Wszyscy mamy wspomnienia z ostatnich dni przed wojną. Pamiętam, jak wieczorem 23 lutego spacerowałam z Ołehem, moim mężem, i dzieckiem po jednym z parków Irpienia. Rozmawialiśmy o wiadomościach — wspomina Julia.

— Informacje o zbliżającej się wojnie wydawały nam się kolejną mistyfikacją, próbą przestraszenia ludzi. Jak mogło dojść do wojny w XXI wieku, i to w Kijowie? Nie wierzyliśmy w to i nawet nie myśleliśmy o pakowaniu walizek.

Eksplozje usłyszałam o 4 nad ranem. Obudziłam męża. Wszedł na sociale, ale nie znalazł żadnych informacji. Postanowiliśmy wrócić do spania i wtedy usłyszeliśmy kolejną eksplozję — prawdopodobnie w Hostomlu. Potem zobaczyliśmy wiadomość, że Putin ogłosił operację specjalną.

Dziury po kulach w szybie drzwi sklepu w Irpieniu. 2022 r. Fot: UP

Mój teść, w przeciwieństwie do nas, przygotowywał się do wojny: robił zapasy żywności i w weekendy jeździł na poligon. Ale kiedy zadzwoniliśmy do niego – teściowie mieszkają w centrum Irpienia w swoim domu, a w tym czasie nie było tam słychać żadnych eksplozji — i powiedzieliśmy mu, że wybuchła wojna, to nawet on nie uwierzył... Od razu wyruszył na front, nawet nie czekając na nas. Mój mąż, Emma i ja przenieśliśmy się do teściów jeszcze tego samego dnia. W domu było bezpieczniej niż w bloku na 10. piętrze.

Nie myśleliśmy wtedy o wyjeździe. Mieliśmy nadzieję, że walki nie potrwają długo, że ktoś przerwie ten horror. Zresztą nie mieliśmy do kogo pojechać: wszyscy nasi krewni i przyjaciele mieszkali w obwodzie kijowskim.

Strach przed nocą

W domu rodziców Ołeha nie było schronu, tylko mała piwnica. Wydawała się jeszcze mniej bezpieczna niż dom, bo pełno w niej było konserw, słoików, szkła... Byliśmy w jednym z pomieszczeń. Mój mąż mówi, że do dziś pamięta każdy dźwięk „gradu” [samobieżna wyrzutnia rakietowa „Grad” — red.], każdą przelatującą rakietę. W mojej pamięci obrazy się zamazały. Starałam się skupić na Emmie, w ten sposób chroniłam się przed strasznymi myślami. Bardzo bałam się nocy. W tamtych czasach wszyscy szczelnie zamykali okna i gasili światła. Na lokalnych czatach pojawiały się informacje o grupach dywersyjnych. Ktoś napisał, że w Irpieniu zauważono czołgi wroga ze specjalnymi oznaczeniami. To byli Czeczeni.

W Irpieniu wiele domów straciło prąd i wodę już w pierwszych dniach wojny. My wciąż mieliśmy to wszystko, ale niekończące się odgłosy eksplozji doprowadzały nas do szału. Na ewakuację zdecydowaliśmy się 4 marca, gdy nad naszym domem przeleciał helikopter i zrzucił bomby.

Upadłam na podłogę z Emmą w ramionach i myślałam, że to koniec

Stało się dla nas jasne, że będzie tylko gorzej. Następnego dnia wsadziliśmy Emmę do wózka i poszliśmy do cerkwii, gdzie zbierali ludzi do ewakuacji.

W tej cerkwi w Irpieniu ludzie zbierali się do ewakuacji. Później Rosjanie zastrzelili tu matkę z dwójką dzieci. Zdjęcie: UP

5 marca był pierwszym dniem od dawna, kiedy wyszłam na zewnątrz. Byłam zszokowana tym, co zobaczyłam. Eksplozje były jeszcze głośniejsze, jeszcze bliższe. Ulicami jeździły pojazdy wojskowe, miasto było spowite czarnym dymem. Czarny dym był wszędzie. To było jak otrzeźwienie. Dlaczego tak długo nie wyjeżdżaliśmy? Na co liczyliśmy?

Przystanek w Romaniwce

Lokalni mieszkańcy i wolontariusze zabierali ludzi z cerkwi samochodami i zawozili ich do zniszczonego mostu w Romaniwce. Przechodzili przez rzekę prowizorycznym pomostem z desek i palet, potem autobus zawoził ich do Kijowa. Długo staliśmy w tej cerkwii, bo nie chciałam wsiadać do samochodu bez męża. Ale nie chcieli go zabrać: były tylko miejsca dla kobiet i dzieci. Miałam nadzieję, że w końcu zabiorą nas wszystkich, ale nie ustąpili. Ołeh wsadził nas więc do samochodu, a sam wyruszył w drogę pieszo — ulicami, na których już toczyły się walki, a potem przez las. Straciłam z nim kontakt. Płakałam, moja wyobraźnia rysowała straszne obrazy. Tuliłam Emmę do piersi, modląc się, żeby dał jakiś znak życia.

W Romaniwce chciałam na niego poczekać, ale żołnierze przenieśli nas na drugą stronę rzeki. Pamiętam, że obok kładki w wodzie był samochód, przewrócony kołami do góry. Najpewniej spadł z mostu. Musieli w nim zginąć ludzie.

Marzec 2022 r. Ludzie przekraczają rzekę w Romaniwce koło Irpienia. Fot: Efrem Lukatsky/AP/East News

Emma chciała spać, lecz z powodu wybuchów i tego wszystkiego, co się działo, wciąż się budziła i płakała. By ją uspokoić, karmiłam ją piersią na przystanku autobusowym w pobliżu zniszczonego mostu. Następnego dnia Rosjanie zastrzelili ludzi, którzy stali na tym przystanku.

Żołnierze i przechodzący cywile namawiali mnie, bym wsiadła do jednego z autobusów wożących ludzi do Kijowa.

Ale ja nie chciałam się oddalać od Ołeha. Po raz kolejny wybierałam jego numer, szlochając, i wtedy podszedł do mnie żołnierz. — Pozwól mi potrzymać dziecko — powiedział

W jego ramionach Emma zaczęła się uspokajać. To właśnie wtedy zrobiono to zdjęcie, choć ja nie zauważyłam żadnych fotoreporterów. Byłam bardzo wdzięczna temu żołnierzowi. Pojawił się najgorszym dla mnie momencie.

Ołeh w końcu odebrał. Okazało się, że trafił pod ostrzał. Kilka pocisków przeleciało tuż nad jego głową, cudem wyszedł z tego bez szwanku. Gdy rozmawiali, był już w pobliżu zniszczonego mostu.

Karmienie piersią uratowało nas obie

W całym tym zamieszaniu nawet nie zapytałam tego żołnierza, jak ma na imię. Zdążyłam mu tylko podziękować — i wsiedliśmy z Emmą i Ołehem do autobusu ewakuacyjnego do Kijowa, a tam — do pociągu do Równego. Pociąg był przeładowany do granic, myślę, że w naszym wagonie było kilkaset osób. Bałam się, że będę musiała stać, ale ktoś się posunął i zrobił mi miejsce. Przez osiem godzin podróży nie mogłam się nawet obrócić, a co dopiero wstać. Zmiana pieluch nie wchodziła w grę, ale najważniejsze było to, że Emma nie była głodna — karmienie piersią znów nas uratowało. Gdy tylko Emma się budziła, natychmiast zaczynałam ją karmić, a ona zasypiała. To pomogło nam przetrwać podróż.

Podczas ewakuacji. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Ale to była też terapia dla mnie. Czułam jej ciepło, patrzyłam na nią i uspokajałam się. Karmię ją nadal, choć ma już dwa i pół roku. To ważne dla nas obu.

Później w ramach specjalnego projektu UNICEF Julia publicznie mówiła o znaczeniu karmienia piersią podczas wojny.

— To było w Równem, dokąd ewakuowano nas na trzy miesiące — wyjaśnia Julia.

— Wiadomości na czatach od matek, które nie mogły znaleźć w pustych sklepach odpowiedniego mleka dla swoich dzieci, rozdzierały serce.

Julia nadal karmi córkę piersią. To najlepszy sposób na złagodzenie niepokoju. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Cześć, tu Wład

— Dzięki przyjacielowi udało nam się w Równem znaleźć mieszkanie — mówi Julia.

— Kiedy tam byliśmy, przyjaciele wysłali mi zdjęcie okładki magazynu „Time”. Byłam w szoku. Ludzie szybko znaleźli mnie w mediach społecznościowych, zaczęły do mnie pisać kobiety z całego świata. Setki wiadomości, słowa wsparcia. Wśród nich była wiadomość od mężczyzny o imieniu Wład: „Cześć. Cieszę się, że nic Ci nie jest. Co u Emmy?”

To był ten żołnierz, który pomógł nam podczas ewakuacji. On również był w szoku, gdy zobaczył siebie na okładce „Time’a”. Miał wtedy zaledwie 19 lat. Jego matka i dwie młodsze siostry mieszkają w obwodzie rówieńskim. Odwiedziliśmy je. Wład ma wspaniałą rodzinę. To było bardzo wzruszające, gdy jego mama trzymała Emmę w ramionach — tak jak Wład na tym zdjęciu. Później spotkaliśmy się także z Władem, ale było to bardzo krótkie spotkanie. Obiecaliśmy sobie, że nagadamy się po zwycięstwie. Teraz ciągle do siebie piszemy. Często pyta o Emmę. Cały czas jest na froncie.

Julia, Ołeh i Emma wrócili do Irpienia w czerwcu 2022 roku.

— Chociaż wojna wciąż trwa, bardzo chciałam wrócić. To mój dom, moje rodzinne miasto, gdzie każda ulica jest mi bliska — mówi Julia.

— To bardzo bolesne widzieć straszne konsekwencje wojny. Irpień jest szybko odbudowywany, ale z naszego okna wciąż widać spalone domy i zniszczenia. Nasze mieszkanie przetrwało, choć dach bloku po ostrzale się zapadł. W parku, gdzie spacerujemy z córką, widać ślady po pociskach.

Ślady po pociskach w Irpieniu. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Nie ugrzęznąć w złych myślach

Dobrze, że kiedy zaczęła się wojna, Emma jeszcze nic nie rozumiała. Choć oczywiście konsekwencje są: córka boi się głośnych dźwięków — czy to wiertarki sąsiada, czy choćby miksera. Na alarmy przeciwlotnicze spokojnie staramy się reagować ze spokojem, by się nie bała. Kiedy słyszy dźwięk syren, wskazuje na okno i mówi: – Alarm. Ale nie kojarzy tego jeszcze z niczym strasznym.

Rzadko schodzimy do schronu. Najbliższy, jaki mamy, to piwnica, a przebywanie w niej z dzieckiem jest bardzo trudne. Regularnie słyszymy obronę przeciwlotniczą... Najnowsze wiadomości nie napawają optymizmem, ale staram się nie grzęznąć w złych myślach, bo mogłabym zwariować. Przyzwyczaiłam się powtarzać sobie, że jeśli nie mogę zmienić okoliczności, to muszę się do nich dostosować.

To właśnie staram się robić. Tęsknię za Julią sprzed 24 lutego 2022. Spokojną, beztroską dziewczyną, która cieszyła się życiem. Obawiam się, że nawet gdy wojna się skończy, ten beztroski duch nie powróci. Bo już nigdy nie będzie tak samo.

Julia z mężem i córką. Zdjęcie z prywatnego archiwum
No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Baza wojskowa na wschodzie Ukrainy. Na prowizorycznym lądowisku, ukrytym wśród brzóz, opada chmura pyłu po wylądowaniu kolejnego śmigłowca Mi-8, który powrócił z misji bojowej. Z kabiny wychodzi kobieta. To porucznik Kateryna, dla kolegów po prostu Katia – jedyna kobieta pilot w Siłach Zbrojnych Ukrainy. Paznokcie w kolorze bordowym, staranny makijaż. Drobne szczegóły kontrastujące z surowością wojskowego otoczenia.

Kiedy jeden z żołnierzy służby naziemnej chce jej pomóc w niesieniu ciężkiego kombinezonu lotniczego, Kateryna odmawia. Nie chce specjalnego traktowania.

„Mężczyźni zawsze chcą pokazać, że są bohaterami i cię chronią” – powie później, opierając się o kadłub samolotu. Jej głos jest spokojny, ale w oczach widać determinację.

Było głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać

Nie przyjechałam tu, żeby być dziewczynką. W końcu nasza armia to zrozumie”.

To zdanie, które wypowiedziała Kateryna, wydaje się jej niepisanym mottem w codziennej służbie, gdzie walka z wrogiem przeplata się z koniecznością dowodzenia swojej wartości w męskim świecie. Jej jasne włosy są splecione w dwa warkocze.

„Jasne włosy... to nie ma znaczenia” – ucina, gdy rozmowa schodzi na drugorzędne tematy. Liczą się umiejętności. A tych Katerynie nie brakuje: od września 2024 roku wykonała ponad trzydzieści misji bojowych.

Co ty tu robisz?

Marzenie o lataniu przyszło do niej, gdy miała dziesięć lat. Ojciec, oficer sił powietrznych, zabrał ją ze sobą do bazy. Pierwszy lot śmigłowcem Mi-8 był jak olśnienie. Kateryna wspomina: „Było tak głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać”.

Dziecięca fascynacja przerodziła się w konkretny cel. Sześć lat później, w wieku 16 lat, pojawiła się na egzaminach wstępnych w Charkowskim Narodowym Uniwersytecie Sił Powietrznych im. Iwana Kożeduby. W grupie czterdziestu pięciu studentów była jedyną kobietą. Według niej, nawet dziś bardzo niewiele kobiet kształci się na pilotów w tej czołowej wojskowej uczelni lotniczej. A uniwersytet w czasie wojny odmawia ujawnienia danych dotyczących liczby studentek uczących się na tym kierunku.

Właśnie tam, na uniwersytecie, od jednego z wykładowców po raz pierwszy usłyszała słowa, które miały ją zniechęcić: „Co ty tu robisz? To nie dla dziewczyn. Po prostu nie dasz rady”.

Ale Kateryna nie należy do osób, które łatwo się poddają. Wsparcie znalazła u instruktorki latania na symulatorach.

„Powiedziała mi, żebym nikogo nie słuchała. A ja pomyślałam, że skoro ona potrafi latać, to dlaczego ja nie miałabym?”

W 2023 roku już jako oficer dołączyła do 18. samodzielnej brygady lotnictwa wojskowego. Dzisiaj jako drugi pilot i nawigator spędza długie godziny w kokpicie Mi-8, ciężkiego poradzieckiego śmigłowca, który nie wybacza błędów. Na pytanie, co najbardziej podoba się jej w lataniu, bez wahania odpowiada:

„W lataniu kocham wszystko”.

W walce mój umysł jest czysty

Każdy dzień w bazie ma swój rytm, który wyznaczają przygotowania do kolejnych zadań. Podobnie jak inni piloci, Katia bierze udział w naradach, analizuje mapy, planuje trasy. Nosi standardowy męski mundur – kombinezon lub kurtkę lotniczą w kamuflażu, na której lewym ramieniu widnieje naszywka z ukraińską flagą. Jej miejscem pracy jest półmrok kabiny wypełnionej rzędami przyrządów na panelu. Można tu dostrzec drobne osobiste akcenty, na przykład parę fioletowych i niebieskich rękawiczek. Zakłada hełm, starannie dopasowuje słuchawki i ustawia mikrofon przy ustach. Jej wzrok staje się skupiony.

Zdjęcie: Oksana Parafeniuk dla "The New York Times"

Śmigłowce startują z zamaskowanych leśnych lądowisk, a potem lecą nad ziemią na wysokości zaledwie 9-14 metrów, by uniknąć wykrycia. Kateryna często pilotuje helikopter pełniący funkcję przekaźnika: zapewnia łączność z dwoma innymi helikopterami, lecącymi przed nią i atakującymi rosyjskie cele. Jej maszyna, lecąca wyżej, jest przez to narażona na większe niebezpieczeństwo.

„Podczas lotu nigdy się nie denerwuję – mówi, a jej skupiona twarz, okolona paskami hełmu, zdaje się to potwierdzać. – Wszystkie trudne myśli mogą pojawić się przed lub po. Podczas lotu mój umysł jest czysty”.

To profesjonalizm wypracowany w ekstremalnych warunkach. Ale za tą zasłoną spokoju kryje się wrażliwość.

„Lecę i patrzę na swój kraj, myśląc, jaki jest piękny. A potem, kiedy wchodzimy na linię frontu i widzę, że wszystko jest zniszczone – spalone i zbombardowane wioski, miasta, domy i fabryki – myślę, jak to możliwe w XXI wieku”.

Poczucie ulgi przychodzi dopiero wtedy, gdy misja kończy się sukcesem.

„Gdy tylko słyszę w radiu, że trafiliśmy w cel, tak jak dzisiaj, wiem, że misja została wykonana. Wtedy czuję: uff, świetnie, udało się”

Oprócz walki z wrogiem Kateryna zmaga się z innymi wyzwaniami. Przyznaje, że czasami wątpi w swoje umiejętności, lecz szybko dodaje, że to uczucie jest znane wielu ludziom, „zwłaszcza kobietom”, i dotyczy nie tylko służby wojskowej, ale każdego zawodu. Chociaż Ukraina stale zwiększa liczbę kobiet w armii – obecnie służy ich około 70 tysięcy, z czego 5,5 tysiąca na stanowiskach bojowych – seksizm nadal pozostaje problemem. Kateryna spotyka się z nim codziennie. Zauważa, że „kobiety są często w armii marginalizowane i otrzymują mniej zadań niż koledzy”. Jak mówi, mężczyźni, z którymi służy, przeważnie starają się ją wspierać, choć czasami pozwalają sobie na seksistowskie komentarze. Nauczyła się je ignorować. Skupia się na pracy i szacunku, który zdobyła wśród kolegów pilotów i dowództwa.

Przełamałam stereotyp

Życie osobiste? W warunkach wojennych nie ma na to miejsca. Rodzinę widuje rzadko. Ma jedno marzenie związane z bliskimi: po wojnie zabrać młodszą siostrę na lot helikopterem. Chwile odpoczynku to często proste codzienne czynności – choćby pośpieszny posiłek przy stole w koszarach, pomiędzy jedną a drugą misją. Czasami, ubrana w ten sam polowy mundur, z włosami splecionymi w warkocze je ciepłą zupę z miski, a na stole obok leżą gazety i butelka wody.

To chwile, które przypominają o zwykłym życiu, tak odległym od tego, co dzieje się w kokpicie śmigłowca. Czasami odpoczywa, oglądając filmy z innymi żołnierzami w bazie. Zdaje sobie sprawę, że jej historia jest inspirująca. Sześć dziewczyn, które marzą o lataniu, napisało do niej na Instagramie z prośbą o radę.

„Staram się je wspierać. Mówię, że osiągną sukces” – podkreśla. Na pytanie, czy czuje się pionierką, odpowiada z lekkim uśmiechem:

„Być może przełamałam stereotyp. Niebo nie pyta o płeć”.

Materiał przygotowano na podstawie informacji i cytatów z materiałów prasowych, w szczególności publikacji „The New York Times” i ArmyInform, które szeroko opisywały służbę i doświadczenia porucznik Kateryny, a także wypowiedzi przypisywanych bezpośrednio bohaterce.

20
хв

Niebo nie pyta o płeć

Sestry

20 sekund, by zestrzelić wrogi dron

– Mam 52 lata i troje dzieci. Z zawodu jestem lekarką weterynarii. Do ochotniczej formacji dołączyłam latem 2024 roku – mówi Walentyna Żelezko, pseudonim „Walkiria”.

Wojna zastała ją w rodzinnej wsi Nemiszajewe niedaleko Buczy. Słyszała ostrzał lotniska w Hostomelu i sąsiednich miast. Wrogie helikoptery latały tak blisko jej domu, że można było zobaczyć twarze pilotów:

– Było strasznie. Nie wiedzieliśmy, gdzie się podziać i co robić. Jak większość Ukraińców, myśleliśmy, że to się skończy za kilka dni. Ale kiedy Rosjanie w Buczy zaczęli znęcać się nad ludźmi i ich zabijać, postanowiliśmy uciekać. Tyle że było już za późno, znaleźliśmy się pod okupacją.

Walentyna Żelezko, „Walkiria”

Najbardziej bała się o swojego młodszego syna, który miał wtedy 8 lat. Słyszała, że Rosjanie znęcają się nawet nad dziećmi. By go chronić, nie rozstawała się z nożem.

– Byłam przerażona, w głowie krążyły mi straszne myśli. Wciąż nie tylko trudno mi o tym mówić, ale nawet wspominać. Myślałam nawet o zabiciu syna własnymi rękami, byleby tylko wróg nie znęcał się nad nim. Oczywiście nie zrobiłabym tego, ale taka myśl przemknęła mi wtedy przez głowę. Nigdy tego Rosjanom nie wybaczę – wyznaje.

11 marca całej rodzinie udało się wyrwać z okrążenia. Jednak myśl o zemście na wrogu i walce za kraj jej nie opuszczała. Pewnego dnia natrafiła w mediach społecznościowych ogłoszenie o naborze kobiet do oddziału „Czarownic bojowych”. Na rozmowę kwalifikacyjną zabrała ze sobą przyjaciółkę, która też ma już ponad 50 lat.

– Od razu nas zapytali: „Jaka jest wasza motywacja?”. Już po trzech minutach rozmowy z dowódcą zrozumiałyśmy, że zostajemy. Uważam, że państwa powinni bronić wszyscy. Przede wszystkim mężczyźni, ale kiedy widzisz te codzienne straty na froncie, to jak mogłabyś siedzieć w domu? Przecież my możemy zastąpić mężczyzn tutaj. Powiedziałyśmy dowódcy: „Nauczcie nas wszystkiego”.

Bieganie, pompki i przysiady w kamizelce kuloodpornej nie były tak trudne, jak przyzwyczajenie się do dyscypliny wojskowej i opanowanie broni.

Rozkładając i składając karabin Kałasznikowa, czułyśmy się jak dzieci z klockami LEGO. Wciąż pytałyśmy instruktorów: „Co to za część? Jak to się nazywa?”

Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego. Teraz zapach prochu dodaje nam adrenaliny.

Dyżury „Czarownic” trwają trzy godziny. Algorytm działania mobilnej grupy ogniowej jest standardowy: alarm – wyjazd na pozycję – czekanie – strzelanie... Każda w zespole ma swoje zadanie. Najważniejsze jest zgranie. Działania muszą być wyćwiczone do perfekcji, dlatego w każdą sobotę na poligonie doskonalą swoje umiejętności strzeleckie.

„Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego”

– Najbardziej bałam się, że zrobię coś nie tak i zawiodę swój oddział. Od rozkazu dowódcy na dotarcie na pozycję, ustawienie karabinu maszynowego, przygotowanie osprzętu i włączenie kamery mamy 10 minut.

Niebo, które jest podzielone na sektory, obserwują na tabletach. Na ekranie widać cel, wysokość, odległość i kurs wrogiego drona. Na tej podstawie trzeba ustalić punkt, w który strzelec powinien skierować ogień. Każda grupa mobilna odpowiada za swój sektor.

– Ostatnio trudniej nam zestrzeliwać drony, bo zaczęły latać nisko i szybko. Latają z prędkością około 50 metrów na sekundę, więc na zestrzelenie mamy do 20 sekund. Gdy lecą nisko, nasze radary mogą ich nie wykryć. Wtedy ich nie widzimy ich, orientujemy się tylko na podstawie dźwięku. Dlatego trzeba być maksymalnie skoncentrowanym i uważnie nasłuchiwać.

Zestrzelenie dronów jest trudniejsze w nocy, bo wróg maluje je na czarno. „Czarownice” używają karabinów maszynowych „Maxim” z 1939 roku.

– Są sprawne, chociaż czasami mogą zawieść. Trzeba je ciągle czyścić, rozbierać, napinać sprężyny. Owszem, mamy również lepszy karabin maszynowy dużego kalibru, ale bardzo chciałybyśmy mieć też „browningi”. Najlepsze uzbrojenie Ukraina wysyła na front.

Ale Rosjanie boją się nas. Czasami pokazują nas w telewizji i próbują wyśmiewać, deprecjonować: „Spójrzcie, oni nie mają już nikogo i nie mają czym walczyć. Nawet już ciotki z kuchni idą”

– Dopóki trwa wojna, moje miejsce jest tutaj. Teraz piszemy historię naszego kraju. Chcę po sobie zostawić godny ślad, mieć udział w zwycięstwie. Kiedyś powiem moim wnukom: „Wasza babcia, którą zwali Walkirią, pomagała walczyć z wrogiem”.

Najprzyjemniejszy dźwięk to dźwięk spadającego wrogiego drona

– Mam 32 lata. Z wykształcenia jestem menedżerką turystyki, pracowałam jako administratorka restauracji w Buczy. Spodziewałam się, że będzie wielka wojna, i nawet się do tego przygotowywałam: spakowałam walizkę z niezbędnymi rzeczami, zebrałam dokumenty, leki – wspomina żołnierka o pseudonimie „Kalipso”.

Kiedy się zaczęło, od razu wywiozła mamę do Hiszpanii, po czym wróciła. Pamięta, że bardzo denerwowały ją przerwy w dostawach prądu, a później aktywność wrogich dronów. Była już wtedy w dobrej formie fizycznej, poza tym od dzieciństwa znała broń, bo strzelać nauczył ją dziadek.

– Przyszłam do dowódcy i powiedziałam: „Będę u was służyć”. Usłyszałam: „Jeszcze cię nie przyjęliśmy”. Ale byłam wytrwała, przeszłam rozmowę kwalifikacyjną, a potem szkolenie. Jedyna przykrość, która mnie spotkała, to stwierdzenie dowódcy, bym zapomniała o długich paznokciach – uśmiecha się.

„Kalipso” na służbie

Była jedną z pierwszych, które dołączyły do buczańskiego oddziału obrony terytorialnej (DFTG). Na początku była dowódcą patrolu szybkiego reagowania. Pilnowała porządku w gminie, patrolowała ulice miasta, sprawdzała schrony przeciwbombowe, by nie były zamknięte w razie alarmu. Później pojawił się pomysł stworzenia plutonu „Czarownic”. Stanęła na jego czele.

– Zaczynałyśmy jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali nas na „Czarownice z Buczy”.

Miałam naszywkę z czarownicą na granatniku. Bardzo spodobała się dowódcy.

Pomyślałyśmy, że to trafne, bo w Ukrainie wszystkie kobiety są czarownicami, do tego wściekłymi na Rosjan za to, co zrobili z naszym krajem, miastem, ludźmi. Wielu moich towarzyszy zostało zamordowanych na terenie Buczy

Teraz „Czarownice z Buczy” mają bardzo dużo pracy, bo wróg każdego dnia i każdej nocy ostrzeliwuje ukraińskie miasta rakietami i dronami.

– Praktycznie każdej nocy jest niespokojnie. Jesteśmy zawiedzione, kiedy jakiś Szahid nie wlatuje w sektor naszego ostrzału. Bo każda chciałaby zestrzelić tego potwora, żeby nie trafił w czyjś dom, nie niszczył naszej infrastruktury, byśmy nie zostali bez światła, ogrzewania i wody. Jesteśmy dla Rosjan jak kość w gardle, dlatego zasypują nas dronami.

Zaczynały jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali je na „Czarownice z Buczy”.

Jej oodziałowi udało się już zestrzelić sześć wrogich dronów. „Kalipso” przyznaje, że najtrudniejsze w tej pracy jest czekanie:

– Pamiętam, jak było z pierwszym. Słyszeliśmy, że się zbliża, aż tu nagle po prostu wyskoczył zza drzew. W sekundę otworzyłyśmy ogień, bo znalazł się w sektorze naszego ostrzału. Kiedy usłyszałyśmy, jak spada, szalałyśmy ze szczęścia.

Najgorzej jest wtedy, gdy widać wrogiego drona, ale nie można go dosięgnąć z karabinu. I potem przeczytać w raportach, że ten dron spadł gdzieś w dzielnicy mieszkalnej.

– Był taki przypadek, że dron spadł na Hostomel. Przebił się przez dach, zniszczył ogrodzenie i drzewa. Na szczęście nie było ofiar. W takich momentach wyrzucasz sobie, że go nie zestrzeliłaś – nawet jeśli obiektywnie nie miałaś na to szans. Gdybyśmy miały lepsze uzbrojenie o większym zasięgu, wyniki naszej pracy byłyby znacznie lepsze.

Ostatnio wróg pokrywa drony nieznaną trucizną, która powoduje oparzenia płuc.

– Rosjanie regularnie wymyślają nowe strategie ostrzału. A my wymyślamy sposoby, jak im przeciwdziałać. To jak taniec, kręcimy się wokół siebie

– Kiedy jest alarm, przyjaciele często dzwonią do mnie i pytają, czy jestem na zmianie. Kiedy słyszą, że tak, mówią: „No to wszystko będzie dobrze ”. Ale ja zawsze wszystkim mówię, że alarmu nie wszczyna się bez powodu. Waszym obowiązkiem jako obywateli jest zejść do schronu, bo to wy odpowiadacie za swoje życie.

„Kalipso” marzy o tym, by się w końcu porządnie wyspać. Teraz śpi po 3-4 godziny na dobę. No i chce odwiedzić mamę w Hiszpanii. Nie widziała jej już ponad trzy lata.

Zdjęcia: prywatne archiwa bohaterek

20
хв

Czarownice z Buczy. Jak „Walkiria” i „Kalipso” polują na drony

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Nikt nie odwołał polowania na żołnierzy

Ексклюзив
20
хв

„Zdjęcia, które krzyczą": jak Liberowie dokumentują wojnę

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress