Kultura
Погляд наших колумністок на найважливіші культурні події — вистави, фільми та книги, важливі для нашого майбутнього

Film „My, nasi ulubieńcy i wojna” – ratujmy zwierzęta, by pozostać ludźmi
Od dwóch miesięcy świat mówi o filmie dokumentalnym „My, nasi ulubieńcy i wojna”, nakręconym przez popularnego ukraińskiego blogera i podróżnika Antona Ptuszkina. Film stał się najbardziej dochodowym ukraińskim dokumentem.
Co kryje się za tym, że Ukraińcy chętnie i całymi rodzinami poszli do kina na film o wojnie? Być może fakt, że wojna jest tu pokazana przez pryzmat ludzkich działań: jak ludzie ratowali zwierzęta swoje i cudze, pozostawione na pewną śmierć w zamkniętych pomieszczeniach czy na łańcuchach. To inspirująca historia o ludziach, którzy mają w sobie światło.
Obecnie film jest wyświetlany w amerykańskich kinach – i też cieszy się wielkim zainteresowaniem. Kiedy będzie dostępny w Europie?
Sestry rozmawiały o filmie z jego producentkę Zoją Soszenko.

To film nie o tragedii, ale o świetle
Oksana Gonczaruk: „My, nasze zwierzęta i wojna” stał się najbardziej dochodowym ukraińskim filmem dokumentalnym. Czy jako producentka możesz wyjaśnić, skąd ten kasowy rekord? W Ukrainie ludzie nie chodzą już zbyt często do kina, nawet na superprodukcje Marvela – a tu dokument i taki sukces.
Zoja Soszenko: Rzeczywiście, teraz ludzie nie chodzą zbyt często do kin. Kina miały szczególnie niską frekwencję W połowie kwietnia [kiedy na ekrany wszedł „My, nasze zwierzaki i wojna” – red.] frekwencja w nich była szczególnie niska. Pierwszym powodem było przyjęcie ustawy o mobilizacji – wiele ukraińskich rodzin zareagowało zmianą sposobu spędzania wolnego czasu. Druga kwestia to ciągłe naloty. Mieliśmy wiele pokazów w Kijowie, Dnieprze, Odessie, a naloty były niemal codziennie. Co oznacza nalot, gdy jesteś widzem w kinie? To, że musisz iść do schronu. A dla kina oznacza to, że ludzie mają prawo do zwrotu pieniędzy za bilety.
Jak długo film był wyświetlany w Ukrainie. Jaki był jego box office?
Pokazywano go około miesiąca. Zaraz po tym nasz film pojawił się na platformie wideo MEGOGO, gdzie w pierwszym tygodniu wszedł do TOP 10 wśród wszystkich treści. Jeśli chodzi o wyniki kasowe, wyniosły one 4 595 081 hrywien (27 316 widzów), co dało mu drugie miejsce wśród ukraińskich filmów (w tym fabularnych) zaprezentowanych w 2024 roku.

Ludzie w Ukrainie chodzą do kina, by na półtorej godziny zapomnieć o rzeczywistości.
A tutaj Ukraińcy byli gotowi zapłacić, aby ponownie przeżyć ból. Jesteśmy zaszczyceni. Ludzie chodzą z rodzinami, z dziećmi, ze zwierzętami, a potem piszą niesamowite recenzje
To ogromna radość dla całego zespołu, który pracował nad tym filmem przez dwa lata.
Stało się tak pomimo faktu, że niektórzy ludzie, obejrzawszy zwiastun, płakali i decydowali się nie iść na film, bo tak już byli wstrząśnięci.
Dotarło do nas wiele komentarzy w rodzaju: „Jestem gotów was wesprzeć i kupić bilet, ale nie pójdę na ten film, bo po zwiastunie nie mogę się pozbierać”. Tak, ludzie płaczą na naszym filmie – ale też się śmieją. „My, nasi ulubieńcy i wojna” nie jest filmem o tragedii, ale o świetle, człowieczeństwie i jedności Ukraińców. Widzowie opuszczali kino z niesamowitym poczuciem jedności narodowej.
Nawiasem mówiąc, dzieci są głęboko poruszone historią każdego zwierzęcia i uczą się o śmierci poprzez utratę zwierzęcia. Lecz emocje dzieci nie są negatywne; mają pomóc w ich rozwoju. Wielu rodziców po obejrzeniu filmu bez dzieci przychodzi do kina po raz drugi ze swoimi pociechami.

Ten film jest ważny również dlatego, że przypomina nam o jasnych momentach na początku wojny, które wyrosły z tragedii. Na przykład przypomniałeś wszystkim historię Szafy-Glorii, kotki uratowanej w Borodiance.
Historia Szafy jest fenomenem tej wojny. Przeżyła, mimo że przez 60 dni była zamknięta bez wody i jedzenia na siódmym piętrze zbombardowanego wieżowca. Nikt nie mógł uwierzyć, że tam może znajdować się jakieś żywe stworzenie.
Kiedy to nieszczęsne zwierzę pojawiło się w filmie, ludzie pisali, że wyczerpany i okaleczony pyszczek Szafy był jak „twarz każdego Ukraińca, pobitego, ale nie pokonanego, żywego i pełnego wściekłości”. W rezultacie Szafa-Gloria stała się symbolem naszej determinacji w walce z rosyjskimi okupantami. Podobnie jak pies Patron.
Ci, którzy uratowali Szafę, mówią w filmie: „Każde życie ma wartość”. Oznacza to, że nie ma dla nas znaczenia, kto jest w domu – liczy się samo życie. To bardzo fajna historia.

Wersja dla Ukraińców i wersja dla obcokrajowców
Istnieją dwie wersje filmu: międzynarodowa i ukraińska. Czym i dlaczego się różnią?
Jak działa koprodukcja w praktyce światowego kina (kiedy dwa kraje chcą stworzyć jeden produkt)? Nakręciliśmy film z kanadyjskimi partnerami (Ukraińcy byli odpowiedzialni za zdjęcia, Kanadyjczycy za postprodukcję) i stworzyliśmy go z myślą o tym, że będzie pokazywany głównie za granicą. Chcemy w tej historii zanurzyć cały świat.
Nasz film został z marszu kupiony przez kanadyjski kanał telewizyjny CBC, a w USA naszym partnerem został największy amerykański nadawca PBS, w Ukrainie znany z filmu „20 dni w Mariupolu”. PBS ma przyrodniczy kanał PBS Nature, więc było dla nich ważne, by nasz film skupiał się na przyrodzie, a nie na ludziach. Na antenie PBS pojawił się 15 maja.
Wersja międzynarodowa dotyczy kwestii ekologicznych, podczas gdy wersja ukraińska opowiada o ludziach i zwierzętach.
W sumie nakręciliśmy ponad 80 godzin materiału na potrzeby tego projektu, a Anton przeprowadził wywiady z około 60 osobami – 60 niesamowitych historii o ludziach i zwierzętach z ponad 10 miast na Ukrainie. Zdjęcia kręciliśmy w Bachmucie na krótko przed okupacją.

Naszym zadaniem było stworzenie z tych 80 godzin materiału i 60 historii filmu trwającego zaledwie godzinę. Potem pomyśleliśmy o naszej własnej, lokalnej, ukraińskiej wersji, która mogłaby zawierać więcej historii naszych bohaterów.
Kto stworzył tę lokalną wersję?
Też Anton. Zmontował 78-minutowy film od podstaw.
Nasza koleżanka, która kierowała firmą dystrybucyjną, poradziła nam, byśmy spróbowali pokazać film w kinach. Argumentowała, że choć nie było jeszcze udanego przypadku dystrybucji filmu dokumentalnego, dobrze byłoby stworzyć precedens.
Podjęliśmy się tego, by wypełnić naszą misję przynajmniej w jednym kraju. Tak właśnie narodziły się dwie wersje tego samego filmu. Międzynarodowa nosi tytuł „Saving the Animals of Ukraine”, a ukraińska „My, nasi ulubieńcy i wojna”.
Czy widzowie za granicą będą mogli zobaczyć ukraińską wersję?
Pracujemy nad tym, chcemy zaprezentować tę wersję na niekomercyjnych pokazach w Nowym Jorku, Waszyngtonie, Toronto i Londynie. Wszystkie pieniądze, które przy okazji zbierzemy, zostaną przekazane na potrzeby ukraińskich sił zbrojnych i fundacji zajmujących się dobrostanem zwierząt.
Rozumiemy potrzebę ludzi, chcących zobaczyć ten film. Anton ma 7 milionów obserwujących w socialach. Trudno sobie nawet wyobrazić, ile próśb otrzymujemy z całego świata z pytaniem, gdzie można obejrzeć ten film.

W zeszłym tygodniu podpisaliśmy umowę o współpracy z jedną z najpotężniejszych firm dystrybucyjnych, która rozprowadza filmy dokumentalne na całym świecie. Wykazali duże zainteresowanie naszymi filmami, więc wierzymy, że wkrótce widzowie będą mogli oglądać je za granicą.
W ukraińskiej wersji zredukowaliście kwestie odczytywane przez anglojęzycznych lektorów z 60% do 30% i zdubbingowaliście ich po ukraińsku. Ale w filmie pojawia się także język rosyjski...
To dlatego, że zaczęliśmy kręcić film na początku wojny. Jedną z naszych pierwszych postaci był Kijowianin, a przed inwazją na pełną skalę wielu Kijowian mówiło po rosyjsku.
Ciekawie jest zobaczyć tego człowieka mówiącego po rosyjsku na początku filmu, a po ukraińsku na końcu
Między pierwszym a ostatnim filmowaniem tej postaci minęło półtora roku. Większość rosyjskojęzycznych postaci w naszym filmie nauczyła się języka ukraińskiego w ciągu dwóch lat wojny.
Kiedy film „My, nasi ulubieńcy i wojna” zostanie pokazany w Polsce?
Polska jest jednym z pierwszych krajów, w których chcielibyśmy go zaprezentować. Ale najpierw ważne jest, by pokazać nasz film na wpływowych międzynarodowych festiwalach filmowych – a by to było możliwe, nie może być wyświetlony publicznie przed festiwalową premierą festiwalową. Udział w takich festiwalach jest ważny, ponieważ zwraca uwagę i na film, i na Ukrainę.

Jedną z 80 historii o ludziach i zwierzętach nakręciłaś w Polsce. Opowiedz nam o niej..
Wyobraźmy sobie osobę niedowidzącą, która ma psa przewodnika. To zwierzę jest oczami, rękami i nogami swojego właściciela. Ale z powodu wybuchów pierwszego dnia wojny pies ucieka, a właściciel pozostaje bezradny.
W Nowomoskowsku znaleźliśmy mężczyznę o imieniu Serhij, którego psa przewodnika wojna zabrała w ten właśnie sposób. W Ukrainie jest wielu takich ludzi, lecz ta konkretna historia miała ciąg dalszy.
Serhij wziął innego szczeniaka i sam zaczął go szkolić. Następnie zwrócił się do ukraińskiego państwa z zapytaniem, w jaki sposób jego pies może uzyskać międzynarodowy certyfikat psa przewodnika, by mógł z nim podróżować. Okazało się, że na Ukrainie nie ma przepisów, które pozwalałyby na uzyskanie takiego dokumentu – ale można go uzyskać w Polsce.
Skontaktowaliśmy się z polską organizacją, która zgodziła się zorganizować szkolenie dla psa i opłacić pobyt jego i Serhija w Polsce. Polska strona była bardzo pomocna w tej historii i w rezultacie pies otrzymał certyfikat.
Boję się zapytać, czy wiesz, co stało się z poprzednim psem Serhija, który uciekł przed wybuchami.
Nie uwierzysz: dwa miesiące temu udało nam się go odnaleźć! Serhij opowiedział nam o tym, a my nawet sfilmowaliśmy jego spotkanie z Pluszą. To było przejmujące. Teraz Serhij ma dwa psy.

Niedawno w Dnieprze odbył się pokaz filmu z udziałem Antona, w którym Serhij uczestniczył wraz z żoną. Nawiasem mówiąc, Serhij chce teraz poświęcić swoje życie szkoleniu psów przewodników, bo wiele osób ich potrzebuje.
Ta historia zasługuje na to, by opowiedzieć ją w całości; wydaje nam się niezwykle ważna. Dlatego nie została uwzględniona w filmie. Zastanawiamy się jednak, jak pokazać ją w nowym formacie.
Bo kto skrzywdzi zwierzę…
Rozumiem, że znasz Antona Ptuszkina od wielu lat i to w reakcji na twoją sugestię zajął się tym filmem.
Kiedy wybuchła wojna, aktywność Antona spadła z oczywistych powodów. A on jest jednym z tych ludzi, którzy nie mogą nic nie robić. Otrzymał propozycję z Kanady, by nakręcić film dokumentalny.
Pojawiły się wątpliwości, czy warto zaczynać coś nowego, lecz misja przyświecająca temu projektowi była dla nas ważna. Oczywiste było, że z czasem zainteresowanie świata nami osłabnie, więc by świat nadal nas widział i słyszał, musimy rejestrować działania agresora i robić filmy. Musimy uchwycić historię na taśmie filmowej.
Anton zaczął oglądać wiele filmów i analizować, jak wszystko działa w filmie dokumentalnym. Jest naprawdę bardzo odpowiedzialny, więc podszedł do tego zadania rzetelnie.
Wydaje mi się, że podczas gdy ukraińska Państwowa Agencja Filmowa zastanawia się nad tym, jaki film nakręcić o wojnie, by wszystkim zaimponować, artyści po prostu go robią. Co więcej, dokument to coś, co trzeba robić tu i teraz, bo każdy nowy dzień przynosi nowe wydarzenia.
Niedawno odebraliśmy telefon z ministerstwa spraw zagranicznych z prośbą o pokazanie filmu w Ameryce Łacińskiej. Mają jakieś analizy dotyczące tych krajów, które nie do końca rozumieją sytuację w Ukrainie i wspierają naszego złego sąsiada.
W takich momentach zdajemy sobie sprawę, że wybraliśmy właściwą drogę. Bo ten film to punkt dostępu do wielu ludzi. Dzięki empatii wobec zwierząt będą mogli zrozumieć, co tak naprawdę dzieje się w Ukrainie w ostatnich latach..
Czy Anton ma jakieś zwierzęta?
Po obejrzeniu filmu ludzie często go o to pytali. I wszyscy są bardzo zaskoczeni, że nigdy nie miał żadnych zwierząt. Anton nigdy nie wyobrażał sobie, że zwierzęta odegrają tak poważną rolę w jego życiu. Ale teraz chce adoptować kota z jednego ze schronisk.

Jedną z bohaterek naszego filmu jest założycielka schroniska w Hostomlu, 79-letnia Asia Serpińska. Powiedziała nam: „Osoba, która może skrzywdzić zwierzę, może też skrzywdzić dziecko. A pomagać zwierzętom oznacza pozostać człowiekiem”. Dlatego główne przesłanie naszego filmu brzmi: „Ratuj zwierzęta, by pozostać człowiekiem”.


Sztuka odpuszczania
Dziewczyna ma czarną sukienkę. Złączone dłonie trzyma na talii. Sprawdza bilety, gości kieruje na widownię. Włosy spięte niedbale, w oczach skupienie, czerwona szminka na ustach. Zamyka drzwi i przechadza się wzdłuż niewielkiej sceny. Męski głos z taśmy przypomina widzom o regulaminie muzeum. Wyłączyć telefon, nie robić zdjęć, przedmiotów nie dotykać. Dziewczyna idzie po linoleum, znika za zasłoną ustawioną na środku. Czarną i prostą sukienkę kustoszki zmienia na letnią, w bieli i błękicie. Strój uzupełnią wysokie trampki, kolorowa czapka z pomponem i bluza sportowa z późnych lat osiemdziesiątych. Ten sam model w „Stranger Things” nosi Sadie Sink. Opowieść rusza na dobre. Dziewczyna na scenie na imię ma Rita. Odsłania storę i zaprasza widzów do prywatnego muzeum, w którym odgrywa historie ze związku ze Staszkiem.

Rita i Staszek poznali się na studiach malarskich w Krakowie. Rita to energiczna Ukrainka, która w Polsce rzuciła się w nowe życie. Staszek to wnuk słynnego polskiego malarza, w powszechnej opinii skazany na wybitność. Po dyplomie wyjechali do Kijowa i wzięli ślub. Małżeństwo pragmatycznej dziewczyny i niespokojnego chłopca rozpadło się, ale historia nie pozwoliła parze się rozstać. W niespokojnych miesiącach pod koniec 2021 roku wciąż trzymali się razem, aż rosyjskie czołgi zastały ich na działce w Irpieniu. Ruszyli do Krakowa. Przyjął ich stary wykładowca, przez studentów zwany Van Goghiem. W zamian za gościnę zażądał opieki i zakazał zaglądać do pomieszczeń w przestronnym mieszkaniu.
Zamknięci z niedołężnym starcem, Rita i Staszek czekają na śmierć profesora. Tylko wtedy odziedziczą mieszkanie i zajrzą do pozostałych pokojów. Krążą wokół łóżka Van Gogha po wytyczonej orbicie: ranią się i zdradzają jak wytrawni wrogowie
Rita i Staszek to bohaterowie „Zamkniętych pokojów”, sztuki napisanej i wyreżyserowanej przez ukraińską aktorkę Marię Bruni, której na scenie partneruje Tomasz Mycan. Spektakl właśnie pojawił się w repertuarze Teatru Nowego w Poznaniu.
Wszystkie miasta Marii
Maria Bruni pochodzi z Mariupola. Dzieciństwo spędza we wschodniej Ukrainie w latach dziewięćdziesiątych. Wychowuje się w artystycznej rodzinie. Mama to znana miejscowa malarka. Tata zrezygnował z marzeń o karierze śpiewaka dla dobrych pieniędzy w fabryce, ale wciąż śpiewa: na uroczystościach miejskich i zakładowych świętach. Maria kończy liceum muzyczne i też myśli o śpiewie. Odkrywa jednak inną scenę. Uczęszcza do studium aktorskiego przy Teatrze Dramatycznym w Mariupolu. Do teatru ma blisko, w studium uczy się aktorstwa, a po zajęciach do domu wraca piechotą.
W ukraińskim systemie edukacji maturę zdaje się wcześnie. Maria kończy szesnaście lat i zamienia przemysłowy, choć nadmorski Mariupol na akademię teatralną w Kijowie. Po dyplomie pracuje w teatrach w Białej Cerkwi, w Kijowie oraz w Odessie. We wrześniu 2013 roku rodzi córkę.
Dwa miesiące później wybucha Rewolucja Godności. Kijowianie protestują przeciwko prezydentowi Wiktorowi Janukowyczowi, który stopniowo zmienia kraj w rosyjski protektorat. Na pierwsze protesty Maria chodzi z córeczką zawiniętą w chustę z napisem „Ukraina to wolny kraj”
Po kilku dniach służby zaczynają strzelać do manifestantów. Maria z córką wyjeżdżają do Mariupola. Na wschodzie Ukrainy jest wtedy bezpieczniej niż w stolicy, choć gdy za kilka lat wojna ruszy na pełną skalę, to właśnie Mariupol jako pierwszy znajdzie się pod rosyjskim ostrzałem.
Dziecko rośnie, Maria wraca do pracy. Stawia na film i telewizję. Chodzi na castingi, zaczyna zarabiać w reklamach. Przychodzą główne role filmowe w Ukrainie i zagranicą, kariera nabiera rozpędu.
Po pierwszym alarmie z 24 lutego 2022 roku Maria jest spakowana. Z córką i przyjaciółką Nataszą, ukraińską reżyserką, ruszają do Berlina. Maria pracowała w niemieckich filmach. Lubi i rozumie miasto, ale nie czuje, że to dobre miejsce do wychowania dziecka: ze zdziwieniem i złością obserwuje prorosyjską demonstrację w centrum Berlina. Gdy pojawia się propozycja rezydencji w Teatrze Nowym w Poznaniu, przyjmuje ją. Zamieszkuje w pokoju gościnnym. Natasza rusza dalej na zachód, robi projekty w Austrii i Portugalii, po roku wraca do Ukrainy.
Nasza Ukrainka
Z okna w teatrze Maria ma widok na ekran reklamowy, który pulsuje męczącym światłem i kamienicę, której elewacja zmienia się co kilka tygodni. Grafika przedstawia najnowszy serial z platform internetowych, czasami program rozrywkowy z udziałem polskich aktorów, którzy dorabiają w telewizji. Teatr stoi na Dąbrowskiego, w samym sercu betonowego miasta. Pokój nagrzewa się szybko, już w pierwsze dni wiosny Maria ucieka z córką na deskorolkę do parku.
Gdy wieczorem wychyla się przez otwarte okno, nad wejściem do teatru widzi dwie flagi: polską i ukraińską
W poznańskim słońcu błękit i żółć szybko płowieją.
Maria zapisuje się na lekcje języka dla obcokrajowców i w sierpniu przechodzi na polski. Wciąż ma lekki akcent, robi błędy w deklinacji i końcówkach czasowników. Nowi polscy przyjaciele powtarzają, że to urocze, ale Maria nie chce uchodzić za „naszą Ukrainkę”, której wciąż należą się pomoc i taryfa ulgowa. Po jednej z premier zbiera komplementy od starego, poznańskiego aktora: „Nieważne, jak mówisz. Ciebie chce się oglądać i słuchać”. W nowym sezonie przychodzi duże wyzwanie, Maria trafia do obsady Szekspira u głośnego polskiego reżysera.

Z Szekspirem ma dawne, niewyrównane rachunki. Jeszcze w Ukrainie wyleciała z szekspirowskiej sztuki przez nieporozumienie z reżyserem. Maria czuje, że ten sam tekst wraca do niej właśnie teraz, gdy karierę buduje od nowa. Próby trwają kilka tygodni, do premiery brakuje miesiąca: głośny polski reżyser usuwa Marię z obsady przez akcent. Taki zawód – powtarza sobie.
Po wakacjach ruszają próby do nowych projektów. Maria otwiera plik z tekstem własnej sztuki. Tłumaczy go na polski, prosi o pomoc w redakcji. Do współpracy zaprasza kolegę z teatru, który pomaga w czytaniu performatywnym dramatu. Pomysły inscenizacyjne Marii działają. Aktorka dostaje budżet na przygotowanie pełnego spektaklu. „Zamknięte pokoje” debiutują na scenie w połowie marca.
Bardzo prosty mechanizm
W poniedziałki aktorzy nie pracują. Zostają w łóżkach i odsypiają stresy ze sceny. W poniedziałek 18 marca Maria je późne śniadanie, długo pije dwie kawy, patrzy przez okno na dziki orzech na podwórku. W weekend wystawiła swoją pierwszą sztukę. Córka w szkole, na dworze całkiem ciepło. Przed Marią tydzień wolnego. Od pół roku nie mieszka w teatrze.
Osiedlowe hiacynty rosną na skraju chodnika, pachną ostro i przyjemnie. Na schodkach kawiarni klienci z kawą i papierosem. Przed monopolowym sąsiad z piwem. Otwiera się miejscowa księgarnia. Blisko stąd do wegańskiej knajpy, w której siadamy z Marią. Rozpuszczone włosy, luźne spodnie w czarne i białe paski, jasny top i lekka, pstrokata, ale modna koszula jakby wyjęta z planu zdjęciowego młodzieżowego filmu o latach dziewięćdziesiątych.

– Kiedy zaczęłaś pisać „Zamknięte pokoje”?
– Przed wojną. Miałam w sobie jakiś niepokój. Dużo pracowałam, ale tuż przed wojną przyszedł wolny tydzień. Dla mnie wtedy to było dużo. Zostałam w teatrze w Odessie. Nie pamiętam już nawet, dlaczego nie wróciłam do Kijowa do dziecka. Moja przyjaciółka Natasza przeczytała właśnie moją sztukę dla nastolatków – „Przygody Sindbada”. I powiedziała, że to fajny materiał, że powinnam napisać coś dla dorosłego widza.
– I co ty na to?
– Nie miałam tematu. Żeby pisać, muszę mieć jakiś temat. I Natasza rzuciła pomysł! Nie chcę o tym mówić, ale miałam skomplikowaną sytuację. Byłam po rozwodzie i pracowałam w Odessie, ale gdy wracałam do Kijowa, mieszkałam z byłym mężem. Natasza powiedziała: „Napisz sztukę o dwojgu ludzi, którzy nie chcą już żyć ze sobą, ale nadal mieszkają razem”. I tak przyszedł do mnie temat: para, która opiekuje się starym, chorym człowiekiem w oczekiwaniu na mieszkanie po jego śmierci. Już wtedy pomyślałam, że główny bohater będzie Polakiem.
– A co go przygnało do Ukrainy?
– Przyjechał na studia. Oboje byli malarzami. W ostatecznej wersji sytuacja się zmieniła: to dziewczyna przyjeżdża na studia do Polski i poznaje w Krakowie przyszłego męża.
– Mówisz, że to sztuka o…
– Na początku to była rzecz wyłącznie o relacjach. Potem sztuka zrobiła się wielowarstwowa. To spektakl o dojrzewaniu. Ale można powiedzieć, że chodzi też o dojrzewanie krajów, Polski i Ukrainy, że przez tych bohaterów widzimy, jak nasze kraje razem dojrzewają, jak uczą się brać na siebie odpowiedzialność
– Mówisz, że to sztuka o…
– Na początku to była rzecz wyłącznie o relacjach. Potem sztuka zrobiła się wielowarstwowa. To spektakl o dojrzewaniu. Ale można powiedzieć, że chodzi też o dojrzewanie krajów, Polski i Ukrainy, że przez tych bohaterów widzimy, jak nasze kraje razem dojrzewają, jak uczą się brać na siebie odpowiedzialność.
– Ale to też sztuka o uchodźcach.
– Tak! I o tym, jak ludzie przeżywają wojnę, o tym, jak uczą się odpuszczać, uczą się słuchać siebie samych i siebie nawzajem.
– O tym, że w każdym jest ziarno przemocy?
– Też, też… Rita i Staszek mają w sobie dużo przemocy.
– Oni dojrzewają nie tylko do rozstania, ale po prostu robią się dorośli.
– O to chodzi. Spotyka się dwoje dzieciaków, którzy chcą żyć tu i teraz, bawić się i cieszyć. A tak się nie da, jeśli masz w sobie tyle bólu.
– Potrafią się razem bawić. Tam jest dużo żartów i drwin.
– Nieśmieszna zabawa w jednym akcie. Ten podtytuł zrodził się już w czasie prób.
– Ale te zabawy są upiorne. Nic ich poza poczuciem humoru nie łączy. Jeżeli mają spędzać czas razem, to tylko na śmiechu.
– To dla nich bezpieczna przestrzeń. Myślę, że to bardzo prosty mechanizm. Rita i Staszek spotkali się na studiach. W czasie prób powtarzałam, że razem jarali, bawili się, malowali i tak im zleciało piętnaście lat. Oni w tym związku nie dorastali.
– Oni nie rośli i związek nie rósł.
– Tak…

Piętnaście słoików żurku
Na premierze „Zamkniętych pokojów” siedzę na widowni z dwiema przyjaciółkami Marii: dziennikarką z Kijowa i aktorką z Odessy. Pierwsza układa sobie życie w Poznaniu, druga pracuje w teatrze w Bydgoszczy. Ukrainki niosą spektakl. Śmieją się głośno, gdy aktorzy żartują z polskiej pretensji do zbawienia okupowanej Ukrainy. Polscy widzowie reagują powściągliwie. Patrzą i słuchają, ale milczą. Śmieją się w innych momentach.
– Pogadajmy o polityce. W spektaklu jest świetna scena polityczna. Rita i Staszek żartują z niemocy prezydentów Polski i Ukrainy. Polacy chyba nie zdają sobie sprawy z tego, jak Ukraińcy patrzą na politykę. Dla nas Zełenski to tytan, dla wielu z was nieudolny polityk.
– Tak. Wiesz… Ja chyba jestem na tyle oderwana, że sama nie ogarniam wszystkich niuansów. Społeczeństwo w Ukrainie zrobiło się wielowarstwowe. Wykształciło się tyle grup społecznych … Jedni korzystają z pomocy w bogatych krajach i nic nie robią, drudzy chwytają jakąkolwiek pracę w Polsce i ciężko tyrają, a trzeci zostali w Ukrainie, bo lepiej im pod ostrzałem, ale w domu. A w ogóle żeby zrozumieć Ukrainę, to trzeba czuć autoironię.
– Ukraińcy są bardziej sarkastyczni niż Polacy? – Są bardzo sarkastyczni. Jesteśmy bardzo złośliwi. I dla siebie, i dla innych
– Na premierze siedziałem z twoimi przyjaciółkami z Ukrainy. Śmiały się w momentach, w których Polacy byli zażenowani.
– Rita mówi Staszkowi, że jak każdy Europejczyk ma słabość do wielkiej rosyjskiej kultury. To żart o Europejczykach, ale i o nas. Sami przez lata mieliśmy słabość do tej kultury i niestety niektórzy wciąż mają. To działanie propagandy. Trudno się z tego wyzwolić w pięć lat. Trudno wyzdrowieć.
– A co było najtrudniejsze w pracy nad spektaklem?
– Lęk, że to będzie niezrozumiałe i niepotrzebne. Bałam się też – szczerze mówiąc – że Polacy się obrażą, że za grubo pożartowałam, ale na szczęście tam są sceny ironiczne nie tylko wobec Polaków, ale i Ukraińców.
– A o reakcje Ukraińców się bałaś?
– Wiesz, teraz taka moda, żeby ze wszystkich robić zdrajców. Z jednej strony mogłabym stać się dla Ukraińców zdrajcą. Dzisiaj wystarczy napisać cokolwiek na Facebooku i ktoś skomentuje: „Ale wygodnie ci o tym pisać z Polski!”. Z drugiej strony Polacy mogą powiedzieć: „Ale jesteś niewdzięczna. Siedzisz u nas i jeszcze sobie ironizujesz”. Bałam się o scenę, w której Rita wspomina pierwszą Wielkanoc po wojnie: „Wróciłam z piętnastoma słoikami żurku i bez propozycji pracy”.

– Ale ja pytam o warsztat. Trudno połączyć pracę autorki, reżyserki i aktorki?
– Już po wszystkim myślę, że to nie było trudne. Pytali mnie o to potrójne wyzwanie. Miałam jeden lęk: zdarza się, że aktorzy robią złe spektakle. Projekt zaczął się od głośnego czytania i nikt by tego za mnie nie zrobił. Mówię jak Rita: „Nikt oprócz mnie by o to nie zadbał”.
– Kiedy Rita tak mówi?
– W monologu o śmierci taty. Kiedy sama kładzie prezenty pod choinką. Nikt by o to za mnie nie zadbał – to znaczy, że Rita robi to, bo tak trzeba. Zaczęłam to robić, bo to moje dziecko. Chciałam sama sobie poradzić. Tym bardziej że miałam doświadczenie w reżyserii i scenariopisarstwie. Piotr Kruszczyński zaproponował mi reżyserię, dał wsparcie, patrzył z boku i udzielał rad. Rzadko się zdarza, żeby ktoś zaufał dziewczynie z zewnątrz, którą zna od dwóch lat. Jestem w Teatrze Nowym dopiero od 2022 roku.
– Lubisz pracę.
– Wychodzę z założenia, że praca nie może być łatwa. Nie lubię, gdy ktoś pyta mnie, co w danym projekcie było wyzwaniem
– Chodzi mi o wyzwanie w rzemiośle.
– Wiesz… Życie to wyzwanie. Wychodzisz rano z domu i to już wyzwanie.
– I wtedy otwierasz kalendarz ze złotymi myślami Paulo Coelho.
– Nie tylko Ukraińcy są złośliwi!
Tęsknota i przemoc
Rita i Staszek zapraszają widzów do muzeum, w którym bawią się w radosne i upiorne sceny z dawnej miłości. Kłócą się o autorstwo powieści wydanej przez Staszka: Rita szydzi z byłego męża, który później dopuszcza się gwałtu. Bohaterowie karmią starego profesora. Rita opowiada wtedy o dzieciństwie. Wspomina mamę, morze i koniec lata w Mariupolu.
– Rita tęskni za Mariupolem. Lubiła to miasto?
– No co ty! Myślę, że nie. Mariupol był dla niej za szary, za nudny. To nie jest tęsknota za miastem, ale za dzieciństwem i prawdziwymi emocjami, o których szczerze sobie mówiła. Potem zrobiła się dorosła i jak wielu z nas zaczęła się okłamywać: że jest szczęśliwa w związku, że żyje pełnią życia.
Często tak bywa. Trafiamy do jakiegoś kołowrotka i nie jesteśmy szczęśliwi, ale żeby czuć się w porządku, okłamujemy się
– Rita faktycznie jest dobrą pisarką?
– Myślę, że tak. Ale nie wiem… Rita lubi pisać. To bardzo radosna i żywotna osoba.
– Ma dużo sił witalnych.
– Tak, może wziąć się za coś i to pociągnąć.
– A Staszek będzie hamletyzował.
– Tak! Ale to Staszek jest bardziej zdolny. Założyłam, że to geniusz, ale nie wiadomo, czy będzie sławny i czy to mu się uda.
– Po scenie gwałtu bohaterowie się nie rozchodzą. Dlaczego Rita została ze Staszkiem?

– Bo Rita była przez długi czas bardzo przemocowa wobec Staszka. Gdzieś w środku źle się z tym czuła. Kiedy pozwalasz sobie na przemoc – fizyczną czy psychiczną – to idzie dalej.
– Jako mężczyznę Rita go starła na proch. Jest taki moment, w którym Rita wywozi Staszka ze sceny na tronie z kibla. To upokorzenie.
– Tak, myślę, że Rita to rozumie i bardzo siebie za to nie lubi. Kiedy to się dzieje, Rita ma poczucie, że karze samą siebie rękami Staszka. Dlatego im tak dobrze. Przez jakiś czas.
– Tę scenę upokorzenia Staszka inaczej odbierają…
– Kobiety, a inaczej mężczyźni.
– Jak na to patrzą faceci, a jak kobiety?
– To bardzo zabawne: faceci przychodzą i mówią, że Rita jest okropna, ale milczą o scenie gwałtu.
– Nie rozumieją, że ta scena przedstawia gwałt?
– Nie, nie o to chodzi. Po prostu nie mówią o tym, bo o takich rzeczach mówić nie można.
– Gwałt to coś złego. Co więcej mają powiedzieć?
– Tak, ale dziewczyny po tej scenie z upokorzeniem Staszka mówią: „Ja ją rozumiem. Rozumiem, dlaczego ona tak mówi”.
– Dlaczego Rita tak mówi o Staszku?
– Bo to naprawdę trudny człowiek. Męczy ją przez całe życie.
– On ją męczy?
– Pewnie!
– Czym?
– Myślę, że męczy ją swoją niechęcią do życia. Ciągnie ją w dół.
– Myślisz, że to częste doświadczenie u kobiet?
– Widzę takie przykłady w życiu, ale to nie znaczy, że on jest zły, a ona dobra. To znaczy, że źle się dobrali. Tak najczęściej wyglądają pierwsze związki.

Historie ze środka
„Zamknięte pokoje” mają wyraźną strukturę. Poszczególne gry i zabawy przerywają monologi bohaterów. W pierwszym Rita mówi o świetle i cieniu, które kryją się w Staszku. W drugim reinterpretuje mit o Meduzie, pięknej kobiecie zamienionej przez Atenę w potwora za karę za zbliżenie z Posejdonem w świątyni greckiej bogini. Rita przypomina, że Meduza tak naprawdę padła ofiarą gwałtu. Scena wyostrza gorzką prawdę: „Atena przeklęła Meduzę za to, że skusiła Posejdona”. Trzeci monolog to historia tajemniczej ryby, która żyje na dnie oceanu.
– Skąd wzięłaś historie opowiadane przez Ritę?
– Z wewnątrz. Pierwszy monolog mówi o tym, jak dobrze im było. Wyszła z tego historia o udanym seksie pary, która się właśnie poznała.
– To była historia o seksie? Myślałem, że Rita opowiada tam już o cieniu, który się rodzi w Staszku.
– Tak. I to właśnie kręciło Ritę, kiedy była młodsza. Ta destrukcyjna siła Staszka. Z kolei druga historia wzięła się z wykładu o micie o Meduzie, na który kiedyś trafiłam. Według tej interpretacji Meduza została po prostu zgwałcona przez Posejdona, a potem przeklęta.
– Za to, że skusiła mężczyznę.
– I za to, że on ją zgwałcił w świątyni Ateny. Potwora zrodziła przemoc. Dramaturgicznie to świetna historia, w pewnym sensie wręcz hollywoodzka. Mamy tu łuk narracyjny: rozumiemy, skąd się wzięła Meduza. Każdy potwór to wypadkowa jakichś czynników. Składają się na to dzieciństwo, społeczeństwo, otoczenie. Ale potem Rita opowiada historię o rybie. To moja ulubiona!
– To kolejna historia o morzu.
– Rita ciągle mówi o morzu. Zaczęłam szukać w Wikipedii informacji o dziwnych rybach. I znalazłam.
– Znalazłaś macropinnę microstomę. Co ci się w niej spodobało?
– Jestem wzrokowcem. Dla mnie to piękna ryba. Piękna i bardzo dziwna. Kosmitka.
– Macropinna jest przezroczysta. Rita też staje się przejrzysta dla siebie samej?
– Z jednej strony człowiek przezroczysty to ktoś bez skóry. To nagi nerw. Ale z drugiej strony Rita zrobiła się przezroczysta, czyli jasna, dla siebie i dla innych.
– Rita w końcu zobaczyła, co ma w środku, wreszcie dojrzała?
– O to chodzi. Do tego prowadzi ta scena.
Fantazja o dwoistości przedmiotów
Spektakl trwa dziewięćdziesiąt minut na małej i kameralnej scenie. Taniec aktorów przeradza się w bokserską walkę. Scenografia to pralka, toaleta i łóżko, które pełnią podwójne role. Sitko prysznicowe zmienia się w mikrofon, łóżko okazuje się wanną, toaleta z kolei – budką telefoniczną. Zmienność i podwójność kierują światem Rity i Staszka.
– Nie za dużo tam wrzuciliście? Widz się w tym nie gubi?
– Nie wiem! Ciebie muszę zapytać. Co ty pomyślałeś, kiedy pierwszy raz przeczytałam ci „Zamknięte pokoje”?
– Że oni są bardzo toksyczni. Może w życiu się tak nie zachowują, ale na siebie działają jak czynniki, która w reakcji chemicznej wyzwalają silne toksyny.
– Wydobywają z siebie najgorsze cechy. Staszek byłby szczęśliwy z kimś innym. Życie z Ritą to dla niego bomba atomowa z opóźnionym zapłonem.
– Mam wrażenie, że każde z nich daje sobie zgodę, żeby krzywdzić drugie.
– Kiedy ktoś pyta mnie, które z nich jest bardziej okropne, to nie wiem, co powiedzieć. Oboje tacy są.
– Z tego u widza się bierze współczucie?
– Współczucie wynika z tego, że tu nie chodzi o narodowość, o płeć, o wiek, a tylko o tę toksyczność.
– Zamknięta przestrzeń to jeszcze wyostrza.
– Chciałam na początku zimnego otoczenia, małego i zimnego pokoju z wanną pośrodku, a potem Piotr Kruszczyński, który odpowiadał za scenografię, zaproponował, żeby bohaterowie siedzieli w łazience. Tak zaczęła się cała seria fantazji o dwoistości przedmiotów. Scenografia zrobiła się nagle bardzo umowna. Pralka „Frania” działa też jak maszyna do pisania. Wymyśliłam, że sitko prysznicowe staje się mikrofonem. Emaliowana miska zamienia się w adapter. Zachciałam, żeby scenografia w pewnym momencie robiła się przytulna i budziła w widzu nostalgię
Kiedy pytają mnie: „Dla kogo są ‘Zamknięte pokoje?’, to myślę, że dla każdego, ale przede wszystkim dla milenialsów. Cały ten staff przywodzi na myśl dzieciństwo. Od tego robi się bardzo jasno. Nawet sukienka Rity przypomina taki fartuch, który nosiły nasze babcie – niezależnie czy w Polsce, czy w Ukrainie
– Cały przemysł rozrywkowy na tym zarabia.
– Nostalgia działa.
– Czyli łowisz milenialsów?
– Łowię. Pewnie, że łowię, bo wiem, jak to zrobić. Sama taka jestem. Kocham muzykę i modę z lat dziewięćdziesiątych. To na nas działa. I naprawdę uważam, że w kulturze to był wspaniały czas.

Fatalistka w teatrze polskim
„Zamknięte pokoje” opowiadają o doświadczeniu pary uciekającej przed wojną, która wciąż się toczy i wchodzi właśnie w krytyczny moment. Rita sama próbuje przetworzyć artystycznie swój los: pisze powieść o pierwszych miesiącach wojny w Ukrainie i na głos zadaje pytanie o wartość sztuki robionej na gorąco, bez czasowego dystansu. Dzieli się wątpliwościami, nie tylko ze Staszkiem, ale i z widzami.
– Sztuka ma niezłą promocję, nie tylko w lokalnych mediach. O co pytają cię polscy dziennikarze?
– Czego brakuje polskiemu teatrowi.
– I co odpowiadasz?
– Myślę, że niczego mu nie brakuje. Polski teatr – jak każdy z nas – ma wszystko, co chce w danym momencie mieć. Jak wiesz, jestem fatalistką. Jak coś ma się wydarzyć, to się wydarzy. Teraz polski teatr ma też naszą sztukę, więc może trochę tego mu brakowało. Myślę, że w teatrze, nie tylko polskim, ale i ukraińskim, robi się za dużo spektakli politycznych.
– Zaczepnych i polemicznych, ale jednocześnie hermetycznych, zrozumiałych tylko dla środowiska.
– Tak. Nie widzę w teatrze miłości, także między kobietą a mężczyzną. Jestem heteroseksualną kobietą i nie znajduję na scenie tego, co mnie dotyka, choć może mówię teraz jak dziaders. Chciałam zrobić spektakl, w którym każdy się rozpozna. Nie mam na myśli płci i orientacji, ale to, co wspólne dla wszystkich, czyli wrażliwość.
– A jak to jest robić spektakl o wojnie w czasie wojny?
– To okropne. Przez dwa lata świadomie rezygnowałam z projektów o ukraińskich uchodźcach. Nie wiem, jak o tym mówić. Teraz trzeba kręcić dokumenty. Może ktoś potrafi to fajnie przełożyć na film, ja na razie nie.
– Jeśli dobrze zrozumiałem twój spektakl, to nie mówisz o wojnie…
– Nie mówię o tym.
– Tylko o mówieniu o wojnie. To chyba jedyny sposób, żeby teraz o tym opowiadać.
– Można działać z tego poziomu albo robić kino dokumentalne – jak Mścisław w „20 dniach w Mariupolu”, za które dostał Oscara. Ale wiesz, może komuś się to uda. Polski reżyser zrobił właśnie film „Ludzie”.
– Maciej Ślesicki, premiera w październiku. To film o początku wojny na pełną skalę widzianej oczyma pięciu kobiet.
– Mówią, że dobry. Zobaczymy!
– A wiesz, co nakręcił Ślesicki?
– Mów!
– „Sarę”.
– Naprawdę? Widzisz, że nie ma przypadków!
– „Sarę” oglądałaś w ukraińskiej telewizji w latach dziewięćdziesiątych.
– Jak się ten aktor nazywa?
– Bogusław Linda.
– Właśnie! W tym szarym płaszczu i czarnej koszulce to był mój pierwszy crush!
– Chyba faktycznie nie ma przypadków, bo „Sarę” obejrzeliśmy razem ledwie kilka dni temu. Ta historia nadal na ciebie działa?
– No nie.
– Ale Linda i Włodarczyk mają w mieszkaniu wannę jak Staszek i Rita…
– Więc ciesz się, że nie wpadłam na pomysł wzięcia z filmu sceny z rowerem!

To nie moje życie
„Zamknięte pokoje” powstają etapami. Od pierwszego pomysłu do premiery mija kilka lat. W tym czasie życie Marii zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni, a tekst przechodzi z ukraińskiego na polski.
– Jak się przekłada własny tekst na obcy język?
– We wspólnej pracy nad redakcją polskiej wersji ten tekst tak pięknie brzmiał. Cieszyłam się przy tym jak dziecko. Pamiętasz, jak czekałam na te chwile, gdy wieczorami siadaliśmy przy stole i redagowaliśmy moje tłumaczenie. Tak mnie to ciekawiło: patrzeć, jak z mojej sztuki powstaje coś innego, a przecież jest wciąż takie same.
– Język polski jest dla ukraińskiego ucha bardziej twardy?
– Bardziej twardy i bardziej zdecydowany. Szybszy i mniej poetycki. Mocniej działa. To jak uderzenie w łeb – nie wiem jak to wyjaśnić, ale tak to czuję. Tekst zrobił się…
– Mocniejszy?
– Chyba tak. Ale tego jeszcze nie wiemy.
Trzeba to zagrać w Ukrainie. Bardzo mi na tym zależy. Pojechać do kraju i zrobić to z ukraińskimi aktorami, zobaczyć, jak moją rolę gra inna aktorka. Nie jestem o Ritę i Staszka zazdrosna. Niech ta historia żyje
Powiem jeszcze, że cieszy mnie praca w zespole. „Zamknięte pokoje” mają dobrą ekipę. Trafić na ludzi, którzy chcą pracować, to duże szczęście. Na początku zaniosłam tekst Piotrowi Kruszczyńskiemu. Byłam wtedy na rezydencji i musiałam przygotować projekt. Piotr wziął na siebie scenografię. To było zabawne, gdy dyrektor teatru przychodził na próby z kawałkami linoleum i mówił: „Marysiu, wiem, że jesteś bardzo wrażliwa na kolory. Wybierz, proszę, odcień podłogi do spektaklu”. Zabawne i bardzo miłe.
– Na rezydencji dopracowałaś sztukę, dałaś jej życie.
– Nie lubię, gdy coś leży u mnie w szufladzie.
– Tak, nawet moje książki oddajesz do antykwariatu!
– Właśnie! Ale teraz ja chcę cię zapytać o jedną rzecz. Wiedziałeś, że sztukę zainspirowało moje byłe małżeństwo. Jak ci się pracowało z tym tekstem? Nie było dziwnie?
– Nie…
– Widzisz. Ta historia ma tyle etapów… Inspiracja to mój poprzedni związek, ale nie przyjmuję Rity i Staszka w ten sposób.
– Historia oderwała się od pierwowzoru.
– Absolutnie. Rita i Staszek to w ogóle nie moje życie.

To mój teatr
Premiera „Zamkniętych pokojów” wypada w sobotę 16 marca. W czwartek i piątek aktorzy grają dwie próby otwarte dla pracowników teatru. Artyści nie lubią tych pierwszych pokazów. Występować przed zawodowcami z nieogranym materiałem to duży stres, do którego dochodzi oczekiwanie na właściwą premierę. Maria jest w miarę pewna pomysłów inscenizacyjnych, ale martwi się o emocje. Czy uda się tchnąć życie w Ritę?
– O czym myślałaś tuż przed premierą?
– Wstałam w sobotę i martwiłam się o mój polski, ale przed śniadaniem zajrzałam na Facebooka. Wtedy zrozumiałam, że 16 marca to rocznica zniszczenia mojego teatru w Mariupolu
– 16 marca 2022 roku rosyjscy okupanci zbombardowali Teatr Dramatyczny oznaczony napisem „Dzieci”.
– Schroniły się tam rodziny z dziećmi. Zabili ponad trzysta osób.
– Napisałaś do Piotra.
– Poprosiłam, żeby wspomniał o rocznicy tuż po spektaklu. Ja bym nie dała rady.
– To moment, w którym po premierze aktorzy, reżyser i cała ekipa dziękują sobie za wspólną pracę.
– Piotr powiedział o teatrze w Mariupolu rzeczowo. W takiej chwili słowa są potrzebne, ale słowa wystarczą. Niech mówią fakty.
Maria Bruni (1987) – urodzona w Mariupolu. Absolwentka Kijowskiego Narodowego Uniwersytetu Teatru, Kina i Telewizji im. Iwana Karpenki-Karego oraz studiów podyplomowych z reżyserii telewizyjnej w Instytucie Telewizji, Radia i Prasy w Kijowie. W latach 2009-2022 aktorka teatrów w Kijowie, Odessie i Białej Cerkwi, nauczycielka warsztatu aktorskiego i aktorka dubbingowa. Znana z ról w licznych niemieckich i ukraińskich filmach i serialach. Współpracowniczka telewizji w Kijowie i Berlinie (ZDF) jak autorka i scenarzystka seriali dokumentalnych i fabularnych. Od 2022 roku w Teatrze Nowym w Poznaniu.
Jędrzej Pawlicki (1985) – urodzony w Gorzowie Wielkopolskim. Wykładowca literatury francuskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, tłumacz, dziennikarz, autor opowiadań. Publikował w „Twórczości”, „Fabulariach”, „Piśmie” i „Gazecie Wyborczej”.
Poznali się wiosną 2022 roku. Zamieszkali razem latem 2023.


Olga Riaszina: Po projekcji żołnierze powiedzieli nam, że chce im się żyć
Film „Ja, pobieda i Berlin” można obejrzeć w 11 miastach w Polsce. Historia rozgrywa się w latach 90. Muzyk Kuźma jedzie z przyjacielem do Berlina starą pobiedą, by wymienić ją na mercedesa. To klasyczny film drogi, w którym podczas podróży bohaterowie odkrywają nieznane wcześniej strony swoich osobowości.
Sestry rozmawiały z Olgą Riaszyną, reżyserką tego wspaniałego filmu, podczas premiery w Krakowie.

Ktoś tam nam pomaga
– Znaliśmy Andrija, nasze rodziny się przyjaźniły [Andrij Kuźmienko, muzyk rockowy, o którym opowiada film, nosił artystyczny pseudonim Kuźma Skriabin. Zginął w wypadku samochodowym w 2015 r. – red.]. Jego śmierć była straszną tragedią. Kiedy zaproponowano mi pracę nad tym filmem, nie wahałam się. Ale wiedziałam, że to będzie trudne – mówi Olga Riaszyna.
– Było wiele problemów. Pracę nad filmem rozpoczęłam w 2019 roku, zdjęcia miały ruszyć wiosną 2020 roku. Ale nadszedł COVID i trzeba było je przełożyć o sześć miesięcy.
Początkowo planowaliśmy pojechać pobiedą ze Lwowa do Berlina i kręcić film po drodze. Jednak ze względu na ograniczenia związane z pandemią musieliśmy zmienić plany. W rezultacie 90 procent filmu nakręciliśmy w Ukrainie. Do Berlina pojechaliśmy dopiero w 2021 roku.
Pamiętam pierwszy dzień zdjęć. To były urodziny Andrija, 17 sierpnia. Zapowiadali deszcz, burze i chmury, tymczasem my potrzebowaliśmy słońca. Długo się wahaliśmy, lecz w końcu powiedziałam, że i tak będziemy kręcić – bo rozpoczęcie pracy nad filmem o Andriju w dniu jego urodzin było symboliczne.
O drugiej nad ranem dotarliśmy na miejsce. Wszystko było przygotowane. Trzy godziny później chmury zaczęły się rozstępować. Gdy tylko zaczęliśmy kręcić, wyszło słońce.
Powiedziałam: „Czy to nie magia? Czy ktoś tam na górze nam nie pomaga?”
Auto z charakterem
Pobieda okazała się krnąbrna, zupełnie jak w książce. Jeździła, kiedy chciała, stawała, kiedy tego nie chcieliśmy. Cały czas musieliśmy się do niej dostosowywać. Iwan Blindar, aktor grający Kuźmę, lubi powtarzać, że nie było z nią żadnych problemów – a my wtedy chichoczemy, bo gdy on siedział w środku, auto pchało sześć osób. Postanowiliśmy sprzedać je na aukcji, a dochód przeznaczyć na wojsko.

Cały proces pracy nad filmem kontrolowała Switłana, żona Andrija. Na każdym etapie konsultowaliśmy się z nią, by się upewnić, że film oddaje jego prawdziwego ducha. Każdy pamięta Andrija po swojemu, ale dla mnie głównym źródłem prawdy o nim jest Switłana.
Kiedy rodzina Andrija obejrzała film, wszyscy płakali. Powiedzieli, że taki właśnie nastrój i pozytywne nastawienie towarzyszyły Andrijowi przez całe życie. Dziś napisałam do niej, że prezentujemy film w Krakowie i bilety są już wyprzedane. Jest szczęśliwa.
Serdeczny uścisk z ekranu
Specjalnie na potrzeby filmu stworzyliśmy 16 utworów muzycznych. Album ze ścieżką dźwiękową jest pierwszym takim w historii współczesnego kina ukraińskiego – nikt wcześniej tego nie zrobił. Słuchaliśmy tych piosenek podczas zdjęć. I oczywiście także oryginalnych utworów skomponowanych przez Kuźmę.

Film miał się pojawić w kinach w marcu 2022 roku, ale wybuchła wojna. Myśleliśmy o premierze po zwycięstwie, jednak w pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że nie wiemy, jak szybko ono nadejdzie. A taki film nie może zbyt długo leżeć na półce.
Głównym impulsem do zorganizowania premiery był pokaz „Ja, pobieda i Berlin”, który zrobiliśmy dla wojska. Po projekcji chłopaki zgotowały nam długą owację na stojąco. Powiedzieli, że chce im się oddychać głębiej i żyć, że film to dla nich taka odrobina ciepła i światła. Pomyśleliśmy, że skoro tak reagują, to ten nasz film jest wciąż aktualny.
Ktoś powiedział mi, że ten film jest jak serdeczny uścisk z ekranu. Ten uścisk jest bardzo ważny dla wszystkich Ukraińców, którzy z powodu wojny musieli opuścić swój kraj.


Anna Stawyczenko: Kiedy rosyjski pocisk leci na twój dom, przechodzi ci ochota na Czajkowskiego
Anna Stawyczenko to prawdziwa ambasadorka ukraińskiej muzyki klasycznej w Europie. Zorganizowała wiele ważnych inicjatyw i liczne koncerty w Ukrainie i za granicą. W 2022 roku zapewniła na przykład rezydencję w Warszawie dla Kijowskiej Orkiestry Symfonicznej i urządziła Ukraiński Weekend w ramach lokalnego festiwalu firmowanego przez Sinfonię Varsovię. W drugą rocznicę inwazji na stronie internetowej Filharmonii Paryskiej zorganizowała z kolei transmisję koncertu „Ukraine Unbreakable” z Narodowej Filharmonii Ukrainy. Nagranie nadal jest tam dostępne.
Wraz z ukraińskimi muzykami w Paryżu w zeszłym roku Anna zainicjowała Projekt 1991 – serię koncertów muzyki kameralnej, które odbywają się we Francji co miesiąc, a czasem kilka razy w miesiącu. Wśród nich są Dni Silwestrowa w Paryżu oraz występ ukraińskiego kwartetu Bleu et Or (Niebieski i Złoty) na Festiwalu w Prowansji, który zagrał utwory ukraińskich kompozytorów.
Sukcesem Anny jest również współorganizacja koncertu podczas pierwszej w historii konferencji poświęconej ukraińskiej muzyce awangardowej na Sorbonie. Sawyczenko jest również szefową ukraińskiej misji Filharmonii Paryskiej, w ramach której Francja pomaga ukraińskim muzykom w znalezieniu schronienia, zatrudnienia, zdobyciu instrumentów muzycznych i innych potrzebnych do życia rzeczy.

Misja w Paryżu: wydobyć ukraińską muzykę z ciszy
– Przyjechałam do Paryża na zaproszenie Filharmonii Paryskiej, by poprowadzić ukraińską misję tej instytucji – mówi nam Anna. – Ta misja polega na pomaganiu ukraińskim muzykom orkiestrowym, którzy opuścili Ukrainę z powodu wojny, w znalezieniu tymczasowych kontraktów we francuskich orkiestrach, głównie krajowych. Dzięki temu ukraińscy artyści mogą kontynuować karierę zawodową, współpracując z najlepszymi francuskimi orkiestrami.
Wszystko zaczęło się od projektu zebrania i usystematyzowania ukraińskich partytur. Wymyśliłam go z kolegami z Klubu Latoszyńskiego, Instytutu Ukraińskiego, Lwowskiej Sali Organowej i Ukrainian Live, gdy zaczęła się rosyjska inwazja. Po pierwsze, chcieliśmy ocalić ukraińskie partytury przed zniszczeniem. Po drugie, chcieliśmy mieć tę bibliotekę online dla siebie, ale też zapewnić dostęp do niej światowym orkiestrom i instytucjom muzycznym. By mogły grać ukraińską muzykę.
Zaczęliśmy gromadzić bazę danych, potem nawiązałam kontakty z zachodnioeuropejskimi instytucjami muzycznymi, oferując im wykonywanie muzyki ukraińskiej. Jedną z tych instytucji była Filharmonia Paryska. Poprosili mnie o przygotowanie programu utworów ukraińskich dla Orchestre de Paris.
To problem dla zagranicznych orkiestr i instytucji: nawet jeśli mają dostęp do ukraińskiej muzyki, to jej nie znają. Dlatego niezwykle trudno im wybierać utwory z szerokiego repertuaru ukraińskiego
Zaczęliśmy więc myśleć o tym, jak jeszcze ta wiodąca francuska instytucja muzyczna mogłaby pomóc Ukrainie. I tak wpadliśmy na pomysł ukraińskiej misji.
Zasugerowałam, byśmy pomogli ukraińskim muzykom orkiestrowym, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji – czy to w Ukrainie, czy za granicą. Tym, którzy stracili swoje domy w Ukrainie, wyjechali, by ratować swoje dzieci, przeżyli rosyjską okupację lub nadal przebywają na okupowanych terytoriach. Zaczęliśmy wysyłać ukraińskich muzyków do Francji. Dla niektórych z nich musieliśmy organizować całe operacje wyjazdowe. Albo dostawę instrumentów pozostawionych na Ukrainie do Francji, ponieważ muzycy nie ryzykowali zabierania ich ze sobą, obawiając się uszkodzenia. Jednocześnie znajdowaliśmy kontrakty dla ukraińskich muzyków we francuskich orkiestrach, pomagaliśmy im z zakwaterowaniem i wszystkimi procedurami administracyjnymi. I nadal się nimi opiekujemy.
– Co się zmieniło w działalności ukraińskiej misji Filharmonii Paryskiej w ciągu ostatnich dwóch lat?
– Początkowo to była misja humanitarna: pomóc kobietom i ich rodzinom, dać im miejsce do życia i pracy. Z czasem misja zaczęła się przekształcać. Nadal pomagamy muzykom, ale jednocześnie zaczęliśmy myśleć i działać szerzej.
W zeszłym roku zaczęliśmy zbierać i wysyłać instrumenty muzyczne oraz sprzęt do ukraińskich szkół dotkniętych wojną.
W grudniu ubiegłego roku wysłaliśmy 165 instrumentów i profesjonalny sprzęt do 20 ukraińskich szkół z 13 miast
Wśród nich znalazły się Bałaklija w obwodzie charkowskim, Irpień i kilka szkół w obwodzie sumskim. To miasta, które doświadczyły strasznych rzeczy.

Podczas okupacji Bałaklii Rosjanie urządzili sobie kwaterę w szkole muzycznej. Wszystko tam splądrowali i zniszczyli. Ukradli nawet czajniki elektryczne
Przez półtora roku szkoła nie mogła prowadzić zajęć. W sezonie 2023/24 została ponownie otwarta, a teraz ma instrumenty i sprzęt z Filharmonii Paryskiej.
Pomagamy również rodzinom, które opuściły tymczasowo okupowane terytoria i przebywają w Odessie lub Kijowie. Na przykład wysłaliśmy skrzypce rodzinie, która straciła wszystko w Siewierodoniecku. Cała trójka dzieci w tej rodzinie gra muzykę. Nie marzyli, że kiedykolwiek będą mogli znowu to robić.
Misja opiekuje się teraz bardzo młodymi ukraińskimi muzykami klasycznymi, starając się pomóc im w organizacji zajęć i zapewnieniu przyszłości. Zakup instrumentu muzycznego jest wyzwaniem dla rodziny, nawet w czasie pokoju. Zwykle wymaga to kilku lat oszczędzania. Teraz, jeśli rodzina jakaś straciła dom, wyprowadziła się, zaczęła życie od nowa – kupowanie nowego instrumentu nie wchodzi w rachubę.

Wśród muzyków, których znam, niektórzy są teraz na froncie. Są tacy, którzy zostali ciężko ranni, byli leczeni – i na front wrócili. Są też tacy, którzy zginęli.
W lutym zorganizowaliśmy transmisję koncertu Narodowej Filharmonii Ukrainy w Kijowie, który był transmitowany na stronie internetowej Filharmonii Paryskiej. Pomysł polegał na tym, aby udostępnić tę platformę Ukraińcom, aby ukraińska muzyka mogła być słyszana na całym świecie i w ten sposób upamiętnić wszystkich muzyków, którzy walczą i tych, którzy zginęli. To był nasz hołd dla tych, którzy nie mogą już występować.
Europę bardziej interesują Ukraińcy - wojownicy niż Ukraińcy - artyści
– Jak wygląda sytuacja ukraińskich muzyków za granicą?
– Różnie. Niektórzy mają więcej szczęścia, jak muzycy z naszej misji. Mogą kontynuować pracę artystyczną, i to na najwyższym poziomie. Co więcej, otrzymują pomoc i wsparcie. Ale ogólnie rzecz biorąc, ukraińskim muzykom bardzo trudno jest znaleźć za granicą pracę i się zintegrować. Wielu świetnych muzyków z całego świata wyjeżdża do Paryża, Berlina itp. i tam próbują budować swoje kariere. Dlatego bardzo trudno się przebić, zwłaszcza w krótkim czasie – zwykle zajmuje to lata. A Ukraińcy nie mogą czekać: muszą zapłacić za mieszkanie, nauczyć się nowego języka i pracować. Dlatego wielu muzyków z Ukrainy nie jest teraz w stanie pracować w swoim zawodzie w Europie Zachodniej.
– Czy wzrosło zainteresowanie ukraińską muzyką klasyczną?
– Jednoznaczne „tak” byłoby idealizowaniem sytuacji. Zainteresowanie wzrosło, ale często jest to zainteresowanie nami jako ludźmi w trudnej sytuacji. Jako reprezentantami kraju, który tytanicznie walczy na oczach całego świata.
A to jeszcze nie ma odzwierciedlenia we wzroście zainteresowania ukraińską muzyką. To długa, trudna droga; dopiero zaczynamy. Dotychczas wykonywanie ukraińskiej muzyki na świecie spoczywa głównie na barkach samych Ukraińców: muzyków, producentów i menedżerów. To my staramy się, aby nasza muzyka była grana.
%2520Charlotte%2520Force__.avif)
– Czy ukraińska muzyka klasyczna może dziś konkurować z muzyką rosyjską?
– Nie, nie może. To skutek stuletniego promowania się przez Rosję – mocno, czasem agresywnie, inwestując w to miliony. Nie możemy powiedzieć tego samego o sobie, dlatego mamy teraz nierównowagę. Rosyjska muzyka i rosyjscy muzycy są wszędzie – zarówno w orkiestrach, jak też jako soliści i dyrygenci. Co równie ważne – są także rosyjscy menedżerowie, agenci. Nawet ta straszna wojna nie zmieniła tego radykalnie, ponieważ większość Europejczyków wciąż jest zafascynowana marką „wielkiej rosyjskiej kultury” i nie chce niczego zmieniać.
Każda europejska orkiestra na dowolnym poziomie wykonuje rosyjski repertuar
– Jaki jest Twój stosunek do pomysłu jednoczenia muzyki ukraińskiej i rosyjskiej?
– Niestety, zarówno na początku wojny na pełną skalę, jak teraz pojawiają się próby (czasem udane) jednoczenia ukraińskich i rosyjskich wykonawców na tej samej scenie, łączenia muzyki ukraińskiej i rosyjskiej w tych samych programach.
Często organizatorzy i instytucje ukrywają na etapie negocjacji obecność rosyjskich nazwisk w obsadzie lub programie – czasem robią to aż do momentu publikacji plakatów. Spotkałam się z tym wiele razy
Robią to albo z naiwności, nie rozumiejąc, w czym problem, albo motywując się legendą o Rosjanach jako „ofiarach reżimu” i „trzech narodach jednakowo dotkniętych tą wojną – albo celowo, traktując Ukraińców z pobłażliwością, by nadal współpracować z Rosjanami i robić biznes jak zwykle. Trzeba być bardzo ostrożnym i starać się zdobyć jak najwięcej informacji – a i tak nie można mieć gwarancji, że uniknie się takich niespodzianek.
Istnieją również specjalne granty i rezydencje, przyznawane wyłącznie artystom i naukowcom z Ukrainy, Białorusi i Rosji – jeden blok. Uczestnictwo w czymś takim staje się osobistym wyborem moralnym dla każdego Ukraińca: albo dostajesz grant lub zaproszenie od opery lub orkiestry, zgadzając się na takie sąsiedztwo, albo odmawiasz, bo jest to sprzeczne z twoimi zasadami.
Widzimy rezultaty takiego podejścia: świat milczał, gdy Rosja zaanektowała Krym i najechała Donbas – i świat przełknął słowa Putina, że Ukraina nigdy nie istniała. Bo gdy granice między Ukrainą a Rosją są zamazane, bardzo wygodnie jest przymykać oko na zbrodnie, które Rosja popełnia od wieków przeciwko Ukrainie i innym sąsiadom. Widzimy, że to rozmycie staje się śmiertelnie niebezpieczne.
Kiedy stworzyłam Projekt 1991, który promuje ukraińską muzykę we Francji, słyszałam wiele pytań od obcokrajowców: „Dlaczego nie wykonujecie muzyki rosyjskiej obok ukraińskiej w swoich programach?”
Za każdym razem mnie to szokuje i muszę tłumaczyć, że w dzisiejszych czasach granie rosyjskiego repertuaru jest dla nas nie do przyjęcia. To wewnętrzny protest każdego świadomego Ukraińca, który nie chce mieć nic wspólnego z rosyjską narracją.

– Jakie argumenty masz do przekazania Francuzom?
– Wyjaśniam im to tak: „Twoje postrzeganie świata bardzo się zmienia w zależności od tego, czy rosyjski pocisk leci na twój dom, czy nie”. Sugeruję, by wyobrazili sobie własny dom pod rosyjskim bombardowaniem i poczuli, czy chcieliby w tym momencie słuchać Czajkowskiego.
– A Twoje konserwatorium w Kijowie, które nosi jego imię, wciąż nie zostało przemianowane...
– To katastrofa. Próbujemy wyjaśnić światu, zarówno tym Ukraińcom, którzy są w domu, jak tym, którzy są teraz na Zachodzie, jak charakterystyczna jest ukraińska kultura i że mamy własne nazwy. A potem wysyłamy nasze CV z tekstem „absolwentka Narodowej Akademii Muzycznej Ukrainy imienia Czajkowskiego”. Jak więc możemy prowadzić te wszystkie dyskusje z godnością? W mojej biografii wpisuję teraz po prostu „NAMU”, bez nazwiska patrona.
– Czy można jakoś wpłynąć na podejście Europejczyków? Nie wyobrażam sobie, jak Anna Netrebko wystąpiła w tym roku na scenie Opery Paryskiej, gdzie kiedyś występował Wasyl Slipak (nawet mimo ukraińskich protestów).
– To kwestia stanowiska kierownictw instytucji muzycznych i sumienia tamtejszej publiczności. Oczywiście kierownictwo Netrebko jest bardzo aktywne w wybielaniu jej nazwiska w mediach, by śpiewaczka mogła ponownie występować na najlepszych scenach świata bez jakichkolwiek problemów. Jednak jej osobowość pozostaje kontrowersyjna ze względu na jej powiązania z Putinem. Zachodnia publiczność dokonuje własnego moralnego wyboru, czy kupić bilet na koncert Anny Netrebko, czy na występ Teodora Currentzisa – udając, że nie wie, co się za nimi kryje, lub po prostu mówiąc, że „muzyka jest poza polityką”.
– To co robić?
– Promować, promować i jeszcze raz promować ukraińską muzykę. Zrobić wszystko, co możliwe, aby ta muzyka zabrzmiała. Organizować wydarzenia, współpracować z globalnymi instytucjami i orkiestrami, negocjować występy i włączać ukraińskich kompozytorów do repertuaru. To ogromna praca, którą trzeba wykonać na poziomie instytucji publicznych i prywatnych, a także inicjatyw indywidualnych.
Ważne jest, by muzyka była prezentowana na przyzwoitym poziomie. W dobrym wykonaniu, z profesjonalnie skomponowanymi programami.
Bo czas „zniżek wojennych” i „zniżek dla uchodźców”, kiedy pewien odsetek zachodnich słuchaczy był gotów solidarnie uczestniczyć w ukraińskich koncertach dowolnej jakości, dobiega końca. Zresztą, takie pozycjonowanie też nie jest dla nas dobre
Od czasu do czasu otrzymuję prośby od francuskich orkiestr lub zespołów kameralnych o znalezienie partytury konkretnego ukraińskiego utworu. Albo po prostu chcą zagrać coś ukraińskiego i proszą o radę. Było już kilka próśb o II Symfonię Rewuckiego. Często doradzam Latoszynskiego, ponieważ bardzo lubię jego dzieła. I chociaż są to odosobnione przypadki – to już się dzieje i się z tego cieszę.
<span class="teaser"><img src="https://assets-global.website-files.com/64ae8bc0e4312cd55033950d/66300dc7066fa5201d178b78_ascala-borisgodunov%202022.jpg">„Przeczytaj także: Mit wielkiej kultury rosyjskiej jest bardzo skutecznym narzędziem do manipulowania świadomością”</span>


Musimy się uczyć od Marii Prymaczenko nigdy się nie poddawać
"Musimy bronić tego, co mamy, do końca, i to doceniać. Bo właśnie Marija Prymaczenko kochała swoją naturę, kulturę, swój kraj i swoją rodzinę. Kiedy był ten cały sowietyzm, kiedy artyści byli zmuszani do wprowadzania pewnych aspektów (sowieckich - PAP) do swojej twórczości, Maria bardzo pięknie tego unikała. Zawsze pozostawała sobą, nie pozwalała nikomu zmieniać siebie i swojej twórczości" - podkreśla Anastasija Prymaczenko, prawnuczka Marii Prymaczenko oraz założycielka i dyrektorka Fundacji Rodziny Prymaczenko.

Jej zdaniem Maria Prymaczenko nie miała innego wyboru, jak dołączyć do świata sztuki, ponieważ pochodziła z twórczej rodziny. "Wszystko, co spotkało ją w życiu, skłoniło ją do tworzenia sztuki, do stworzenia swojego fantastycznego, cudownego świata. Urodziła się w bardzo kreatywnej rodzinie. Jej ojciec Oksentij był cieślą i wszechstronną osobowością. Rzeźbił z drewna. Matka Marii była miejscową znaną hafciarką"- opowiada prawnuczka Prymaczenko.
Malarstwo Marii Prymaczenko często nazywa się "sztuką naiwną". "Mój dziadek Fedir, syn Marii, naprawdę niel ubił tego określenia. Bo to wcale nie jest sztuka naiwna. To sztuka współczesna, która nie przypomina niczego istniejącego w ogóle. To nowy świat, który ma wiele znaczeń i swoją silną filozofię. Tak więc naiwność jest bardzo złym sposobem opisywania Marii i jej pracy" - zaznacza Anastasija.


Dla Prymaczenko wojna była bardzo bolesnym tematem. "Jej biografia i historia są bardzo zbliżone do obecnych wydarzeń. Maria straciła ukochanego, a wojna odebrała jej szansę na szczęście. W obrazach o tematyce wojennej pokazywała walkę dobra ze złem. W jej obrazach widzimy, że dobro zawsze zwycięża" - opowiada Anastasija.
Wioska Marii znajdowała się w pobliżu strefy czarnobylskiej. Katastrofa w elektrowni atomowej była dla niej tragiczną i osobistą historią, która wpłynęła na jej twórczość.
"Jej siostrzeniec Walerij Chodymczuk był w dzień awarii właśnie w tym reaktorze. To była jego zmiana w pracy. Zmarł zaraz po wypadku. Wszystkie obrazy z motywem Czarnobyla były dedykowane właśnie jemu. Na przykład jej kultowy obraz przedstawiający lecącego ptaka z tytułem +Ciało rozproszone na milion atomów+" - opowiada Anastasija.


Marija Prymaczenko stworzyła ponad 3 tys. obrazów. "Przez całe dzieciństwo słuchałam od dziadków, jak to się odbywało. Malowała codziennie, zawsze wiedziała, że ktoś na pewno dziś do niej przyjdzie. Ich dom rodzinny był jak otwarta galeria, która działa 24 godziny na dobę 7 dni w tygodniu. Było to miejsce, w którym przyjmowało się gości i rozmawiało o sztuce" - przypomina Anastasija.
Obrazy malarki są rozrzucone po całym świecie, ponieważ "jeśli kogoś lubiła, zawsze dawała mu obraz lub dwa. Obrazy mogły nie być jeszcze gotowe, ale i tak je rozdawała" - mówi prawnuczka Prymaczenko.


"Marija inspiruje wielu artystów i Ukraińców. Na szczęście od początku inwazji [Rosji na Ukrainę] na pełną skalę zaczęliśmy doceniać to, co nasze. Powiem szczerze, że od wielu lat o to walczę, promuję sztukę Marii w Ukrainie i na świecie. W Ukrainie było to dla mnie trudne, ponieważ widziałam, że nasi ludzie w większości nie wiedzieli, kim naprawdę była Marija Prymaczenko. A teraz stało się to trendem. Bardzo trudno jest nie lubić artystki, która ma tak wiele obrazów i bajkowych postaci trafiających do serca".
Marija Prymaczenko (1909-1997) jest uważana za jedną z najważniejszych ukraińskich artystek XX wieku. Urodziła się w Błoniu na Polesiu w chłopskiej rodzinie. Choć nigdy nie otrzymała formalnego artystycznego wykształcenia, całe życie zajmowała się malarstwem i haftem. Jej prace prezentowane były na Wystawie Światowej w Paryżu w 1937 roku. W 1966 roku otrzymała Nagrodę Narodową im. Tarasa Szewczenki przyznawaną za szczególne osiągnięcia kulturalne.

Na stronie PAP tekst dostępny jest w języku ukraińskim.


Kijów, Charków i …Londyn - życie codzienne w metrze podczas ataków rakietowych dziś i 80 lat temu
Gdy tuż po ataku Rosji na Ukrainę świat obiegły zdjęcia mieszkańców Kijowa i Charkowa nocujących na stacjach metra, nie wierzyliśmy, że to prawdziwe obrazy. Ludzie spali w metrze w rozstawionych namiotach, gdy dzieci oglądały filmy na telefonach, rodzice szykowali posiłki, jedni pracowali na laptopach, inni opiekowali się zwierzętami, zakochani tulili się do siebie nie zważając na gapiów…Życie codzienne podczas ataków rakietowych zaczęło się toczyć w metrze. Choć sceny przedstawione na zdjęciach wydawały się nieprawdopodobne, jednak sytuacje uwiecznione przez niezależnych fotoreporterów ukraińskich miały miejsce, co więcej, trwają do dziś, dlatego, że Rosja nie przerwała aktów rakietowych na ukraińskie miasta. W Kijowie i Charkowie, gdzie większość stacji metra została zbudowana podczas zimnej wojny (1947–1991), aby pełnić także funkcję schronów przeciwbombowych na wypadek zachodnich ataków, syreny alarmowe słychać czasem przez cały dzień. 'Z czasem mieszkańcy oswoili się z dźwiękiem syren, a władze miast zorganizowały nawet szkołę na stacji metra, by zagospodarować czas dzieciom.
Z czasem mieszkańcy oswoili się z dźwiękiem syren, a władze miast zorganizowały nawet szkołę na stacji metra, by zagospodarować czas dzieciom.
Zdjęcia z ukraińskiego metra wielu przypomniały fotografie z wojennego Londynu. Wiosną w London Transport Museum w Covent Garden otworzono wystawę fotografii: „Echoes of the Blitz: Podziemne schrony na Ukrainie i w Londynie”. Ekspozycja ukazuje, w jaki sposób stacje metra i systemy metra zapewniają schronienie obywatelom w okresach wojny – obecnie i w przeszłości. Na wystawie zaprezentowano 70 zdjęć, w tym historyczne ze zbiorów Muzeum oraz 38współczesnych fotografii autorstwa sześciu znanych, głównie ukraińskich, dokumentalistów.




Najbardziej intensywny okres bombardowań w Londynie przypadał na okres od września 1940 r. do maja 1941 r., znany jako Blitz. Podziemie nigdy nie było przeznaczone do takiego wykorzystania i władze początkowo nie mogły sobie z tym poradzić. Rząd Wielkiej Brytanii był przeciwny umożliwieniu ludziom schronienia się na stacjach metra, uważając, że ważniejsze jest utrzymanie ruchu pociągów. Jednak w związku z ogromną liczbą cywilów schodzących pod ziemię oraz protestami prasy i parlamentu władze musiały zmienić decyzję.
Syreny alarmowe w Londynie wyły niemal codziennie przez osiem miesięcy od września 1940 do maja 1941 i ponownie od czerwca 1944 do marca 1945.
Nocne schronienie na stacjach metra stało się rutyną. Były specjalne bilety wstępu, łóżka piętrowe na peronach, poczęstunek, a na niektórych stacjach biblioteki, muzyka i rozrywka na żywo.
W Kijowie na początku rosyjskiej inwazji w lutym 2022 r. liczba schronień w metrze sięgała maksymalnie około 40 000 osób. Niektórzy nocowali, inni całymi dniami lub tygodniami, wracając na powierzchnię tylko po zakupy lub aby się umyć. Ci, którzy stracili domy, miesiącami mieszkali pod ziemią. Charków, położony blisko granicy z Rosją, doświadcza częstszych ostrzałów. Ludzie spędzali tam więcej czasu w metrze, tworząc wygodne, domowe przestrzenie z pościelą, namiotami, dywanami, dekoracjami i zabawkami.










Zdjęcia Londynu pochodzą ze zbiorów London Transport Museum i w momencie ich pierwszej publikacji podlegały cenzurze rządowej, miały promować wizerunek londyńczyków zjednoczonych przeciwko Blitzowi. Zdjęcia z Ukrainy wykonali niezależni, głównie ukraińscy fotoreporterzy, m.in. Pavlo Dorohoi, Viacheslav Ratynskyi, Serhii Korovayny, Maxim Dondyuk, Mykhaylo Palinchak, oraz Emile Ducke z Niemiec.
Mimo że fotografie prezentowane na wystawie w London Transport Museum wykonano w odstępie około 80 lat, ukazują niezwykłe podobieństwa ludzkich doświadczeń, odbijające się niemal echem na czarno-białych archiwalnych zdjęciach londyńczyków i kolorowych obrazach z ukraińskiego metra.
Czy losy ludności cywilnej, dotkniętej najbardziej podczas wojen muszą się powtarzać? – zapyta zapewne nie jeden zwiedzający wystawę w London Transport Museum.
Wystawa w London Transport Museum w Covent Garden trwa do marca 2025 roku


Siostrzeński klub czytelniczy, czyli redakcja Sestr poleca książki
Natalia Ryaba: Skandynawski detektyw, czyli w napięciu do ostatniego listu

Gdy weszłam do księgarni w Kijowie, poczułam to. Leżała wśród wielu nowych książek, ale była jedyną, która nie zginęła wśród innych Nie wiedziałam, czy warto ją podnieść, czy jest interesująca - nic z tego nie miało znaczenia. Przyciągała mnie jak magnes.
Wracałam pociągiem z Kijowa do Warszawy i czytałam kolejną książkę, ale moja ręka wciąż sięgała po Reykjavik. Ale pociąg nie był odpowiednim miejscem do jej czytania. Spójrzcie tylko na okładkę! Powiedziałbym, że to sam seks. Patrzysz na nią i od razu zdajesz sobie sprawę, że ta książka przygotowała wiele estetycznych przyjemności. Ale nie możesz czytać tej książki w pociągu. Absolutnie nie.
Niebo w Warszawie jest ponure - albo będzie padał deszcz, albo śnieg (nigdy nie wiesz, co natura szykuje w kwietniu). Ale niebo jest prawie tego samego koloru, co okładka Reykjaviku. Nadszedł czas. Idziemy z psem do lasu, gdzie zapuszczamy się w głębokie zarośla. A tam bagno i stare połamane drzewa. Mistyczne miejsce dla nordyckiego detektywa. Znalazłam je.
Laura, lat 15, postanowiła spędzić to lato na małej wyspie Videi, niedaleko Reykjaviku. Wydawało się, że to idealna praca i idealne miejsce, aby odkryć siebie, nauczyć się żyć jak dorosła, bez rodziców, nie być pod ich wieczną kontrolą i zarobić trochę dodatkowych pieniędzy. Praca dla prawnika procesowego i jego żony wydawała się marzeniem. Ale tylko się tak wydawało... Na początku sierpnia dziewczyna zniknęła bez śladu.
„Nie miała tajemnic i wydawała się być dziewczyną, z którą każdy mógł się identyfikować”
Laura znika bez śladu.
Standardowa fabuła każdego kryminału. Ale nie w tym przypadku. Od pierwszych stron wiesz, nie, czujesz, że zostaniesz zabrany w podróż do serii zagmatwanych wydarzeń, w których nie poznasz nazwiska mordercy aż do ostatniej strony. Nawet jeśli będziesz próbował zgadywać. Czy nordyccy autorzy (scenarzyści również) mają to we krwi?
Podczas gdy mój pies kopał kolejną dziurę w gąszczu, a komary, mieszkańcy bagien, niemiłosiernie mnie gryzły, połykałam stronę za stroną. A jest ich drobnym drukiem 288. Wydaje mi się, że badałam tę sprawę razem z bohaterami powieści. Na początku byłam strasznie zła na detektywa - dlaczego był taki niezdecydowany? Dlaczego nie sprawdził wszystkich wersji, które chodziły mu po głowie? Przez 30 lat będzie żył z zagadką śmierci (a może zgonu? może dziewczyna po prostu uciekła i mieszka w Australii?) 15-letniej Laury. Ale wtedy miałam straszną ochotę sama rozwiązać tę zagadkę, byle tylko ten łysy, podstarzały detektyw odnalazł spokój.
Przez 30 lat ktoś naprawdę nie chciał, aby prawda o zniknięciu Laury stała się znana wszystkim. Już od pierwszych stron podejrzewasz konkretną osobę, a wszystkie argumenty przemawiają za twoją wersją. Ale potem wszystko staje się tak powiązane, że twój podejrzany wydaje się być jedną z ofiar. Czy to możliwe? Oczywiście, to islandzki, przepraszam, nordycki detektyw.
Dziennikarz Val Robertsson, 30 lat po zniknięciu/śmierci/ucieczce Laury, postanawia przyjrzeć się sprawie. Jest dość młody, nieco bezwstydny, prostolinijny, dociekliwy do granic niemożliwości - krótko mówiąc, na pewno by coś znalazł. I znalazł. Ale pewnego dnia został przypadkowo potrącony przez autobus. Przypadkiem? Cóż, nie do końca, ktoś pchnął go w plecy. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się takiego obrotu spraw, ale mamy to, co mamy. Sprawa została jednak zbadana. A Laura nie uciekła. Leżała w grobie starej kobiety na tej samej wyspie Videi. Całe 30 lat. Ale ani słowa więcej, po prostu kup i przeczytaj. Albo pożyczcie ode mnie - chętnie się podzielę.
Książkę przeczytałem jednym tchem. I żaden komar mi nie przeszkadzał. Jest tylko jedno zastrzeżenie - co będę czytać jutro, skoro połknęłam prawie 300 stron w jeden dzień?
Joanna Mosiej-Sitek: Gdzie uciekniesz przyjaciółko z Antwerpii?

Kupiłam tę książkę wiosną 2022 roku, bo chciałam lepiej poznać ukraińską literaturę. Przeczytać coś więcej niż Zabużko. Jednak jak to czasami bywa, książka szybko wylądowała na półce: przeczytam kiedyś.
Aż do spotkania autorskiego właśnie z Oksaną Zabuzko, podczas którego usłyszałam od słynnej pisarki: - "Jeśli chcecie zrozumieć, jak to się wszystko zaczęło, przeczytajcie „Córeczkę” Tamary Dudy.
Po takiej rekomendacji rzuciłam się do czytania. Teraz już wiem, że na mojej półce pół roku przeleżała książka wybitna.
Debiutancka opowieść Dudy przenosi nas do Donbasu wiosną 2014 roku. Główna bohaterka to filigranowa, przebojowa dziewczyna, której wojna przerywa dobrze zapowiadającą się karierę artystki-specjalistki od witraży. Wojna, wtedy nowe słowo, nazywane tak-jakby-wojna, gdzie trudno było poznać, kto jest nasz a kto ich. Aż trudno uwierzyć, że autorka w samym Donbasie spędziła tylko dwa dni, i ze to nie powieść biograficzna, tak utożsamiamy siłę z główna bohaterka.
Autorka, która przez dwa lata pracowała jako wolontariuszka na wschodzie Ukrainy zapewnia, że każdy dialog z książki odbył się naprawdę. A wszystko to napisane ciętym językiem i z inteligentnym, niemal stand-upowym humorem. Poza okrucieństwem wojny książka pokazuje nam też jak długą i bolesną drogę przeszła Ukraina w walce o własną tożsamość i niezależność.
Przyjęło się też uważać ze książki o wojnie piszą zazwyczaj mężczyźni. „Córeczka” to książka wyjątkowa. Pokazuje kobiecą twarz wojny, kobiecą siłę, a jednocześnie siłę zespołu, wspólnoty, gdzie wszyscy dbają o siebie, bo jako drużyna łatwiej jest walczyć i przetrwać.
Często, gdy polecam znajomym "Córeczkę" pytają, czy jest straszna, bo mają już dość historii o wojnie. Więc odpowiadam, nie nie jest straszna, ale budzi myśl, że to, co zdarzyło się za nasza wschodnią granicą, może zdarzyć się wszędzie, zawsze, w każdej chwili. I jak pyta we wstępie autorka: Gdzie uciekniesz przyjaciółko z Antwerpii czy Madrytu, jeśli to zdarzy się Tobie.
Dzisiaj to pytanie jest bardziej aktualne niż w 2024 roku.
Tamara Duda ukraińska dziennikarka i tłumaczka. W latach 2014-2016 pracowała jako wolontariuszka w strefie działań wojennych na wschodzie Ukrainy. Debiutancka powieść Tamary Dudy znalazła się wśród trzydziestu najważniejszych utworów prozatorskich niepodległej Ukrainy wg Ukraińskiego Instytutu Książki, a w 2022 roku otrzymała najważniejszą ukraińską nagrodę kulturalną im Tarasa Szewczenki,
Maria Górska: „Czuła przewodniczka” Natalii de Barbaro

O "Czułej przewodniczce" opowiedziały mi dziewczyny z polskiej redakcji Sestry.eu. Były absolutnie zachwycone książką Natalii de Barbaro, córki słynnego polskiego psychoterapeuty Bogdana de Barbaro. Moje zainteresowanie książką wzrosło, gdy przeczytałam przedmowę, w której autorka zwraca się do wszystkich ukraińskich kobiet, których domy ucierpiały w wyniku wojny, z wyrazami solidarności i wsparcia oraz opowiada, jak rozwiązała umowę z rosyjskim wydawnictwem na dwa miesiące przed pełną premierą: „Ani złotówki do budżetu kraju agresora!”.
Zrozumiałam, że de Barbaro to nasza dziewczyna i bardzo zaciekawiło mnie, o czym pisze ta utalentowana psycholożka, o której dzięki jej książce błyskawicznie zrobiło się głośno w całej Polsce.
„Czuła przewodniczka" to opowieść autorki o własnych poszukiwaniach prawdziwej siebie w labiryncie pomieszczeń ogromnego domu świadomości ukształtowanej pod presją norm społecznych i moralności, oczekiwań innych i samokrytyki.

De Barbaro wyjaśnia, jak znaleźć swój własny pokój, w którym nawet najciężej pracująca osoba może się wreszcie zrelaksować, porozumieć z samą sobą i robić to, co kocha.
Nie będzie to łatwe, ponieważ w trakcie tego procesu będziesz musiała spotkać się z trzema sfinksami - hipostazami naszego wewnętrznego ja - Uległą, Męczennicą i Królową Śniegu. Ci, którzy odważą się poznać potwory w nas, które uniemożliwiają nam życie, zostaną nagrodzeni znajomością z Czułą Przewodniczką- wróżką chrzestną z Kopciuszka, śnieżnobiałą panną, troskliwą matką naszego wewnętrznego dziecka i starszą siostrą, o której każdy z nas marzy od dzieciństwa.
Ozdobiona pięknymi kolażami autorstwa Anety Klejnowskiej, książka nie daje wszystkich odpowiedzi, ale wskazuje drogę i jest zachętą do dalszej pracy wewnętrznej. Z podpowiedziami otrzymanymi od autorki, w zespole z Czułą Przewodniczką, będzie to łatwe i ciekawe!
Anastasia Kanarska: „Przędza. W poszukiwaniu wewnętrznej wolności” Natalii de Barbaro i „Naku*wiam zen” Marii Peszek

Polską wersję książki "Czuła przewodniczka" Natalii de Barbaro, o której pisze nasza redaktorka naczelna Maria Górska, podarowałam sobie na urodziny jesienią 2021 roku. Publikacja ukraińskiego przekładu tej książki autorstwa Haliny Kruk w 2022 roku jest zaskakująco czułym siostrzeńskim prezentem dla ukraińskich czytelniczek. I nie jest to zbieg okoliczności, ponieważ psycholożka Natalia de Barbaro prowadzi warsztaty dla kobiet, tworząc szeroki krąg sióstr, które mogą nie wiedzieć o swoim istnieniu, ale łączy je chęć wsłuchania się w swoje wewnętrzne potrzeby i pozwolenie sobie na bycie sobą. Jej książki tworzą też swoisty łańcuch, zgodnie z prawami którego mój serdeczny prezent trafił do innej czytelniczki, która potrzebowała tej mapy w drodze do zrozumienia siebie. Książkę najpierw pożyczyłam, a potem podarowałam przyjaciółce.
Kolejna książka tej samej autorki, którą również polecam (obecnie tylko po polsku), trafiło do mnie od innej znajomej.
Wyglądało to tak: książkę do polecenia wybierałam między dwiema: „Przędza. W poszukiwaniu wewnętrznej wolności” Natalii de Barbaro (Wydawnictwo Agora, 2023) i »Naku*wiam zen« Marii Peszek (Wydawnictwo Marginesy) i zdałam sobie sprawę, że z wewnętrzną wolnością nie jest u mnie tak źle, ale powinnam złapać zen
Oczywiście trochę ironizuję, ale w tamtym momencie bardzo potrzebowałam tej żywej, pozbawionej makijażu rozmowy aktorki z aktorem, córki z ojcem, Marii Peszek z Janem Peszkiem. Ta książka będzie szczególnie bliska osobom twórczym, rodzicom czy dzieciom ze środowisk artystycznych. Refleksje o teatrze i sztuce przeplatają się w niej ze wspomnieniami z dzieciństwa i opowiadaniem o traumatycznych przeżyciach.
Czy można być jednocześnie geniuszem na scenie, matką i ojcem? Nie ma jednoznacznej odpowiedzi, nie ma też recepty na Zen! Ale... to niespodziewane natknięcie się na fakt, że ktoś w tym momencie przechodzi przez to samo, pozwala spojrzeć na problem z szerszej perspektywy.
Aktorka i piosenkarka Maria Peszek napisała książkę z wywiadami ze swoim ojcem, aktorem Janem Peszkiem, po tym jak przeżył zawał serca i był na skraju śmierci. To boleśnie zabawna i szczera rozmowa o sprawach osobistych i zawodowych, pełna miłości. W warszawskim Teatrze Studio Gallery odbyła się właśnie premiera biograficznego spektaklu „Serce ze szkła. Zen Musical” z udziałem tych wspaniałych aktorów, ojca i córki. Maria pierwsze zawodowe kroki aktorskie stawiała właśnie w tym teatrze na przełomie lat 90. i 2000, a Jan współpracuje ze Studiem od 40 lat. Libretto do spektaklu Cezarego Tomaszewskiego napisały Claudia Hartung-Wujcak i Maria Peszek na podstawie książki Naku*wiam zen i... baśni Królowa Śniegu Hansa Christiana Andersena. Intrygujące połączenie, nieprawdaż?

Ale wróćmy na chwilę do „Przędzy”! Moja przyjaciółka czytała ją wtedy, gdy ja - "Czułą przewodniczkę". Potem wymieniłyśmy się książkami. Powiem, że to szczególne uczucie. Doświadczenie wypożyczania książek z bibliotek może być również interesujące i produktywne. Wydaje się, że jeden z moich przyjaciół jest w stanie pobić pewne rekordy pod względem ilości i szybkości czytania. Czyta spacerując, teraz z dzieckiem, na kawie, w drodze — dosłownie wszędzie. Natalia de Barbaro w swojej książce porównuje życie do tkania, w którym każdego dnia może być inna nić, jaśniejsza lub mniej wyrazista, można spleść się szybko w podziwie lub wolniej, zanurzona w refleksji. W końcu mamy prawo zmienić poprzedni i stworzyć nowy wzór naszego gobelinu!
Maria Syrczyna: „Gdzie jesteś piękny świecie?” Sally Rooney

Wydawać by się mogło, że o relacjach międzyludzkich nie da się już napisać nic nowego. Irlandka Sally Rooney wciąga cię do swojego świata i opowiada o troskach współczesnego pokolenia 30+, zaczepiając cię niezwykłym stylem, wzruszającą szczerością, miłością do ludzi, inteligentnymi dialogami i mnóstwem dosadnych scen seksu.
Cztery postacie żyją, przyjaźnią się, kochają, komunikują i korespondują.
Alice, odnosząca sukcesy pisarka, pisze maile do swojej najlepszej przyjaciółki Eileen, a w nich dziewczyny dzielą się swoimi przemyśleniami na temat globalnego kryzysu, religii, polityki i sztuki. Poza mailami starają się po prostu żyć i być „normalne”. Alice poznaje faceta o imieniu Felix na Tinderze i zaprasza go do Rzymu, gdzie zakochuje się w nim, ale nie dostaje w zamian miłości. Felix jest biseksualny i, jak to się teraz mówi, toksyczny. To czyni go jeszcze bardziej interesującym.

Inna postać, Eileen, ma przyjaciela z dzieciństwa, Simona, i łączy ich długa, silna miłość. Są to silne, ciepłe uczucia, ale bohaterowie wydają się tworzyć bariery między sobą. A czytając ich nieprzewidywalne i doskonałe dialogi, masz ochotę krzyczeć: „Pokażcie mi tych ludzi, którzy potrafią być szczerzy!”.
To, co robią ze swoimi uczuciami, pozbawiając się relacji z powodu absurdalnych nieporozumień, sprowadza ich z powrotem na ziemię. W rzeczywistości dzieje się to wszędzie.
Ludzie w książce Rooneya komunikują się bez agresji i są tak szczerzy - aż do granic kruchości - że to rozbraja, relaksuje i ma działanie terapeutyczne. „Jest coś subtelnego w takim życiu - jakbym była instrumentem muzycznym, a świat dotykał mnie i wibrował we mnie” - pisze Sally.
Jak ona to robi? Nie jest to jasne. I to też jest fascynujące.
Beata Łyżwa: „13 opowieści o wojnie”

Jestem fotoedytorką i chcę być na bieżąco, więc zaczynam dzień od przeglądania zdjęć w serwisach informacyjnych największych mediów drukowanych na świecie. Wybieram zdjęcia do tekstów w internetowym magazynie Sestry.eu, chcę wiedzieć, co dzieje się na Ukrainie. Zanim odwiedzę strony The New York Times, BBC czy Guardiana, sprawdzam, jakie zdjęcia z Ukrainy są publikowane na profilu fotografów UAPP (@ukrainian_photographers) i oglądam relacje IG ukraińskich fotoreporterów. Perspektywa profesjonalistów pracujących na miejscu jest nieoceniona. Obserwuję fotoreporterów robiących zdjęcia w miejscach, które dobrze znali przed wojną, więc ufam im całkowicie. Wiem, że są pierwsi na miejscu, gdy dzieje się coś ważnego, są w stanie udokumentować zbrodnie wojenne i, co dla mnie bardzo ważne, są wrażliwi na sytuacje, w których znajdują się jednostki, cywile i oni sami.

Przez chwilę zastanawiałam się, kto chciałby książkę z fotografiami wojennymi, "13 opowieści o wojnie", wydaną w drugą rocznicę pełnej wojny rosyjsko-ukraińskiej przez ukraińskie Warchive? Kto wróciłby do obrazów, od których większość z nas ucieka podczas przewijania mediów społecznościowych? A może album przyciągnąłby tylko profesjonalistów, fotografów i studentów fotografii? Mój wzrok powędrował na półkę z albumami fotograficznymi, które zbieram od lat. Są wśród nich albumy modowe, książki z portretami celebrytów i krajobrazami, ale najwięcej miejsca zajmują książki z fotoreportażami i projektami dokumentalnymi. I to właśnie te ostatnie najczęściej pożyczam znajomym i sama z nich korzystam, gdy chcę coś wytłumaczyć dzieciom lub studentom dziennikarstwa. Wśród wielu takich egzemplarzy znajdują się dwa duże albumy Magnum Stories i Magnum Contact Sheets, zawierające ikoniczne fotografie dokumentujące największe konflikty zbrojne i społeczno-polityczne ubiegłego stulecia, wraz z historiami zwykłych ludzi. Bez większości fotografii prezentowanych w obu albumach trudno dziś zrozumieć współczesną historię.
Dlatego jestem przekonana, że "13 opowieści o wojnie" jest o wiele ważniejsze dla przyszłych pokoleń, które nie znajdą już tych wszystkich wzruszających zdjęć z Ukrainy na Instagramie, co utrudni im zrozumienie ogromnego wpływu, jaki to, co wydarzyło się w tym europejskim kraju od 2014 roku, miało na nasze życie.
„Byłem w wielu z wymienionych miejsc, ale mam głęboką świadomość, że nie byłem wszędzie. Te historie są opowiadane przez ludzi, którzy żyją tam, gdzie pracują i pracują tam, gdzie żyją, a nie przez tymczasowego gościa z biletem powrotnym zarezerwowanym przed przyjazdem” - napisał w przedmowie do albumu szwedzki fotograf Paul Hansen.
Wszystkie fotografie opublikowane w "13 opowieściach o wojnie" są częścią Ukrainian Warchive, cyfrowego archiwum, które gromadzi i przechowuje zdjęcia profesjonalnych fotografów dokumentujących wojnę rosyjsko-ukraińską.
Książka została wsparta przez Instytut Nauk o Człowieku w Wiedniu (Institut für die Wissenschaften vom Menschen, IWM) w ramach programu Documenting Ukraine, Fundację Hasselblad oraz Instytut Szwedzki.
Książka zawiera 13 fotoreportaży autorstwa Yulii Kochetovej, Yany Kononovej, Yevhena Maloletki, Lizy Bukreevej, Romana Pashkovsky'ego, Aleny Grom i Serhiya Polezhaki, Dmytro Kozatskyi, Sashy Kurmaza, Oleksandra Hlyadelova, Olyi Kovala, Viacheslava Ratynskyiego, Romana Borduna.


Mit o wielkiej rosyjskiej kulturze jest bardzo skutecznym narzędziem manipulacji świadomością
W Teatrze Wielkim w Warszawie odwołano pięć spektakli "Borysa Godunowa", które miały się odbyć w czerwcu. Odwołanie tłumaczone jest tym, że "realizacja premiery uzależniona od sytuacji w Ukrainie". Jednak to raczej wyjątek niż konsekwentna polityka, kiedy instytucja kulturalna zawiesza przedstawienia autorów rosyjskich. Dlaczego tolerowanie sztuki rosyjskiej jest niebezpieczne dla Europy, wyjaśnia Lidia Melnyk - doktor habilitowany nauk o sztuce, profesorka Lwowskiej Narodowej Akademii Muzycznej im. Mykoły Lysenki. Lidia Melnyk od wielu lat mieszka w Austrii, również wykładała na Uniwersytecie Wiedeńskim oraz Ukraińskim Wolnym Uniwersytecie w Monachium.

Popularyzacji rosyjskiej kultury w Europie wzrasta
Olga Pakosz: Jakie niebezpieczeństwo niesie dla współczesnej Europy rosyjska kultura, a zwłaszcza rosyjska muzyka? Wielu Europejczyków nie zdaje sobie sprawy, że Rosjanie to jedno, a ich kultura, wielowiekowa i tak szanowana, to coś innego. I nie chcą ani słyszeć, ani mówić o niebezpieczeństwie popularyzacji tej kultury. „To przecież światowe dziedzictwo! Nie możemy zabronić?!”
Lidia Melnyk: Z napotkałam ten problem już w pierwszym tygodniu pełnoskalowej inwazji. Zauważyliśmy, że to przekonanie jest głębokie i wymaga i pracy i walki. Dlaczego? Może wydawać się, że wielka kultura i wielka wojna nie mają ze sobą nic wspólnego. Ale jako historyk muzyki mogę stanowczo stwierdzić, że te rzeczy zawsze były ze sobą powiązane. "
"Mit o wielkiej rosyjskiej kulturze jest bardzo skutecznym narzędziem manipulacji świadomością. Jeżeli popatrzymy na drugą wojnę światową, możemy zobaczyć analogię: jak naród, który dał światu Beethovena i Bacha, mógł zrobić coś złego i okrutnego. A jednak zrobił."
"Po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji ten mit zaczął być aktywnie wykorzystywany przez Rosję w Europie i był chętnie akceptowany przez Europejczyków. Może na początku nawet mniej, ale teraz widzę, że tendencja do popularyzacji i akceptacji rosyjskiej kultury rośnie.
Dlaczego? Są dwie przyczyny. Po pierwsze, jest to wewnętrzna inercja Europejczyków, taka strusia polityka. Ludzie myślą, że jeśli nic nie zmienią, jeśli będą nadal kochać, tolerować, zachwycać się rosyjską kulturą, to problem wkrótce zniknie. Mam na myśli problemy związane z wojną, które już ich zmęczyły, problemy ekonomiczne: drogi gaz, drogie paliwo itp. Wszystko, co powoduje dyskomfort.
Po drugie, wojna częściowo jest kompensowana tym zainteresowaniem lub niezmienioną postawą wobec rosyjskiej kultury, którą wypracowali sobie dawno przed rosyjską agresją wojskową wobec Ukrainy. Ale to jest bardzo niebezpieczna pozycja. Miłość do muzyki poważnej charakteryzuje wykształconych osób oraz intelektualistów. Ci ludzie kształtują opinię publiczną, są liderami myśli.
Muzyka klasyczna zawsze była skuteczną bronią propagandy. A w tej sytuacji, to znaczy, że naród, który dał światowi Czajkowskiego, nie może tworzyć zła absolutnego
I kontynuacja tolerowania, akceptacji, zainteresowania, zachwytu dziełami rosyjskich artystów obecnie w Europie ma znaczący wpływ. Jest to udane uzupełnienie wizerunku "dobrego Rosjanina". I z tego, co widzę, patrząc na różne warstwy społeczeństwa w Austrii czy Niemczech, to działa: tak, Ukraińcy są biedni, ale Rosjanie w sumie również ucierpieli.

Dlatego właśnie europejska publiczność nie zamierza rezygnować z tych osiągnięć kultury. Wydaje się, że udział klasyki rosyjskiej w europejskich stacjach radiowych rośnie, że stacje radiowe mają określone limity, zgodnie z którymi co godzinę musi zabrzmieć utwór kompozytora rosyjskiego.
Ale teraz raz dziennie w eterze radiowym słychać również "Melodię" Myrosława Skoryka.
TTrochę przykro, że Myrosław Skoryk trafił do audycji takim kosztem...
Przykro. Ale już w lutym 2022 roku stało zrozumiało, że musimy działać. My, grupa muzykologów z Lwowa i Kijowa, zainicjowaliśmy apel o zawieszenie rosyjskiej kultury i rosyjskiej muzyki. Rozesłaliśmy go do wszystkich instytucji, z którymi współpracowaliśmy w Europie i Ameryce Polnocnej, starając się uzyskać jak największego rozgłosu. Oczywiście nie wszyscy nasi koledzy jego zaakceptowali.
Ale udało nam się wpłynąć na kilka dużych projektów międzynarodowych i nawet radykalnie zmienić ich kierunki
Uspokajający Czajkowski
A jak była odbierana muzyka niemiecką na świecie w czasie drugiej wojny światowej?
Państwo Izrael konsekwentnie, na poziomie polityki kulturalnej państwa, działało w taki sposób, żeby po Drugiej Wojnie Światowej nie grano muzyki Wagnera, aby nie prowokować tych, którzy przeżyli Holokaust.
Jest słynny przypadek, kiedy izraelski dyrygent Zubin Meta próbował wykonać kompozycję Wagnera, a część sali właśnie wyszła, a jeden ze słuchaczy pojawił się na scenie i pokazał swój numer posiekany na dłoni w obozie koncentracyjnym.
Znany jest przypadek, kiedy izraelski dyrygenta Zubin Mehta próbował wykonać kompozycję Wagnera, a część publiczności po prostu wyszła, a jeden ze słuchaczy wstał na scenie i pokazał swój numer obozowy w tatuażu na ręce. Również muzyka Richarda Straussa nie była wykonywana. To nie oznacza, że w Izraelu całkowicie zrezygnowano z muzycznych utworów kompozytorów niemieckich. Wagner jest znany ze swojej postawy antysemickiej. Nawet teraz sytuacja ta jest zrozumiała w Zachodniej Europie. W Operze Narodowej w Wiedniu niedawno miała miejsce nowa produkcja "Parsifala" Wagnera i równoległy wielodniowy sympozjum "Wagner i kwestia antysemityzmu". Więc Europejczycy rozumieją wpływ muzyki na kształtowanie polityki i propagandę.

Ale mówimy o niedopuszczalności obecności muzyki Wagnera w przestrzeni muzycznej tylko Izraela? Reszta krajów nie wyeliminowała go?
Nie wyeliminowała, i przez pewien czas, nawet po Drugiej Wojnie Światowej, nie mówiło się o tym. Ale teraz to pytanie ponownie stało się bardzo ostre i jest to związane ze znanymi wydarzeniami politycznymi.
Czy muzyka może zabijać? A może Ukraińcy przesadzają? Przecież muzyka nobilituje i harmonizuje.
Klasyczna muzyka to kryterium bardzo subtelnego wpływu na ludzką świadomość. Dlaczego reklamom najbardziej modnych marek zawsze towarzyszy muzyka klasyczna? Ponieważ kojarzy się to z czymś podniosłym, elitarnym. Zawsze.
Dlaczego w niektórych sklepach włączana jest muzyka klasyczna? Bo kojarzy się także z czymś stabilnym i pozytywnym. To dobrze wypracowany ruch marketingowy od lat 60.
Podobnie jest z Czajkowskim – stabilny, pozytywny – wspiera stabilny, pozytywny wizerunek swojego kraju.
A propos, jeśli chodzi o jeszcze jeden nieśmiertelny hit Czajkowskiego na europejskich scenach – balet "Dziadek do orzechów" – to tylko miłość Polaków do tego utworu i można zrozumieć.
"Dziadek do orzechów" został napisany przez Ernsta Hoffmanna, gdy mieszkał w Warszawie. Otrzymał inspirację od sąsiadów na ulicy Freta. Ogólnie rzecz biorąc, Hoffman był wielkim zwolennikiem kultury polskiej
Historycznie Polacy mieli dużo więcej powodów, aby nie lubić kulturę rosyjskoj niż Ukraińcy. Ale ten mainstream, który pojawił się po Drugiej Wojnie Światowej — próba pojednania wszystkich przez kulturę dla stabilności gospodarczej — choć sam w sobie nie przewidywał niczego złego, doprowadził do rozmytych konsekwencji. Ukraińców w szczególności wychowywano w taki sposób, że w wielu z nich nadal tkwi świadomość wyższości kultury rosyjskiej nad ukraińską.
Ale to związane z tym, że mało znaliśmy naszą kulturę...
A dlaczego mało ją znaliśmy? Bo takie były programy szkolne. To była akcja splanowana, która rozpoczynała się w szkołach i kończyła się na uczelniach.
W konserwatorium czy w szkole muzycznej też?
Tak! Uczyliśmy się z radzieckich podręczników. Po rosyjsku. I przez 30 lat nie znaleziono sposobu, aby je napisać od nowa. Nigdy nie przeznaczano na to funduszy panstwowe. Kto mógł czytać po polsku, czytał. Albo po niemiecku, albo po angielsku. Niestety nie ułożyliśmy własnego zestawu podręczników z historii muzyki. Latami podążaliśmy za inercją, co również przygotowało grunt pod obserwowane obecnie procesy. Ja na przykład mogę śpiewać wszystkie rosyjskie opery w tempie. Do dziś. Pytanie — po co? Oto żniwa, które zbieramy teraz.
Rozmywanie rzeczywistości
Temat związany z Czajkowskim długo mnie niepokoił (chodzi o przemianowanie Kijowskiej Akademii Muzycznej, noszącej imię Czajkowskiego — przyp. red.), — kontynuuje Lidia Melnyk. — I postanowiłam dla siebie, że teraz będę patrzeć na tego kompozytora nie przez pryzmat jego pochodzenia etnicznego (dziadek i pradziadek Czajkowskiego byli Ukraińcami), ale przez pryzmat jego mentalności — był to człowiek z mentalnością imperium. Musimy nazywać rzeczy po imieniu. Czajkowski jest jednym z symboli "wielkiej rosyjskiej kultury".

Historia zna wiele przykładów znanych muzyków i kompozytorów o nieklarownym pochodzeniu etnicznym. Na przykład ojciec Igora Strawinskiego — ukraińskojęzyczny Fiodor Strawiński — był ściśle związany z Ukrainą. Sam Strawinski był obojętny na etniczne niuanse, był obywatelem świata. Ale w świecie wciąż jest przedstawiany jako kto? Jako rosyjski kompozytor. I będziemy potrzebować dużo czasu, aby zmienić postrzeganie tych momentów na naszą korzyść.
Teraz powinniśmy wrócić do Maksyma Berezowskiego, Dymitra Bortniańskiego, Artemija Wedelja... Mamy z czym pracować, i teraz właśnie powinniśmy to robić. Jednocześnie nie możemy być obojętni na tych rosyjskich kompozytorów, których wykorzystuje się jako symbole ideologiczne.
<span class="teaser"><img src="https://assets-global.website-files.com/64ae8bc0e4312cd55033950d/65c901fef751edf9e5806a4c_Screenshot_20240125_112250_Facebook.jpg">„Przeczytaj także: Ludmiła Monastyrskaya: „Trudno być perfekcjonistą, jeśli zostaniesz zatrzymany na pół arii, wysłany do schronienia”</span>
Wróćmy do kwestii niebezpieczeństwa rosyjskiej muzyki...
a tym polega niebezpieczeństwo, że ta muzyka nadal jest wykonywana! W oczach Europejczyków wygląda to tak: gdzieś tam jest konflikt zbrojny, a jest wielka rosyjska kultura, która pozostaje absolutną wartością. Ale w ten sposób podtrzymuje się pragnienie powrotu do dobrych starych czasów, kiedy nie było konfliktu. Kiedy nie było wszystkich tych problemów gospodarczych i tak dalej...
Czyli to jest możliwość rozmywania rzeczywistości?
Dla mnie tak. I sposób na ucieczkę od wojny w Ukrainie, ponieważ Europa jest zmęczona. Przeciętnemu Europejczykowi zazwyczaj jest już obojętne, kto zwycięży, byleby to wszystko jak najszybciej się skończyło.
To jest taki akompaniament oczekiwania: kiedyś w końcu kłopoty obok zakończą się, wielkie zaś wartości zostaną
Co może zrobić Ukraina w sytuacji, gdy Europa nie chce rezygnować z wielkiej rosyjskiej kultury i muzyki? Jak tłumaczyć, że to po prostu jeden z metod propagandy i zacierania pamięci?
— Choć to teraz bardzo bolesne pytanie, ukraińscy wykonawcy nie powinni brać udziału w rosyjskich produkcjach i występach z udziałem rosyjskich kolegów. Chociażby ten mały krok. W produkcjach dzieł rosyjskich autorów lub tych, gdzie zaangażowani są rosyjscy uczestnicy. Drugim przekazem jest zmniejszenie liczby utworów rosyjskich kompozytorów na scenach europejskich.

Wiadomo, że wiele autorytatywnych instytucji odmówiło rosyjskich dzieł w swoich programach i zaproszeń rosyjskich wykonawców. W krajach skandynawskich przeszło to bardziej konsekwentnie, podobnie jak w państwach bałtyckich. W Polsce przez pewien czas też tak było, ale niestety, dziś "Jezioro Łabędzie" i "Dziadek do orzechów" znowu są pokazywane na scenach polskich teatrów.
Europa bardzo chce pokazać nasze jedność i braterstwo na poziomie kulturowym. Odbyło się wiele koncertów, na których specjalnie zapraszano ukraińskich i rosyjskich wykonawców, aby zademonstrować, że ze strony kultury wszystko jest, jak dawniej. Ale to jest po prostu rozmywanie problemu.
Czy w takiej sytuacji Ukraińcy nie będą wydawać się niezgodnymi, że nie proponują swojego, a odrzucają to, co wielkie?
My proponujemy swoje, a do tego najcenniejsze, ale ten proces na razie rozwija się powoli, ponieważ straciliśmy nie tylko dziesięciolecia, ale całe wieki na propagowanie naszej muzyki.
A co my właściwie proponujemy?
Proponujemy "Szczedryka" Leontowycza, "Tarasa Bulbę" Mykoły Łysenki (przynajmniej uwerturę lub skróconą wersję), symfonie Łatyszynśkiego. Proponujemy to, co jest łatwo przyswajalne dla szerokiej publiczności.
"Kozak za Dunajem" Gulak-Artemowskiego?
"Kozak za Dunajem" dla europejskiej publiczności jest niezrozumiały. Próbowałam go przedstawić w różnych audytoriach austriackiemu słuchaczowi. Oni nie rozumieją tej postaci silnej kobiety, której boi się mężczyzna, bo może go pobić.
Mam na myśli Bortniańskiego, Berezowskiego, Vedela. Brzmią oni na europejskiej scenie, ale często jako rosyjscy kompozytorzy. "Melodia" Myrosława Skoryka również podoba się słuchaczom.
Współczesni ukraińscy kompozytorzy regularnie pojawiają się na europejskich scenach. Krok po kroku. A tym krokom przeciwstawia się ogrom muzyki rosyjskiej, która przez wieki celowo i za ogromne fundusze państwowe korzeniła się tu w kontekstach muzycznych.


Maciej Hamela: Nie możemy wyczerpać swoich rezerw współczucia
W 2013 roku producent i dokumentalista Maciek Hamela pojechał do Ukrainy z zamiarem spędzenia tam tylko 3 dni. Został na 3 miesiące, podczas których nakręcił film dokumentalny o uczestnikach Rewolucji Godności. W 2022 roku, w pierwszych dniach rosyjskiej wojny, kupił vana i zaczął ewakuować ludzi. Bo czuł, że nie może stać z boku.
To był impuls serca i w tamtym czasie nie myślał o kręceniu filmu dokumentalnego. Pomysł przyszedł później, a jego błyskotliwa realizacja, film „Skąd dokąd”, dodała jeszcze większej mocy akcjom pomocowym. I przypomniała światu, że wojna wciąż trwa. Film i jego twórcy otrzymali ogromną liczbę nagród, począwszy od nagrody w kategorii „Najlepszy polski film” na 20. festiwalu Millennium Docs Against Gravity, gdzie odbyła się polska premiera „Skąd dokąd”. Potem film został zaprezentowany na 76. festiwalu w Cannes w sekcji ACID, trafiając do francuskich kin jako pierwszy film o wojnie w Ukrainie z 2022 roku. Jedną z ostatnich była nagroda dla najlepszego filmu na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wilnie.

Ten delikatny, szeptany dokument jest efektem ogromnej pracy. Nie ma tu intensywnej emocjonalności, to cichy, spokojny głos, który – jak wierzysz – zostanie w końcu wysłuchany. Rzadko widzimy w nim reżysera, który zawsze jeździ vanem przypominającym Arkę Noego. Ale kiedy z nim rozmawiamy, czujemy, jak bardzo narracja „Skąd dokąd” rezonuje ze sposobem, w jaki on mówi: spokojnie, cicho, ale przekonująco.
Na uwagę zasługuje również muzyka skomponowana przez Antoniego Komasę-Łazarkiewicza. Motywem przewodnim filmu jest klasyczny utwór „Skrzydła” na kwartet smyczkowy i Chór Artystów Ukraińskich, będący interpretacją wiersza o tym samym tytule autorstwa jednej z najwybitniejszych współczesnych poetek ukraińskich Liny — Kostenko. Cieszymy się, że wkrótce ukaże się płyta CD z nagraniem tego pięknego i wzruszającego utworu.
Anastazja Kanarska: W 2013 roku byłeś na Majdanie w Kijowie i kręciłeś dokument o uczestnikach Rewolucji Godności. Bohater filmu dołączył do batalionu Azow, broniącego Mariupola, i został wzięty do niewoli przez Rosjan w 2014 roku. Bezskutecznie próbowano go odnaleźć przez kilka lat, więc w tym czasie film nie został zaprezentowany. Czy mogło nie być „Skąd dokąd”?
Maciej Hamela: Oczywiście, ponieważ pojechałem tam bez kamery i nie spodziewałem się, że powstanie z tego film. Mogło do tego w ogóle nie dojść. Czasami tak się dzieje, że kiedy naprawdę czegoś chcesz, to ci nie wychodzi — a kiedy robisz coś z zupełnie innych pobudek i potrzeb, to dzieje się coś nieprzewidzianego, trochę mimochodem. I to jest właśnie film, który pojawił się samoistnie.
Czy kiedykolwiek się bałeś? Bałeś się śmierci?
Musisz zaakceptować możliwość śmierci, by tam [do Ukrainy — red.] pojechać.
W filmie oddałeś głos pasażerom — jego bohaterom filmu. I widzom, którzy są z wami na każdym kilometrze tej podróży.
To była świadoma decyzja, by kręcić w ten sposób. A także duża praca montażowa, która trwała rok. Chodziło o to, by w jak największym stopniu usunąć moją obecność z filmu i dać miejsce historiom opowiadanym przez bohaterów, których trzeba słuchać bardzo uważnie. Ważne było, aby nie przeciążać ich dodatkową narracją, niczego nie narzucać. Postanowiliśmy więc usunąć wszystko, co zbędne, chociaż całkowite wycięcie mnie było niemożliwe.
Chodzi o to, że to nie jest film o pracy wolontariuszy. To jest gdzieś w tle, jako bardzo subtelny kontekst, ale sam film po prostu nie jest o tym.
Po jego obejrzeniu nie sposób nie myśleć o krowie Krasuni [jedna z pasażerek ze łzami w oczach opowiada, że ją zostawiła — red.], o tym, czy te dzieci zobaczą morze... Bardzo poruszyła mnie też rozmowa dzieci o tym, co to znaczy „martwić się”.
Dzieci odgrywają w tym filmie ważną rolę. Dzięki temu, że mówią wprost, widać, że wojna odbija się w ich życiu, jak w lustrze, zmieniając ich światopogląd. To właśnie one są głównymi bohaterami filmu. Dzieci: Wala, ta, o której mówisz, Sofijka, Sasza, Sania... Takich historii jest kilka.
Czy możesz opowiedzieć nam trochę o swoim nowym projekcie z The Reckoning Project? Postępowanie karne przed Sądem Federalnym Argentyny w sprawie torturowania ukraińskiego cywila przez Rosjan w jednym z okupowanych przez nich miast jest dziś bardzo ważnym precedensem dla Ukrainy.
Nie mogę jeszcze ujawnić szczegółów. Proszę o cierpliwość.
Twój film o wojnie w Ukrainie miał premierę w sekcji ACID w Cannes. Jak wybrzmiał wśród tych czerwonych dywanów, celebrytów, piękna? Jak został przyjęty?
To zdecydowanie pewien dysonans poznawczy, kiedy przywozi się tam dokument o wojnie i cierpieniu. Ale muszę powiedzieć, że Cannes to także bardzo wielowarstwowe wydarzenie. Na powierzchni jest blichtr, jachty, pieniądze, a ten obraz tworzą ludzie, którzy rzadko chodzą do kina. Są tam w zupełnie innym celu.
Ale Cannes to także festiwal cinefilski i setki tysięcy ludzi z całej Francji przyjeżdżają tam oglądać filmy. Wstają o 7 rano, by być na seansie o ósmej. Mieliśmy bardzo wczesny pierwszy pokaz, na którym było pełno ludzi, którzy nie mieli nic wspólnego ze światem, o którym mówisz – nauczycieli, historycy, dziennikarzy. Właśnie dla takich ludzi te filmy powinny być pokazywane.
Festiwal daje niesamowity rozgłos, więc te pokazy dały nam możliwość znalezienia francuskiego dystrybutora. Dzięki temu film pojawił się we francuskich kinach jako pierwszy film o wojnie w Ukrainie z 2022 roku
Mieliśmy ogromną liczbę pokazów i współpracowaliśmy z prawie setką organizacji pozarządowych. W rezultacie mieliśmy różne możliwości pozyskiwania funduszy, które nie byłyby możliwe, gdyby film nie został pokazany w Cannes.

Studiowałeś literaturę francuską na Sorbonie. Czy kiedykolwiek miałeś pomysł na sfilmowanie dzieła literackiego? Zgadzasz się z opinią, że adaptacje filmowe często przegrywają z oryginalnym materiałem źródłowym?
Skupiam się przede wszystkim na filmach dokumentalnych; to nie są adaptacje literatury. Dlatego trudno mi mówić o jakiejkolwiek adaptacji literackiej. Literatura francuska była zdecydowanie ważną częścią mojego życia, ale potem poszedłem prosto do szkoły filmowej. Napisałem wtedy wiele scenariuszy do filmów fabularnych, lecz od jakiegoś czasu skupiam się wyłącznie na dokumentach. Proces tworzenia dokumentu to zupełnie inny język filmowy.
Co takiego jest w dokumentach, że czujesz się w nich jak ryba w wodzie?
Lubię z nimi pracować. Istnieje wrażenie — nie zawsze jest prawdziwe — że ze stosunkowo małym zespołem można robić filmy, które mają jakiś wpływ na świat, które mogą coś zmienić. Z pewnością udało nam się to zrobić ze „Skąd dokąd”, a także z poprzednimi filmami, które wyprodukowałem. Byłem producentem polsko-rosyjskiej koprodukcji „Convictions”, w reżyserii Tatiany Czystowej, o młodych mężczyznach, którzy są wcielani do wojska i na komisjach wojskowych mówią, że nie chcą służyć w Ukrainie, odmawiają służby. To był ważny dokument. Wiele osób go obejrzało.
Myślę, że to ma związek z moimi zainteresowaniami i faktem, że lubię pracować w małych zespołach. Nie polegać na 50 osobach, ale tylko na kilku. Wtedy jestem po prostu bardziej produktywny i wydajny.

Co sądzisz o cancelling Russian culture?
Ostatnio często zadawano mi to pytanie. Uważam, że Rosjanie, nawet ci, którzy nie popierają obecnego rządu, powinni uzbroić się w cierpliwość i zrozumieć, że nie chodzi tylko o anulowanie rosyjskiej kultury, ale raczej o europejską solidarność z ukraińskimi artystami. Powtarzam to bardzo często. Rosyjscy aktorzy, dźwiękowcy i kamerzyści nadal otrzymują wynagrodzenia i mogą tworzyć. Ukraińcy muszą walczyć lub szukać innych zawodów, ponieważ ukraiński przemysł filmów fabularnych upadł. Myślę, że to nie czas dla nas, w Europie, by dyskutować o tym, kto z Rosji ma prawo pokazywać swoje filmy na europejskich festiwalach, a kto nie, kto jest w opozycji, a kto nie. Myślę, że nadejdzie czas, kiedy będziemy musieli się otworzyć i poszukać nadziei w tym społeczeństwie.
Uważam, że jeśli chodzi o filmy dokumentalne, pewne głosy powinny być dozwolone. Ale tylko te, które nie unikają tematu wojny, lecz bezpośrednio odnoszą się do niego i sprzeciwiają się polityce dyktatury Putina. Tyle że takie filmy nie powstają obecnie w Rosji.
Ogólnie rzecz biorąc, teraz po prostu nie jest czas na oddawanie głosu kulturze rosyjskiej, która ma pieniądze, podczas gdy kultura ukraińska walczy o przetrwanie. Tu nie chodzi o cancelowanie, ale raczej o solidarność. I nie chodzi tylko o kulturę. Widzimy to również w sporcie. Absolutnie to popieram
Co wiesz o współczesnym kinie ukraińskim?
Obejrzałem film „La Palisiada”. To bardzo dobry, interesujący film. Jest wielu utalentowanych ukraińskich artystów, którzy mają trudności z uzyskaniem finansowania. Musimy się tym zająć, a nie tylko decydować, kogo z Rosji pokazać, a kogo nie.
Na przykład twórcy „Pamfiru” czy Tonia Nojabrowa. Problem polega jednak na tym, że w Ukrainie po prostu nie robi się filmów fabularnych. Na szczęście powstają ważne filmy dokumentalne. „A Picture to Remember” Olgi Czernych to dobry film. Nie wiem, czy go widziałaś. Olga to moja przyjaciółka. Teraz okaże się film Andrija Łytwynenki. To będzie kolejny dobry dokument.
Film „20 dni w Mariupolu” Mścisława Czernowa zdobył Oscara. Czy myślisz, że to pomoże światu dowiedzieć się więcej o tym, co dzieje się w Ukrainie?
Jestem bardzo szczęśliwy. Nie śledziłem odbioru tego filmu w Ukrainie i przegapiłem dyskusję na temat jego skróconej wersji, więc wiem tylko, że wersja dłuższa została przywrócona. Jestem przekonany, że ludzie w Ameryce nie żyją tą wojną. Poza tym świat Oscarów jest tak odległy, a dokumenty tak mało w nim znaczą...
Bardzo kibicowałem Mścisławowi. To wspaniały człowiek, a to, co zrobił, było po prostu niesamowite. Myślę, że bardzo przydatne będzie to, że przynajmniej przez półtorej godziny, oglądając film, widzowie będą przechodzić przez to cierpienie razem z bohaterami
To była bardzo trudna rywalizacja, z tak genialnymi filmami jak „Bobby Wine: prezydent z getta”, „Wieczna pamięć” czy „Cztery córki”. Dlatego to zwycięstwo jest jeszcze ważniejsze i cenniejsze.
Powiedziałeś kiedyś, że wyczerpaliśmy nasze rezerwy współczucia. A to jest wojna o przyszłość całego naszego regionu, więc nadal musimy czerpać z rezerw tego współczucia.
Myślę, że trudno wrócić do tego, co było kiedyś, ponieważ teraz w Ukrainie wszyscy są przyzwyczajeni do tego, co się dzieje. Nie sądzę, by ktokolwiek kiedykolwiek wsiadł tam do samochodu z nieznajomym, nie wiedząc, dokąd jedzie. Teraz jest po prostu trochę inaczej, świat zmienił się po wybuchu wojny. Udajemy coś i nie zdajemy sobie sprawy, że to już nie jest to samo. Wiele rzeczy, które wydawały się niewiarygodne, nagle stało się jasnych i ten film jest bardziej o tym niż o masowym ruchu wsparcia dla Ukraińców w Polsce, który oczywiście w dużej mierze się wyczerpał, choć nie całkowicie. Wiele działań pomocowych odbywa się z dala od kamer i dziennikarzy, a to bardzo ciężka praca. Robię to cały czas i wiem, jakie to męczące. Teraz, wraz z filmem, zbieramy pieniądze na pojazd dla organizacji „Atak” w Zaporożu, którą cały czas wspieram. My mamy akurat teraz zrzutkę na van z windą dla osób niepełnosprawnych.

Mam nadzieję, że ten film pomoże pokazać, co przeszli ci ludzie, którzy przyjechali tutaj, do Polski, jak i do innych krajów europejskich. Ich droga była często bardzo, bardzo trudna, o czym nie mówią tak otwarcie i od razu. Ta droga też zmienia ludzi i czasami trzeba mieć dla nich dodatkowe rezerwy współczucia.
W Polsce kochamy powstania i rewolucje. A wojny z takim krajem jak Rosja nie da się wygrać zrywem. Dowodzi tego również historia. Nasze XIX-wieczne powstania nigdy się nie udawały, bo nie były dobrze przygotowane. Były walką z wiatrakami. A wojna z Rosją wymaga bardzo systematycznej i mozolnej współpracy wszystkich krajów europejskich, które muszą się zjednoczyć. I to się teraz dzieje, choć oczywiście za późno. Niestety, kosztowało to mnóstwo, mnóstwo żyć.
Kosztuje każdego dnia.
Kosztuje każdego dnia. Mam nadzieję, że w końcu zapadnie decyzja o wysłaniu skonfiskowanych rosyjskich aktywów, które są w Europie, na pomoc Ukrainie. To niewiarygodnie długi proces, co niestety pokazuje również słabość europejskiej biurokracji. Odpowiedzialność często spada na obywateli, zwłaszcza w pierwszych tygodniach kryzysów, to oni pierwsi reagują. Dlatego chciałbym, aby teraz państwa przejęły funkcje pomocowe, ponieważ ich rolą jest pomaganie. Wybieramy przedstawicieli i rządy, które mają być odpowiedzialne za bezpieczeństwo kraju i wspólnoty europejskiej. I nikt nie ma wątpliwości, że to jest wojna o bezpieczeństwo całej wspólnoty europejskiej. Elity polityczne niektórych krajów potrzebowały dwóch lat, żeby to sobie uświadomić. Mam nadzieję, że już nie będziemy musieli się w to tak osobiście angażować, że pieniądze z naszych podatków wystarczą, bo to są naprawdę dobrze wydane pieniądze.

Skąd przychodzimy? Dokąd zmierzamy — ten van i my wszyscy?
No, tam i z powrotem. A dokąd jedziemy? Myślę, że czasami dobrze jest nawet o tym nie myśleć, ponieważ wiadomości nie są teraz optymistyczne. Ważne jest, by mieć poczucie, że jest to miejsce, do którego możemy dotrzeć. Bezpieczne miejsce, z którego łatwo wrócić do domu.
Zakończenie Twojego filmu z pustymi fotelami w samochodzie jest bardzo poruszające. Puste miejsca dla tych, których już z nami nie ma. I symbol tego, jak ważna jest każda pomoc... Bo jest tylko 5 miejsc, a tak wiele jest ludzkich losów i żyć!


Dziś chcę przeżyć swoje życie tu i teraz – wypełnione nie tylko lękiem i wojną, ale też sztuką
– We wrześniu przyjechałam do Wielkiej Brytanii z córką, ale przez cały ten czas dużo podróżowałam po Ukrainie – wspomina w rozmowie z serwisem Sestry. – I z powodu tego ruchu nie przeniosłam się do innego wymiaru. Zdecydowanie łatwiej jest pracować w Oksfordzie, ponieważ nic nie odwraca mojej uwagi od pracy.
Miałam pewną liczbę zamówień na teksty, a jednym z powodów, dla których zgodziłam się wyjechać, było zrozumienie, że nie będę w stanie poradzić sobie z taką ilością pracy w Kijowie. Bo w Kijowie zawsze jesteś na emocjonalnej huśtawce: reagujesz na wszystko, nie możesz się skoncentrować – a tutaj to możliwe. Udało mi się napisać kilka sztuk. Jedna z nich została już wystawiona - w zeszłym miesiącu uczestniczyłem w premierze „Nieistniejącego” w Theater und Philharmonie w Essen w Niemczech. Oddałam jeszcze dwie sztuki, ale nie wiem jeszcze, jaki będzie ich los.
Poza tym o wiele łatwiej jest podróżować z Wielkiej Brytanii na wydarzenia w Europie, na które jestem zapraszana. Pobyt w Oksfordzie traktuję więc jak długą podróż służbową. Inną rzeczą jest to, że ta rozłąka z domem jest bardzo trudna emocjonalnie, ponieważ w Kijowie mam męża i matkę, która na wieść o wojnie trafiła do szpitala.
Czy w ciągu tych prawie 800 dni od rozpoczęcia inwazji zrozumiałaś, jak pisać o wojnie?
Nie. To doświadczenie zdecydowanie się nie rozwinęło i wymaga wielu lat przemyśleń. A ja nie jestem jedną z tych, którzy czekają. Myślę o tym tak dużo, jak tylko mogę. Moja pierwsza sztuka, „Zielone korytarze”, została napisana dla Niemców rok po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę. Opowiadała o fali uchodźców, która pojawiła się po 24 lutego. W tym czasie oni byli w stanie histerycznej paniki i uniesienia.
W ciągu roku sytuacja się zmieniła, a Ukraińcy za granicą zaczęli czuć się zdruzgotani, jakby byli zawieszeni gdzieś pomiędzy czasem. To bardzo trudny stan – fizycznie się starzejesz, ale mentalnie wydajesz się być w zawieszeniu i czekasz, aż wszystko się skończy i wrócisz do domu
O takim stanie umysłu opowiada moja sztuka „Nieistniejący”.
A potem ciągle myślisz o tym, jak rozmawiać o wojnie z zagraniczną publicznością. O ile pierwsze teksty miały przerażać, szokować i przyciągać uwagę, to teraz staram się pisać tak, by to doświadczenie wyglądało na bardziej uniwersalnie, dotyczyło każdej rodziny, która boi się utraty domu i bliskich. Aby widz mógł łatwo postawić się na naszym miejscu.
Do tematu uciekinierów podeszłam delikatnie. Bo nie wiem, co czują mężczyźni
Nie można zazdrościć artystom. Teraz bardziej niż kiedykolwiek muszą równoważyć formy i tematy, by złapać „złoty środek", coś, co dotyka wielu ludzi. Kwestia uchylających się od służby jest bolesna. Często zastanawiam się, co kryje się w sercach facetów, którzy uciekli przez granicę w damskich ubraniach.
Uchodźcy to nie tylko ci, którzy uciekają w przebraniu, ale także ci, którzy siedzą cicho, pracują, ale nie wstępują do wojska.
W jakiej formie napisałabyś o uciekinierach?
Napisałam 15-minutowy monolog na zamówienie teatru w Liechtensteinie. To monolog mężczyzny, który budzi się w nocy od wybuchów i zastanawia się nad tą sprawą, bo jeden z jego przyjaciół jest gdzieś na froncie w okopie, a drugi uciekł do Wiednia, jeździ na nartach gdzieś w Alpach i ciągle pisze: „Kijów, co u ciebie?”. Wszyscy trzej studiowali kiedyś razem w konserwatorium. Podeszłam jednak do tego tematu delikatnie, bo nie wiem, co czują mężczyźni.
Unikający służby to ważny temat. Ale jak możemy o tym rozmawiać, skoro z jednej strony wszyscy jesteśmy zależni od tych, którzy idą na wojnę i bronią naszego kraju, a z drugiej strony żadna kobieta, matka czy żona nie może dobrowolnie wysłać swojego syna czy męża na wojnę?
Ale czy obcokrajowcy zrozumieją te subtelności?
To jest główne zadanie: sprawić, by poczuli się w tej skórze.
Nawiasem mówiąc, niedawno byłam na premierze w Göteborgu, gdzie ukraińska reżyserka Tamara Trunowa wystawiła moją sztukę „Złe drogi” [napisaną w 2017 roku na podstawie prawdziwych wydarzeń w Donbasie - red.]. Zrobiła bardzo fajną rzecz: wystawiła tę sztukę, ale o Szwedach. Czyli bez kamuflażu, bez Ukraińców. Znalazła klucz. Nie chodzi o ukraińską egzotykę w Szwecji. Chodzi o to, jak spokojni szwedzcy obywatele mogą nagle znaleźć się na wojnie. Dziś „Złe drogi” są na szczycie szwedzkich rankingów teatralnych, mimo że to pierwsza ukraińska sztuka zrealizowana w Szwecji przez ukraińskiego reżysera.
Moje ostatnie premiery mają bardzo dobre recenzje w Europie, ponieważ trafiają w gusta publiczności. To jedyna rzecz, która naprawdę mnie teraz cieszy
Jakie tematy interesują Europejczyków w związku z Ukrainą w 2024 roku?
Nasza integracja, to, jak się rozumiemy i jak możemy nadal żyć w jednym społeczeństwie.
W 2024 roku uwaga Europejczyków jest znacznie mniej skupiona na nas, a bardziej na wojnie izraelsko-palestyńskiej. Warto więc przypominać im, że tak naprawdę nie są to różne wojny, lecz jedna: trzecia wojna światowa, którą Rosja rozpoczęła w Ukrainie, a która rozprzestrzeniła się na Bliski Wschód. Dlatego zagrożeń dla całego świata jest jeszcze więcej i nikt nie pozostanie w tyle. To jest temat, który obecnie niepokoi Europejczyków.
Hołodomor – temat miarę Szekspira
Nawiasem mówiąc, w ukraińskich teatrach nie ma zbyt wielu przedstawień o wojnie. Wystawiają klasykę, komedie... Czy wynika to z braku materiału, czy z tego, że teatry boją się pogłębiać stres publiczności?
Problem jest poważniejszy: jak rozmawiać z ukraińską publicznością o wojnie. Wpędzać ludzi w jeszcze większą traumę? Po co i jak? Temat wojny poruszają głównie teatry niezależne, które można policzyć na palcach jednej ręki. Reżyserów, którzy tworzą współczesne, przejmujące historie, też jest niewielu.
A z klasyką, komediami, każdy wie, co robić – to wydeptana ścieżka, bilety się sprzedają. Można jednak wziąć klasykę i przemyśleć ją na nowo. Często dostaję propozycje adaptacji klasycznych dzieł. Za każdym razem zadaję sobie pytanie, co sprawia, że ta historia jest tak wyjątkowa. „Rodzina Kajdaszów” [powieść napisana przez Iwana Nieczuja-Lewickiego w 1898 r. – red.] jest tu oczywistym przykładem. Ale są dzieła, których reżyserowania po prostu odmawiam.
Jednak większość przedstawień w naszych teatrach to po prostu kolejna wersja klasyki. A ja siedzę na tych spektaklach i nie rozumiem, dlaczego je oglądam, nawet jeśli są dobrze zrobione. Może to moja deformacja zawodowa, ale mam poczucie zmarnowanego czasu. Potrzebuję, żeby ktoś ze mną porozmawiał o tym, co mnie boli. I myślę, że większość widzów tego potrzebuje, ale nie każdy jest tego świadomy, nie każdy ma doświadczenie takiej rozmowy.
Jedna lub dwie wizyty na znaczących spektaklach naprawdę wyedukowałyby naszych widzów, którzy wciąż mają wyobrażenie o teatrze jako o archaicznej instytucji rozrywkowej, w której można się dobrze poczuć
To szczególnie obraźliwe w porównaniu z tym, jak teatr w większości krajów reaguje na wydarzenia w Ukrainie. W każdym teatrze dzieje się coś związanego z Ukrainą – odczyty, spektakle dokumentalne, produkcje. Rozmowa z publicznością to pierwsza rzecz, jaką teatr powinien robić. Niby mamy budżety i firmy, ale to narzędzie prawie nigdy nie jest wykorzystywane zgodnie z przeznaczeniem.
Oczywiście są wyjątki: Teatr Dramaturgów w Kijowie, Teatr im. Zańkowieckiej we Lwowie, Teatr Dramatu i Komedii na Lewym Brzegu itd.
Wydaje mi się jednak, że publiczność potrzebuje również zabawnych sztuk, nawet jeśli są bezsensowne. Ludzie śmieją się przez dwie godziny i w ten sposób zdrowieją.
Nawet w zabawny sposób można mówić o ważnych rzeczach.
To dobrze, że jest zapotrzebowanie na teatr. Teatr jest jedną z oznak normalnego życia. Jeśli kiedyś myślałam: „Dobra, pójdę kiedy indziej, gdy będę miała czas”, to teraz chcę przeżyć swoje życie tu i teraz. Życie wypełnione nie tylko lękami i wojną, ale też sztuką. Poza tym człowiek w teatrze jest towarzyski – spotyka tam wielu ludzi, którzy nie przyszli do schronu.
Niedawno polska krytyk teatralna Lena Tworkowska entuzjastycznie wspominała spektakl oparty na Twojej sztuce „Spichlerz”. Powiedziała, że w środku wojny w Ukrainie są ludzie, którzy wystawiają takie globalne rzeczy. Jednocześnie ta sztuka nie jest o wojnie.
Jest o warunkach wstępnych wojny. Temat Hołodomoru jest mocno związany z teraźniejszością, a jego zrozumienie pomaga analizować historyczne przyczyny obecnej wojny, którą Rosja prowadzi w Ukrainie.
Królewski Teatr Szekspirowski w Anglii zamówił Twoją sztukę o Hołodomorze w 2009 roku. Dlaczego wtedy zainteresowali się tym tematem?
Chcieli czegoś globalnego, chcieli opowieści o czymś na szekspirowską skalę. Wszyscy dramatopisarze, którzy zostali zaproszeni do udziału w tym projekcie, zaproponowali swoje pomysły. Zaproponowałam Hołodomor jako jeden z tematów i Brytyjczycy byli pod wrażeniem. Trzeba przyznać, że Hołodomor to szekspirowski temat. I co ważne, Brytyjczycy nic o nim nie wiedzieli, a chcieli się dowiedzieć.
Chcę cię zapytać o twój nowy film fabularny „Demony”. Historia opiera się na relacji między Ukrainką i Rosjaninem, którzy się w sobie zakochują. Napisałaś tę sztukę w 2005 roku, a film został w 90% nakręcony przed wielką wojną. Ale teraz ludzie nawet słowa „rosyjski” nie mogą traktować bez nienawiści. Czy zaakceptują więc ten film?
Dręczy mnie to pytanie. Może nie zostanę przeklęta i publicznie spalona gdzieś w centrum Kijowa. Nie jest to łatwe do zaakceptowania nawet dla mnie, ponieważ w dzisiejszych czasach bardzo trudno jest postrzegać Rosjanina jako człowieka.
W tej historii Rosjanin jest złożoną postacią, której czasem chce się współczuć, a czasem ją zabić. Reakcja społeczeństwa na takie rzeczy jest teraz kategoryczna i radykalna. Ludzie nie są teraz w stanie dostrzec półtonów, co jest całkowicie zrozumiałe. Starałam się jednak być szczera w tej historii, która zresztą dzieje się znacznie wcześniej, w latach 90., kiedy takie [ukraińsko-rosyjskie – red.] relacje nie były postrzegane jako tragedia. To satyra na relacje między Ukraińcami i Rosjanami. Chodzi o radziecki mit o Rosjanach, pod którego wpływem byliśmy przez długi czas. Rzecz jest o tym, jak bardzo byliśmy naiwni i jak bardzo pozwoliliśmy im się do nas zbliżyć.
Jak zawsze w moim przypadku, historia wyszła bardzo samokrytycznie, co może być nieprzyjemne dla wielu Ukraińców. Trudno zaakceptować krytykę w czasie, gdy chce się tylko bronić i wygrywać. Ale jak wytłumaczyć, że umiejętność krytycznego mówienia o sobie pomaga w zrozumieniu zagranicznej publiczności? Osoba zdolna do refleksji wzbudza zaufanie.
Główną rolę w filmie „Demony” zagrała nieżyjąca już Rusłana Pysanka, to był jej debiut jako aktorki dramatycznej. Jak udało Ci się ukończyć film bez niej [Rusłana Pysanka zmarła 19 lipca 2022 roku – red.]?
Rusłana jest naprawdę niesamowita w tym filmie. Aby go ukończyć, przepisałam sceny, w których nie zdążyła zagrać. Ale nie wyszło to filmowi na dobre. W scenach, w których bohaterka jest odwrócona plecami do kamery, wykorzystaliśmy dublerkę. Tyle że to, co miała zagrać Rusłana, okazało się niemożliwe do powielenia. Włożyłam więc jej słowa w usta innych postaci.
Po udanym serialu „Pojmanie Kajdasza” piszesz scenariusz do filmu fabularnego opartego na opowiadaniu „W niedzielę wcześnie wykopałam zioła” autorstwa Olhy Kobylianskiej, jednej z pierwszych ukraińskich pisarek feministycznych...
Scenariusz jest gotowy, ale nie wiadomo, kiedy Film.UA nakręci ten film, bo jest wojna. To powinien być drogi film, ponieważ jest złożoną, historyczną opowieścią kostiumową. Bardzo mi się podoba. Ponieważ dzieło Kobylianskiej jest krótkie, wymyśliłam kilka nowych wątków, stworzyłam dodatkowe uniwersum.
I tu jest moment, by zapytać, co sądzisz o nienawiści. Bo gdy tylko okazało się, że Worożbyta przejęła Kobylianską po „Rodzinie Kajdaszów”, pojawiły się doniesienia, że „ta osoba” znowu próbuje naruszyć sacrum...
Cóż, byłam przygotowana na to, że nie wszystkim się to spodoba – „to klasyka, to świętość, nie mamy prawa jej zniesławiać”. Ale mam pewną szczęśliwą cechę: nie siedzę i nie czytam, co kto o mnie wypisuje. I nigdy nie angażuję się w gówno na Facebooku, bo jeśli to zrobię, poczuję się źle. Niektórych to nakręca, mnie nie.
Wszystkie nasze filmy są teraz o wojnie
Dziś nasze państwo ma specyficzne podejście do kwestii produkcji filmowej. Mamy przykład II wojny światowej, kiedy ZSRR zainwestował dużo pieniędzy w kino, a ludzie byli tymi filmami pocieszani. Dlaczego teraz nie robić filmów o wojnie?
To tak, jakbyś wyrażała plany naszej Państwowej Agencji Filmowej, kiedy opisują, jak będą dawać pieniądze na piękne patriotyczne filmy o wojnie.
Ludzie, którzy potrafią robić prawdziwe filmy, są teraz w konfrontacji z Państwową Agencją Filmową. I dopóki ta instytucja nie znajdzie wspólnego języka z filmowcami, których ma wspierać, takiego kina nie będzie. To błędne koło.
Ale wszystkie nasze filmy są teraz o wojnie, wszystkie są głęboko patriotyczne – i różne. I nie dlatego, że takie jest ideologiczne nastawienie do nowego konkursu Państwowej Agencji Filmowej. Dlatego, że inaczej się nie da.
Przypomniałam sobie Twój scenariusz do serialu telewizyjnego „Nasza Galia”, który opisałaś jako opowieść o latach 90. i naszym dorastaniu. Realizacja została wstrzymana, ale piszesz o tym książkę, prawda?
Tak, to mój debiut książkowy. Musisz przyznać: czy jest lepszy czas na pisanie książki niż teraz, jeśli nie masz pieniędzy na film? Nie chcę już nawet myśleć o sztukach teatralnych, napisałam ich tak wiele w ciągu ostatnich dwóch lat. Czuję się, jakbym się powtarzała. A ta historia podoba mi się tak bardzo, że chcę ją napisać.
Dramaturg nieustannie ogranicza się podczas pisania. Limit czasu na opowieść to maksymalnie dwie godziny, w których trzeba zmieścić wszystkie uwagi i dialogi. Sztuka jest koncentratem. A proza daje wolność.
Jaka była Natala Worożbyt w latach 90.?
Byłam trudną nastolatką, ponieważ moja matka miała trudną sytuację rodzinną, rozwód i tak dalej. Wcześnie trafiłam na ulicę i rozumiałam wszystko, co się z tym wiązało. Poza tym dzielnica Darnica, w której mieszkałem, nie należała do najspokojniejszych w Kijowie. W latach 90. w pełni oddychałam więc powietrzem wolności, ze wszystkimi tego okropnościami i całym pięknem. Boże, kiedy o tym myślę, uświadamiam sobie, że byłam taki głupia. Ale jakoś udało mi się przetrwać. Większość moich przyjaciół z tamtych czasów albo nie żyje, albo żyje w półświatku pełnym narkotyków i alkoholu.
Czyli to okoliczności zmusiły cię do bardzo wczesnego dorastania. A przeciwności losu uczyniły cię silną, co jest ważne w Twoim zawodzie.
Wiesz, chciałabym żyć bez tego doświadczenia. Ale fakt: im gorsze dzieciństwo, tym lepszy pisarz. Tak to już jest. Muszę więc popracować nad swoją biografią...


Ołena Czerninka: Pisanie tej książki ratowało mnie i zabijało równocześnie
„Książka jest przede wszystkim o moim synu. Ale w jego wizerunku zawiera się zbiorowy portret młodych ludzi, którzy urodzili się w wolnej Ukrainie i zgłosili się na ochotnika na front, przybywając z całego świata. Pisanie tej książki uratowało mnie – i jednocześnie zabiło. Zabiło, ponieważ ponownie przeżywałam wszystkie wydarzenia z przeszłości. Uratowało, bo książka ma sens – powiedziała portalowi Sestry.eu Ołena Czerninka, pisarka, dziennikarka i fotografka. – Jednym z trzech kierunków metody Viktora Frankla jest znaczenie kreatywności [Viktor Frankl, zmarły w 1997 r. austriacki psychiatra i psychoterapeuta, twórca logoterapii – metody psychoterapeutycznej ukierunkowanej na rozważania nad sensem – red.]. Moja książka rozwija trzy kierunki jednocześnie. Pierwszy to opowieść o żołnierzu ochotniku – w Ukrainie jest takich legion. Opowiada o tym, jaki był jako dziecko i kim się stał. Drugi to moje osobiste doświadczenie od początku wielkiej wojny do teraz. Doświadczenie matki, której syn jest na wojnie, doświadczenie matki, która usłyszała straszną wiadomość. Jak to przetrwać i jak nie wpaść w otchłań. Trzeci to tło historyczne wszystkich wydarzeń, które jest ściśle splecione z życiem współczesnych Ukraińców.
Mam nadzieję, że moje doświadczenia zawarte w książce „Lwów: Mamo, nie płacz” staną się wsparciem dla wielu matek, żon i córek, które znalazły się w podobnej sytuacji
Oczywiście społeczeństwo musi też kultywować empatię. To klucz do szybkiego powrotu do zdrowia psychicznego dla każdego. Tylko pomagając innym, człowiek pozostaje człowiekiem. To złota zasada, która nie pozwoli nam wylecieć z orbity, którą Wszechświat dał każdemu z nas”.

Mychajło, syn Ołeny, poszedł bronić Ukrainy już w pierwszych dniach inwazji na pełną skalę. O jego śmierci została poinformowana 20 maja 2023 roku. „Stres był kolosalny. Potem zaczęłam wyniszczać swój organizm gidazepamem. Trzy tygodnie później nadszedł moment, w którym zdałam sobie sprawę, że uruchomiłam bardzo zły proces, który może doprowadzić tylko do całkowitego zniszczenia mojej psychiki. Wtedy postanowiłam skontaktować się z najlepszym specjalistą i poddać się odpowiedniemu leczeniu w klinice. Mój psychoterapeuta i ja zdecydowaliśmy się na teorię egzystencjalną i logoterapię Viktora Frankla. Zgodnie z jego wskazówkami konsekwentnie poszukuję nowych i starych znaczeń mojego istnienia” – wyznaje Ołena.
Ja to wygląda w praktyce? Zacytujmy dwa fragmenty jej książki.
Chłopcy, którzy nigdy nie płaczą
13 października 1994 roku urodził się Mychajło, chłopiec, który nigdy nie płakał. Czy to naprawdę się zdarza? Sama bym w to nie uwierzyła, gdyby ten chłopiec nie był moim synem. Zasypiał wieczorem, zgodnie z planem. Budził się rano i milczał, patrząc w sufit i o czymś myśląc. Zastanawiam się, o czym myślą noworodki. Milczał sobie, patrzył w sufit, badał go i czekał, aż się mama obudzi. Tak samo było ze spaniem w ciągu dnia. Zasypiał i budził się bez żadnego dźwięku. Uśmiechał się tylko i patrzył na wszystko dookoła. Bo wszystko było dla niego interesujące – małego chłopca, który nigdy nie płakał. Przynajmniej tak mi się wydawało...
O twoich łzach i ich wartości dowiedziałam się przypadkowo. Bardzo lubisz przyrodę i zwierzęta (pozwól, że zawsze będę mówić o tobie w czasie teraźniejszym)
Twoje pragnienie posiadania w domu koszatniczki na początku mnie przeraziło. W końcu wygląda jak mała myszka-szczur. Ale, jak zawsze, udało ci się mnie przekonać. Perswazja to twoja mocna strona. Od tamtej pory zakochałam się w chilijskich wiewiórkach, a wraz z nimi – w myszach i szczurach. Długo nie mogliśmy wymyślić imienia dla tego zwierzątka. Aż pewnego dnia usłyszałam, jak je karmisz, mówiąc: „Ktoś tu jest głodny, ktoś tu chce jeść”. Nie wiedząc o tym, sam nadałeś mu imię. Od tego czasu mieszkał z nami Ktoś.
Koszatniczki nie żyją długo. Nasza od czasu do czasu chorowała. Zawsze zabierałeś ją wtedy do kliniki weterynaryjnej, robiłeś zastrzyki i dobierałeś odpowiednią karmę. Ale pewnego wieczoru Ktoś umarł. To był wypadek. Nic nie zapowiadało takiego końca Ktosia. Rano był wesoły i szybki. A wieczorem, kiedy wróciliśmy, leżał martwy w klatce obok poidła. Zachowałeś się z godnością i powściągliwością. Rozmawialiśmy o tym, jak pochowamy Ktosia w parku Kościuszki pod drzewem, gdzie kiedyś chowaliśmy pisklęta sójki, które wypadły z gniazda. Nikt jeszcze nie wie, że w parku Kościuszki odkryliśmy tajny cmentarz ptaków, a później kolejnych koszatniczek, które będą z tobą do końca życia.
Wróciliśmy z parku do domu, a ty zamknąłeś się w łazience, żeby umyć ręce. Po chwili usłyszałam dziwne odgłosy. Na początku myślałam, że to śmiech. Ale potem zdałam sobie sprawę, że płaczesz po cichu, żebym nie usłyszała. Wtedy zdałam sobie sprawę, że potrafisz płakać.
Pewnego dnia zadzwoniłeś do mnie ze szkoły i zacząłeś ćwierkać do mnie kojącym głosem, że wydaje ci się, że skręciłeś kostkę, i muszę po ciebie przyjechać. Pomyślałam, że to tylko kolejna sztuczka, byś mógł opuścić lekcje. Krzyknęłam do telefonu coś w stylu: „To nic. Idź na zajęcia!”. Ale dodałeś: „Skręciłem albo złamałem”. „Jak to złamałeś?” – rozłączyłam się i zadzwoniłam po taksówkę.

Kiedy poszłam do szkolnego pokoju pielęgniarek, siedziałeś na specjalnym łóżku, a wokół ciebie byli już lekarze i licealiści, którzy cię tam przynieśli. Spojrzałam na swoją nogę i natychmiast się odwróciłam, bo w okolicy kostki była przekręcona na bok dokładnie o 90 stopni. Czułam, że zaraz zemdleję, otworzyłam znajdującą się tam apteczkę i nalałam sobie prawie pół szklanki Corvaldinu. Minutę później spojrzałam na wiszący obok mnie żyrandol i zobaczyłam w nim ciebie. Patrzyłeś na mnie z tyłu, ledwo powstrzymując łzy bólu (w końcu zobaczyłam twoje prawdziwe łzy) i... uśmiechałeś się. Uśmiechałeś się tak szeroko, jak tylko mogłeś. Ten uśmiech zdawał się mówić: „Mamusiu, nie płacz. Spójrz, śmieję się. Wszystko będzie dobrze”. Często będę później słyszeć od ciebie to zdanie. Bo ja jestem szaloną mamą, która zawsze martwiła się o wszystko, nie zdając sobie sprawy, jakiego ma idealnego syna, niepodobnego do żadnego innego. Złamałeś nogę, ponieważ w tym czasie przechodziłeś przez okres parkour i wspinaczki po dachach. Jakiś czas później zostałeś sfilmowany przez policję na dachu kościoła Jezuitów (Piotra i Pawła, choć to już inna historia. Ale wtedy, gdy zmusiłam majora policji do podarcia raportu, obiecując, że więcej tego nie zrobimy, sama zalałam się łzami...
Nie widziałam, kiedy płakałeś po raz trzeci. Ale to czułam. Czułam to jak matka. Byłeś już na wielkiej wojnie. Na południu Ukrainy. Nie pamiętam, czy to był obwód mikołajowski, chersoński czy zaporoski. Byłeś na linii frontu, w okopie lub ziemiance, w punkcie zero. Nieustannie próbowałeś dotrzeć do punktu zero lub nawet dalej. Dlaczego? Rozmawialiśmy przez telefon i jak zawsze beztroskim głosem opowiadałeś mi historie z frontu, dzieliłeś się swoimi planami i emocjami. Często mówiłam ci, że bardzo cię kocham i że powinieneś na siebie uważać i trzymać się z dala od niebezpieczeństw. To ostatnie trochę cię złościło i odpowiadałeś: „Mamusiu, ja wszystko wiem”. Ale nigdy nie powiedziałam ci, że jestem z ciebie dumna! Bałam się powiedzieć ci to głupie słowo „dumna”. Bałem się, że tak jak ja zaczniesz być bohaterem i narazisz się na niebezpieczeństwo, aby sprostać temu zaszczytowi.
Usłyszałam strzały w telefonie. Wszystko wokół terkotało. A ty żartowałeś ze mną przez telefon. I wtedy odważyłam się powiedzieć te słowa: „Jestem z ciebie dumna, synku”
Byłam roztrzęsiona i zdyszana. Każdego dnia, odkąd poszedłeś na wielką wojnę, umierałam i rodziłam się na nowo, gdy tylko zobaczyłem zielone światło przy twoim okienku w komunikatorze, dostałam wiadomość albo nawiązałam połączenie na Signalu. Tym razem umierałam ze strachu, że nie zdążę ci powiedzieć, że jestem dumna. Nie zdawałam sobie sprawy, jakie to dla ciebie ważne.
Na początku była długa cisza zamiast odpowiedzi. Myślałam nawet, że połączenie zostało zerwane. A potem usłyszałem twój głos przez zatkany nos. Spokojny i trochę sztucznie wesoły. Ale wiedziałam na pewno, że właśnie płakałeś...
Pokój zielony
Nasz zielony pokój pachnie jak Bachmut. Jego ziemia. Twoje buty LOWA mają na sobie tyle ziemi... Wyjmując je z celofanowej torby, która przyszła z linii frontu z twoimi rzeczami, wącham tę ziemię, dotykam jej palcami, całuję. W końcu chodziłeś po niej, chroniłeś ją przed rasistowską zarazą, marzłeś dla niej w zimnych piwnicach, wyjeżdżałeś nocą na misje, czy, jak mówisz, do pracy, i wracałeś do niej szarym świtem. To ziemia twoich przodków, twojego dziadka Mykoły. Och, jak on cię kochał, twój dziadek Mykoła. Jak ja go prosiłam, by chronił cię z nieba każdego dnia.
Twoje buty LOWA stoją teraz na środku naszego zielonego pokoju. A ja za każdym razem ostrożnie obchodzę je dookoła, aby ich nie dotknąć, od czasu do czasu podnosząc je i tuląc jak małe dziecko. Te same buty LOWA, których nie można było dostać na początku wielkiej wojny, stoją teraz na środku naszego zielonego pokoju. Brudne buty z ziemią z Bachmutu na czystym, beżowym dywanie w pokoju, z którego jako mały chłopiec pisałeś listy do Świętego Mikołaja. Zachowałam jeden taki list. Napisałeś go, przewiązałeś srebrną świąteczną wstążką i dałeś mi do wysłania: „Do św. Mikołaja od Mychajły, Lwów, adres taki a taki, Zielony Pokój”. Tak podpisałeś list. A w środku narysowałeś udekorowaną choinkę z wiadomością: „Drogi św. Mikołaju, chcę zestaw żołnierzyków, który oglądaliśmy z mamą w „Metrze”. Chcę, żeby było dużo broni, dwóch żołnierzy, a jeśli jest tarcza, to z tarczą, a jeśli jest latarka, to z latarką. Ale najważniejsze jest to, że powinno być dwóch żołnierzy”. Nie otwierałam tego listu od ponad dwudziestu lat. A kiedy go wczoraj otworzyłam, z trudem powstrzymywałam łzy. Przygotowywałeś się do wielkiej wojny od pierwszej klasy, mój drogi Wojowniku, mój Wikingu z czarnymi włosami, rudą brodą i szarymi oczami, które przy bezchmurnej pogodzie robią się niebieskie...”.


Kobieta, która leczy gobeliny
Ukraińska artystka Olha Jarema-Wynar jest specjalistką ds. konserwacji tekstyliów w The Metropolitan Museum of Art, jednym z największych muzeów na świecie. Wyższe wykształcenie zdobyła we Lwowskiej Narodowej Akademii Sztuk Pięknych i wkrótce jej oryginalne tkaniny stały się rozpoznawalne i doceniane. Później wyjechała za ocean, by studiować i pracować w Stanach Zjednoczonych. Doświadczenie Pani Olgy pokazuje, że można zacząć od zera i odnieść sukces, jeśli ma się pasję i jest się wytrwałym.
Obecnie jest odpowiedzialna za kolekcję gobelinów od renesansu do XIX wieku w Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku. Monitoruje ich stan i warunki ekspozycji. Ze swoimi gobelinami lata, niczym bohaterka baśni "Tysiąca i jednej nocy", po całym świecie, od muzeum do muzeum.
Kiedy wybuchła wielka wojna, Olha i jej koledzy nagrali instrukcje wideo dotyczące szybkiego pakowania i przechowywania kolekcji tekstyliów, a potem wysłali je do ukraińskich muzeów. W ten sposób pomogli zachować ukraińskie dziedzictwo kulturowe.

Anastazja Kanarska: Dział Konserwacji Tekstyliów Metropolitan Museum of Art obchodzi 50-lecie istnienia. Pani jest jego częścią od 22 lat. Jak zaczęła się ta zawodowa przygoda?
Olha Jarema-Wynar: Po raz pierwszy przyjechałam do Nowego Jorku ze Lwowa na zaproszenie Muzeum Ukraińskiego w 1990 roku. Moje domowe stroje zostały pokazane na pokazie charytatywnym na rzecz budowy nowej siedziby muzeum. Po raz drugi spotkałam się ze Stanami Zjednoczonymi w Kolorado, gdzie mieszkałam przez osiem lat, uczyłam się angielskiego, a nawet planowałam zostać pielęgniarką. Ale jedna z miejscowych Ukrainek przekonała mnie, bym nie szła w jakąś inną dziedzinę, lecz poszukała czegoś zbliżonego do tego, co robiłam w Ukrainie, żebym doskonaliła się w tym kierunku. Za jej radą dostałam się na Uniwersytet w Denver i uzyskałam tytuł magistra. Moja córka właśnie ukończyła studia licencjackie i zdecydowałyśmy, że będziemy studiować na wschodnim wybrzeżu Ameryki, ponieważ ten region ma najlepszą ofertę edukacyjną.
Początek mojego życia w Nowym Jorku zbiegł się z tragedią z 11 września. Ukończyłam program z dziedziny mediów cyfrowych i szukałam pracy. Nie mogłam jej znaleźć, bo w mieście było wiele szkół z podobnymi programami. Nie miałam żadnych kontaktów, więc pomyślałam, że pójdę i popytam w dużym muzeum. Była tylko praca na pół etatu - trenera dla pracowników sklepu muzealnego. To był początek mojej przygody z Metropolitan Museum.
Dostałam zieloną legitymację, podczas gdy stali pracownicy muzeum mieli żółte. Patrzyłam na nie i marzyłam o tym, by kiedyś taką dostać
Później zaproponowano mi pełnoetatową pracę: byłam odpowiedzialna za przygotowywanie raportów. Okazało się jednak, że to nie moja działka.
Pewnego dnia przeglądałam dwutygodnik muzealny i dowiedziała się, że działem renowacji tkanin kieruje nowa szefowa, która pochodzi z Rumunii i ma takie samo wykształcenie jak ja. Nie zastanawiając się dwa razy, zadzwoniłam i poprosiłam o spotkanie. Zgodziła się. Zabrałam kilka moich prac i zdjęć, które bardzo jej się spodobały. Powiedziała, że szuka takiej osoby, ponieważ ma gobelin, który przygotowuje na wystawę. Potrzebowała kogoś z odpowiednią wiedzą. Musiała jednak poczekać kolejne sześć miesięcy, zanim znalazła pieniądze na ten mój etat.
Pamiętam, że na rozmowę kwalifikacyjną specjalnie kupiłam garsonkę. Tyle że ta rozmowa odbyła się niespodziewanie i nie miałam czasu, by ją założyć (śmiech)
Miałam pracować przez rok, ale ponieważ wiedziałam, jak tkać, miałam wyczucie koloru i byłam w stanie odtworzyć utracony wzór, zaproponowano mi pozostanie - i awansowałam z asystenta konserwatora na konserwatora.
Konserwacja może być bardzo złożonym procesem. Jednak przyjemnie jest towarzyszyć obiektowi od początku do końca renowacji, zwłaszcza gdy po wszystkim można go podziwiać, gdy wisi na ścianie. Jako że jestem odpowiedzialna za kolekcję gobelinów od renesansu do XIX wieku, regularnie kontroluję stan gobelinów na wystawie stałej. Można powiedzieć, że jestem ich lekarzem, który zajmuje się profilaktyką. Nie tylko je odwiedzam, ale też rejestruję ich stan, mierzę poziom oświetlenia, oczyszczam je z owadów i kurzu. W naszych kolekcjach w "The Met" znajdują się niesamowite dzieła. To wielka przyjemność pracować nad tymi dziełami, by zachować je dla przyszłych pokoleń.

AK: Na co radziłaby Pani zwrócić uwagę w pierwszej kolejności tym naszym czytelnikom, którzy odwiedzą Metropolitan po raz pierwszy?
O.J-W: Metropolitan niedawno obchodziło 175. rocznicę powstania. To ogromny kompleks muzeów i jeden dzień nie wystarczy, aby zobaczyć wszystko. Mam wielu gości i zawsze pytam ich: Jaki jest twój ulubiony okres? Często ludzie chcą zobaczyć impresjonistów i postimpresjonistów. Zwłaszcza teraz, gdy etykiety zostały zmienione i artyści tacy jak Archip Kuindży, Ivan Aiwazowsk i Ilia Repin nie są już nazywani rosyjskimi artystami. Goście chcą oglądać ich obrazy, a także "Tancerkę w ukraińskim stroju" Degasa [przez wiele lat obraz był nazywany "Rosyjską tancerką", ale po rosyjskim ataku w 2022 r. i skargach Ukraińców do administracji muzeum ta pomyłkę została skorygowana - red.], przy której Ukraińcy często robią sobie zdjęcia.

Jeśli ktoś interesuje się średniowieczem, jednym z moich ulubionych okresów, zapraszam do działu sztuki średniowiecznej. Zdarzają się tu bardzo interesujące wystawy czasowe.
AK: Wiem, że nie traci Pani kontaktów zawodowych z kolegami z Ukrainy i współpracuje Pani z polskimi muzealnikami.
OJ-W: W ramach programu Fulbrighta prowadziłam wykłady w Ukrainie na temat Metropolitan Museum of Art, renowacji i konserwacji tekstyliów. Utrzymuję kontakt z moimi kolegami. Jerzy Holz, kierownik działu konserwacji tkanin zabytkowych w Muzeum Zamku Królewskiego na Wawelu, odwiedził Metropolitan kilka razy. Odwiedziła nas również Justyna Miecznik, kierownik pracowni konserwacji tkanin w Muzeum Narodowym w Warszawie. Mamy dobre kontakty z kolegami z różnych krajów.
Do moich obowiązków należy między innymi konserwacja dzieł z kolekcji, którą się opiekuję. Gobeliny są czasami wypożyczane przez inne muzea w USA i Europie. Przywożę je z powrotem i jestem obecna przy ich wieszaniu, zdejmowaniu i pakowaniu.
Często podróżuję nawet samolotem towarowym, jeśli eksponat wymaga transportu w dużej skrzyni
Kiedy rozpoczęła się rosyjska inwazja na pełną skalę, przyjaciel z Ukrainy poprosił mnie o dostarczenie instrukcji, jak szybko i unikając uszkodzenia pakować cenne tekstylia. Nagraliśmy film i przekazaliśmy te informacje Centrum Ochrony Dziedzictwa Kulturowego we Lwowie. Zebraliśmy również funduszena zakup materiałów do pakowania i wysłaliśmy je do Polski.
AK: Przyjechała Pani ze Lwowa do Stanów Zjednoczonych w 1992 roku. Jakich rad udzieliłaby Pani kobietom, które są teraz zmuszone zaczynać od zera w nowych krajach?
OJ-W: Bardzo ważne jest, aby wierzyć, że można zacząć od zera. Nawet gdy pracowałam w sklepie podczas wakacji studenckich, szkoliłam pracowników, przygotowywałam raporty, próbowałam poprawić swój angielski, zawsze starałam się dać z siebie wszystko i szukałam rzeczy, które mogłabym zrobić, a których inni zrobić nie mogli, bo nie wiedzieli jak. To zawsze bardzo mi pomagało. Aby znaleźć moją pierwszą pracę, wysłałam 300 e-maili. Otrzymałam dwa lub trzy zaproszenia na rozmowy kwalifikacyjne, które oblałam. Cóż, jeśli jedne drzwi są zamknięte, inne na pewno się otworzą.

AK: Co w nowym środowisku najbardziej się dla Pani sprawdziło?
OJ-W: Doceniłam moje wychowanie. Jestem wdzięczna moim rodzicom za to, czego nauczyłam się w domu. Nauczyli mnie, jak dbać o rodzinę i podtrzymywać tradycje.
AK: Pani córka Jaryna pracuje na Uniwersytecie Columbia, a wnuczka uczy się w szkole podstawowej i podobno jest podekscytowana, gdy jesteście razem i gotujecie. Jakie jest Pani ulubione rodzinne danie?
OJ-W: Każde, które robimy razem.
A.K: Lwów i Nowy Jork. Gdyby miała Pani każde z nich opisać jednym słowem, jakie by to było słowo?
OJ-W: Moje serce należy do Lwowa.

Wesprzyj Sestry
Zmiana nie zaczyna się kiedyś. Zaczyna się teraz – od Ciebie. Wspierając Sestry,
jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.