Exclusive
20
min

Czech nas uczy „pogody”: jak żyje się Ukraińcom nad Wełtawą

Jak to jest mieszkać w Czechach, nie znając czeskiego? Na jaką pomoc od państwa mogą liczyć ukraińscy uchodźcy? Czy zdobycie mieszkania i pracy jest w tym kraju trudne? I jacy naprawdę są ci Czesi? Oto opowieść dwóch Ukrainek

Kateryna Kopanieva

Na znak jedności z Ukrainą 21 stycznia 2024 r. Ukraińcy w Czechach połączyli się w „żywym łańcuchu” na moście Karola w Pradze. Zdjęcie: Ambasada Ukrainy w Czechach

No items found.

Republika Czeska jest trzecim co do wielkości krajem z największą liczbą ukraińskich uchodźców – mieszka ich tu 340 000, ze statusem ochrony tymczasowej. Około 120 000 osób - oficjalnie zatrudnionych. Od początku inwazji czeski rząd wielokrotnie zmieniał zasady dotyczące ukraińskich uchodźców, w tym te związane z zamieszkaniem i świadczeniami socjalnymi. W 2022 r. prawie wszyscy Ukraińcy mogli otrzymać pomoc finansową. Obecnie wsparcie jest dostępne tylko dla tych, którzy wymagają szczególnej pomocy.

Czeskie władze przedstawiły niedawno nowy plan dotyczący statusu imigracyjnego Ukraińców. Począwszy od 2025 r. Ukraińcy mieszkający w Czechach w ramach ochrony tymczasowej będą mieli możliwość uzyskania specjalnego zezwolenia na pięcioletni pobyt (co później może prowadzić do uzyskania zezwolenia na pobyt stały). Tym samym Czechy stały się pierwszym i jak dotąd jedynym krajem UE, który odpowiedział pracującym ukraińskim uchodźcom na pytanie, co się z nimi stanie po wygaśnięciu ochrony tymczasowej.

O tym i o innych aspektach życia w Czechach rozmawiałyśmy z dwiema Ukrainkami, które przyjechały do tego kraju na początku inwazji.

Olga Wahanowa-Hołowko pracuje w Czeskim Stowarzyszeniu Kobiet, które pomaga ukraińskim uchodźcom od początku inwazji. Zdjęcie: prywatne archiwum

Pomoc dla nielicznych

Olga Wahanowa-Hołowko z Kijowa mieszka w Brnie od trzech lat. To drugie co do wielkości czeskie miasto. Mąż Olgi pozostał w Kijowie, ona z synem przyjechali do Czech na zaproszenie przyjaciela rodziny.

– Jeśli Ukrainiec nie ma w Czechach krewnych ani przyjaciół, państwo może zapewnić mu tymczasowe zakwaterowanie – wyjaśnia Olga. – W Ostrawie uchodźcy są rejestrowani i mogą zostać zakwaterowani na przykład w akademiku. W Brnie jest taki, 28-pokojowy, akademik z około 60 Ukraińcami. Ukraińcy mają prawo korzystać z tymczasowego zakwaterowania za darmo przez trzy miesiące. Ci, którzy zostają dłużej, muszą płacić za wynajem pokoju.

Ludzie szukają stałego zakwaterowania na własną rękę. To niełatwe, ponieważ popyt na mieszkania znacznie przewyższa podaż.

No i są właściciele, którzy chcą wynajmować mieszkania tylko Czechom. W takich przypadkach pośrednicy mogą odmówić, gdy tylko usłyszą, że klient mówi z akcentem

Jednak wszyscy, których znam, znaleźli zakwaterowanie – choć z trudem.

Dzięki przyjacielowi rodziny, który wynajął nam mieszkanie w Brnie, mój syn i ja nie musieliśmy szukać lokum. Mamy oficjalną umowę i płacimy czynsz. Jednak fakt, że wynajmowałam mieszkanie, mając już stabilną pracę i dochody w Czechach, znacznie wszystko przyspieszył.

Podobnie jak w wielu innych europejskich krajach, w Czechach nie ma pomocy rządowej dla wynajmujących.

– Tylko ci Ukraińcy, którzy należą do kategorii osób będących w trudnej sytuacji, kwalifikują się teraz do pomocy finansowej – kontynuuje Olga. – Należą do nich kobiety z dziećmi poniżej 6. roku życia, kobiety w ciąży, studenci studiów dziennych poniżej 26. roku życia, osoby powyżej 65. roku życia, osoby niepełnosprawne i ich opiekunowie. Otrzymują oni od 200 do 300 euro miesięcznie na koszty utrzymania, plus około 150 euro na czynsz. Jak na Czechy to niedużo.

Ukraińcy przychodzą do parafii św. Jana Nepomucena w Ostrawie, aby uzyskać pomoc psychologa lub znaleźć pracę, 2024 r. Zdjęcie: Lukas Kabon/Anadolu/AFP/East News

Mieszkasz, jeśli pracujesz

Wynajęcie kawalerki w Brnie kosztuje 500-600 euro miesięcznie (w Pradze 700-1000 euro). Ukraińcy, którzy nie należą do kategorii osób będących w trudnej sytuacji, nie otrzymują żadnej pomocy finansowej. Jedynym udogodnieniem jest to, że istnieje możliwość otrzymania jednorazowej płatności od państwa w przypadku nieprzewidzianych wydatków. Dzieje się tak na przykład wtedy, gdy wprowadzasz się do mieszkania i oprócz czynszu musisz zapłacić kaucję za następny miesiąc oraz połowę miesięcznego czynszu pośrednikowi. W takim przypadku możesz poprosić państwo o pomoc (kwota pomocy zależy od względów indywidualnych), ale i tak nie jest to łatwe do zorganizowania.

Aby móc mieszkać w Czechach, musisz pracować.

Bez znajomości czeskiego będzie to praca przy sprzątaniu lub w produkcji

Ta druga to ciężka praca, często z niedogodnym grafikiem i 12-godzinnymi zmianami, w której możesz zarobić około tysiąca euro miesięcznie. Po opłaceniu czynszu, mediów, ubezpieczenia zdrowotnego (prawie 100 euro), Internetu i telefonu komórkowego (około 50 euro) nie zostaje wiele – ale da się żyć. Na wyżywienie jednej osoby potrzeba co najmniej 150-200 euro miesięcznie.

Znam jednak wiele historii Ukrainek, które szybko opanowały czeski i miały więcej możliwości zatrudnienia.

Olga sama w ciągu roku nauczyła się języka na poziomie B2. Obecnie pracuje jako koordynatorka w organizacji pomagającej Ukraińcom.

– Uczęszczałam na kursy językowe, uczyłam się z korepetytorem i samodzielnie – mówi. – Kursy językowe dla Ukraińców są bezpłatne, lecz trudno się na nie dostać. Jest wielu kandydatów, a ponieważ w grupie może być nie więcej niż 15 osób, zdarza się, że ludzie czekają ponad rok. Języki czeski i ukraiński są do siebie podobne, więc jeśli mówisz mieszanką czeskiego i ukraińskiego, zostaniesz zrozumiana. Będzie to jednak język analfabetów i jest mało prawdopodobne, że znajdziesz dobrze płatną pracę.

Ukraińscy uchodźcy w regionalnym centrum pomocy w Praskim Centrum Kongresowym, marzec 2022 r. Zdjęcie: Michał Cizek/AFP/Eastern News

Czech cichy, spokojny, nieawanturujący się

Nawiasem mówiąc, w Czechach istnieją organizacje, które pomagają Ukraińcom o niektórych specjalnościach. Na przykład Uniwersytet Masaryka w Brnie zorganizował specjalne kursy językowe dla ukraińskich naukowców i psychologów. Czeski system edukacji wchłonął wielu ukraińskich nauczycieli. Przez dwa lata procedura potwierdzania dyplomów dla Ukraińców była bezpłatna. Tym, którzy potrafili szybko nauczyć się języka, pomogło to znaleźć pracę w swojej specjalności.

Moją obecną szefową poznałam na ulicy. Kiedy potem potrzebowała Ukrainki ze znajomością angielskiego do zorganizowania eventu, zadzwoniła do mnie. Na początku pracowałam jako wolontariuszka, teraz jestem pełnoprawną pracowniczką. Organizacja Vesna to stowarzyszenie kobiet, które istniało już przed inwazją. Po 22 lutego 2022 r. zaczęło pomagać ukraińskim uchodźcom. Do moich obowiązków należy organizowanie zajęć dla dzieci i dorosłych, więc często kontaktuję się zarówno z Czechami (na przykład wybierając nauczycieli na niektóre kursy), jak z Ukraińcami. Dzięki 20-letniemu doświadczeniu menedżerki wykonuję dobrą pracę, mimo że mój czeski jest wciąż niedoskonały. Mam dobry zespół.

Jeśli chodzi o usposobienie, Czesi zazwyczaj są spokojniejsi niż Ukraińcy – mniej się awanturują, rozmawiają po cichu, zresztą lubią ciszę.

Ukraińskie dzieci są znacznie głośniejsze i bardziej żywiołowe niż czeskie

Czesi ciężko pracują, lecz by nie zostawać w robocie do późna, zaczynają dzień bardzo wcześnie. Tutaj normalne jest przychodzenie do pracy o 6 lub 7 rano, na przykład mój syn umówił się na wizytę u dentysty na 6:30. Dzięki temu o 16:00 dzień pracy już się kończy i Czech ma jeszcze czas na „pogodę”. Dla Czecha „pogoda” to stan umysłu, poczucie zadowolenia z życia. Kiedy wychodzisz na piwo albo cieszysz się otaczającą cię przyrodą, to właśnie jest „pogoda”.

Ukraińcy na moście Karola, 2024 r. Zdjęcie: Ambasada Ukrainy w Czechach

Dobrzy ludzie nie lubią outsiderów

W Czechach jest wielu dobrych ludzi. Zarazem Republika Czeska to nie Niemcy – ludzie tu nie są przyzwyczajeni do imigrantów i nie ma państwowej polityki imigracyjnej jako takiej. Oczywiście istnieją mniejszości narodowe, ale Czesi tak naprawdę nie lubią outsiderów, zwłaszcza jeśli ci outsiderzy podkreślają, że są inni – na przykład paradując ze swoimi symbolami narodowymi lub głośno mówiąc w ojczystym języku w transporcie publicznym. Najprawdopodobniej nie powiedzą ci nic wprost, ale za plecami możesz usłyszeć nieprzyjemny komentarz.

Wśród problemów, z którymi borykają się Ukraińcy w Czechach, Olga wymienia dostęp do opieki zdrowotnej:

– Już wcześniej kolejki do lekarzy były tu długie, a wraz z przyjazdem setek tysięcy Ukraińców dostanie się na wizytę stało się jeszcze trudniejsze. Szczególnie trudne jest podpisanie umowy z lekarzem ogólnym czy dentystą. Zanim znalazłam dentystę, 40 razy mi odmówiono. Niektórzy terapeuci czy medycy mogą odmówić ci tylko dlatego, że nie mówisz po czesku. Mogą zaprosić cię na wstępną rozmowę, a jeśli zorientują się, że twój czeski jest słaby, odmówią ci, bo „u lekarza nie ma już wolnych miejsc”.

W rzeczywistości lekarz po prostu nie chce zawracać sobie tobą głowy i brać na siebie odpowiedzialności, jeśli coś pójdzie nie tak z powodu problemów z komunikacją

A państwo tłumaczy nie zapewnia. Przez długi czas tutejsi ludzie dyskutowali o skandalu, kiedy to dwie ciężarne Azjatki, które nie mówiły po czesku, przyszły do kliniki – jedna na badanie kontrolne, druga na aborcję. Zostały ze sobą pomylone, a kobieta, u której dokonano aborcji, nie miała nawet czasu, by się połapać, co się dzieje. Od tego czasu wielu lekarzy woli nie mieć do czynienia z obcokrajowcami, którzy nie mówią po czesku.

Ukraińska asystentka dla meksykańskiego chłopca w czeskiej szkole

Fakt, że znalezienie lekarza może zająć dużo czasu, potwierdza Chrystyna, Ukrainka, która przeprowadziła się do Pragi ze swoim ośmioletnim synem, gdy rozpoczęła się inwazja.

– Przyjechaliśmy wiosną 2022 roku. Wtedy większość Czechów chciała pomagać Ukraińcom – wspomina. – Znaleźliśmy zakwaterowanie dzięki czeskiej rodzinie, która napisała na Facebooku, że jest gotowa przyjąć uchodźców z Ukrainy za darmo do swojego wolnego mieszkania. Przez pierwsze sześć miesięcy płaciliśmy tylko za media, a ludzie ci otrzymywali rekompensatę od państwa za goszczenie Ukraińców. Potem program został zamknięty, więc sami zaczęliśmy płacić czynsz.

Na początku pozwalały mi na to oszczędności z Ukrainy. Pracowałam online, intensywnie ucząc się czeskiego. Z wykształcenia jestem prawniczką, jednak w Ukrainie pracowałam w tej branży dopiero rok. Nie wiedziałam więc, co wpisać w CV i jak szukać pracy w Czechach. Kiedy dowiedziałam się, że jest zapotrzebowanie na asystentów nauczycieli w szkołach, postanowiłam spróbować (mój czeski był wtedy na poziomie B2).

– Jeśli w czeskiej klasie jest choćby jedno dziecko z zagranicy lub dziecko ze specjalnymi potrzebami, przydzielają mu asystenta – kontynuuje Chrystyna. – Na przykład w szkole, w której teraz pracuję, asystent jest w każdej klasie. Zaczęłam od zapisania się na kurs dla dwujęzycznych asystentów. Zdałam test językowy, zostałam zakwalifikowana, ukończyłam trzymiesięczny kurs i poszłam do pracy jako stażystka w jednej ze szkół. I już tam zostałam. Jak na ironię, w klasie, w której pracuję, nie ma ani jednego Ukraińca. Pomagam chłopcu z meksykańskiej rodziny.

Bieg „Czczę wojowników, biegam za bohaterów Ukrainy” w Dniu Pamięci Obrońców Ukrainy, Praga 2024. Zdjęcie: FB Ambasady Ukrainy w Czechach

Zarobki to nie wszystko

To nie jest szczególnie dobrze płatna praca, ale jest stabilna, z jasną i zrozumiałą umową zatrudnienia. Ukraińcy pracujący przy sprzątaniu lub w fabrykach często mają umowy tymczasowe, w których ich prawa nie są chronione. Niektórzy założyli w Czechach biura pośredniczące między fabrykami a innymi Ukraińcami, niemówiącymi po czesku. Ale ci pośrednicy nie zawsze działają uczciwie. Dlatego warto uczyć się języka niezależnie od tego, gdzie pracujesz.

Nawiasem mówiąc, nieczęsto można znaleźć wśród Czechów osoby, dla których wysokie zarobki są priorytetem.

Czesi nie będą tyrać na trzech etatach tylko po to, by więcej zarobić. Raczej przystosują się do życia za mniej, ale robiąc to, co lubią

Czesi cenią sobie też wzajemne zaufanie. Tutaj nawet w instytucjach państwowych istnieje procedura, dzięki której gdy deklarujesz coś szczerze – wierzą ci. Przykład? Przychodzisz odebrać dokumenty dla swojego krewnego, ale nie możesz udowodnić pokrewieństwa. W takiej sytuacji w Ukrainie krewny musi przyjść osobiście lub wystawić ci pełnomocnictwo. A tutaj możesz napisać odręcznie: „Szczerze oświadczam, że jestem jego żoną/córką” – i dokumenty ci wydadzą.

Premia dla aktywnych Ukraińców

Nasze rozmówczynie nie znają jeszcze szczegółów zapowiadanych przez rząd zmian w statusie imigracyjnym Ukraińców. Komentując pomysł wydawania Ukraińcom specjalnych zezwoleń na pobyt zamiast ochrony czasowej, czeski minister spraw wewnętrznych Vit Rakusan powiedział, że „pozwoli to aktywnym ekonomicznie uchodźcom z Ukrainy uzyskać prawo do długoterminowego pobytu, z którego korzystają cudzoziemcy z innych krajów”. Takie zezwolenie może zostać przyznane osobom, które mieszkały w Czechach ze statusem ochrony tymczasowej przez co najmniej dwa lata, są niezależne ekonomicznie, nie mają długów i których dzieci uczęszczają do czeskiej szkoły. Osoby, które nie spełniają tych kryteriów, mogą pozostać pod ochroną tymczasową.

Uzyskanie specjalnego zezwolenia na pobyt daje szansę na osiedlenie się w kraju, ale oznacza, że będziesz musiała płacić podatki do czeskiego budżetu i nie będziesz mogła otrzymywać świadczeń socjalnych (na przykład zasiłków macierzyńskich lub opiekuńczych, do których uprawnieni są obywatele i osoby posiadające status ochrony czasowej). Takie osoby będą mogły liczyć jedynie na ubezpieczenie zdrowotne, ewentualnie zasiłek macierzyński. Ponadto według Hany Mali, rzeczniczki Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Republiki Czeskiej, uzyskanie specjalnego zezwolenia na pobyt uniemożliwi powrót do ochrony tymczasowej.

No items found.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Mateusz Wodziński „Exen”, Donieck, portret

Aldona Hartwińska: Funkcjonujesz w przestrzeni medialnej, głównie w mediach społecznościowych. Zgromadziłeś spore audytorium, ale nie zawsze są to ludzie Tobie przychylni. Krótka lektura komentarzy pod twoimi postami na “X” i można tam znaleźć nawet i groźby. Jak sobie z tym radzisz? Przede wszystkim, co odpowiadasz tym, którzy krzyczą „To nie jest nasza wojna, to nigdy nie dotrze do Polski, pomagaj polskim dzieciom!”.

Mateusz Wodziński „Exen”: Po pierwsze - nie odpowiadam, ignoruję. Ale jeśli rzeczywiście miałbym odpowiedzieć… Trochę w tym jest racji, że to nie jest nasza wojna, wojna Polski. Ale ja od samego początku podchodzę do tego tak, że żyję w konkretnym miejscu w Polsce, czyli na pograniczu. U nas jest inna sytuacja, niż w pozostałej części kraju, gdzie wojna rzeczywiście nie jest aż tak odczuwalna. Natomiast ja mam u siebie od ponad trzech lat kryzys migrancki. Jest pełno wojska, policji, służb wszelakich. Kiedy zaczęła się pełnoskalowa inwazja już wiedziałem, że jeśli wojna rozciągnie się na całe terytorium Ukrainy, czyli do naszej granicy, to także nasze miejsce nie będzie bezpieczne. Bo to, że do Warszawy ta wojna nie dotrze - było dla mnie jasne. Ale jasne jest też, że pojawiłaby się taka szara strefa, przygraniczny pas. Niebezpieczny i nieprzewidywalny.

Czyli myślisz, że jeśli Ukraina nie zatrzyma Rosji, to jej wojska pójdą dalej, na kraje bałtyckie? Zrobią sobie przejście do Królewca?

Nie wiem, jakby to się wszystko potoczyło, ale to nie musiałaby być wojna pełnowymiarowa. Żebyśmy lokalnie odczuli jej skutki, wystarczy, że dotrze do naszej granicy. A to byłyby jakieś prowokacje, a to by coś spadło za naszą granicą częściej, niż to się dzieje teraz. A to grupa rosyjskich żołnierzy “zabłądziłaby”, by źle znak przeczytali i pojechali w prawo do nas, a nie w lewo tam, gdzie chcieli.

Właśnie dlatego zacząłem pomagać Ukraińcom. Wszystko zaczęło się w czerwcu 2022 roku.

Zrobiłem to trochę w podziękowaniu za to, że udało im się wybronić stolicę i odepchnąć Rosjan, i tę wojnę 1500 kilometrów od nas

Gdy zaczęła się okupacja obwodu kijowskiego, nie wiadomo było, co będzie dalej. Czy zajmą Kijów i pójdą na zachód? Im wojna jest dalej od naszych granic, tym my jesteśmy bezpieczniejsi.

Pierwszy samochód zawiozłeś do Kijowa. Dlaczego jeździsz coraz dalej i dalej?

Im więcej ukraińskich żołnierzy poznawałem, im więcej samochodów im zawoziłem, tym sprawniej się poruszałem po Ukrainie. Ale to nie było tak, że zawiozłem auto do Kijowa, a już na następnym wyjeździe byłem w Bachmucie. Przesuwaliśmy się powoli, kawałek po kawałku dalej. Do Bachmutu pojechaliśmy w styczniu 2023 roku. No i tam, rzeczywiście, zobaczyłem prawdziwą wojnę na żywo.

Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Co to znaczy?

Tam był może… kilometr do Rosjan? Było bardzo głośno i bardzo niebezpiecznie. 

Ale to był pierwszy raz, kiedy usłyszałeś artylerię?

Nie, słyszałem wcześniej. Ale nie tak blisko, nie tak, że spadało wszędzie i co kilka sekund.

W każdym swoim poście w mediach społecznościowych podkreślasz, że teraz się już nie cofniesz, że będziesz pomagać dopóki ostatni Rosjanin nie opuści okupowanych przez nich terytoriów. Miałeś kiedykolwiek moment zwątpienia: po co ja to robię?

Ciągle zadaję sobie to pytanie. Dlatego jestem tu może setny raz i żyję. Mówi się, że są dwie „szkoły” pomagania. Można pomagać z głową, jak my. Czasem faktycznie podjeżdżamy dosyć blisko linii frontu, bo trzeba. Ale można umówić się pięć, dziesięć kilometrów dalej. Można pomagać dużo bardziej bezpiecznie i nie ryzykować. 

Byłeś w prawdziwym niebezpieczeństwie?

Kilka razy. I takich sytuacji przybywa. Kiedyś była artyleria lub po prostu człowiek miał pecha. Raczej nikt bezpośrednio w ciebie nie celował, ale jak spadło gdzieś blisko, można było dostać odłamkiem. Teraz jest już zupełnie inaczej. Jeśli auto porusza się bliżej linii frontu, to Rosjanie na nie polują. 

Mówisz o dronach kamikadze?

Artyleria dalej jest zagrożeniem, bo dalej strzelają z GRAD-ów czy moździerzy. Ale trzeba mieć naprawdę pecha, żeby im się udało trafić w ciebie, szczególnie jak przemieszczasz się samochodem. A z dronami jest tak, że wystarczy, że operator takiego drona, który ma pogląd w kamerce na żywo cię wypatrzy, od razu zaczyna się polowanie.

Polował na ciebie dron?

Tak, raz. To było jakieś trzy miesiące temu. Byliśmy na drodze między Toreckiem a Nju-Jorkiem. Wszystko, jak widzisz, skończyło się szczęśliwie, bo siedzę przed tobą, ale ta sytuacja uświadomiła mi, że to już jest zupełnie inna wojna niż ta sprzed roku. Doszliśmy do takiego momentu, że bezpieczniej jest siedzieć na pozycjach, w okopach, niż z nich wyjechać poza strefę działań wojennych. Wcześniej mogliśmy wjechać do Bachmutu i znaleźć się w odległości kilometra od Rosjan. W tej chwili sama droga w kierunku frontu, w dość sporej odległości od linii, jest już bardzo niebezpieczna. 

My wolontariusze też kiedyś umieliśmy się poruszać w miarę bezpiecznie, by zminimalizować zagrożenie z artylerii. 

A teraz jeśli namierzy cię, to ciężko przed nim uciec.

Wojna się zmieniła. Wojna dronów, wojna technologiczna, informacyjna. Ale jak zmienił się Exen? Kim jest teraz, po tych trzech  latach pełnoskalowej inwazji?

Mimo obciążenia psychicznego i fizycznego wciąż się dobrze czuję blisko frontu. W takim sensie, że strach choć ciągle jest ze mną, nie paraliżuje mnie. 

Albo dajesz sobie z nim radę, albo to po prostu nie jest dla ciebie i rezygnujesz. Ja nie zrezygnowałem i nie zamierzam.

Mateusz Wodziński „Exen”. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Czyli strach wciąż jest, nie zniknął?

No, pewnie, że jest. Tym bardziej, jeśli jedziemy w cztery czy pięć osób to dochodzi jeszcze strach o innych, za których jestem odpowiedzialny. Często są to też ludzie, którzy są pierwszy albo drugi raz w tak niebezpiecznym miejscu. Oni nie do końca rozumieją sytuację. Ja też nie wiem, jak się zachowają, gdy znajdą się w bezpośrednim zagrożeniu. Ale to nie strach, jaki odczuwają żołnierze: non stop, dzień w dzień gdzieś na pozycji kilkadziesiąt metrów od wroga. Tego nie mogę sobie nawet wyobrazić. Nas strach dopada na chwilę, w momencie, w którym podjeżdżamy, żeby zostawić auto. Potem wracamy w bezpieczne miejsce, możemy odreagować. A żołnierze tkwią w tym, nie wiedząc nawet jak długo jeszcze. 

Ale oni się też do tego strachu trochę przyzwyczaili.

Do wszystkiego się można przyzwyczaić, ale strach nie znika. Niedawno poszła w mediach informacja, że Rosjanie weszli do Kupiańska. Ja tam byłem, w mieście, dosłownie półtora tygodnia wcześniej. A tam? Mnóstwo ludzi. Sklepiki pootwierane, stragany działają, życie się toczy. Tam zostali starsi ludzie, niedołężni, którzy na pewno nigdzie się nie ruszą. Może nie mają dokąd, może nie chcą być dla nikogo ciężarem. Będą siedzieć w piwnicach. 

Dla ukraińskiego wojska cywile w takim miejscu to problem, utrudniają działania, uniemożliwiają użycie takiej siły, jaka byłaby potrzebna w danym momencie. Rosjanie w ogóle z cywilami się nie liczą, po prostu zabijają ich.

A Ukraińcom zależy na obywatelach. Wiele razy słyszałem historie o tym, że trwały walki w mieście i nagle z piwnicy wychodzi cywil, i żołnierze wstrzymują ogień, bo gość sobie po prostu stał na ulicy 

A Rosjanie takiego dylematu nie mają, po prostu nie przerywają ognia. Ja sam na własne oczy widziałem cywili w takich miejscach, w jakich ich dawno nie powinno być. To jest najlepszy dowód na to, że człowiek może przyzwyczaić się do wszystkiego. Bo jeśli oni przywykli do takiego życia, że siedzą non stop w piwnicach, gdzie spadają ciągle rakiety… 

Przekroczyłeś już okrągłą liczbę: 280 samochodów, dostarczonych dla ukraińskiej armii. Teraz cel to 300. Kiedy wiozłeś swój prywatny samochód Kijowa myślałeś, że to mogłoby się tak rozwinąć, że w Polakach jest taka siła, że będą wspierać Cię na tak ogromną skalę?

Nie. Planowałem zawieźć swoje pierwsze auto, Grand Vitarę. Jednocześnie założyłem zrzutkę na kwotę stu tysięcy złotych. Pomyślałem sobie, że jeżeli pokażę, że dowiozłem swoje auto, to może ktoś będzie chciał wesprzeć zakup trzech kolejnych. Na początku to szło bardzo powoli. Był czas wakacji, na pozycje bojowe w niektórych przypadkach można było dojechać normalnie osobówką. Ale kiedy przyszła jesień i deszcze, zrobiło się mega błoto, to na frontowe drogi wjechały pick-upy. One robiły absolutnie wszystko: woziły żołnierzy na pozycje, ewakuowano na nich rannych, nawet z nich strzelano. Wtedy też każdy w Polsce zobaczył, że tam są naprawdę trudne warunki i te samochody są po prostu potrzebne. Dzięki temu, że woziłem te samochody już czwarty miesiąc to zdobyłem zaufanie. 

Stanisław, Jasiek, Daniel, Exen i Aldona. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Akcja rozrosła się do takich rozmiarów, że ty sam w tej chwili mało co innego ogarniasz, poza samochodami. Z czego żyjesz?

Na początku jeszcze pomagałem i pracowałem. Ale teraz nie ma już czasu na normalną pracę. Z pół roku temu przyszedł z pomocą Patronite. Od tamtego czasu moimi pracodawcami są ludzie, którzy wpłacają tam pieniądze.

Wierzyłeś, że tak się to potoczy? Że aż tylu Polaków będzie chciało cię wesprzeć?

No, aż tylu - nie. Wyszło nieźle, cieszę się. Dlatego możemy dalej jeździć i pomagać.

Jak od środka wygląda wasza praca? Ile samochodów kupujecie ze zbiórki?

Zbiórka jest jedna i ta sama, od samego początku, od czerwca 2022 roku i ona trwa. Ludzie wpłacają pieniądze, a ja za nie kupuję auta. Jeśli uzbiera się na tyle duża kwota, że mamy gotowe dwa czy trzy auta, to zawozimy je na front. Staramy się wszystko na bieżąco dokumentować w trakcie podróży - ludzie lubią wiedzieć, co się dzieje z ich pieniędzmi. Więc mamy metodę: ile uda się uzbierać kasy, tyle będzie samochodów. Bo jest też druga droga: przyjmować „zamówienia”, czyli zgadzać się na pomoc konkretnej jednostce, a potem szukać odpowiedniej kwoty. I to jest najlepsza droga do tego, by się po prostu zaorać. Bo kolejka jest długa, zapotrzebowania nigdy nie zabraknie. Dlatego ja staram się nikomu nic nie obiecywać, a o samochodzie mówić wtedy, kiedy ono już fizycznie jest.

Ty też starasz się bardzo różnicować tą pomoc, by trafiała do różnych jednostek na Donbasie, Zaporożu, Sumszczyźnie czy Chersoniu. Tych jednostek, którym przekazałeś auta jest bardzo dużo. Choć masz swoich ulubieńców, czego nie ukryjesz np. Trzecią Brygadę Szturmową. Jak oceniasz, komu jest bardziej potrzebny samochód?

Trudno powiedzieć. Trzecia Brygada Szturmowa to po prostu bezpieczny wybór. Z nimi mam pewność, że auto będzie wykorzystane do tego, do czego my je przygotowaliśmy i że będzie używane na froncie. Bo to jest porządna, profesjonalna brygada. Jest ogromna i potrzebują dużo aut.

Czyli dla ciebie najważniejsze jest to, żeby mieć pewność, że żona dowódcy nie będzie jeździła tych samochodem po Lwowie, bo takie przypadki niestety nie raz widzieliśmy. Bo to się zdarza, nie tylko w Ukrainie. Wojna do świetna okazja, by się dorobić, a niektórzy cynicznie do wykorzystują. 

Są takie sytuacje, można by o tym długo rozmawiać. Ale my już wypracowaliśmy optymalną strategię. Dobrze wiemy, komu przekazujemy auta, później mamy kontakt z obdarowanymi, chwalą się zdjęciami czy filmikami. Czasem proszą o jakieś części do tych samochodów.

Choć my staramy się, żeby przywozić najlepsze i najdroższe auta, żeby nie stały w warsztatach.

Mówiłeś nie raz, że będziesz na froncie dopóki będzie tam choć jeden Rosjanin. Czyli do kiedy? Kiedy to się wszystko skończy?

Ja już dawno przestałem zadawać to pytanie, bo tutaj nikt na pewno nie wie, kiedy to się skończy. To się ciągnie już tak długo, że zadawanie tego pytania nie ma sensu.

Ale, tak, ja będę tutaj do końca. Do tego momentu, aż przestanę być potrzebny
20
хв

Exen: Będę na froncie tak długo, aż znikną stamtąd wszyscy Rosjanie

Aldona Hartwińska
pole, Izium, ostrzał

Luty 2023

Vova i Katja czekają na nas na pozostałościach przystanku autobusowego. Dostrzegam ich z daleka, bo miasto po tej stronie rzeki jest jeszcze wymarłe i to jedyne żywe dusze w pobliżu. Starsza pani w niebieskiej kurtce nerwowo przebiera nogami. Mężczyzna, ubrany na czarno, wlepia wzrok w nasz nadjeżdżający samochód ze spokojną miną. Może mieć nieco ponad czterdzieści lat, ale zmęczenie na twarzy i zmarszczki dodają mu powagi. 

Wiedzą o nas tylko tyle, że jesteśmy wolontariuszami z Polski. Decydują się przyjąć nas na noc, bo podróżowanie po zmroku tymi rejonami jest niebezpieczne. Choć miasto jest już wyzwolone spod rosyjskiej okupacji, to wciąż zdarzają się tu ataki rakietowe. Dziwi mnie, że ktoś chce przyjąć zupełnie obcych ludzi do siebie do domu, ale zmrok zapada tak szybko, że jestem w stanie niemal wyczuć ogarniającą nas ciemność.

Atak zombie?

Izium. To właśnie stąd pochodzą obrazy masowych grobów w lesie, odkrytych po wyzwoleniu miasta. W jednym z nich znaleziono czterysta pięćdziesiąt bezimiennych ciał, zasypanych ziemią, pod którą próbowano ukryć bestialstwo. Obrazy tak bliskie zdjęciom z naszych podręczników do historii. Większość z pomordowanych zmarła gwałtowną śmiercią, a część z nich nosiła ślady po torturach i egzekucji - liny zaciśnięte na szyi, ręce skrępowane za plecami, okaleczone genitalia. My umiemy to dobrze nazwać po imieniu: zbrodnia wojenna. Trudno sobie wyobrazić, że obok miejsca takiej tragedii, kiedy jeszcze trwają ekshumacje, a okolica jest zaminowana i pełna niebezpiecznych odłamków po wybuchach bomb, zaczyna wracać życie. Do zniszczonego miasta, podziurkowanego jak sito, wracają zmęczeni tułaczką mieszkańcy, którzy mogą już tylko wrócić, bo iść dalej nie mają dokąd.

Za dnia udało mi się zobaczyć główną arterię miasta. Spacer centrum Izium zmusza mnie do myśli, że jestem na jakimś planie filmowym, w otoczeniu doskonale przygotowanej scenografii. Film postapokaliptyczny, może atak zombie, przed którymi uciekli mieszkańcy. Sklepowe szyldy, pozrywane, skrzypią na wietrze, dyndając w tę i z powrotem. Wokół rozbite na pół budynki, wypalone okna jak wyłupione z oczodołów oczy, świecące pustką. Na centralnym placu stoi kawiarenka, a dokładniej jej szkielet - okrągły stelaż bez szyb i drzwi, z zerwanym dachem. Przy tym, co mogło być wcześniej wejściem do kawiarenki, stoi podziurkowana lodówka z lodami “Chreszczatyk”. Na przeciwległej ścianie musiała być kuchenka, a może grill. Na ziemi - dywan z potłuczonego szkła.

Nie ma wokół mnie budynku, który nie nosiłby śladów eksplozji. Wszędzie te małe, czarne dziurki po odłamkach, jak jakaś uciążliwa wysypka, której nie można ukryć

Do moich uszu docierają krzyki. Ale nie ból, czy przerażenia. Raczej zaciętej rywalizacji. Idę w kierunku głosów, a moim oczom ukazuje się potężny budynek szkoły. Dwa skrzydła i front z eleganckim portalem, układają się w literę “U”, tworząc dziedziniec. Pewnie tu odbywały się rozpoczęcia i zakończenia roku szkolnego, apele i świętowanie ważnych wydarzeń. Dziś szkoła, jak wszystkie inne budynki, jest podziurkowana jak sito, świeci czerwoną cegłą spod białej, odrapanej farny, a dach kompletnie spalony. Chcę wejść do środka, ale przez dziury w okiennicach dostrzegam boisko. Ośmiu chłopców gra w piłkę nożną. Pośród ruin i ciszy tego miasta-widma, krzyczą do siebie, mam wrażenie, że chyba się do siebie nawet uśmiechają.

Izium. Zdjęcie: Aldona Hartwińśka

Dożywanie, nie życie

Zapada ciemna noc. Z przygaszonymi światłami turlamy się samochodem po dziurawej, piaszczystej drodze, śladem za naszymi gospodarzami, którzy prowadzą nas do dzisiejszego schronienia. Do Katii i Wowy dołączyła jeszcze sąsiadka i jej córka, choć w świetle przytłumionych reflektorów widzę tylko ich nogi.

Dom Katii ma zabite deskami okna, spod których dociera do moich oczu delikatna smuga jarzeniówki. Kiedy wysiadamy proszą nas, żebyśmy nie rozpalali więcej świateł. Tutaj, gdzie jesteśmy, lepiej nie zdradzać swojej obecności. Nad samym Izium często latają rosyjskie drony, a po tej stronie rzeki do wroga jest jeszcze bliżej. Wokół jest pusto i głucho, słychać jedynie szczekanie psów. Większość mieszkańców wyjechała stąd do Charkowa, Lwowa czy Polski. Ci, którzy zostali i przetrwali okupację, raczej dożywają, niż żyją. Sama okupacja trwała pół roku, wówczas w mieście przebywało piętnaście tysięcy osób.

Wspinamy się po kamiennych schodach do przedsionka. Czuję zapach wilgoci, zastałego i stęchłego powietrza, starych mebli. Zapach, jaki przypomina mi drewnianą chatę dziadka w Beskidzie Sądeckim. Zapach wsi, trochę też i biedy, który nie jest mi obcy. Czuć, że życie tutaj jakby zamarło, zatrzymało się. W przedsionku stoi maleńka, stara lodówka i metalowy zlew z wiadrem pod spodem, do którego zlatuje woda. Katja stawia czajnik na maleńkiej kuchence z podwójnym palnikiem i zaprasza nas do środka. W saloniku stoi rozkładana kanapa, a za nią dywan na ścianie. Stoją też regały z książkami i porcelaną. Mnóstwo zdjęć - na kilku z nich widzę ładną, młodą dziewczynę i uśmiechniętego chłopczyka. Pustka w tym domu teraz wybrzmiewa znacznie mocniej.

- Ludzie znikali. Nie wiadomo gdzie. Czasem ich zabierali, czasem po prostu znikali. Wojskowych oni od razu rozstrzeliwali - opowiada Wowa - Ale najbardziej poszkodowane były młode dziewczyny. To je teraz wykopują w tym lesie. Pobite i zgwałcone

Niektórzy ludzie, w dzień wkroczenia Rosjan do miasta, schodzili do piwnic i tam siedzieli miesiącami. Niektórzy okupanci wchodzili do domów, wyrzucali mieszkańców, i po prostu zaczynali sobie tam mieszkać. Ale nie przychodzili do każdego domostwa. Wybierali sobie raczej te piętrowe, ładne, bardziej luksusowe, z których można było też coś ukraść. A wynosili wszystko - telewizory, mikrofalówki, pralki. Kiedy rosyjscy wojskowi podchodzą pod dom Katii, pijani i z bronią, jej córka najpierw przerzuca przez okno synka, potem wyskakuje sama. Przebiegają podwórko za domem i przeskakują przez płot. Udaje im się zabrać z niemal ostatnim transportem, którym ewakuują się uciekinierzy, i wyjeżdżają z miasta. Są bezpieczni. Ale wtedy Katia widzi ich po raz ostatni. Zostały jedynie zdjęcia na regałach, oparte o porcelanowe filiżanki.

Tu żyją ludzie, dzieci

Na rozmowach zastaje nas głęboka noc, a zmęczenie zaczyna nakrywać nas falami. Dostajemy jeszcze herbatę i kanapki. Sprawdzamy balistykę - hełmy, kamizelki kuloodporne. Kontrolujemy zawartość osobistych apteczek. Kiedy gaśnie światło, ja długo nie mogę zasnąć. Leżę w swoim śpiworze i myślę tylko o tym, że rano ruszamy w kierunku Bachmutu. Patrzę w sufit i wtedy po raz pierwszy pomyślę: po co ja to w ogóle robię? Ale motywacja przychodzi o poranku.

Chwilę po wschodzie słońca pod dom Katii przychodzi Wowa. Wie, że za chwilę wyjeżdżamy, ale uważa, że powinniśmy przejść się razem z nim. Żadne opowieści nie zastąpią tego, co można zobaczyć na własne oczy. Dopiero w dziennym świetle widzę, że ślady okupacji są nawet na ulicy Katii - ostrzelany i doszczętnie spalony samochód stoi na skraju drogi. Niemal każde ogrodzenie, każda brama jest podziurkowana odłamkami.

Na drzwiach wejściowych napisy:

Tu żyją ludzie.

Tu są dzieci.

Ludzie, dzieci.

Idziemy przez tę część miasta, która pod okupacją była kompletnie odcięta od świata. Izium podzielone jest na dwie połówki przez rzekę. Jedyny most ukraińskie wojsko wysadza od razu, kiedy rosyjskie wojska przełamują linię obrony. Wiedzą, że odcinają jedyną drogę ucieczki, ale zdają sobie sprawę, że w ten sposób kupią więcej czasu przed idącymi już w tę stronę hordami rosyjskich wojsk. Wtedy Rosjanie rozstawiają na polach baterie rakiet i zaczynają bestialsko ostrzeliwać miasto, rujnując całe centrum, budynki mieszkalne, szkoły i szpital. Stoję nad wykopaną, głęboką dziurą w ziemi, gdzie leżą spalone szczątki ciężarówki. Na niej rozstawiono system Grad, który niejednokrotnie nakrywał cywilne bloki, mordując dziesiątki istnień. Takich dziur na polu, na którym stoimy, naliczyłam około pięciu. Stawiam każdy krok ostrożnie, po ścieżce, którą wcześniej przeszedł Wowa. Spod śniegu przeraźliwie wyzierają odłamki, fragmenty mundurów, wojskowy ekwipunek. Dostrzegam, że wszędzie dookoła powiewają czerwone taśmy, przyczepiane do wbitych w ziemię prętów.

- Tu nie wchodźcie, wszędzie są miny - mówi Wowa i wskazuje palcem na las w oddali. - A tam, pięćset, może sześćset metrów stąd znaleziono zakopane ciała tych, których zabili podczas okupacji. Głównie kobiet. Trzymajcie się blisko mnie i nie schodźcie z drogi

W miejscu takim jak to jest bardzo prosta zasada: jeśli czegoś nie zostawiłeś sam, lepiej tego nie podnoś. Najlepiej w ogóle niczego nie dotykać i nie schodzić z udeptanej ścieżki, a jeśli to możliwe, trzeba trzymać się asfaltu. Również w momencie załatwiania fizjologicznych potrzeb. Rosjanie, wycofując się z Izium, rozrzucają wszędzie przeciwpiechotne miny. Ale można sobie zrobić krzywdę nieuważnie stawiając nogę na ostre jak nóż fragmenty rakiet, które rozerwały się na kawałki.

Na niektórych bramach widzę napisy: nie wchodzić, miny. Wowa zatrzymuje się przed jednym z budynków. W miejscu, w którym prawdopodobnie były drzwi wejściowe jest wielka dziura i kupa gruzu dookoła. Właściciele domu wrócili tu chwilę po wyzwoleniu miasta. W ich mieszkaniu żyli okupanci, a kiedy je opuszczali, zostawili na klamce zapalnik od bomby. Kiedy sąsiadka nacisnęła klamkę -  bomba eksplodowała. Takich niespodzianek było wiele - we włącznikach światła, pośród dziecięcych zabawek, w szufladach. Wowa opowiada o tym, jak ranili sukę, która miała małe szczeniaki. Ranili ją tak, by nie zabić, więc ona wyła. Długo i głośno, aż ktoś nie przyszedł jej pomóc. Kiedy mężczyzna podniósł ją w górę, okazało się, że bomba była schowana w psim posłaniu. Zginęli na miejscu - suka, szczeniaki i człowiek, który chciał jej pomóc.

Aldona i Katia. Zdjęcie: Aldona Hartwińśka

Czerwony rzemyk z krzyżykiem na szczęście

Idziemy może kilometr, a moim oczom ukazuje się pobojowisko - spalone czołgi stoją pomiędzy zrujnowanymi domami. Wszędzie leżą odłamki, szkło, wraki samochodów. W gruzowisku, po eksplozji bojowego wozu pancernego, dostrzegamy zakrwawiony rosyjski mundur. Tu musiała być toczona główna bitwa o Izium. Wojennych “fantów” jest znacznie więcej: zimowe rękawiczki, hełm z potężnym wgnieceniem, zapakowany rzeczami plecak. Jest zima, wszystko skute lodem i zasypane śniegiem, a ja mam wrażenie, że czuję w powietrzu krew. Duch przeszłości nie zniknie stąd nigdy, nawet, jeśli uprzątną te upiorne wraki.

Kiedy wsiadamy do samochodu, Katja zawiązuje mi na ręku czerwony rzemyk z krzyżykiem. Chce, żeby przyniósł mi szczęście i żebym o niej zawsze pamiętała. Tego dnia ruszamy w kierunku Bachmutu. Jeszcze tego nie wiem, ale do Katii będę wracać wielokrotnie. Czasem po to, by ją tylko na chwilę przytulić.

***

Półtora miesiąca po naszym wyjeździe dostaję wiadomość od Katii. “Wowa nie żyje. Poległ pod Bachmutem”.

Książka wydana przez Patronite Publishing, do kupienia na patronite-sklep.pl

20
хв

Tu nie wchodźcie, wszędzie są miny

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

No items found.

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress