Exclusive
20
min

Nikt nie odwołał polowania na żołnierzy

– W 2022 r. dostaliśmy wagon, który ukraińskie koleje całkowicie przerobiły w ciągu czterech dni, by zaspokoić nasze potrzeby ewakuacyjne. Tak szybko wszystko wtedy działało. A dziś znów jest biurokracja – mówi Iryna Sołoszenko, jedna z najbardziej znanych ukraińskich wolontariuszek

Natalia Żukowska

Iryna Sołoszenko. Zdjęcie: archiwum prywatne

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Wojna zaczęła się dla niej w 2014 roku na Majdanie. Po aneksji Krymu przez Rosję próbowała się zmobilizować. Poszła do komisariatu wojskowego, ale jej nie przyjęli. Przyszła więc pomagać w szpitalu wojskowym, gdzie początkowo... myła podłogi. Dziś Iryna Sołoszenko jest znaną i powszechnie szanowaną wolontariuszką, kierowniczką projektu odbudowy Głównego Wojskowego Szpitala Klinicznego i szefową systemu mobilnej ewakuacji rannych.

Instynkt wolontariusza

Natalia Żukowska: Na początku przynosiłaś na Majdanie protestującym ubrania i jedzenie, a kiedy zaczęli do nich strzelać, zostałaś pielęgniarką. Jak wspominasz tamte dni?

Iryna Sołoszenko: 20 lutego 2014 r. rano byłam w katedrze św. Michała. To tam usłyszałam dźwięki podobne do wystrzałów z karabinu maszynowego. Po 25 minutach byłam w Pałacu Październikowym, zaczęłam wynosić rannych i zabitych. Nigdy w życiu nie myślałam, że w centrum Kijowa zobaczę cywili idących z drewnianymi tarczami pod kule.

Byłam świadkiem strzelaniny na Majdanie. Po wszystkim zwróciłam się do Prokuratury Generalnej. Mam dwa wykształcenia, medyczne i prawnicze. Uważałam, że doprowadzenie sprawy do końca, ujawnienie każdego incydentu i zrozumienie, kto co zrobił, jest konieczne. Bo było wiele spekulacji i plotek.

Na Majdanie

Kiedy zaczął się ostrzał, biegłam po schodach, nie wiedząc, która strona strzela. Bo odgłosy dochodziły od strony hotelu „Ukraina” i wydawało się, że to z niego strzelają. Do dziś przeprowadzono już dziesiątki badań i wiadomo, że oprócz tych z czarnej kompanii z żółtymi opaskami [Berkut, specoddziały ukraińskiej milicji, rozwiązane w 2014 r., po wydarzeniach na Majdanie – red.] nie było innych, którzy strzelali od strony z Pałacu Październikowego.

Do dziś nie rozumiem, dlaczego nie można zatrzymać osoby, która biegnie sto metrów od ciebie, strzelając jej pod nogi. Jak można komuś strzelić w głowę albo w tułów? Albo otworzyć do kogoś ogtień, gdy on odwraca się i ucieka? Dlatego 20 lutego był punktem zwrotnym w moim życiu. Moje życie bardzo się wtedy zmieniło.

Zdałam sobie sprawę, że już nie może już być beztroskiej przeszłości i przyszłości. Próbowałam wrócić do normalnej pracy, ale nie mogłam. Zostałam więc wolontariuszką

Jak się okazało, to był dopiero początek. Myślisz sobie: co będzie następne? Bomba atomowa? Świat stanął na głowie i nic cię już nie zaskoczy.

Jak zostałaś wolontariuszką? Od czego zaczęłaś?

Gdy przyszłam do szpitala wojskowego, myłam podłogę na oddziale urazowym. Pomagałam 80-letniej pielęgniarce, która przeżywała ciężkie chwile. Później zdałam sobie sprawę, że mogę pomóc bardziej. Zaczęliśmy remontować oddziały, przebudowywać toalety, kupować materace. Pisałam o potrzebach w mediach społecznościowych, a ludzie reagowali. Wymieniliśmy drewniane okna na oddziale chirurgii ratunkowej – wcześniej, gdy pacjent był zabierany z sali operacyjnej, musiał leżeć w przeciągu. Mógł złapać zapalenie płuc.

W drodze na front

Jeździliśmy też na front, dużo pomagaliśmy cywilom, zabieraliśmy dzieci z niebezpiecznych osiedli. Angażowaliśmy się w rozwiązywanie problemów związanych z protetyką w Ukrainie. Krok po kroku coś zmienialiśmy. I to działało.

Od 2014 roku jestem jedną z założycieli organizacji charytatywnej Ochotnicza Sotnia „Wolontariat”. Stworzyli ją wolontariusze, którzy pracowali, gdy nie było pieniędzy ani leków. Lekarze zwracali się do nas, gdy chcieli zdobyć niezbędne leki dla konkretnego rannego żołnierza.

Kiedy zaczęła się wojna na pełną skalę, stało się jasne, że nie wszystko u nas jest przygotowane. Nikt nie był przygotowany na wojnę na tysiąc dwustu kilometrach frontu.

Jak zmieniła się pomoc przez te ostatnie 10 lat?

Dziś mamy listę fundacji charytatywnych i organizacji pozarządowych z udokumentowanym doświadczeniem. Krzepiące jest to, że biznes i sektor bankowy reagują. Zarazem jednak trudniej zebrać pieniądze na niektóre potrzeby, zwłaszcza w obliczu dramatycznej zmiany preferencji politycznych naszych zagranicznych partnerów. Mieliśmy nadzieję na amerykańskie wsparcie, ale teraz wszystko się zmieniło. Cieszę się, że Europejczycy starają się wypełnić tę lukę, ale Europa musi też zadbać o własną obronę. Powinna wykorzystać ukraińskie doświadczenia, w szczególności medyczne.

Ursula von der Leyen, przewodnicząca Komisji Europejskiej, ogląda ukraiński sprzęt medyczny

Na przykład opowiadam im [Europejczykom] o moich czterech dużych projektach, które zrealizowałam podczas wojny. Pierwszym były wagony ewakuacyjne. Drugim wyposażenie szpitala w Kijowie w maszyny do hemodializy na oddziale intensywnej terapii. Trzeci to nowy oddział przyjęć w szpitalu, a czwarty – projekt „Siła krwi”.

„Siła krwi” jest takim moim dzieckiem, które dorasta na moich oczach.

Krew jest pierwszą rzeczą, która daje rannym szansę na przeżycie. Jeśli nie ma krwi, nie ma udanych operacji i hemodializ

Nie mam zwykłych dni

Powiedziałaś kiedyś, że Twoje dni przypominają „dzień świstaka”. Jak wygląda taki dzień?

U mnie nie ma zwykłych dni; są tylko niezwykłe. Czasami zaczynam dzień od wagonów ewakuacyjnych. Staram się do nich dojechać, zapytać o potrzeby. Potem idę do biura, gdzie sporządzam wnioski, pisma, akty. Potem mam spotkania online. Zazwyczaj dzień pracy zaczyna się o 8 rano, a kończy o 22. Czasami muszę też odbywać spotkania online w domu, jeśli na przykład trzeba porozmawiać z kimś z Kanady lub Ameryki. Taka rozmowa może odbyć się o 1 w nocy. Ale wiesz, to nie jest trudniejsze niż bycie w okopie na froncie. Więc nie narzekam.

Iryna w towarzystwie hollywoodzkiego aktora i reżysera Sean Penn, który nakręcił film o wojnie w Ukrainie

Kategorycznie odmawiasz rozmowy na temat ewakuacji medycznej, choć zajmuje ona lwią część Twojego czasu. Dlaczego?

Ewakuacja rannych to operacja wojskowa, dlatego to nie jest temat publiczny. Staramy się nie mówić o liczbie przetransportowanych rannych ani o tym, dokąd jeżdżą nasze samochody ewakuacyjne. Bo nikt nie odwołał polowania na naszych żołnierzy. Wróg mógłby wykorzystać te informacje. Kiedy nastanie pokój i wygramy, na pewno o wszystkim opowiemy.

Jakie problemy związane z ewakuacją medyczną są najpilniejsze?

Zaczęliśmy od jednej karetki, teraz jest ich ponad 40. Nie wszystkie nowe, trzeba je konserwować i naprawiać. Potrzebujemy też sprzętu medycznego, bo on również się psuje. Na przykład teraz za pośrednictwem funduszu charytatywnego zamówiliśmy obwody oddechowe, które prowadzą od respiratora do maski pacjenta. Kiedy złożyliśmy zamówienie u producenta, byli zaskoczeni, że tak szybko potrzebujemy nowych. Musiałam im wyjaśnić, że ich urządzenia nie pracują w karetce dziennie przez godzinę, ale przez 12-16 godzin, bo służą do transportu rannych na froncie.

Najtrudniejszy dla Ciebie moment w ciągu tych wszystkich lat?

Dlaczego wagony ewakuacyjne zaczęły działać tak szybko w 2022 roku? Bo dano mi numer telefonu szefa kolei ukraińskich, a on szybko odpowiedział. Dogadaliśmy się w pięć minut. Umówił nas na spotkanie w poniedziałek, a w środę dostaliśmy wagon, który koleje w pełni dostosowały do naszych potrzeb. W cztery dni. Tak szybko wszystko działało. Dziś znów jest biurokracja.

W wagonie ewakuacyjnym

Trudno chodzić na niekończące się spotkania, pisać listy, czekać na odpowiedzi, wciąż coś udowadniać.

W październiku miną trzy lata tych niekończących się wyjaśnień, dlaczego tak ważne jest, żeby ludzie wchodzący do szpitala mogli korzystać z windy, że pacjenci nie mogą być przewożeni ulicą nago, że ranni powinni leżeć na oddziale, a nie na korytarzu

Niby wszyscy to rozumieją, ale to nieskończenie długi proces. Tracimy czas, który dla rannych jest bezcenny.

Najtrudniej jest, gdy pojawia się jakaś potrzeba, a ty nie możesz znaleźć nikogo, kto by ją szybko zaspokoił. Poza tym każdy zakupiony przedmiot powinien być jak najszybciej dostarczony osobie, która go potrzebuje. Brak opóźnień oznacza mniejsze ryzyko śmierci. Dla mnie czas, szybkość zaspokajania potrzeb, jest zawsze wyzwaniem.

W lipcu 2023 r. napisałaś w mediach społecznościowych: „Ukraińcy to niesamowity naród: co wymyślą – to zrobią. Zbiórka pieniędzy na projekt ‘Zrodzony z płomieni’ została zamknięta”. W tamtym czasie udało Ci się zebrać ponad 17 milionów hrywien, które poszły na sprzęt medyczny dla nowoczesnego oddziału recepcyjnego Szpitala Wojskowego w Kijowie.

Kupiliśmy sprzęt endoskopowy „Olympus”. Dzięki niemu lekarze mogą przeprowadzać minimalnie inwazyjne operacje. To wspaniałe, że zamiast przecinać całą jamę brzuszną, po czym powrót do zdrowia zajmuje co najmniej miesiąc, można poddawać ludzi tak nieinwazyjnym zabiegom. Po nich człowiek wraca do pracy w ciągu pięciu dni.

Izba przyjęć powinna powstać naprzeciwko budynku chirurgii i oddziału urazowego, a na koniec oba budynki powinny zostać połączone. To jest zadanie, które obecnie realizujemy. Zrobiliśmy już projekt i obliczamy, ile trzeba betonu, jaka powinna być winda i wejście na oddział, gdzie i ile będzie gniazdek.

Mam nadzieję, że na ukończenie projektu wystarczy rok. To będzie dwa tysiące metrów kwadratowych powierzchni. Najtrudniejsze jest wykonanie podziemnego schronu przeciwbombowego. Bo to Peczersk, a tam grunt jest trudny.

Projekt izby przyjęć szpitala

Czego jeszcze potrzebuje główny szpital w kraju?

Dziś 98% jego potrzeb pokrywa państwo. Od 2014 roku szpital współpracuje z kilkunastoma organizacjami charytatywnymi, do których może się zwrócić w razie potrzeby. Nie ma czegoś takiego, że mówi się bliskim rannego, żeby poszukali leków. Wszystko jest dobrze zorganizowane. Jedyne, co zawsze wszystkim powtarzam, to: „Oddawajcie krew, bądźcie dawcami”. Bo krwi ciągle potrzeba. Musi istnieć bank krwi. Potrzeba dużo krwi, tyle że liczba dawców znacznie spadła. I to jest problem.

Dziękuję, że mi go przyprowadziłaś

Poznałaś historie tysięcy ludzi. Które zrobiły na Tobie największe wrażenie?

Każda jest wyjątkowa. Pamiętam, że kiedy w 2015 roku upadała obrona lotniska w Doniecku, Denys Adonin, który był wtedy ratownikiem medycznym, wysłał mi zdjęcie. Przedstawiało mężczyznę bez szczęki i szyi. Nie mogłam pojąć, jakim cudem ten człowiek jeszcze żyje.

Pamiętam też „cyborga” Ihora Rymara [cyborgami nazwano ukraińskich żołnierzy, którzy bronili lotniska w Doniecku od 26 maja 2014 do 22 stycznia 2015 – red.]. W śpiączce przeżył zaledwie tydzień. Pomagałam jego rodzinie zbierać pieniądze, żeby można było zapłacić za leczenie. Kiedy Ihor zmarł, Łesia Kuz, wdowa po nim, połowę zebranych 400 tysięcy hrywien przekazała jego towarzyszom broni, a drugą połowę mnie. Wykorzystałam te pieniądze na zakup dwóch defibrylatorów dla zespołów medycznych, opłacenie operacji itp. Minęło 10 lat, a ja wciąż pamiętam Igora i Ołesię.

Albo Serhija Chrapko, który walczył o życie w 2015 roku… Ma amputowaną rękę i nogę, a mimo to spełnił swoje marzenia: skakał ze spadochronem, jeździł na nartach, nauczył się pływać i ukończył maraton. Jako wolontariusz pomaga swoim kolegom żołnierzom na oddziale chirurgii, gdzie sam był leczony. Prowadzi samochód, ma dwoje dzieci.

Jak mówi Wadym Swyrydenko, który stracił kończyny pod Debalcewem: „Jeśli chcesz, możesz żyć, jak chcesz. Nawet najlepsze protezy nie będą działać same”.

Iryna Sołoszenko, Serhij Chrapko, Wadym Swyrydenko i Arsen Mirzojan podczas maratonu

Kiedy realizowaliśmy projekt „Zrodzony z płomieni”, bardzo chciałam, żeby jedną z jego twarzy był Witalij Kyrkacz-Antonenko, prawdziwy przystojniak. W tym czasie służył w obronie terytorialnej w obwodzie ługańskim i bardzo trudno było go wyciągnąć z frontu. Jego żona Natalia była w ciąży. Kiedy zaczęła się inwazja, straciła dziecko. Cudem zaszła w ciążę po raz drugi. Powiedziałam: „Dajmy jej szansę, by mąż ją wsparł. Żeby razem się dowiedzieli na USG, że mają dziewczynkę”. Spędził tydzień z żoną, wrócił na front, a trzy dni później zginął. Teraz patrzę, jak dorasta jego dziecko. Natalia mówi mi: „Dziękuję, że mi go wtedy przyprowadziłaś”. Nawiasem mówiąc, udało im się zamrozić materiał biologiczny, dzięki czemu miała szansę ponownie urodzić.

Jak wojna zmieniła Ciebie i Twoje otoczenie?

Ludzie, którzy nie byli moimi prawdziwymi przyjaciółmi, opuścili mnie na początku inwazji. Miałam na przykład znajomego, byłego żołnierza, z którym wiele przeszliśmy. Obiecał mi, że w razie niebezpieczeństwa zabierze moją najmłodszą córkę za granicę. Miała wtedy 15 i pół roku. Kiedy wszystko się zaczęło, od razu do niego zadzwoniłam... Dowiedziałam się, że wyjechał z Ukrainy dwa tygodnie wcześniej. To był koniec naszych kontaktów.

Moja córka i moja matka zostały przygarnięte przez osobę, której nie znałam. Pani Galina z Włoch ma mieszkanie w Tarnopolu. Zostały u niej przez półtora miesiąca.

Jak zmieniła mnie wojna? Nie wiedziałam, że jestem aż tak cierpliwa

Okazuje się, że kiedy jestem pewna, że to, co robię, jest ważne i naprawdę coś zmieni, nigdy nie zbaczam z obranej ścieżki. Nawet jeśli to trudne. Przestałam się też obawiać, co ludzie o mnie pomyślą i jak będą mnie postrzegać.

Z mężem

Co pomaga Ci się trzymać, gdy wokół tyle bólu i nieszczęść?

Mam rodzinę i to bardzo pomaga. Wiesz, czasami obserwujący mnie na Facebooku piszą: „Musisz odpocząć”. To oczywiście dobre życzenie, ale nie wtedy, gdy pomyślisz o ludziach na froncie.

Albo słyszę, jak mówią: „Jestem zmęczony. Już szósta, muszę iść do domu”. Nie rozumieją, że ktoś oddaje swoje życie, a oni nie potrafią poświęcić nawet 10 dodatkowych minut.

Mój mąż dzielnie znosi tę moją ciągłą aktywność, to, że wciąż chcę coś zmieniać. Jest nie tylko mężem, ale i wspaniałym przyjacielem. Osoby z mojego otoczenia, z którymi pracuję, też pomagają. A kiedy ktoś z nas czuje się źle, rozmawiamy ze sobą, przytulamy się i idziemy dalej.

Zdjęcie: archiwum prywatne i Facebook Iryny Soloshenko

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
Leni Umerowa niewola Tatarzy krymscy

Po rozpoczęciu przez Rosjan okupacji półwyspu w 2014 roku Leni przeniosła się do Kijowa. Choć była wtedy jeszcze uczennicą, odmówiła przyjęcia rosyjskiego paszportu – zachowała ukraiński. Potem zaczęła studia w Kijowskim Instytucie Politechnicznym, równocześnie pracując w zespole marketingowym znanej ukraińskiej marki odzieżowej. Pod koniec listopada 2022 roku dowiedziała się, że stan jej chorego na raka ojca w Krymie pogorszył się. Postanowiła do niego pojechać.

Rosjanie zatrzymali ją podczas przekraczania granicy gruzińsko-rosyjskiej za „naruszenie zasad strefy zamkniętej”. Zarzucili jej szpiegostwo, grozili 18 latami więzienia. Jednak we wrześniu 2024 roku Leni została objęta wymianą więźniów.

Dziś opowiada nam, jak przetrwała w rosyjskim więzieniu Lefortowo, dlaczego listy były dla niej ważniejsze niż jedzenie i jak wygląda jej powrót do życia po uwolnieniu.

Z bratem i rodzicami

Sąd w środku nocy

– Wyjechałam na Krym ostatniego dnia listopada 2022 roku – wspomina. – Podróż trwała kilka dni, wiodła między innymi przez Turcję i Gruzję. Kilka dni później znalazłam się w Rosji. Zatrzymano mnie na przejściu granicznym „Werchnij Łars” [terytorium Północnej Osetii – red.]. Razem ze mną było jeszcze kilku Ukraińców. Rosjanie zażądali dokumentów. Wszyscy oprócz mnie mieli rosyjskie paszporty. Zabrano mnie na „rozmowę”.

Zapewniali, że to nie potrwa długo, jednak przesłuchanie trwało jakieś osiem godzin. Pytali o wszystko, nawet o moją rzekomą przynależność do Hizb ut-Tahrir [panislamska organizacja opowiadająca się za zjednoczeniem wszystkich muzułmanów i utworzeniem globalnego kalifatu – przyp. aut.]. Według nich to organizacja ekstremistyczna.

Zapytałam: „Nie dziwi was, że nie mam zakrytej głowy i jestem w normalnym ubraniu?”

W środku nocy wezwali taksówkę i poinformowali mnie, że wynajęli hotel, w którym mogę się przespać, a rano będę wolna. Jednak lokalni policjanci zatrzymali tę taksówkę już po 10 minutach jazdy. Najpierw poprosili o dokumenty kierowcę, potem mnie. Okazało się, że w każdym regionie Rosji obowiązują inne przepisy. W Osetii Północnej obcokrajowcy potrzebują specjalnego zezwolenia na pobyt.

Nie miałam o tym pojęcia. Zabrano mnie na posterunek, a stamtąd od razu do sądu. Rozprawa odbyła się o piątej rano. Mają tam sądy całodobowe.

Odmówili mi adwokata i wydali wyrok: deportacja. Trafiłam do więzienia dla cudzoziemców na przedmieściach Władykaukazu. Więźniów trzymają tam, dopóki z krajami, do których mają być deportowani, nie uzgodnią wszystkich szczegółów. Tyle że teraz między Ukrainą a Rosją nie ma stosunków dyplomatycznych.

„Udowodnienie przeze mnie w sądzie czegokolwiek było niemożliwe. Bo Rosja i prawo to dwie różne rzeczy”

Kiedyś udało mi się zadzwonić do rodziny – jedna z pracownic więzienia dała mi swój telefon. Rodzina znalazła lokalną adwokatkę, lecz dopiero po trzech miesiącach udało jej się doprowadzić do unieważnienia wyroku deportacji w sądzie kasacyjnym. Powinnam była zostać zwolniona, ale to, co się stało później, przypominało rosyjskie seriale gangsterskie z lat 90.

Gdy tylko wyszłam za ogrodzenie, podjechał biały samochód, z którego wysiedli mężczyźni w czerni i kominiarkach. Założyli mi worek na głowę i wepchnęli do samochodu. Nic nie mówili. Jechaliśmy w milczeniu przez jakąś godzinę, potem wysadzili mnie w jakiejś dzielnicy sypialnej. Nie mogłam zrozumieć, gdzie jestem i co się dzieje.

Nie wiadomo, skąd pojawili się kolejni mężczyźni. Przedstawili się jako przedstawiciele władz w Władykaukazie, którzy prowadzą operację poszukiwania „zakładników” narkotyków. Po chwili pojawił się policjant i znów zażądał ode mnie dokumentów. Potem złapali mnie pod ręce i powiedzieli, że stawiam opór. Zabrali mnie na posterunek i sporządzili raport w sprawie mojego „nieposłuszeństwa wobec władz”.

Następnego dnia miałam skończyć 25 lat. Zamiast świętować, znów trafiłam pod sąd

Dostałam 15 dni aresztu. Dwunastego dnia zainscenizowali sytuację, w której rzekomo nie chciałam oddać telefonu i znów stawiałam opór. I znowu: protokół, sąd i kolejne 15 dni. Powtórzyli to cztery razy. Udowodnienie czegokolwiek w sądzie było niemożliwe, bo Rosja i prawo to dwie różne rzeczy. Przez cały ten czas wożono mnie po różnych izolatkach, by utrudnić mi kontakt z adwokatem i rodziną. Żebym nie widywała się z nikim i z nikim nie rozmawiała.

Jak z człowieka robią szpiega

W Północnej Osetii spędziłam ponad pięć miesięcy. W celi był stół, żelazne łóżko, toaleta, kraty w oknach, pancerne drzwi. Całodobowy monitoring. Niemal cały czas byłam sama. Fakt: raz „podsadzili” mi kobietę. Opowiadała, że jej chłopak walczy w Charkowie; podobno tam trwały walki. Zdziwiło mnie to, bo pamiętałam, że walki toczyły się w okolicy, ale nie w samym mieście. Wciąż coś o sobie opowiadała – o życiu, o pracy. Próbowała wyciągnąć ode mnie cokolwiek. Aż pewnego razu powiedziała: „Jestem chora... i twój tata też ma chyba tę samą chorobę”.

Wtedy moja historia nie była jeszcze znana mediom, więc odpowiedziałam: „Nie mówiłam ci o tym. Skąd wiesz?”

Zabrali ją pół godziny później. Podobno ją zwolnili.

Na wolności

Karmili nas raz dziennie, nie dawali lekarstw. Z powodu stresu moje zdrowie bardzo się pogorszyło.

Pewnego dnia dali mi jakiś tekst i powiedzieli, że mam go przeczytać przed kamerą – wtedy będę wolna. W przeciwnym razie czeka mnie areszt śledczy w Lefortowie. Odmówiłam, nawet nie spojrzałam na treść. Zebrali więc moje rzeczy i samolotem przetransportowali mnie do pierwszego wydziału śledczego FSB w Moskwie.

Tam postawiono mi zarzut szpiegostwa – rzekomo przekazywałam jakieś informacje ukraińskim wojskom. Następnego dnia odbyła się kolejna rozprawa sądowa. Zastosowali wobec mnie „środek zapobiegawczy w postaci aresztu tymczasowego na czas śledztwa”. W Lefortowie spędziłam prawie półtora roku.

Strefa komfortu tam, gdzie nigdy jej nie było

Na przesłuchania zabierali mnie rzadko. Główna komunikacja ze śledczym odbywała się za pośrednictwem adwokatów, którzy znali specyfikę pracy FSB. Pewnego razu wezwali mnie i powiedzieli, że jeśli zrezygnuję z obrony, mój wyrok będzie minimalny – do 8 lat. A jeśli nie zrezygnuję, to do 18 lat. Oczywiście nie zgodziłam się, bo dałoby im to pełną swobodę działania.

Na szczęście nie stosowali wobec mnie tortur fizycznych. Za to wywierali ciągłą presję psychiczną. Robili aluzje do gwałtu, podczas przesłuchań przystawiali mi pistolet do głowy i obserwowali reakcje. To ich klasyczny element przesłuchania. Niemal wszyscy więźniowie, z którymi rozmawiałam, mieli podobne doświadczenia.

Niestety oni czasami nie żartują i naprawdę strzelają. Ale panika i histeria wydawały mi się nierozsądne.

Przez długi czas trzymali mnie w izolatce. W samotności bardzo pomagały mi ćwiczenia oddechowe i medytacja. Starałam się stworzyć strefę komfortu tam, gdzie jej nie ma.

W wyobraźni stworzyłam sobie jasny plan dnia. Wstawałam o szóstej rano. Cela o powierzchni ośmiu metrów kwadratowych to ograniczona przestrzeń, ale codziennie starałam się ćwiczyć przez mniej więcej godzinę.

Jako że siedziałam sama i nie miałam z kim porozmawiać, moje struny głosowe bardzo słabły. Dlatego codziennie przez 2-3 godziny czytałam na głos książki

W areszcie śledczym jest biblioteka. Przynoszą ci katalog, na podstawie którego można wypożyczyć literaturę na 10-14 dni. Brałam książki z marketingu i prawa, żeby się czegoś nauczyć. Ze względu na szaloną cenzurę panującą w Rosji ten katalog zmieniał się co miesiąc. Za każdym razem wyjmowali stamtąd jakąś literaturę, na przykład książki Stephena Kinga.

Bardzo pomagała świadomość, że w pobliżu są Ukraińcy. W Lefortowie jest ich niewielu, ale są. Kiedyś podczas spaceru na jednej ze ścian zobaczyłam herb Ukrainy. Innym razem ktoś napisał: „Putin ch...”. Cienkimi literami przy wejściu, nie rzucało się w oczy. Ale kiedy spacerujesz tam codziennie, zwracasz uwagę nawet na najdrobniejsze szczegóły. W Lefortowie jest 16 spacerniaków i za każdym razem zaprowadzają cię na inny.

Kiedy trzy tygodnie po moim odkryciu znów trafiłam na spacerniak, na którym był ten napis, zobaczyłam pod nim kilka plusików

Niektórym było gorzej niż mnie, lecz ludzie nie tylko się trzymali, ale robili też rzeczy, które dodawały siły innym.

Z ukraińskim obrońcą praw człowieka, dziennikarzem i byłym rosyjskim jeńcem Maksymem Butkewyczem

Nie stać się częścią tego systemu

Ponieważ siedzisz w niewoli, a do tego jesteś sama, możesz stracić rozum. Dlatego wszystkim mówię, żeby pisali listy do tych, którzy siedzą w rosyjskich więzieniach.

Otrzymałam wiele listów, na wszystkie odpowiadałam. Pisali nieznani ludzie, których poruszyła moja historia. Poczta przychodziła z różnych zakątków świata – z Ameryki, Turcji, Europy, Gruzji, Armenii, a nawet z Rosji.

Listy naprawdę bardzo pomagały. Pamiętam, jak pewnego razu wróciłam z sądu, gdzie po raz kolejny przedłużyli mi odsiadkę. Byłam wściekła i smutna. I wtedy przynieśli mi list, w którym było napisane: „Znamy twoją historię. Nie trać iskry w sobie i wierz, że pewnego dnia ciemność minie i nadejdzie światło”. To były właściwe słowa w odpowiednim momencie.

Nigdy nie wiesz, kiedy napiszesz słowa ratujące życie człowiekowi, który przechodzi trudne chwile

W żadnym wypadku nie piszcie w listach o sytuacji politycznej w kraju. Ważne jest, by listy były napisane w języku rosyjskim, ponieważ cenzura innych nie przepuszcza.

Jeśli chodzi o treść – piszcie, że historia adresata jest znana, że mówi się o niej na całym świecie. Podkreślajcie, że nie jest sam, że ludzie się o niego martwią, że robią wszystko, by go stamtąd wydostać. Możecie też opowiedzieć coś o sobie. Ludzie pisali mi o swoich ulubionych książkach, opowiadali o filmach i serialach. Kiedyś napisał do mnie nieznajomy, który również był więźniem tego systemu, próbującego złamać człowieka i sprawić, by był posłuszny. Napisał: „Nie stań się częścią tego systemu. Zachowaj w sobie iskrę, niech ona cię rozpala”.

Te słowa trafiły prosto w moje serce.

Paczki od Łukaszenki

Od pierwszego dnia po zatrzymaniu miałam nadzieję, że stamtąd wyjdę. Ale nie miałam pewności ani nawet wiary, dopóki już podczas wymiany nie zobaczyłam ukraińskiej flagi. Około siódmej rano kazano mi zebrać rzeczy. Część z nich chciałam wyrzucić, jednak osoba, która je sprawdzała, zapytała: „Nie przydadzą ci się w domu?”.

Wsadzili nas do furgonetki, jechaliśmy ponad 10 godzin. Wysadzili nas w areszcie śledczym w Briańsku. Z workami na głowach zaprowadzili do cel, sfotografowali. A rano wszystkich wsadzili do czystego cywilnego autobusu... Wtedy zrozumieliśmy, że jednak wiozą nas na wymianę.

Kiedy przekroczyliśmy granicę Białorusi, do autobusu weszli lokalni funkcjonariusze KGB. Poinformowali nas, dokąd jedziemy i co się dzieje. Dali nam paczki od Łukaszenki.

Była w nich żywność – ziemniaki, pomidory, ogórki... Czułam się obrzydliwie z powodu tej hipokryzji

A na ukraińskiej ziemi, kiedy okryto nas niebiesko-żółtymi flagami, ogarnęły mnie emocje – płakałam i cieszyłam się na przemian. Nie sądzę, żeby w moim życiu były tak emocjonalnie silne chwile. Szczęście to czuć każdą komórką swojego ciała, że w końcu jesteś w domu i na wolności. Niewola i wojna ustaliły pewne priorytety w mojej głowie.

Ta historia bardzo pomogła mi zrozumieć, że jeśli sami nie będziemy o siebie walczyć, nikt nie zrobi tego za nas.

Lekcja pokazowa dla Tatarów krymskich

Teraz dochodzę do siebie. Nie było mnie dwa lata, wiele rzeczy mnie ominęło. Z zawodu jestem marketingowcem, ale będę też zajmować się rzecznictwem cywilnym dla ludzi w niewoli.

Od lewej: była więźniarka Rosjan Ludmiła Husejnowa, Leni Umerowa i obrończyni praw człowieka Aleksandra Matwijczuk

Podczas pobytu w Lefortowie, kiedy wożono nas do sądu i na badania psychologiczno-psychiatryczne, dwukrotnie jechałam z cywilnymi Ukrainkami. Jedna z nich pochodziła z obwodu chersońskiego. Porwali ją z domu i zrobili z nią wszystko, co tylko mogli zrobić. Kiedyś zaprowadzili ją do dołu i powiedzieli, że zaraz ją zakopią i nikomu nie powiedzą, gdzie jest. Druga kobieta pochodziła z obwodu zaporoskiego. Oskarżyli ją o terroryzm i szpiegostwo, torturowali, bardzo pobili, złamali szczękę, wybili część zębów, przez długi czas nie udzielali jakiejkolwiek pomocy medycznej. Takich historii jest bardzo wiele.

Mnie, jako że jestem Tataranką krymską, w Lefortowie traktowali „specjalnie”. To była lekcja pokazowa dla wszystkich Tatarów krymskich. Zwłaszcza tych, którzy mają rodziny na Krymie.

Siedząc w areszcie śledczym myślałam o tym, że historia się powtarza. Moja babcia w 1944 roku, jako dziesięciolatka, została deportowana, straciła dwóch małych braci – zmarli na dyzenterię i głód w czasie wywózki. Na początku lat 90. babcia wróciła na półwysep i przez resztę życia mówiła mi i mojemu bratu, że to nasza ojczyzna. Mówiła, że nas, Tatarów krymskich, deportowano nielegalnie, oskarżając o zdradę – chociaż jej ojciec służył w Armii Czerwonej. I że mimo wszystko znaleźli w sobie siłę, by wrócić i odbudować nasz dom.

Dlatego teraz marzę o wolnym Krymie. O domu z winnicami w górach, nad morzem. Wierzę, że kiedyś tam wrócimy. Bo tam jest mój dom i tam została część mnie

Zdjęcia: archiwum prywatne

20
хв

Leni Umerowa: – Szczęście to czuć, że jesteś w domu i na wolności

Natalia Żukowska
restauracja krym

Tylko w domu oddychasz pełną piersią

Oksana Szczyrba: – Urodzili się Państwo w Uzbekistanie, dokąd deportowano Wasze rodziny. Jak zapamiętaliście swoje dzieciństwo?

Ernest Sulejmanow: – Tak, urodziliśmy się w Uzbekistanie, ale Krym zawsze był obecny w naszym życiu – w rozmowach, wspomnieniach, codzienności. Dziadek na przykład często mówił: „A u nas, na Krymie, jeż miał inny kształt – nie taki jak tutaj”. Albo: „Arbuz na Krymie jest taki soczysty, że wystarczy go wziąć, a już pęka”.

Rodzice porównywali ze sobą wszystko – i zawsze na korzyść Krymu

Elmira Seit-Ametowa: – Od dzieciństwa wiedzieliśmy, że w Uzbekistanie nie jesteśmy „swoi”, że naszym domem jest Krym i że na pewno tam wrócimy. A kiedy w końcu wróciliśmy, nawet nie myśleliśmy o inflacji czy wygodach. Po prostu spakowaliśmy rzeczy, przyjechaliśmy i budowaliśmy wszystko od zera.

Powrót był trudny?

Elmira: – Bardzo. Na początku nie sprzedawano nam domów, nie wynajmowano mieszkań, nie pozwalano się zameldować. A bez zameldowania nie można znaleźć pracy ani zapisać dziecka do przedszkola.

Mówili nam: „Wracajcie do swojego Tatarstanu”

W Taszkencie mieliśmy mieszkanie w dobrej dzielnicy, niedaleko metra. Mama pracowała w ministerstwie, była świetnie wykształcona. Po przeprowadzce na Krym wszystko się zmieniło. Znaleźliśmy się na stepie, w wiosce z rozpadającymi się domkami, bez udogodnień. Łaźnia – raz na tydzień, na dodatek zawsze była kolejka. Mama, zawsze taka piękna, w szpilkach, nagle zaczęła pracować w ogrodzie w gumowych kaloszach. To był bolesny widok.

Ernest: – Dyskryminacja była wszędzie. Na przykład nie pozwolono mi studiować na wydziale historii. Powiedzieli: „Dla Tatarów krymskich nie ma miejsca”. Nie przyjęli mnie do milicji, nie przyjęli na studia językowe, na prawo też nie. Takie kierunki były dla nas zamknięte.

Nie żałowaliście?

Elmira: – Bywało różnie, ale mama mówiła: „Tutaj jest mi lepiej. Tutaj jestem w domu”. W Uzbekistanie pod koniec lat 80. i na początku lat 90. zaczęła się fala nacjonalizmu i szowinizmu. Zaczęto nam sugerować, że nie jesteśmy stąd. A tutaj, na Krymie – choć biednie, to wszystko jest twoje, jest rodzinnie, nikt nie ma prawa cię wygnać. Tylko w domu możesz oddychać swobodnie i pełną piersią.

Ernest: – Powrót na Krym nie był dla nas kwestią wyboru. Zawsze wiedzieliśmy, że za granicą jesteśmy tymczasowo, że kiedyś wrócimy do domu.

Nikt z nas nie pytał, czy będzie ciężko – po prostu wyjechaliśmy. To był odruch serca
Elmira Seit-Ametowa i Ernest Sulejmanow poznali się i zakochali w sobie na Krymie

Pielęgnujecie pamięć o deportacji, historii, kulturze?

Ernest: – Oczywiście, to nasz obowiązek. Nawet syna nazwaliśmy Dewlet Girej – na cześć jednego z krymskich chanów, który, nawiasem mówiąc, spalił Moskwę.

W 2014 roku był Pan aktywistą politycznym na Krymie, organizował wiece przeciwko rosyjskiemu pseudoreferendum. Kiedy Pan zrozumiał, że trzeba wyjechać?

Ernest: – Na początku nie wierzyłem, że to wszystko jest aż tak poważne. Ale potem w mieście pojawiły się plakaty z moim zdjęciem – z prośbą o powiadomienie policji, jeśli ktoś mnie zobaczy. Pewnego razu szedłem z dziennikarzami Al-Dżaziry, gdy nagle wokół zaczęli gromadzić się ci „przebrani” – agresywni, zorganizowani, prorosyjsko nastawieni. Rozpoznali mnie, poczułem, że niebezpieczeństwo jest realne. Poprosiłem więc dziennikarzy, by odprowadzili mnie do samochodu, i od razu odjechałem.

Zrozumiałem, że pozostanie na Krymie oznacza narażanie nie tylko siebie, ale i tych, którzy są wokół mnie

A jest coś, czego żałujecie? Czy można było jakoś zmienić bieg wydarzeń? Wiadomo przecież, że wróg długo i skrupulatnie przygotowywał się do zajęcia półwyspu.

Ernest: – Organizowałem wiece, mówiłem to, co uważałem za konieczne, nie milczałem. Być może jedynym, czego żałuję, jest to, że nie byłem wystarczająco aktywny. Teraz wydaje mi się, że mogłem zmobilizować więcej ludzi. Działałem wtedy w ramach swoich możliwości, ale być może należało działać bardziej zdecydowanie.

Elmira: – Mąż nie widział swoich rodziców od 2014 roku; zmarli na Krymie. Ja jeszcze zdążyłam zobaczyć mamę, ale też nie mogłam być przy niej w ostatniej chwili. Tato żyje, ma 86 lat. Kiedy choruje, uspokajam go stąd, ale zawsze czuję ból z powodu rozłąki.

Czy Pani ojciec opowiada, co się tam teraz dzieje?

Elmira: – Niedawno w nocy w pobliżu jego domu, niedaleko lotniska, była taka eksplozja, że sąsiedzi wybiegli na ulicę. Cieszyli się!

Ludzie tam cieszą się z każdego wybuchu, to ich nadzieja. Mówią: „Niech już nie dają nam światła ani wody – byleby tylko stąd odeszli”

Przynajmniej ich trochę potrollujemy

Dlaczego zdecydowaliście się przenieść właśnie do Warszawy?

Ernest: – Bo tutaj studiowaliśmy. Dostałem stypendium, pisałem o deportacji Tatarów krymskich. Żona też studiowała, w Akademii Sztuk Pięknych. Dobrze znaliśmy język polski, czuliśmy się tu pewnie. Kiedy syn podrósł, zdecydowaliśmy, że jeśli dostanie się na polską uczelnię, to przeprowadzimy się razem z nim. I tak się stało – w 2019 roku.

Z synem podczas remontu lokalu

Otworzyliście w Warszawie restaurację z kuchnią krymskotatarską – naprzeciwko ambasady Rosji i obok rosyjskiego centrum kultury. To wasz sposób na walkę? Skąd wziął się ten pomysł i jak go zrealizowaliście?

Elmira: – Zawsze lubiliśmy gotować, zwłaszcza dla przyjaciół. Często przychodzili do nas głodni, bo wiedzieli, że u nas można dobrze zjeść. Pewnego razu jeden z nich zapytał: „Dlaczego nie otworzycie własnej restauracji?”

Ernest: – Podczas kwarantanny zastanawiałem się, czym może się zająć obcokrajowiec w innym kraju. Postanowiłem spróbować otworzyć własną działalność. Zapisałem się do szkoły menedżerów gastronomii, ale po jej ukończeniu zdałem sobie sprawę, że wciąż brakuje mi wiedzy. Dlatego poszedłem do pracy do włoskiej pizzerii. A kiedy poczułem, że jestem gotowy, zaczęliśmy szukać lokalu na własną restaurację.

Gdy zobaczyłem to miejsce w pobliżu ambasady Rosji, zrozumiałem: albo otworzymy się tutaj, albo nigdzie

Z punktu widzenia biznesu ta lokalizacja nie jest najlepsza – nie ma parkingu, mały ruch. Dostrzegłem jednak możliwość pokazania światu, że Krym to nie Rosja, że Krym to ludzie i nie wszyscy zgadzają się z hasłem rosyjskiej propagandy: „Krym za Rosją”. Zdecydowaliśmy: nawet jeśli będziemy tu działać tylko kilka miesięcy, to już będzie jakiś gest. Jak mówi moja żona, przynajmniej ich trochę potrollujemy. Już samo to jest warte wysiłku.

Z jakimi trudnościami się mierzyliście?

Elmira: – Najtrudniej było zdać sobie sprawę z tego, jak ciężka jest praca w kuchni. Nigdy wcześniej nie pracowaliśmy w takim tempie. W pierwszych dniach było nas tylko troje: ja, mąż i pomocnik. W ciągu dnia zakupy, wieczorem kuchnia, w nocy przygotowania na następny dzień. Wyczerpujące.

Sami byliśmy kucharzami, kelnerami i sprzątaczami. Codziennie przychodzili do nas dwaj Polacy – byli naszymi pierwszymi stałymi klientami i bardzo na nich czekaliśmy. A potem przyszedł dziennikarz z lokalnej gazety...

Ernest: – I zaczęły napływać tłumy. Nie nadążaliśmy z uzupełnianiem zapasów produktów. Nie mieliśmy wtedy zbyt wielu dań – około dziesięciu podstawowych, ale każde trzeba było przygotować.

Elmira: – Pamiętam, sala była pełna, a ja mówię do Ernesta: „Wystarczy już, zamykaj drzwi!” A on: „Nie można”. Ja zaczynam histeryzować: „Nie dam rady!” A on: „Skoro otworzyliśmy, to musimy obsługiwać”. Z czasem się dostosowaliśmy.

Potrawy deportacji

Przy wejściu do Waszej restauracji zawsze wiszą flagi, zwłaszcza ukraińska. To sygnał dla wszystkich, że „Krym” jest ukraiński?

Ernest: – Tak. Wywieszamy je każdego ranka, a wieczorem zdejmujemy, bo boimy się, że mogliby ukraść. Jedna z flag zresztą kiedyś zniknęła.

Kiedy przed ambasadą stały kolejki Rosjan, naszą ukraińską flagę wywieszałam ze szczególną satysfakcją. To taki mój cichy protest

Jak pracownicy rosyjskiej ambasady na Was reagują? Wpadają, by coś zjeść?

Ernest: – 9 maja przyszła do nas grupa polskich emerytów ze wstążkami św. Jerzego, najwyraźniej byli po wizycie w ambasadzie Rosji. Zamówili kawę, czebureki... A kiedy przyszło do płacenia, włączyliśmy hymn Ukrainy. Bardzo szybko zapłacili i uciekli.

Elmira: – Pamiętam, jak przyszła grupa Rosjan. Zjedli i wyszli, nie płacąc. I jeszcze zaczepiali naszych kelnerów, zachowywali się obrzydliwie.

W czym Wasza restauracja jest wyjątkowa? Co serwujecie? Jaka atmosfera tu panuje?

Ernest: – Filozofię lokalu kształtuję ja. Elmira mnie wspiera, jest duszą restauracji. Bardzo ważne jest dla nas to, by ludzie znali i zapamiętali nasz lokal: to właśnie ta restauracja, ten ukraiński „Krym”, który stoi naprzeciwko rosyjskiej ambasady.

Wizytówką lokalu są cziboreki i jantyk – klasyka kuchni krymskotatarskiej. Serwujemy je z różnymi nadzieniami. Jednak nie ograniczamy się do nich, chcemy pokazać również autentyczną kuchnię. Na przykład aldama – danie podobne do lagmanu, ale typowo krymskotatarskie, już na Krymie zapomniane. My je przywróciliśmy. Bo potrawy, które obecnie serwuje się w tak zwanych tatarskich kawiarniach – płow, manty, lagman – to w rzeczywistości kuchnia uzbecka. Nazywamy je „potrawami deportacji”.

Władze komunistyczne zrobiły wszystko, by zniszczyć kulturę Tatarów krymskich, w tym kuchnię. Tymczasem nawet takie rzeczy jak czeburek mają nie tylko znaczenie gastronomiczne, ale także symboliczne. To część naszej tożsamości

Najbardziej interesują się tym oczywiście Ukraińcy. Bywali na Krymie, czują pewną nostalgię. Polacy czasami się dziwią, gdy słyszą, że manty nie są daniem kuchni krymskotatarskiej. Ale są zainteresowani, pytają, dowiadują się.

Niedawno dodaliśmy do menu szaszłyk z kurczakiem. Samo słowo „szaszłyk” ma krymskotatarskie pochodzenie – pochodzi od „szyszy”, czyli patyczka do mięsa.

Elmira: – Kiedy otwieraliśmy lokal, dużo eksperymentowaliśmy z przepisem na pachlawę. Uwielbialiśmy pachlawę, ale sami nigdy jej nie przygotowywaliśmy. Wypróbowaliśmy z dziesięć wariantówm i wszystko było nie tak: albo ciasto się rozpadało, albo było zbyt twarde. Aż w końcu opracowaliśmy własną recepturę.

Ernest: – Budujemy nie tylko biznes, budujemy dom. I chcemy, by każdy, kto do nas przychodzi, choć trochę poczuł atmosferę tego domu – krymskiego, ukraińskiego

Kto do Was przychodzi?

Ernest: – Około 40% to Ukraińcy, 40% to Polacy, a pozostałe 20% to goście z całego świata: anglojęzyczni, Francuzi, Niemcy, Turcy.

Wszyscy Wasi pracownicy to Tatarzy krymscy?

Elmira: – Teraz już nie, bo bardzo trudno ich znaleźć. Niektórzy wyjechali w głąb Europy, inni pracują zdalnie. Ale w 2022 roku pracowało u nas dwóch chłopaków z Krymu. Właśnie skończyli technikum budowlane i uciekli przed mobilizacją na Krymie, żeby nie walczyć przeciw swoim.

Jeden z nich zatrudnił się jako pomocnik kucharski. Pamiętam, jak wyszedł około dziesiątej wieczorem – z oczami czerwonymi jak pomidory. Myślałam, że następnego dnia nie przyjdzie, ale wrócił i pracował u nas ponad rok.

Gastronomiczna Ambasada Krymu

W restauracji wiszą obrazy członków Waszej rodziny – ojca, brata Elmiry. „Krym” to także galeria pamięci?

Elmira: – Tak. Od naszych bliskich zbieraliśmy obrazy, ceramikę – i wszystko to ozdabiało nasz dom na Krymie. Kiedy go straciliśmy, przywieźliśmy te rzeczy tutaj. Wypełniliśmy tę przestrzeń rzeczami, które są dla nas bardzo cenne.

Urządzacie w restauracji jakieś imprezy?

Ernest: – Tak. Chcemy, by nasza restauracja była nie tylko miejscem, w którym można zjeść, ale także przestrzenią kulturalno-gastronomiczną. Organizowaliśmy wieczory poetyckie, spotkania z przewodnikami, częstowaliśmy kawą, opowiadaliśmy o tradycjach krymskotatarskich. Zapraszaliśmy nawet komików stand-upowych, muzyków z Ukrainy, z Krymu.

Ludzie przychodzili, a my dzieliliśmy się z nimi naszą kulturą, historią, bólem

Jednak miejsca mamy tu mało, więc myślimy o większej przestrzeni, by stworzyć prawdziwą „Gastronomiczną Ambasadę Krymu”, miejsce mocy nie tylko dla Tatarów krymskich, ale dla wszystkich, którym Krym jest bliski, którzy tęsknią za domem.

Szukacie nowej siedziby?

Ernest: – Myślimy o tym. Ostatnio ulica, przy której znajduje się nasza restauracja, stała się jeszcze mniej przejezdna. Naprzeciwko zbudowano drogę, zniknęły przystanki, trudniej do nas trafić, a my jesteśmy całkowicie zależni od lokalizacji. Na dodatek właściciel lokalu podnosi czynsz.

Z drugiej strony, wraz przeprowadzką w inne miejsce stracimy część sensu swego istnienia. Nasza restauracja stała się sposobem na powiedzenie: „Krym jest ukraiński”, to miejsce ma znaczenie symboliczne.

Poza tym sami Ukraińcy nie wspierają nas już tak aktywnie jak kiedyś.

Przez dwa lata na powierzchni utrzymywał nas entuzjazm. Teraz potrzebujemy realnej pomocy
Jamala, sławna ukraińska piosenkarka (w środku), w warszawskim „Krymie”

Jakie uczucia budzi w Was teraz myśl o Krymie?

Ernest: – Mamy samochód na krymskich tablicach. Oczywiście moglibyśmy je już zmienić, ale dla nas to symbol. Bez względu na to, jak długo będziemy musieli czekać, wrócimy do domu właśnie tym samochodem. A kiedy już tam wrócimy, będziemy musieli wszystko budować od nowa. Jesteśmy gotowi.

Czym pachnie dla Was Krym? Za czym najbardziej tęsknicie?

Elmira: – Krym to zapach sosen, jałowca, morza. Chociaż nasze życie w Warszawie jest poukładane, brakuje nam tego, co było w domu – społeczności, tradycji, tych ważnych rytuałów: ślubów, narodzin, świąt. Ale najbardziej brakuje nam poczucia bycia w domu.

Czasami śnią mi się ludzie z przeszłości. Wtedy wydaje mi się, że nadal tam jesteśmy, że wszystko można cofnąć

Zdjęcia autorki i z prywatnego archiwum bohaterów

20
хв

„Krym”, czyli kawałek Ukrainy w Warszawie

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Skrwawiony smoczek pod gruzami

Ексклюзив
20
хв

Polska nie powinna się martwić, ale mocniej współpracować z Ukrainą

Ексклюзив
20
хв

Na wojnie jest jak w sporcie: trzeba walczyć do końca

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress