Exclusive
20
min

Sztuka odpuszczania

Ukraińska aktorka Maria Bruni reżyseruje w Teatrze Nowym w Poznaniu własną sztukę. „Zamknięte pokoje” to spektakl o relacjach między ludźmi i krajami. Bohaterowie uczą się odpuszczać, a Ukraina i Polska dojrzewać do odpowiedzialności.

Jędrzej Pawlicki

„Zamknięte pokoje” w w Teatrze Nowym w Poznaniu. Zdjęcie: Dawid Stube

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Dziewczyna ma czarną sukienkę. Złączone dłonie trzyma na talii. Sprawdza bilety, gości kieruje na widownię. Włosy spięte niedbale, w oczach skupienie, czerwona szminka na ustach. Zamyka drzwi i przechadza się wzdłuż niewielkiej sceny. Męski głos z taśmy przypomina widzom o regulaminie muzeum. Wyłączyć telefon, nie robić zdjęć, przedmiotów nie dotykać. Dziewczyna idzie po linoleum, znika za zasłoną ustawioną na środku. Czarną i prostą sukienkę kustoszki zmienia na letnią, w bieli i błękicie. Strój uzupełnią wysokie trampki, kolorowa czapka z pomponem i bluza sportowa z późnych lat osiemdziesiątych. Ten sam model w „Stranger Things” nosi Sadie Sink. Opowieść rusza na dobre. Dziewczyna na scenie na imię ma Rita. Odsłania storę i zaprasza widzów do prywatnego muzeum, w którym odgrywa historie ze związku ze Staszkiem.

„Zamknięte pokoje” w w Teatrze Nowym w Poznaniu. Zdjęcie: Dawid Stube

Rita i Staszek poznali się na studiach malarskich w Krakowie. Rita to energiczna Ukrainka, która w Polsce rzuciła się w nowe życie. Staszek to wnuk słynnego polskiego malarza, w powszechnej opinii skazany na wybitność. Po dyplomie wyjechali do Kijowa i wzięli ślub. Małżeństwo pragmatycznej dziewczyny i niespokojnego chłopca rozpadło się, ale historia nie pozwoliła parze się rozstać. W niespokojnych miesiącach pod koniec 2021 roku wciąż trzymali się razem, aż rosyjskie czołgi zastały ich na działce w Irpieniu. Ruszyli do Krakowa. Przyjął ich stary wykładowca, przez studentów zwany Van Goghiem. W zamian za gościnę zażądał opieki i zakazał zaglądać do pomieszczeń w przestronnym mieszkaniu.

Zamknięci z niedołężnym starcem, Rita i Staszek czekają na śmierć profesora. Tylko wtedy odziedziczą mieszkanie i zajrzą do pozostałych pokojów. Krążą wokół łóżka Van Gogha po wytyczonej orbicie: ranią się i zdradzają jak wytrawni wrogowie

Rita i Staszek to bohaterowie „Zamkniętych pokojów”, sztuki napisanej i wyreżyserowanej przez ukraińską aktorkę Marię Bruni, której na scenie partneruje Tomasz Mycan. Spektakl właśnie pojawił się w repertuarze Teatru Nowego w Poznaniu.

Wszystkie miasta Marii

Maria Bruni pochodzi z Mariupola. Dzieciństwo spędza we wschodniej Ukrainie w latach dziewięćdziesiątych. Wychowuje się w artystycznej rodzinie. Mama to znana miejscowa malarka. Tata zrezygnował z marzeń o karierze śpiewaka dla dobrych pieniędzy w fabryce, ale wciąż śpiewa: na uroczystościach miejskich i zakładowych świętach. Maria kończy liceum muzyczne i też myśli o śpiewie. Odkrywa jednak inną scenę. Uczęszcza do studium aktorskiego przy Teatrze Dramatycznym w Mariupolu. Do teatru ma blisko, w studium uczy się aktorstwa, a po zajęciach do domu wraca piechotą.

W ukraińskim systemie edukacji maturę zdaje się wcześnie. Maria kończy szesnaście lat i zamienia przemysłowy, choć nadmorski Mariupol na akademię teatralną w Kijowie. Po dyplomie pracuje w teatrach w Białej Cerkwi, w Kijowie oraz w Odessie. We wrześniu 2013 roku rodzi córkę. 

Dwa miesiące później wybucha Rewolucja Godności. Kijowianie protestują przeciwko prezydentowi Wiktorowi Janukowyczowi, który stopniowo zmienia kraj w rosyjski protektorat. Na pierwsze protesty Maria chodzi z córeczką zawiniętą w chustę z napisem „Ukraina to wolny kraj”

Po kilku dniach służby zaczynają strzelać do manifestantów. Maria z córką wyjeżdżają do Mariupola. Na wschodzie Ukrainy jest wtedy bezpieczniej niż w stolicy, choć gdy za kilka lat wojna ruszy na pełną skalę, to właśnie Mariupol jako pierwszy znajdzie się pod rosyjskim ostrzałem.

Z córką na Majdanie Niepodległości w Kijowie. 2013 rok. Zdjęcie: archiwum prywatne

Dziecko rośnie, Maria wraca do pracy. Stawia na film i telewizję. Chodzi na castingi, zaczyna zarabiać w reklamach. Przychodzą główne role filmowe w Ukrainie i zagranicą, kariera nabiera rozpędu. 

Po pierwszym alarmie z 24 lutego 2022 roku Maria jest spakowana. Z córką i przyjaciółką Nataszą, ukraińską reżyserką, ruszają do Berlina. Maria pracowała w niemieckich filmach. Lubi i rozumie miasto, ale nie czuje, że to dobre miejsce do wychowania dziecka: ze zdziwieniem i złością obserwuje prorosyjską demonstrację w centrum Berlina. Gdy pojawia się propozycja rezydencji w Teatrze Nowym w Poznaniu, przyjmuje ją. Zamieszkuje w pokoju gościnnym. Natasza rusza dalej na zachód, robi projekty w Austrii i Portugalii, po roku wraca do Ukrainy.

Nasza Ukrainka

Z okna w teatrze Maria ma widok na ekran reklamowy, który pulsuje męczącym światłem i kamienicę, której elewacja zmienia się co kilka tygodni. Grafika przedstawia najnowszy serial z platform internetowych, czasami program rozrywkowy z udziałem polskich aktorów, którzy dorabiają w telewizji. Teatr stoi na Dąbrowskiego, w samym sercu betonowego miasta. Pokój nagrzewa się szybko, już w pierwsze dni wiosny Maria ucieka z córką na deskorolkę do parku.

Gdy wieczorem wychyla się przez otwarte okno, nad wejściem do teatru widzi dwie flagi: polską i ukraińską

W poznańskim słońcu błękit i żółć szybko płowieją.

Maria zapisuje się na lekcje języka dla obcokrajowców i w sierpniu przechodzi na polski. Wciąż ma lekki akcent, robi błędy w deklinacji i końcówkach czasowników. Nowi polscy przyjaciele powtarzają, że to urocze, ale Maria nie chce uchodzić za „naszą Ukrainkę”, której wciąż należą się pomoc i taryfa ulgowa. Po jednej z premier zbiera komplementy od starego, poznańskiego aktora: „Nieważne, jak mówisz. Ciebie chce się oglądać i słuchać”. W nowym sezonie przychodzi duże wyzwanie, Maria trafia do obsady Szekspira u głośnego polskiego reżysera. 

Festiwal Filmowy w Odessie. 2021 rok. Zdjęcie: archiwum prywatne

Z Szekspirem ma dawne, niewyrównane rachunki. Jeszcze w Ukrainie wyleciała z szekspirowskiej sztuki przez nieporozumienie z reżyserem. Maria czuje, że ten sam tekst wraca do niej właśnie teraz, gdy karierę buduje od nowa. Próby trwają kilka tygodni, do premiery brakuje miesiąca: głośny polski reżyser usuwa Marię z obsady przez akcent. Taki zawód – powtarza sobie.

Po wakacjach ruszają próby do nowych projektów. Maria otwiera plik z tekstem własnej sztuki. Tłumaczy go na polski, prosi o pomoc w redakcji. Do współpracy zaprasza kolegę z teatru, który pomaga w czytaniu performatywnym dramatu. Pomysły inscenizacyjne Marii działają. Aktorka dostaje budżet na przygotowanie pełnego spektaklu. „Zamknięte pokoje” debiutują na scenie w połowie marca.

Bardzo prosty mechanizm

W poniedziałki aktorzy nie pracują. Zostają w łóżkach i odsypiają stresy ze sceny. W poniedziałek 18 marca Maria je późne śniadanie, długo pije dwie kawy, patrzy przez okno na dziki orzech na podwórku. W weekend wystawiła swoją pierwszą sztukę. Córka w szkole, na dworze całkiem ciepło. Przed Marią tydzień wolnego. Od pół roku nie mieszka w teatrze.

Osiedlowe hiacynty rosną na skraju chodnika, pachną ostro i przyjemnie. Na schodkach kawiarni klienci z kawą i papierosem. Przed monopolowym sąsiad z piwem. Otwiera się miejscowa księgarnia. Blisko stąd do wegańskiej knajpy, w której siadamy z Marią. Rozpuszczone włosy, luźne spodnie w czarne i białe paski, jasny top i lekka, pstrokata, ale modna koszula jakby wyjęta z planu zdjęciowego młodzieżowego filmu o latach dziewięćdziesiątych.

„Zamknięte pokoje” w w Teatrze Nowym w Poznaniu. Zdjęcie: Dawid Stube

– Kiedy zaczęłaś pisać „Zamknięte pokoje”? 

– Przed wojną. Miałam w sobie jakiś niepokój. Dużo pracowałam, ale tuż przed wojną przyszedł wolny tydzień. Dla mnie wtedy to było dużo. Zostałam w teatrze w Odessie. Nie pamiętam już nawet, dlaczego nie wróciłam do Kijowa do dziecka. Moja przyjaciółka Natasza przeczytała właśnie moją sztukę dla nastolatków – „Przygody Sindbada”. I powiedziała, że to fajny materiał, że powinnam napisać coś dla dorosłego widza. 

– I co ty na to?

– Nie miałam tematu. Żeby pisać, muszę mieć jakiś temat. I Natasza rzuciła pomysł! Nie chcę o tym mówić, ale miałam skomplikowaną sytuację. Byłam po rozwodzie i pracowałam w Odessie, ale gdy wracałam do Kijowa, mieszkałam z byłym mężem. Natasza powiedziała: „Napisz sztukę o dwojgu ludzi, którzy nie chcą już żyć ze sobą, ale nadal mieszkają razem”. I tak przyszedł do mnie temat: para, która opiekuje się starym, chorym człowiekiem w oczekiwaniu na mieszkanie po jego śmierci. Już wtedy pomyślałam, że główny bohater będzie Polakiem.

– A co go przygnało do Ukrainy?

– Przyjechał na studia. Oboje byli malarzami. W ostatecznej wersji sytuacja się zmieniła: to dziewczyna przyjeżdża na studia do Polski i poznaje w Krakowie przyszłego męża.

– Mówisz, że to sztuka o…

– Na początku to była rzecz wyłącznie o relacjach. Potem sztuka zrobiła się wielowarstwowa. To spektakl o dojrzewaniu. Ale można powiedzieć, że chodzi też o dojrzewanie krajów, Polski i Ukrainy, że przez tych bohaterów widzimy, jak nasze kraje razem dojrzewają, jak uczą się brać na siebie odpowiedzialność

– Mówisz, że to sztuka o… 

– Na początku to była rzecz wyłącznie o relacjach. Potem sztuka zrobiła się wielowarstwowa. To spektakl o dojrzewaniu. Ale można powiedzieć, że chodzi też o dojrzewanie krajów, Polski i Ukrainy, że przez tych bohaterów widzimy, jak nasze kraje razem dojrzewają, jak uczą się brać na siebie odpowiedzialność. 

– Ale to też sztuka o uchodźcach. 

– Tak! I o tym, jak ludzie przeżywają wojnę, o tym, jak uczą się odpuszczać, uczą się słuchać siebie samych i siebie nawzajem. 

– O tym, że w każdym jest ziarno przemocy?

– Też, też… Rita i Staszek mają w sobie dużo przemocy. 

– Oni dojrzewają nie tylko do rozstania, ale po prostu robią się dorośli.

– O to chodzi. Spotyka się dwoje dzieciaków, którzy chcą żyć tu i teraz, bawić się i cieszyć. A tak się nie da, jeśli masz w sobie tyle bólu.

– Potrafią się razem bawić. Tam jest dużo żartów i drwin.

– Nieśmieszna zabawa w jednym akcie. Ten podtytuł zrodził się już w czasie prób.

– Ale te zabawy są upiorne. Nic ich poza poczuciem humoru nie łączy. Jeżeli mają spędzać czas razem, to tylko na śmiechu.

– To dla nich bezpieczna przestrzeń. Myślę, że to bardzo prosty mechanizm. Rita i Staszek spotkali się na studiach. W czasie prób powtarzałam, że razem jarali, bawili się, malowali i tak im zleciało piętnaście lat. Oni w tym związku nie dorastali.

– Oni nie rośli i związek nie rósł.

– Tak…

W domu w Poznaniu. 2024 rok. Zdjęcie: archiwum prywatne

Piętnaście słoików żurku

Na premierze „Zamkniętych pokojów” siedzę na widowni z dwiema przyjaciółkami Marii: dziennikarką z Kijowa i aktorką z Odessy. Pierwsza układa sobie życie w Poznaniu, druga pracuje w teatrze w Bydgoszczy. Ukrainki niosą spektakl. Śmieją się głośno, gdy aktorzy żartują z polskiej pretensji do zbawienia okupowanej Ukrainy. Polscy widzowie reagują powściągliwie. Patrzą i słuchają, ale milczą. Śmieją się w innych momentach.

– Pogadajmy o polityce. W spektaklu jest świetna scena polityczna. Rita i Staszek żartują z niemocy prezydentów Polski i Ukrainy. Polacy chyba nie zdają sobie sprawy z tego, jak Ukraińcy patrzą na politykę. Dla nas Zełenski to tytan, dla wielu z was nieudolny polityk.

– Tak. Wiesz… Ja chyba jestem na tyle oderwana, że sama nie ogarniam wszystkich niuansów. Społeczeństwo w Ukrainie zrobiło się wielowarstwowe. Wykształciło się tyle grup społecznych … Jedni korzystają z pomocy w bogatych krajach i nic nie robią, drudzy chwytają jakąkolwiek pracę w Polsce i ciężko tyrają, a trzeci zostali w Ukrainie, bo lepiej im pod ostrzałem, ale w domu. A w ogóle żeby zrozumieć Ukrainę, to trzeba czuć autoironię.

– Ukraińcy są bardziej sarkastyczni niż Polacy? – Są bardzo sarkastyczni. Jesteśmy bardzo złośliwi. I dla siebie, i dla innych

– Na premierze siedziałem z twoimi przyjaciółkami z Ukrainy. Śmiały się w momentach, w których Polacy byli zażenowani.

– Rita mówi Staszkowi, że jak każdy Europejczyk ma słabość do wielkiej rosyjskiej kultury. To żart o Europejczykach, ale i o nas. Sami przez lata mieliśmy słabość do tej kultury i niestety niektórzy wciąż mają. To działanie propagandy. Trudno się z tego wyzwolić w pięć lat. Trudno wyzdrowieć.

– A co było najtrudniejsze w pracy nad spektaklem?

– Lęk, że to będzie niezrozumiałe i niepotrzebne. Bałam się też – szczerze mówiąc – że Polacy się obrażą, że za grubo pożartowałam, ale na szczęście tam są sceny ironiczne nie tylko wobec Polaków, ale i Ukraińców. 

– A o reakcje Ukraińców się bałaś?

– Wiesz, teraz taka moda, żeby ze wszystkich robić zdrajców. Z jednej strony mogłabym stać się dla Ukraińców zdrajcą. Dzisiaj wystarczy napisać cokolwiek na Facebooku i ktoś skomentuje: „Ale wygodnie ci o tym pisać z Polski!”. Z drugiej strony Polacy mogą powiedzieć: „Ale jesteś niewdzięczna. Siedzisz u nas i jeszcze sobie ironizujesz”. Bałam się o scenę, w której Rita wspomina pierwszą Wielkanoc po wojnie: „Wróciłam z piętnastoma słoikami żurku i bez propozycji pracy”.

„Zamknięte pokoje” w Teatrze Nowym w Poznaniu. Zdjęcie: Dawid Stube

– Ale ja pytam o warsztat. Trudno połączyć pracę autorki, reżyserki i aktorki?

– Już po wszystkim myślę, że to nie było trudne. Pytali mnie o to potrójne wyzwanie. Miałam jeden lęk: zdarza się, że aktorzy robią złe spektakle. Projekt zaczął się od głośnego czytania i nikt by tego za mnie nie zrobił. Mówię jak Rita: „Nikt oprócz mnie by o to nie zadbał”.

– Kiedy Rita tak mówi?

– W monologu o śmierci taty. Kiedy sama kładzie prezenty pod choinką. Nikt by o to za mnie nie zadbał – to znaczy, że Rita robi to, bo tak trzeba. Zaczęłam to robić, bo to moje dziecko. Chciałam sama sobie poradzić. Tym bardziej że miałam doświadczenie w reżyserii i scenariopisarstwie. Piotr Kruszczyński zaproponował mi reżyserię, dał wsparcie, patrzył z boku i udzielał rad. Rzadko się zdarza, żeby ktoś zaufał dziewczynie z zewnątrz, którą zna od dwóch lat. Jestem w Teatrze Nowym dopiero od 2022 roku. 

– Lubisz pracę. 

– Wychodzę z założenia, że praca nie może być łatwa. Nie lubię, gdy ktoś pyta mnie, co w danym projekcie było wyzwaniem

– Chodzi mi o wyzwanie w rzemiośle. 

– Wiesz… Życie to wyzwanie. Wychodzisz rano z domu i to już wyzwanie.

– I wtedy otwierasz kalendarz ze złotymi myślami Paulo Coelho.

– Nie tylko Ukraińcy są złośliwi! 

Tęsknota i przemoc

Rita i Staszek zapraszają widzów do muzeum, w którym bawią się w radosne i upiorne sceny z dawnej miłości. Kłócą się o autorstwo powieści wydanej przez Staszka: Rita szydzi z byłego męża, który później dopuszcza się gwałtu. Bohaterowie karmią starego profesora. Rita opowiada wtedy o dzieciństwie. Wspomina mamę, morze i koniec lata w Mariupolu.

– Rita tęskni za Mariupolem. Lubiła to miasto?

– No co ty! Myślę, że nie. Mariupol był dla niej za szary, za nudny. To nie jest tęsknota za miastem, ale za dzieciństwem i prawdziwymi emocjami, o których szczerze sobie mówiła. Potem zrobiła się dorosła i jak wielu z nas zaczęła się okłamywać: że jest szczęśliwa w związku, że żyje pełnią życia.

Często tak bywa. Trafiamy do jakiegoś kołowrotka i nie jesteśmy szczęśliwi, ale żeby czuć się w porządku, okłamujemy się

– Rita faktycznie jest dobrą pisarką?

– Myślę, że tak. Ale nie wiem… Rita lubi pisać. To bardzo radosna i żywotna osoba.

– Ma dużo sił witalnych.

– Tak, może wziąć się za coś i to pociągnąć.

– A Staszek będzie hamletyzował.

– Tak! Ale to Staszek jest bardziej zdolny. Założyłam, że to geniusz, ale nie wiadomo, czy będzie sławny i czy to mu się uda.

– Po scenie gwałtu bohaterowie się nie rozchodzą. Dlaczego Rita została ze Staszkiem? 

„Zamknięte pokoje” w w Teatrze Nowym w Poznaniu. Zdjęcie: Dawid Stube

– Bo Rita była przez długi czas bardzo przemocowa wobec Staszka. Gdzieś w środku źle się z tym czuła. Kiedy pozwalasz sobie na przemoc – fizyczną czy psychiczną – to idzie dalej.

– Jako mężczyznę Rita go starła na proch. Jest taki moment, w którym Rita wywozi Staszka ze sceny na tronie z kibla. To upokorzenie.

– Tak, myślę, że Rita to rozumie i bardzo siebie za to nie lubi. Kiedy to się dzieje, Rita ma poczucie, że karze samą siebie rękami Staszka. Dlatego im tak dobrze. Przez jakiś czas.

– Tę scenę upokorzenia Staszka inaczej odbierają…

– Kobiety, a inaczej mężczyźni.

– Jak na to patrzą faceci, a jak kobiety?

– To bardzo zabawne: faceci przychodzą i mówią, że Rita jest okropna, ale milczą o scenie gwałtu. 

– Nie rozumieją, że ta scena przedstawia gwałt?

– Nie, nie o to chodzi. Po prostu nie mówią o tym, bo o takich rzeczach mówić nie można.

– Gwałt to coś złego. Co więcej mają powiedzieć?

– Tak, ale dziewczyny po tej scenie z upokorzeniem Staszka mówią: „Ja ją rozumiem. Rozumiem, dlaczego ona tak mówi”.

– Dlaczego Rita tak mówi o Staszku?

– Bo to naprawdę trudny człowiek. Męczy ją przez całe życie.

– On ją męczy?

– Pewnie!

– Czym?

– Myślę, że męczy ją swoją niechęcią do życia. Ciągnie ją w dół.

– Myślisz, że to częste doświadczenie u kobiet?

– Widzę takie przykłady w życiu, ale to nie znaczy, że on jest zły, a ona dobra. To znaczy, że źle się dobrali. Tak najczęściej wyglądają pierwsze związki.

Na planie serialu "Suicide" w reż. Haralda Franklina. Kijów 2021 rok. Kadr z serialu. Zdjęcie: materiały prasowe

Historie ze środka

„Zamknięte pokoje” mają wyraźną strukturę. Poszczególne gry i zabawy przerywają monologi bohaterów. W pierwszym Rita mówi o świetle i cieniu, które kryją się w Staszku. W drugim reinterpretuje mit o Meduzie, pięknej kobiecie zamienionej przez Atenę w potwora za karę za zbliżenie z Posejdonem w świątyni greckiej bogini. Rita przypomina, że Meduza tak naprawdę padła ofiarą gwałtu. Scena wyostrza gorzką prawdę: „Atena przeklęła Meduzę za to, że skusiła Posejdona”. Trzeci monolog to historia tajemniczej ryby, która żyje na dnie oceanu.

– Skąd wzięłaś historie opowiadane przez Ritę?

– Z wewnątrz. Pierwszy monolog mówi o tym, jak dobrze im było. Wyszła z tego historia o udanym seksie pary, która się właśnie poznała.

– To była historia o seksie? Myślałem, że Rita opowiada tam już o cieniu, który się rodzi w Staszku.

– Tak. I to właśnie kręciło Ritę, kiedy była młodsza. Ta destrukcyjna siła Staszka. Z kolei druga historia wzięła się z wykładu o micie o Meduzie, na który kiedyś trafiłam. Według tej interpretacji Meduza została po prostu zgwałcona przez Posejdona, a potem przeklęta.

– Za to, że skusiła mężczyznę.

– I za to, że on ją zgwałcił w świątyni Ateny. Potwora zrodziła przemoc. Dramaturgicznie to świetna historia, w pewnym sensie wręcz hollywoodzka. Mamy tu łuk narracyjny: rozumiemy, skąd się wzięła Meduza. Każdy potwór to wypadkowa jakichś czynników. Składają się na to dzieciństwo, społeczeństwo, otoczenie. Ale potem Rita opowiada historię o rybie. To moja ulubiona!

– To kolejna historia o morzu.

– Rita ciągle mówi o morzu. Zaczęłam szukać w Wikipedii informacji o dziwnych rybach. I znalazłam.

– Znalazłaś macropinnę microstomę. Co ci się w niej spodobało?

– Jestem wzrokowcem. Dla mnie to piękna ryba. Piękna i bardzo dziwna. Kosmitka.

– Macropinna jest przezroczysta. Rita też staje się przejrzysta dla siebie samej?

– Z jednej strony człowiek przezroczysty to ktoś bez skóry. To nagi nerw. Ale z drugiej strony Rita zrobiła się przezroczysta, czyli jasna, dla siebie i dla innych.

– Rita w końcu zobaczyła, co ma w środku, wreszcie dojrzała?

– O to chodzi. Do tego prowadzi ta scena.

Fantazja o dwoistości przedmiotów

Spektakl trwa dziewięćdziesiąt minut na małej i kameralnej scenie. Taniec aktorów przeradza się w bokserską walkę. Scenografia to pralka, toaleta i łóżko, które pełnią podwójne role. Sitko prysznicowe zmienia się w mikrofon, łóżko okazuje się wanną, toaleta z kolei – budką telefoniczną. Zmienność i podwójność kierują światem Rity i Staszka.

– Nie za dużo tam wrzuciliście? Widz się w tym nie gubi?

– Nie wiem! Ciebie muszę zapytać. Co ty pomyślałeś, kiedy pierwszy raz przeczytałam ci „Zamknięte pokoje”?

– Że oni są bardzo toksyczni. Może w życiu się tak nie zachowują, ale na siebie działają jak czynniki, która w reakcji chemicznej wyzwalają silne toksyny.

– Wydobywają z siebie najgorsze cechy. Staszek byłby szczęśliwy z kimś innym. Życie z Ritą to dla niego bomba atomowa z opóźnionym zapłonem.

– Mam wrażenie, że każde z nich daje sobie zgodę, żeby krzywdzić drugie.

– Kiedy ktoś pyta mnie, które z nich jest bardziej okropne, to nie wiem, co powiedzieć. Oboje tacy są.

– Z tego u widza się bierze współczucie?

– Współczucie wynika z tego, że tu nie chodzi o narodowość, o płeć, o wiek, a tylko o tę toksyczność.

– Zamknięta przestrzeń to jeszcze wyostrza.

– Chciałam na początku zimnego otoczenia, małego i zimnego pokoju z wanną pośrodku, a potem Piotr Kruszczyński, który odpowiadał za scenografię, zaproponował, żeby bohaterowie siedzieli w łazience. Tak zaczęła się cała seria fantazji o dwoistości przedmiotów. Scenografia zrobiła się nagle bardzo umowna. Pralka „Frania” działa też jak maszyna do pisania. Wymyśliłam, że sitko prysznicowe staje się mikrofonem. Emaliowana miska zamienia się w adapter. Zachciałam, żeby scenografia w pewnym momencie robiła się przytulna i budziła w widzu nostalgię

Kiedy pytają mnie: „Dla kogo są ‘Zamknięte pokoje?’, to myślę, że dla każdego, ale przede wszystkim dla milenialsów. Cały ten staff przywodzi na myśl dzieciństwo. Od tego robi się bardzo jasno. Nawet sukienka Rity przypomina taki fartuch, który nosiły nasze babcie – niezależnie czy w Polsce, czy w Ukrainie

– Cały przemysł rozrywkowy na tym zarabia.

– Nostalgia działa.

– Czyli łowisz milenialsów?

– Łowię. Pewnie, że łowię, bo wiem, jak to zrobić. Sama taka jestem. Kocham muzykę i modę z lat dziewięćdziesiątych. To na nas działa. I naprawdę uważam, że w kulturze to był wspaniały czas.

Na planie zdjęciowym. Kijów, 2021 rok. Zdjęcie: archiwum prywatne

Fatalistka w teatrze polskim

„Zamknięte pokoje” opowiadają o doświadczeniu pary uciekającej przed wojną, która wciąż się toczy i wchodzi właśnie w krytyczny moment. Rita sama próbuje przetworzyć artystycznie swój los: pisze powieść o pierwszych miesiącach wojny w Ukrainie i na głos zadaje pytanie o wartość sztuki robionej na gorąco, bez czasowego dystansu. Dzieli się wątpliwościami, nie tylko ze Staszkiem, ale i z widzami.

– Sztuka ma niezłą promocję, nie tylko w lokalnych mediach. O co pytają cię polscy dziennikarze?

– Czego brakuje polskiemu teatrowi.

– I co odpowiadasz?

– Myślę, że niczego mu nie brakuje. Polski teatr – jak każdy z nas – ma wszystko, co chce w danym momencie mieć. Jak wiesz, jestem fatalistką. Jak coś ma się wydarzyć, to się wydarzy. Teraz polski teatr ma też naszą sztukę, więc może trochę tego mu brakowało. Myślę, że w teatrze, nie tylko polskim, ale i ukraińskim, robi się za dużo spektakli politycznych.

– Zaczepnych i polemicznych, ale jednocześnie hermetycznych, zrozumiałych tylko dla środowiska.

– Tak. Nie widzę w teatrze miłości, także między kobietą a mężczyzną. Jestem heteroseksualną kobietą i nie znajduję na scenie tego, co mnie dotyka, choć może mówię teraz jak dziaders. Chciałam zrobić spektakl, w którym każdy się rozpozna. Nie mam na myśli płci i orientacji, ale to, co wspólne dla wszystkich, czyli wrażliwość.

– A jak to jest robić spektakl o wojnie w czasie wojny?

– To okropne. Przez dwa lata świadomie rezygnowałam z projektów o ukraińskich uchodźcach. Nie wiem, jak o tym mówić. Teraz trzeba kręcić dokumenty. Może ktoś potrafi to fajnie przełożyć na film, ja na razie nie.

– Jeśli dobrze zrozumiałem twój spektakl, to nie mówisz o wojnie…

– Nie mówię o tym.

– Tylko o mówieniu o wojnie. To chyba jedyny sposób, żeby teraz o tym opowiadać.

– Można działać z tego poziomu albo robić kino dokumentalne – jak Mścisław w „20 dniach w Mariupolu”, za które dostał Oscara. Ale wiesz, może komuś się to uda. Polski reżyser zrobił właśnie film „Ludzie”.

– Maciej Ślesicki, premiera w październiku. To film o początku wojny na pełną skalę widzianej oczyma pięciu kobiet.

– Mówią, że dobry. Zobaczymy! 

– A wiesz, co nakręcił Ślesicki?

– Mów!

– „Sarę”.

– Naprawdę? Widzisz, że nie ma przypadków!

– „Sarę” oglądałaś w ukraińskiej telewizji w latach dziewięćdziesiątych.

– Jak się ten aktor nazywa?

– Bogusław Linda.

– Właśnie! W tym szarym płaszczu i czarnej koszulce to był mój pierwszy crush! 

– Chyba faktycznie nie ma przypadków, bo „Sarę” obejrzeliśmy razem ledwie kilka dni temu. Ta historia nadal na ciebie działa?

– No nie.

– Ale Linda i Włodarczyk mają w mieszkaniu wannę jak Staszek i Rita…

– Więc ciesz się, że nie wpadłam na pomysł wzięcia z filmu sceny z rowerem!

Film "Stranger" w reż. Dmytro Tomaszpolskiego. 2016 rok. Zdjęcie: materiały prasowe

To nie moje życie

„Zamknięte pokoje” powstają etapami. Od pierwszego pomysłu do premiery mija kilka lat. W tym czasie życie Marii zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni, a tekst przechodzi z ukraińskiego na polski.

– Jak się przekłada własny tekst na obcy język?

– We wspólnej pracy nad redakcją polskiej wersji ten tekst tak pięknie brzmiał. Cieszyłam się przy tym jak dziecko. Pamiętasz, jak czekałam na te chwile, gdy wieczorami siadaliśmy przy stole i redagowaliśmy moje tłumaczenie. Tak mnie to ciekawiło: patrzeć, jak z mojej sztuki powstaje coś innego, a przecież jest wciąż takie same.

– Język polski jest dla ukraińskiego ucha bardziej twardy?

– Bardziej twardy i bardziej zdecydowany. Szybszy i mniej poetycki. Mocniej działa. To jak uderzenie w łeb – nie wiem jak to wyjaśnić, ale tak to czuję. Tekst zrobił się…

– Mocniejszy?

– Chyba tak. Ale tego jeszcze nie wiemy.

Trzeba to zagrać w Ukrainie. Bardzo mi na tym zależy. Pojechać do kraju i zrobić to z ukraińskimi aktorami, zobaczyć, jak moją rolę gra inna aktorka. Nie jestem o Ritę i Staszka zazdrosna. Niech ta historia żyje

 Powiem jeszcze, że cieszy mnie praca w zespole. „Zamknięte pokoje” mają dobrą ekipę. Trafić na ludzi, którzy chcą pracować, to duże szczęście. Na początku zaniosłam tekst Piotrowi Kruszczyńskiemu. Byłam wtedy na rezydencji i musiałam przygotować projekt. Piotr wziął na siebie scenografię. To było zabawne, gdy dyrektor teatru przychodził na próby z kawałkami linoleum i mówił: „Marysiu, wiem, że jesteś bardzo wrażliwa na kolory. Wybierz, proszę, odcień podłogi do spektaklu”. Zabawne i bardzo miłe.

– Na rezydencji dopracowałaś sztukę, dałaś jej życie. 

– Nie lubię, gdy coś leży u mnie w szufladzie. 

– Tak, nawet moje książki oddajesz do antykwariatu!

– Właśnie! Ale teraz ja chcę cię zapytać o jedną rzecz. Wiedziałeś, że sztukę zainspirowało moje byłe małżeństwo. Jak ci się pracowało z tym tekstem? Nie było dziwnie?

– Nie…

– Widzisz. Ta historia ma tyle etapów… Inspiracja to mój poprzedni związek, ale nie przyjmuję Rity i Staszka w ten sposób.

– Historia oderwała się od pierwowzoru.

– Absolutnie. Rita i Staszek to w ogóle nie moje życie. 

Z córką. Portugalia. 2024 rok. Zdjęcie: archiwum prywatne

To mój teatr

Premiera „Zamkniętych pokojów” wypada w sobotę 16 marca. W czwartek i piątek aktorzy grają dwie próby otwarte dla pracowników teatru. Artyści nie lubią tych pierwszych pokazów. Występować przed zawodowcami z nieogranym materiałem to duży stres, do którego dochodzi oczekiwanie na właściwą premierę. Maria jest w miarę pewna pomysłów inscenizacyjnych, ale martwi się o emocje. Czy uda się tchnąć życie w Ritę?

– O czym myślałaś tuż przed premierą?

– Wstałam w sobotę i martwiłam się o mój polski, ale przed śniadaniem zajrzałam na Facebooka. Wtedy zrozumiałam, że 16 marca to rocznica zniszczenia mojego teatru w Mariupolu

– 16 marca 2022 roku rosyjscy okupanci zbombardowali Teatr Dramatyczny oznaczony napisem „Dzieci”.

– Schroniły się tam rodziny z dziećmi. Zabili ponad trzysta osób.

– Napisałaś do Piotra.

– Poprosiłam, żeby wspomniał o rocznicy tuż po spektaklu. Ja bym nie dała rady.

– To moment, w którym po premierze aktorzy, reżyser i cała ekipa dziękują sobie za wspólną pracę.

– Piotr powiedział o teatrze w Mariupolu rzeczowo. W takiej chwili słowa są potrzebne, ale słowa wystarczą. Niech mówią fakty.

Maria Bruni (1987) – urodzona w Mariupolu. Absolwentka Kijowskiego Narodowego Uniwersytetu Teatru, Kina i Telewizji im. Iwana Karpenki-Karego oraz studiów podyplomowych z reżyserii telewizyjnej w Instytucie Telewizji, Radia i Prasy w Kijowie. W latach 2009-2022 aktorka teatrów w Kijowie, Odessie i Białej Cerkwi, nauczycielka warsztatu aktorskiego i aktorka dubbingowa. Znana z ról w licznych niemieckich i ukraińskich filmach i serialach. Współpracowniczka telewizji w Kijowie i Berlinie (ZDF) jak autorka i scenarzystka seriali dokumentalnych i fabularnych. Od 2022 roku w Teatrze Nowym w Poznaniu.
Jędrzej Pawlicki (1985) – urodzony w Gorzowie Wielkopolskim. Wykładowca literatury francuskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, tłumacz, dziennikarz, autor opowiadań. Publikował w „Twórczości”, „Fabulariach”, „Piśmie” i „Gazecie Wyborczej”.
Poznali się wiosną 2022 roku. Zamieszkali razem latem 2023.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Wykładowca literatury francuskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, autor prac i artykułów o pisarzach z Afryki Północnej, miłośnik algierskiego nieba i powietrza. Teksty literackie i dziennikarskie publikował w "Twórczości", "Fabulariach", "Piśmie", "Gazecie Wyborczej" i "Przeglądzie".

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

To właśnie od tego – od piękna, które trwa, od kobiecości, która nie znika nawet pod ostrzałem, i od wewnętrznej siły, która pachnie perfumami – rozpoczęła się nasza rozmowa.

Rymma Ziubina w Warszawie. Zdjęcie: Sestry

Teraz wszyscy jesteśmy tacy prawdziwi

Diana Balynska: – Co dzisiaj oznacza dla Pani być piękną?

Rymma Ziubina: – Być prawdziwą. Cieszę się, że standardy typu: „90-60-90” nie dominują już tak bardzo. Na początku wojny często mówiono mi: „Wszyscy jesteście teraz tacy prawdziwi”. I to prawda. Łzy w kadrze, kiedy są prawdziwe, widać od razu. Nie da się ich pomylić ze sztucznymi. I właśnie w tej szczerości tkwi prawdziwe piękno.

Czy dbanie o siebie, ta „czerwona szminka”, pomaga nam, kobietom, w sytuacjach kryzysowych?

Oczywiście! Dbanie o siebie, higiena – to pierwsze, o czym mówili psychologowie od początku inwazji. Jeśli nie brałaś prysznica od trzech dni, to jest to niepokojący sygnał. I to nie dlatego, że nie masz dostępu do wody, ale dlatego, że leżysz i nie możesz nic zrobić – a to objaw depresji. Dbanie o siebie to forma samoorganizacji. Oznacza, że przynajmniej coś kontrolujesz. To działanie, a działanie to życie.

Poza tym w każdej sytuacji pozostajesz kobietą. Pamiętam, jak byłam już w szlafroku, gdy rozległ się alarm. Zamierzałam założyć piżamę, ale zdecydowałam: nie, potrzebuję czegoś, w czym w razie czego będę mogła wybiegnąć. I najładniejszej bielizny – tak na wszelki wypadek... Zajrzałam do koszyka i zaczęłam przeglądać: „To? Nie. O! To już lepiej”.

Na Majdanie, gdy było strasznie, miałam tę samą zasadę: tylko najlepsza bielizna, żeby nikt nie śmiał powiedzieć, że na Majdanie są same bezdomne i „ubogie” kobiety – jak pisały rosyjskie media. To taka cienka granica między śmiesznym a strasznym

Jest jakaś rzecz czy rytuał, bez których nie wychodzi Pani z domu?

Perfumy. Bardzo kocham perfumy. Nawet w walizce ewakuacyjnej miałam dokumenty, maski z czasów pandemii, szminkę nie zawsze – ale i perfumy, które były tam obowiązkowo. Wciąż je zmieniam. Kocham nowe zapachy, eksperymenty.

Skoro mówimy o pięknie w czasach wojny: co dla Pani oznacza wygląd zewnętrzny i wewnętrzna siła?

Piękno to działanie. Nie wygląd zewnętrzny, nie piękne słowa, ale czyny. Tak jak miłość – nie jest rzeczownikiem, ale czasownikiem. Działanie i słowo. Kochać to działać. Tak samo jest z pięknem – to autentyczność i siła ducha.

Wspieram ukraińskich producentów, którzy dbają o naszą zewnętrzną urodę, ponieważ to, jak obecnie działa produkcja w warunkach wojny, również świadczy o niezłomności. Na przykład bardzo lubię i wspieram firmę Wiosna, która produkuje kosmetyki na bazie naszych ukraińskich ziół. Wszystko jest wytwarzane w Ukrainie, w warunkach zatrzymania produkcji podczas przerw w dostawach prądu i alarmów powietrznych. Po nieprzespanych nocach, po ostrzałach i bombardowaniach dziewczyny przychodzą rano do pracy i pracują. Właścicielka Wiosny, Inna Skarżyńska, jest mamą czworga dzieci; podczas wojny adoptowała jeszcze jednego chłopca. Jej sklepik i zakład w Buczy zostały doszczętnie zniszczone przez rosyjskich żołnierzy. A ona wszystko odbudowała, tyle że już we Lwowie.

To jest właśnie piękno.

Piękno ludzi, którzy szyją, pieką chleb, robią najsmaczniejszą pizzę we Lwowie – kiedy mężczyźni są na froncie lub właśnie z niego wrócili

Ostatnie wzruszające pokazy Ukrainian Fashion Week w Kijowie, kiedy na wybieg wyszli chłopcy po amputacjach i z protezami, były o tym samym. To nasi bohaterowie, którzy za cenę własnego zdrowia dają nam spokojne życie. Musimy brać pod uwagę wasze potrzeby – w modzie, architekturze, życiu codziennym.

Niedawno do naszego Lwowa, do Teatru Narodowego im. Marii Zańkowieckiej, przyjechali chłopcy, którzy przechodzą rehabilitację w centrum SuperHumans. Przygotowywaliśmy się do ich wizyty, przegadaliśmy szczegóły – czy jest podjazd, gdzie będzie im wygodniej siedzieć, gdzie ustawić wózki inwalidzkie.

Z weteranami z SuperHumans. Zdjęcie: archiwum prywatne

Już w 1995 roku, na festiwalu teatralnym w Edynburgu, widziałam, jak pierwsi w sali pojawili się ludzie na wózkach inwalidzkich. Przygotowano dla nich specjalne miejsca, i to nie z boku, skąd kiepsko widać, ale w środku pierwszego rzędu. Na świecie to działa od dawna, nie trzeba niczego wymyślać. Tyle że trzeba to zrobić pilnie.

Twarz bez zbędnych manipulacji

Czy rozumienie piękna się zmieniło? Obecnie często kojarzy się piękno z ingerencją – botoksem, wypełniaczami, plastyką...

Mamy tu dobre światło, możesz mnie sobie obejrzeć [śmiech]! Jest nawet anegdota wśród filmowców: „Słyszałem, że się ożeniłeś. Żona jest ładna?” – „To zależy, jak ustawić światło”.

Sama nie uciekam się do manipulacji estetycznych – trzymam się do ostatniej kropli krwi. Nie obiecuję, że tak będzie przez całe życie, ale na razie nie czuję takiej potrzeby.

Nawiasem mówiąc, na stronach castingowych, gdzie poszukuje się aktorek, coraz częściej pojawia się fraza: „Twarz bez zbędnych manipulacji”. To oczywiście kwestia indywidualnego wyboru kobiety. Ale jest też strona finansowa. Jeśli kobieta dokonuje darowizn, to mimowolnie sobie przelicza [koszty takich zabiegów]: jeden „zastrzyk” to trzy-pięć tysięcy hrywien. A potem znowu. Teraz jest to więc również kwestia priorytetów.

Jak postrzega Pani swój wiek? Czy Pani nastawienie do siebie zmienia się z upływem lat? Spotkała się Pani z przejawami ageizmu w swojej profesji?

W wieku 36 lat miałam już na koncie trzy role babci [śmiech]. Potrzebne do nich były twarze medialne, a wtedy takich twarzy nie było zbyt wiele. Ale ogólnie podchodzę do swojego wieku zupełnie spokojnie. Nie próbuję wskoczyć do ostatniego wagonu i sztucznie zatrzymać czas. Moje podejście do życia zmienia się, podobnie jak moje pragnienia.

Kiedy miałam 25 lat, wydawało mi się, że można zmienić świat – nawet poprzez zawód aktora. Dzisiaj już wiem, że nie

Chociaż... Dzisiaj podeszła do mnie kobieta i powiedziała: „Dwa lata temu, po rozwodzie, byłam całkowicie załamana. Spotkanie z panią tak mnie zainspirowało, że ponownie wyszłam za mąż”. Takie chwile są bardzo wzruszające.

Jeśli chodzi o ageizm – oczywiście, że istnieje. Obecnie mam niewiele ról filmowych, ponieważ nie gram młodych kobiet, a ról dla kobiet w moim wieku w kinie jest niewiele – nie tylko w Ukrainie, ale i na całym świecie. Jeśli Sharon Stone mówi, że w Hollywood po 45. roku życia nie piszą już dla ciebie scenariuszy i nie kręcą cię, to co ja mogę powiedzieć? Na szczęście jest teatr, w którym jestem potrzebna.

W garderobie. Zdjęcie: Disy Garby

Wiele starszych Ukrainek, które wyjechały do Polski, również spotyka się z ageizmem. Co by Pani poradziła takim kobietom, które po przeprowadzce, utracie kariery, części swojej tożsamości nie mogą odnaleźć siebie?

Nie mam już zbyt wielu rad. Trudno doradzać, kiedy się nie doświadczyło czegoś samemu. Ale widzę, że nawet w Ukrainie niektóre firmy zaczynają doceniać pracowników w starszym wieku. Tłumaczą swój wybór na korzyść pań po pięćdziesiątce tym, że oprócz doświadczenia zawodowego w tym wieku kobieta koncentruje się już na pracy, podczas gdy młodą dziewczynę czeka jeszcze małżeństwo, narodziny dzieci – co dla pracodawcy oznacza urlopy macierzyńskie, zwolnienia lekarskie, nieobecności w pracy.

Pamiętam siebie jako młodą pracującą mamę: dziecko ma gorączkę, a ja całuję je, ale biegnę do teatru. Biegnę i płaczę, bo rozumiem, że żadne przedstawienie nie jest tego warte. Ale idę, bo czuję się zobowiązana. Bo nie mogę jeszcze stawiać warunków i odwoływać przedstawień.

Jestem przekonana, że 50 lat to wspaniały czas, by przypomnieć sobie o sobie, o swoich niespełnionych marzeniach. Jeśli twój zawód pokrywa się z hobby, tak jak u mnie, to jest to dar

Jednak wiele kobiet całe życie poświęca tylko pracy i dlatego zapomniały, czego kiedyś chciały. A warto sobie przypomnieć: „Marzyłam, by nauczyć się włoskiego” albo: „Kiedyś chciałam tańczyć”. I warto to zrobić. Nawiasem mówiąc, serial „Lusia stażystka”, w którym zagrałam, jest hymnem kobiet po 50. Pod koniec 2021 roku otrzymałam nawet nagrodę za ten projekt, która nosi nazwę „Precz ze stereotypami roku”.

Wojna to nie tylko czołgi i zgliszcza

Często bywa Pani za granicą. Czy można tam jakoś rozpoznać Ukrainkę na ulicy wśród innych kobiet?

Wie pani, podczas podróży ze mną jest jak ze sportowcami, którzy widzą tylko lotniska, hotele i halę sportową. Ja mam tak samo, tylko zamiast hali sportowej jest sala kinowa albo teatralna [śmiech]. Ale przypomniało mi się, jak nasz ukraiński kierowca we Włoszech, gdzie kręciliśmy „Gniazdo gołębicy”, a w kadrze było może z dziesięć ukraińskich dziewczyn, podszedł pod koniec zdjęć: „Pani Rymmo, ja pani nie rozpoznałem! Jest pani dokładnie taka, jak te dziewczyny, które co tydzień tu wożę – tak samo ubrana, z taką samą torebką”. To był komplement – że jestem prawdziwa, jak ta emigrantka zarobkowa, którą gram w filmie. I nie chodzi nawet o ubranie. W filmie, w tych scenach z pierwszego okresu bohaterki we Włoszech, mam nawet inne oczy.

Oczy nas zdradzają. Spojrzenie. Smutek. Przerażenie. Niepewność. Nie chcę nikogo obrazić. Chcę tylko, żeby oczy Ukrainki błyszczały ze szczęścia.

Podczas wystąpienia publicznego. Zdjęcie: Ołeksandr Senko

A gdyby dzisiaj musiała Pani zagrać migrantkę zarobkową, to jak wyglądałaby ta postać?

Bardzo podobnie. Już wtedy pytano mnie: „Przeżyła pani coś takiego?”. A ja odpowiadałam: „Tak, częściowo”. Samotność, zwątpienie, nieporozumienia w rodzinie, poczucie, że nikt nie potrzebuje twojego zawodu... To wszystko było w moim życiu. Teraz ten obraz stał się tylko bardziej bolesny.

Po „Gnieździe gołębicy” były propozycje, by grać emigrantki zarobkowe, ale odmawiałam, bo to powielanie roli. A dla mnie ważne jest odkrywanie czegoś nowego w sobie i dla widza.

Zaproponowano mi też zagranie współczesnej historii: kobiety, która na własne oczy widziała rozstrzelanie dziecka, przeżyła traumę psychiczną... Odmówiłam, ponieważ moim zdaniem przed taką rolą trzeba przejść pewne przygotowania – porozmawiać z psychologami, pobyć w klinice, wczuć się. A zdjęcia miały rozpocząć się tydzień po przeczytaniu przeze mnie scenariusza.

Czy filmy o emigracji są teraz na czasie?

Absolutnie. Ale trzeba zrozumieć, że są różne takie filmy, tak jak filmy o wojnie. Wojna to nie tylko czołgi, lotnictwo, ruiny. To także kobieta w obcym kraju – bez języka i pracy. I dziecko, które widziało wojnę. Najgłębsze dzieła sztuki zawsze opowiadają o małym człowieku na tle wielkiej tragedii.

Jakiego kina potrzebują dziś widzowie?

Ukraińskiego. Widz naprawdę chce oglądać nasze historie, naszych aktorów, słyszeć nasz język. Jako członkini akademii filmowej obejrzałam wszystkie filmy, które powstały w ostatnich latach, by móc wybrać laureatów nagrody „Złoty Bączek”. Obecnie jest bardzo mało pełnometrażowych filmów fabularnych. Ale nawet te, które są, różnią się gatunkowo – są i dramaty, i komedie.

Mamy potężne kino dokumentalne, które prezentujemy na światowych festiwalach filmowych. Jednak współczesnych ukraińskich filmów fabularnych, które warto byłoby pokazać światu, jest na razie tylko kilka

A jak zmienił się teatr w czasie inwazji?

Teraz działa już zupełnie inaczej. Wpływa na to wszystko: odległość od linii frontu, alarmy powietrzne, godziny policyjne. Na przykład w Użhorodzie, gdzie ani przez jeden dzień nie było godziny policyjnej, spektakle zaczynają się o 19:00, jak wcześniej. Natomiast w Kijowie Teatr im. Iwana Franki gra już o 15:00 lub 17:00.

W Charkowie, Sumach i Chersoniu sytuacja jest krytyczna: przedstawienia odbywają się tylko w schronach. W Charkowie teatry dosłownie walczą o przetrwanie. Same opłacają wynajem pomieszczeń w schronach, a ludzie otrzymują 25% stawki, czyli mniej niż 100 dolarów miesięcznie.

Nie zawsze możemy zaplanować repertuar. Jeśli aktor jest w rezerwie, to gra. Jeśli przychodzi wezwanie, to dziś jest jeszcze na scenie, a jutro już nie.

Zdjęcie: Jurij Mechitow

Podczas alarmów powietrznych przerywamy przedstawienie, czekamy w schronie, a potem zaczynamy grać od tej minuty, w której przerwaliśmy. Nie zawsze jednak jest możliwość, by po zakończeniu alarmu dokończyć przedstawienie tego samego wieczoru. W końcu przez ostatnie dwa tygodnie w Ukrainie alarmy powietrzne trwały po 8 godzin. I to jest to, czego można się spodziewać po Rosjanach nie tylko w nocy.

Jeśli widzimy, że ludzie nie zdążą wrócić do domu przed godziną policyjną, przenosimy przedstawienia na inny dzień. A wyjazdy na tournee to w tej chwili dla teatru ogromne ryzyko finansowe.

We Lwowie, w naszym Teatrze im. Marii Zańkowieckiej, przed rozpoczęciem spektaklu puszczaliśmy komunikat z prośbą o wyłączenie telefonów komórkowych. Teraz taki komunikat zaczyna się słowami: „Chwała Ukrainie!”, a sala odpowiada: „Chwała bohaterom!” A potem informujemy: „W przypadku alarmu powietrznego zatrzymamy przedstawienie, a administratorzy pomogą wam zejść do schronu”. Dopiero wtedy zaczyna się przedstawienie. I niezależnie od tego, o czym ono jest, po spektaklu wychodzimy, by się ukłonić, i mówimy: „Nasze ciepłe spotkania są możliwe tylko dzięki Siłom Zbrojnym Ukrainy”. Bo w sali i na scenie znajdują się ludzie, których bliscy są na froncie: synowie, córki, mężowie, bracia, siostry, rodzice. Po każdym spektaklu w Teatrze imienia Zańkowieckiej ogłaszamy ze sceny zbiórkę datków.

W czym dziś odnajduje Pani wewnętrzne oparcie?

– W ludziach, i to nie tylko w znajomych. Mogę spotkać kogoś na ulicy, a ta osoba powie mi, że ją wsparłam – filmem, występem, słowem. Takie spotkania zdarzają mi się w chwilach zwątpienia. I to właśnie one dodają mi otuchy.

20
хв

Chcę, by oczy Ukrainki błyszczały ze szczęścia

Diana Balynska

Grzegorz Janikowski (PAP): – Próby do „Kaluguli” Camusa rozpoczęli Państwo w Narodowym Akademickim Teatrze Dramatycznym im. Iwana Franki w Kijowie przed inwazją Rosji na Ukrainę. Przerwaliście na prawie trzy miesiące. Ostatecznie premiera przedstawienia odbyła się w lipcu 2022 r. Jak teraz ten spektakl jest odbierany w Kijowie? W zeszłym roku prezentowali Państwo „Kaligulę” na festiwalu w Awinionie. Jak tam został przyjęty?

Iwan Urywskij: – Pokazaliśmy „Kaligulę” nie tylko w Awinionie, ale i na kilku innych festiwalach, np. w Sarajewie. Rzecz jasna, gramy – jednak przede wszystkim w Kijowie, gdzie publiczność pokochała ten spektakl. Pokazaliśmy go już ponad sto razy.

Długo zastanawiałem się, na czym polega fenomen recepcji tego przedstawienia. Po wizytach na festiwalach i rozmowach z wieloma ludźmi doszedłem do wniosku, że temat tyranii, despotyzmu dotyczy całego świata. Oczywiście, ten problem najbardziej porusza Ukraińców, bo sytuacja wojny czyni go namacalnym. Nasze przedstawienie spotkało się również z gorącym odbiorem i zrozumieniem we Francji, mimo że Francuzów sytuacja konfliktu zbrojnego bezpośrednio nie dotyczy. Bardzo ciekawe były ich komentarze i rozmowy w Awinionie. Bo temat „Kaliguli” jest uniwersalny i nie może być obojętny dla całego świata. Widzimy, co dzieje się w różnych zakątkach globu. Konflikty zbrojne, junty, armie najemników, terroryzm. Dlatego temat dyktatury jest gorący w rożnych państwach świata. Jedni znajdują się w oku cyklonu, inni pozornie są bezpieczni i daleko im do tej problematyki. Myślę, że nie znamy dnia ani minuty, bo Kaligula może pojawić się nagle w każdej części świata.

Co oznacza dla Pana robienie teatru w kraju objętym wojną? W 2024 r. wystawił pan „Marię Stuart” Schillera, w tym roku wyreżyserował „Makbeta”. Jak to się udaje?

Przyznam, że wystawiam teraz więcej sztuk, niż robiłem to przed inwazją Rosjan. Gdy wybuchła wojna, prawie trzy miesiące nie pracowaliśmy. Przygotowywaliśmy różne koncerty i wieczory poetyckie dla naszych żołnierzy.

Czuliśmy się, jak we mgle, i nie wiedzieliśmy, czy jeszcze kiedykolwiek będziemy robić teatr

Czy on jest potrzebny? gdy wreszcie wystawiliśmy „Kaligulę”, okazało się, że widzowie bardzo potrzebują teatru. Chcą żyć w miarę normalnie, oderwać się od koszmaru wojny. Dlatego zacząłem eksperymentować z rozmaitymi gatunkami teatralnymi. Zacząłem np. reżyserować komedie, których nigdy wcześniej nie robiłem. Prawda jest taka, że przede wszystkim musieliśmy jako zespół zrozumieć siebie i swoją sytuację. Potem zaczęliśmy pytać widzów, jakiego teatru potrzebują i czym dziś ma być teatr w Ukrainie.

Wystawia Pan głównie klasykę ukraińską i światową, jak „Tramwaj zwany pożądaniem” Williamsa, „Peer Gynta” Ibsena, wspomnianą „Marię Stuart”. Na swoim koncie ma Pan także realizacje m.in. Strindberga, Gozziego i Gogola. Krąży opinia, że biorąc na warsztat sztuki klasyczne, za każdym razem Pan je dekonstruuje lub redefiniuje. Na czym polega Pańska strategia reżyserska?

Za każdym razem gdy wybieram tekst sztuki, staram się ją wystawić tak, jak ja ją rozumiem. Doskonale wiem, że obcuję z klasyką, dlatego nie dokonuję dużych zmian. Po prostu wnikliwie czytam utwór, by zrozumieć go dla siebie. Następnie oglądam lub przypominam sobie realizacje danego tytułu w innych teatrach Europy. Wreszcie przychodzi moment, że zaczynam rozumieć, dlaczego inni reżyserzy wystawili go tak, a ja mam inną wizję. Myślę, że stąd są te opinie o tym, że dekonstruuję klasyków.

„Kaligula” Urywskiego na festiwalu w Polsce. Zdjęcie: Julia Weber

Często skraca Pan tekst, dokonuje przesunięć scen?

Przedstawienie „Kaliguli” trwa godzinę i piętnaście minut. To jest bardzo skrócona wersja. Po prostu nie mogliśmy przeprowadzić tylu prób, ile chcieliśmy. Cały czas wyły syreny przeciwlotnicze, a my nie mieliśmy prawa robić prób, gdy zbliżał się nalot. Dlatego tę wersję spektaklu dopasowaliśmy do realiów wojennych. Przypomnę tylko, że zdarzało się, że musieliśmy przerywać przedstawienie i z widzami schodzić do schronu.

W 2024 r. otrzymał Pan prestiżową Nagrodę Państwową im. Tarasa Szewczenki za spektakl „Czarownice z Konotopu” według Hrihorija Kwitki-Osnowjanenko. Wiem, że w czerwcu jadą Państwo z tym przedstawieniem na tournée do Stanów Zjednoczonych i Kanady. O czym opowiada ten spektakl?

W maju pokazaliśmy to przedstawienie w Polsce, a w czerwcu rzeczywiście wyruszamy za ocean. „Czarownica z Konotopu” to obowiązkowa lektura szkolna. Hrihorij Kwitko-Osnowjanenko pierwszy pisał prozą po ukraińsku. To rodzaj burleskowej satyry. Spektakl opowiada o tym, jak zaczyna się wojna Polski z Rosją, a Kozacy chcą uniknąć poboru, bo nie chcą iść na tę wojnę. Zapraszają wójta Konotopu na tzw. sotnik, czyli spotkanie, i przekonują go, że w mieście są wiedźmy. Żeby je odnaleźć, trzeba przeprowadzić tradycyjną próbę wody, czyli topić kolejne kobiety. Kto nie utonie, ten jest wiedźmą.

To straszna historia, rodzaj horroru, ale napisana jako komedia. Nasz spektakl odwołuje się do ukraińskiego folkloru i ludowości. To rodzaj wyobrażenia, jak to mogło wyglądać. Publiczność pokochała to przedstawienie. Zagraliśmy je już ponad dwieście razy.

Co zamierza Pan wystawić w najbliższym czasie?

W sobotę, 31 maja, w Narodowym Lwowskim Teatrze Opery i Baletu miała miejsce premiera opery „Złoty pierścień” Zachara Berkuta w mojej reżyserii. W kijowskiej Operze Narodowej Ukrainy im. T. Szewczenki przygotuję kolejną operę. Będą to „Bajki” E. T. A. Hoffmana.

Iwan Urywskij (ur. 9 marca 1990 r. w Krzywym Rogu) jest ukraińskim reżyserem teatralnym i operowym. Zrealizował ponad 20 spektakli w większości opartych na ukraińskiej klasyce. Był głównym reżyserem Ukraińskiego Teatru Muzyczno-Dramatycznego im. Wasyla Wasylki w Odessie. Od 2020 r. jest zatrudniony jako reżyser w Narodowym Akademickim Teatrze Dramatycznym im. Iwana Franki w Kijowie. Współpracował również z teatrami w Iwano-Frankowsku, we Lwowie, w Kownie i Pradze.

20
хв

Kaligula może pojawić się wszędzie

Polska Agencja Prasowa

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Chcę, by oczy Ukrainki błyszczały ze szczęścia

Ексклюзив
20
хв

Grzegorz Jarzyna: W Ukrainie czuję teraz tę samą energię, która była w Polsce podczas burzliwych przemian

Ексклюзив
20
хв

Skąd się wzięła wędzona gruszka, czyli Jewhen w krainie przysmaków

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress