Exclusive
20
min

Grzegorz Jarzyna: W Ukrainie czuję teraz tę samą energię, która była w Polsce podczas burzliwych przemian

„Kiedy wybuchła pełnoskalowa wojna, miałem obsesję, by codziennie przez pół godziny czytać o tym, co dzieje się na froncie. To bezsensowne zajęcie, bo i tak nic nie mogę zmienić. Ale oto znalazłem się w Ukrainie i myślę, że inscenizacja „Kasandry” jest właśnie tym, co muszę zrobić. To cień, który mnie prześladował, którego się bałem. Bo nie rozumiałem, co się dzieje

Oksana Gonczaruk

Legendarny polski reżyser Grzegorz Jarzyna wystawia spektakl „Kasandra” w Kijowie. Zdjęcie: Switłana Derkacz

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Grzegorz Jarzyna – jeden z najważniejszych współczesnych reżyserów teatralnych w Polsce, uznawany za symbol nowoczesnego teatru – obok Krystiana Lupy i Krzysztofa Warlikowskiego tworzy legendarną trójcę twórców, którzy odnowili polski teatr przełomu wieków. Na początku XXI wieku spektakle Jarzyny w TR Warszawa wywołały rewolucję: szokowały tempem reagowania na aktualne wydarzenia i śmiałością formy. To właśnie dzięki temu TR Warszawa zyskał przydomek „najszybszego teatru w Polsce"'.

W tym kontekście wiadomość, że Jarzyna wystawi w Kijowie „Kasandrę” – inspirowaną poematem Łesi Ukrainki – brzmi intrygująco.

W maju reżyser-legenda po raz drugi od początku rosyjskiej inwazji odwiedził Ukrainę – by poprowadzić casting aktorski do nowego spektaklu, dwudniowy warsztat i wieczór artystyczny.

Wieczór artystyczny Grzegorza Jarzyny w Kijowie. Zdjęcie: Iryna Somowa

Nie chcę mieć jednego rozpoznawalnego stylu

Oksana Gonczaruk: – Wojna za polską granicą trwa już czwarty rok. Jak przez ten czas zmieniło się jej postrzeganie przez polskie społeczeństwo? I co robią polscy artyści, stało się jasne, że to nasza wspólna sprawa?

Grzegorz Jarzyna: – W większości polskie społeczeństwo zmieniło się w czasie wielkiej wojny i głęboko zdaje sobie sprawę z tego, co się dzieje. Pojawiła się głęboka empatia, wspólne przeżywanie, a stąd – chęć pomocy sąsiadom. Powiedziałbym, że to bardzo głęboka identyfikacja z tym, co się dzieje, ponieważ strach przed Rosją jest tego samego rodzaju co strach przed faszystowskimi Niemcami w czasie II wojny światowej. Ten strach jest przekazywany z pokolenia na pokolenie, żyjemy w nim.

Ta wojna toczy się w naszej europejskiej przestrzeni. Ona się nie kończy, tylko ciągle odnawia. Jako społeczność artystyczna robimy wiele. Już podczas wojny mamy przykłady twórczej współpracy z ukraińskimi artystami. Zapraszamy ukraińskie zespoły, aktorów, pracujemy z nimi. I myślę, że to wszystkim nam bardzo służy.

Może Pan podać przykład takiej współpracy między Pana teatrem a artystami z Ukrainy?

Na razie mamy niewiele wspólnych polsko-ukraińskich produkcji, bo istnieje bariera językowa. Ale zapraszamy ukraińską publiczność na nasze spektakle. W 2023 roku w TR Warszawa wystawiliśmy spektakl „Mój sztandar zasikał kotek. Kroniki z Donbasu”, oparty na tekstach ukraińskiej dramatopisarki Leny Łaguszonkowej. Ta produkcja odbiła się szerokim echem.

Jakie miał Pan wyobrażenie o współczesnym ukraińskim teatrze, zanim przyjechał Pan do Kijowa?

Szczerze mówiąc, nie miałem szerokiego wyobrażenia, bo niestety w Polsce nie widziałem żadnych spektakli z Ukrainy. Dopiero teraz zaczynam go lepiej poznawać; mam na to szczęście.

Z szefem Teatru im. Łesi Ukrainki Kiryłem Kaszlikowem w Kijowie, 2025 r. Zdjęcie: Teatr im. Łesi Ukrainki

Obejrzał Pan w Kijowie kilka przedstawień. Jakie wrażenia zrobił na Panu ukraiński teatr? Na ile różni się od europejskiego?

Nie dzieliłbym teatru na ukraiński i europejski. To, co zobaczyłem – m.in. „Otella” i „Przekład” – to teatr europejski, ale z trochę inną energią. Macie coś, czego nie ma wiele teatrów na Zachodzie. Dlatego jestem przeciwny takim podziałom. Może problem leży w pewnej izolacji ukraińskiego teatru od europejskiego – chodzi mi o przerwane kontakty, ograniczony przepływ informacji i komunikacji. Ale tradycja jest tu głęboka. Obrazowo mówiąc: wasze i nasze teatry to jak gałęzie jednego drzewa – twórcze poszukiwania wychodzą z tego samego źródła.

Podczas drugiej wizyty w Kijowie dużo Pan pracował z ukraińskimi aktorami. Jak ocenia Pan ich poziom przygotowania?

Jeśli chodzi o atmosferę, klimat i poziom rozwoju, ukraiński teatr przypomina mi polski teatr z końca lat 90. A jeśli chodzi o samą technikę aktorską i przygotowanie – poziom jest bardzo wysoki.

Co dla Pana może stać się punktem wyjścia do stworzenia nowego spektaklu? I na ile jest Pan otwarty na nowe formy?

Najważniejszy jest temat i jego fenomen – temat musi istnieć w ważnym kontekście i miejscu. Jeśli taki temat istnieje, rozwijam scenariusz i szukam aktorów.
Ciągle szukam czegoś nowego w swoich spektaklach, nie chcę mieć jednego rozpoznawalnego stylu. Chciałbym, żeby każdy mój spektakl był zupełnie inny. Nowe doświadczenie jest dla mnie kluczowe.

W pewnym sensie zyskał Pan popularność, wystawiając spektakle w nietypowych miejscach, czyli na scenach nieprzystosowanych do realizacji teatralnych — na dworcu kolejowym w Warszawie, w hali fabryki wojskowej, pod Mostem Brooklyńskim w Nowym Jorku. Jak Pan wybiera przestrzeń dla swoich pomysłów?

Jak już powiedziałem, dla mnie najważniejsze są nowe doświadczenia i nowy język teatralny, którego zawsze poszukuję. Dlatego wolę, by każdy spektakl miał nową treść.

Jakieś dziesięć lat po tym jak zacząłem pracę w teatrze los sprawił, że zostałem dyrektorem teatru TR Warszawa. Dlaczego tak się stało? Ponieważ zaczynałem swoją twórczość w bardzo specyficznym momencie historii, kiedy w Polsce zakończyła się era komunizmu i rozpoczął się tak zwany kapitalizm. Wtedy w całym kraju teatry stały puste, bo do niedawna grano w nich repertuar komunistyczny. I nagle wszystko się skończyło i trzeba było grać coś nowego, a tego jeszcze nie było. Teatry opustoszały, aktorzy przeszli do reklamy lub zarabiali na życie komercyjnymi projektami. Wtedy otwarto pusty warszawski teatr, do którego mnie zaproszono. Ci, którzy o tym zdecydowali, mówili: „Niech coś zrobi, niech coś zrealizuje i nas zaskoczy”.

A ja, rozumiejąc, że to wielkie szczęście, wystawiłem sztukę „Zaryzykuj wszystko” współczesnego kanadyjskiego dramaturga George'a F. Walkera. Na Dworcu Centralnym w Warszawie.

Spektakl „Zaryzykuj wszystko” na Dworcu Centralnym w Warszawie, 2003. Zdjęcie: JACEK DOMINSKI/Reporter/East News

To historia czterech drobnych złodziejaszków, którzy chcieli kogoś obrabować, ale nie wiedzieli, jak to zrobić, i się pogubili. Wydawało mi się, że ta komedia wyraźnie nawiązywała do nastrojów Polaków. Wyobraźmy sobie: mieliśmy komunistyczne wartości, potem komunizm upadł, zapanował chaos, Polacy byli zupełnie bez pieniędzy i marzyli o szybkim wzbogaceniu się. To bogactwo majaczyło gdzieś na horyzoncie, ale było nieosiągalne.

Poczułem, że sytuacja z tej sztuki i ówczesna rzeczywistość w Polsce w jakiś niewidoczny sposób nawiązują do atmosfery dworca, gdzie ludzie również o czymś marzą, jadą ze swoim bagażem w nieznane

Dworzec był też pełen bezdomnych. I brudny – co dość dobrze odzwierciedlało ówczesną sytuację w Polsce. Wszystko się przeplatało. Bezdomni oglądali spektakl przez wielkie szyby, ale wyglądało to tak, że są wśród widzów. To stworzyło dodatkowy efekt, jakby byli częścią publiczności.

No i dworzec był tanim rozwiązaniem – mieliśmy 1000 dolarów na każdy spektakl, co było mikroskopijnym budżetem przy udziale ok. 300 osób. Udało się zrealizować 15 przedstawień.

Im bardziej nas krytykują, tym większy mamy wpływ

Pański następny spektakl, „2007: Macbeth”, był reakcją na przystąpienie Polski do NATO.

Pojawienie się tego spektaklu poprzedził historyczny moment, kiedy Polska przystąpiła do NATO, a my, jako członkowie tej organizacji, zadeklarowaliśmy udział naszych oddziałów wojskowych w konflikcie zbrojnym w Kuwejcie.

Czytałem wtedy „Gazetę Wyborczą” –  w tamtym czasie była to moja ulubiona gazeta i chyba jedyny głos Solidarności. I oto na jej stronach nagle zobaczyłem taki dyskurs: „Weźmiemy udział w zakończeniu konfliktu i w ten sposób otrzymamy jakieś korzyści w postaci ropy lub innych surowców od Stanów Zjednoczonych”.
Nie chodziło więc o pomoc komuś, ale o biznes. Obecnie dzieje się to na znacznie większą skalę, ale wtedy uświadomienie sobie tego było dla mnie szokiem.

Było mi przykro, że nie chodziło o wartości ludzkie, o to, że Polska jest krajem, który stawia pierwsze kroki w kierunku wolności, ale o banalny biznes.
W tym samym czasie codziennie widzieliśmy w gazetach zdjęcia odciętych głów i okaleczonych ciał.

Postanowiłem wynająć na dwa miesiące halę fabryki, która produkowała ciężki sprzęt wojskowy, i wystawić tam „Makbeta”. W końcu otrzymaliśmy do dyspozycji niespotykaną dotąd przestrzeń, gdzie scena miała 25 metrów długości i 12 metrów wysokości.

„2007: Macbeth” Grzegorza Jarzyny w fabrycznej hali. Zdjęcie: TR Warszawa

Wykorzystanie fabryki wojskowej do przedstawienia o tematyce antywojennej to naprawdę mocne posunięcie.

Ta przestrzeń idealnie nadawała się do przekazania widzom empirycznego doświadczenia wojny, żeby usłyszeli odgłosy wybuchów, poczuli zapach prochu i poczuli wstrząs fali uderzeniowej. By wszystko było bardzo realistyczne, zwróciliśmy się do pirotechników, ludzi, którzy zajmowali się przygotowaniem żołnierzy na poligonie. Udostępnili nam sprzęt i pomogli z efektami.

Ale pirotechnicy trochę przesadzili. Wybuchy były tak silne, że musieliśmy ściszyć głośniki do minimum, a ogień wydawał się sięgać widowni. Ludzie byli w szoku po tym doświadczeniu wojny, na które nie byli w ogóle przygotowani

Ta historia trafiła do prasy, pojawiły się negatywne opinie, a kierownictwo fabryki zarzuciło nam, że robimy im antyreklamę. Szybko zdjęli afiszę i wszystko odwołali.

Ludzie z innych dziedzin sztuki dobrze zareagowali na tę premierę, ale środowisko teatralne – nie. Na szczęście na tych przedstawieniach, które zdążyliśmy pokazać, byli obecni wpływowi goście z zagranicy, dzięki czemu później udało nam się pokazać „Makbeta” w Nowym Jorku.

„2007: Macbeth” w Nowym Jorku. Zdjęcie: TR Warszawa

Na początku XXI wieku organizowaliście w TR Warszawa warsztaty twórcze, podczas których czytaliście przekłady współczesnych sztuk. A co z polską dramaturgią? Kiedy zaczęła się pojawiać?

Wtedy nie istniała jeszcze polska dramaturgia współczesna. Dlatego właśnie sięgaliśmy po tłumaczenia. A kiedy stało się to popularne, polscy dramaturdzy również zaczęli pisać. I tu ważna uwaga: dopóki nie było takich tekstów, wystawialiśmy klasyczną dramaturgię w nowoczesnej interpretacji. Ogromnym krokiem naprzód polskiej dramaturgii było to, że autorzy zaczęli pisać o tym, co dzieje się wokół, a my to wystawialiśmy. Wkrótce nasz TR Warszawa zaczęto nazywać „najszybszym teatrem w Polsce”, ponieważ ani ówczesna produkcja filmowa, ani literatura nie reagowały tak szybko na ważne wydarzenia, jak my na scenie.

Dlatego nasze spektakle były tak szeroko komentowane i miały ogromny oddźwięk w prasie. W ten sposób staliśmy się swego rodzaju społecznym rezonansem zmian w Polsce. A w latach 2000. zmiany społeczne były burzliwe, reformy następowały nieustannie, dlatego ludzie postrzegali nasz teatr jako kronikę wydarzeń, w których żyli.

Teraz w Ukrainie czuję tę samą energię, którą czułem wtedy u nas. Zachodzą w niej obecnie te same zmiany i procesy, które my przeżyliśmy wtedy. Ta energia zmian i transformacji musi zrodzić coś nowego

Jak siły polityczne wpływają na Pana teatr?

Na szczęście polityka nie ma żadnego wpływu na nasz teatr. Dlaczego mamy teraz tak stabilną pozycję? Ponieważ istniejemy już długo i przekroczyliśmy wiele granic.
W tym czasie zmieniały się obozy polityczne, więc nieustannie spotykaliśmy się z krytyką: wcześniej krytykowali nas prawicowcy, teraz bardziej robią to lewicowcy. Ale polityka jakoś odbija się od nas. Bo im bardziej nas krytykują, tym większy mamy rozgłos w prasie i odpowiednio więcej widzów, którzy chcą zobaczyć, co to za zjawisko. Im bardziej nas krytykują, tym większą kontrolę zyskujemy nad opinią publiczną.

Pana teatr nazywano nie tylko najszybszym, ale i najgłośniejszym...

To prawda. Kiedyś pani prezydent Warszawy [Hanna Gronkiewicz-Waltz, prezydentka stolicy w latach 2006–2018 — aut.] przyszła do mnie i powiedziała, że mam jakoś uspokoić swój teatr, bo „krzyczy” głośniej niż wszyscy. „Jesteście tacy mali, jest was tak mało, a krzyczycie tak, że słychać was wszędzie”. To dowodziło, że mamy wpływ.

Doszliśmy z panią prezydent do kompromisu, który polegał na tym, że miasto sfinansuje nam budowę dużego teatru w centrum Warszawy. Pani prezydent doskonale rozumiała, że stolica powinna mieć duży, reprezentacyjny teatr. Powiedziała wtedy, że sama nie chodzi do teatru, ale czyta w prasie, że taka rzecz powinna istnieć. Ten projekt jest obecnie realizowany [otwarcie nowej siedziby TR Warszawa na placu Defilad ma nastąpić w najbliższych latach – aut.].

Kobiety nie zaczynają wojen, ale płacą za nie bardzo wysoką cenę

W swojej twórczości wykazuje Pan duże zainteresowanie antycznymi bohaterkami. Jednocześnie nigdy nie wystawił Pan o nich sztuki w Polsce. „Medeę” wystawił Pan w Wiedniu, „Fedrę” w Amsterdamie, „Wojny trojańskie” w Monachium, a teraz „Kasandrę” w Kijowie.

Sam zwróciłem uwagę na to, że wszystkie spektakle oparte na motywach antycznych realizowałem tylko za granicą. Tak się jakoś złożyło... Dla mnie sztuka starożytnej Grecji to możliwość dotknięcia jakiejś tajemnicy, fenomenu ludzkości. I zrozumienia fatalizmu — tego, że często nie jesteśmy w stanie walczyć z naszym losem, z naszym przeznaczeniem, że często nie potrafimy zmierzyć się z tym, co nam wyznaczono.

Nie potrafię ogarnąć wszystkich wojen, które toczyły się w całej naszej historii. Prawdopodobnie nikt nie jest w stanie pojąć ich sensu. Historia wojny trojańskiej została opisana jeszcze przed narodzinami Chrystusa. Ta wojna jest matrycą wszystkich kolejnych konfliktów zbrojnych. Mechanizmy przemocy i zemsty zakodowane w niej powtarzają się do dziś, przynosząc zyski nielicznym ambitnym osobom.

Mam wrażenie, że ludzkość nie rozwija się. Pod względem technicznym – tak, tutaj mamy ogromny postęp, ale w naszym człowieczeństwie – nie

Wydaje mi się, że człowiek ma wpisaną w swój genotyp potrzebę samozniszczenia. Być może ta autodestrukcyjność jest naszym przeznaczeniem. To smutne, ale to właśnie inspiruje mnie w teatrze. I to chcę badać.

Zajmuje się Pan Homerem już od piętnastu lat.

Tak, na różne sposoby. Planowałem wystawić „Iliadę” i przeprowadziłem wiele warsztatów na ten temat w różnych miastach: Los Angeles, Londynie, Tel Awiwie, Ankarze. To były przygotowania do inscenizacji, której do tej pory nie udało się zrealizować.

Pewnego dnia zadzwonił mój telefon i zaproszono mnie do teatru w Kijowie. Zgodziłem się przyjechać, a potem zobaczyłem, że teatr nosi imię Łesi Ukrainki. Zacząłem zapoznawać się z jej twórczością, natrafiłem na „Kasandrę” i zrozumiałem, że to jest to, na co tak długo szukałem.

Aktorzy w czasie próby "Kasandry" w Kijowie, 2025 r. Zdjęcie: Switłana Derkacz

Zainteresowały Pana losy trojańskich kobiet, a konkretnie to, co dzieje się z kobietami po stronie, która przegrała wojnę - oczywiście nie tyle w sensie fizycznym, co psychologicznym?

Tak. W Kijowie zrozumiałem, że otrzymałem znak, by zrealizować dawny pomysł. Tragedia Łesi Ukrainki obudziła we mnie pragnienie poszukiwań, które trwały wiele lat.

Kiedy wybuchła wielka wojna, pojawiła się u mnie prawdziwa mania — codziennie pół godziny poświęcam na sprawdzanie, co dzieje się na froncie. W pewnym sensie jest to bezsensowne zajęcie, ponieważ czytam wiadomości i rozumiem, że nie mogę nic zmienić, nie mam żadnego wpływu na bieg wydarzeń. A teraz znalazłem się w Ukrainie i myślę, że inscenizacja „Kasandry” jest właśnie tym, co muszę zrobić, jest cieniem, który mnie prześladował. I którego być może się bałem, ponieważ przez długi czas nie rozumiałem, co się dzieje. Ale teraz, otrzymawszy zaproszenie od Teatru im. Łesi Ukrainki, wiem, co muszę zrobić.

Inscenizacja „Kasandry” to delikatna sprawa. Ale jednocześnie jest to nasz wspólny europejski temat, coś, co nieubłaganie powraca do nas jako wspólne doświadczenie II wojny światowej. Dla mnie ważne jest to, że w naszym genotypie zakodowane jest zrozumienie – lub niezrozumienie – konsekwencji wojny.

Homer na przykład pisał, że w wojnie nie ma zwycięzców ani pokonanych. Ale z jakiegoś powodu nadal nie wyciągamy wniosków. Nie rozumiemy, że okupanci, by usprawiedliwić swoje zbrodnie, zrzucają winę na ofiary. Dehumanizują tych, których chcą podbić, próbując pozbawić ich tożsamości i prawa do życia.

Jednak cykl przemocy i przestępczości, który wywołują, ostatecznie uderza w nich samych.

Czy będzie Pan wystawiał „Kasandrę” w oryginale?

Nie odważę się wziąć tekstu Łesi Ukrainki jako podstawy dla swojego spektaklu, ponieważ jest on bardzo zakorzeniony w kontekście kulturowym. A ponieważ nie pochodzę stąd i należę do innej przestrzeni kulturowej, nie będę w stanie zrobić tego tak, jak powinno to zostać zrealizowane w kontekście narodowym. Ta sztuka posłuży jednak jako inspiracja do stworzenia kolejnego tekstu, który będzie oparty na twórczości Łesi Ukrainki, Homera, Eurypidesa i Ajschylosa. Akcja będzie się rozgrywać w realiach współczesnej Ukrainy i w najbliższej przyszłości. Będą to refleksje na temat skutków konfliktów zbrojnych dla ofiar cywilnych, zwłaszcza kobiet.

Kobiety nie rozpoczynają wojen, ale płacą za nie bardzo wysoką cenę. Ich ofiary nigdy nie są doceniane: nie stawia się im pomników, nie pisze o nich piosenek ani wierszy, jak o bohaterach. Pozostają bezimiennymi bohaterkami. „Kasandra” przywróci im głos.
No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, piosenkarka i kompozytorka (pierwotnie była muzyka, która do tej pory nigdzie nie zniknęła). Swoją pracę w dziennikarstwie rozpoczęła od artykułów w magazynie muzycznym „Galas”. Przez wiele lat pracowała jako felietonistka kulturalna gazety „KP w Ukrainie”, była również redaktorką naczelną magazynu „Atelier”. Przez ostatnie kilka lat była krytykiem muzycznym w Vesti.ua, a wraz z wybuchem wielkiej wojny odnalazła się jako dziennikarka w reportażu społecznym.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Wszystko zaczęło się dwa lata temu, kiedy Peter Gelb, dyrektor generalny Metropolitan Opera, wraz z Pierwszą Damą Ukrainy Ołeną Zełenską uzgodnili pomysł wystawienia w Ameryce opery o Ukraińcach, by pomóc Ukrainie być lepiej słyszaną na świecie. Gelb jest przyjacielem Ukrainy, odmówił współpracy swojego teatru z rosyjskimi artystami popierającymi reżim Putina. Zaprosił też na staż i występy ukraińskich śpiewaków operowych. Libretto do przyszłej opery napisał amerykański dramaturg George Brant, a dyrygentką została Keri-Lynn Wilson, Kanadyjka znana z kierowania Ukraińską Orkiestrą Wolności (Ukrainian Freedom Orchestra) i zespołem „Kijowska Kamerata”. Nawiasem mówiąc, Peter Gelb i Keri-Lynn Wilson są małżeństwem o ukraińskich korzeniach.

Pojawiło się pytanie, kto napisze muzykę do nowej opery. Ogłoszono konkurs, wpłynęło ponad 70 zgłoszeń z Ukrainy. Zwyciężył 44-letni Maksym Kołomijec, znany w Ukrainie oboista i kompozytor, którego wielu uważa za jednego z najbardziej „zachodnich” współczesnych ukraińskich kompozytorów – dzięki jego odważnym eksperymentom muzycznym.

Maksym Kołomijec i dyrygentka Keri-Lynn Wilson podczas próby. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Ukraińskie historie, które pójdą w świat

Oksana Gonczaruk: – 14 sierpnia w Warszawie odbyła się światowa premiera suity orkiestrowej z opery „Matki Chersonia”, która zainicjowała europejską trasę koncertową Ukrainian Freedom Orchestra „Niepokonani 2025”. Widzowie po raz pierwszy usłyszeli muzykę z opery, której premiera zaplanowana jest na 2026 rok. Czy do suity weszły najlepsze utwory z opery?

Maksym Kołomijec: – Powiedzmy, że weszły ważne, ponieważ suita jest dziełem samowystarczalnym, musi być interesująca sama w sobie. Napisanie suity nie było łatwe: stworzyłem pierwszą wersję, wysłałem ją do Keri-Lynn, a ona bardzo delikatnie poprosiła o niewielkie przeróbki. Dokonałem ich, wziąłem inne motywy, inaczej skomponowałem całość. Ale suita to ważny krok w promocji nadchodzącej premiery opery „Matki Chersonia” pod dyrekcją Keri-Lynn Wilson. Obecnie wraz z Ukrainian Freedom Orchestra wyruszyła w trasę po Europie, gdzie da osiem koncertów, a prawie każdy z nich rozpocznie się moją suitą. To naprawdę potężna promocja „Matek Chersonia”. Amerykanie są pod tym względem świetni, wszystko kontrolują, pracują systemowo.

Jak układa się wasza współpraca? Na ile Keri-Lynn Wilson czuje materiał, który Pan jej proponuje?

Wszystko układa się wspaniale. Jest wrażliwą, dobrą osobą i wspaniałą dyrygentką. Mówię tak nie tylko dlatego, że rozpoczęliśmy współpracę. Keri-Lynn na początku wojny stworzyła Ukrainian Freedom Orchestra [w jej skład wchodzą ukraińscy muzycy z różnych orkiestr, teatrów operowych i zespołów z całej Ukrainy i zagranicy – red.]. Wiem, jak brzmi ta orkiestra. Z połową muzyków wchodzących w jej skład grałem na koncertach, to świetni instrumentaliści. Jestem wdzięczny, że Keri-Lynn już po raz czwarty ich ze sobą zbiera.

Nazywa swoich muzyków „żołnierzami muzyki”, a ta jej mała armia światła dokonuje niezwykłych rzeczy

By orkiestra symfoniczna zabrzmiała po długiej przerwie, muzycy ćwiczyli w Warszawie codziennie przez 6 godzin 10 dni z rzędu.

Najważniejsze, że Keri-Lynn poczuła i rozumiała Pana muzykę, bo ona jest skomplikowana.

Dlatego kiedy ją pisałem, dużo rozmawialiśmy. Długo przyglądałem się MET. Jeździłem tam, słuchałem tego, co grają, analizowałem, jak ludzie tam odbierają muzykę, czym w ogóle żyją, jakimi operami i jak je wystawiają.

Próbowałem stworzyć sobie wyobrażenie o tym, jaki powinien być styl opery, która trafi do Nowego Jorku. Bo choć piszę operę ukraińską, premiera odbędzie się najpierw w Warszawie, a następnie w Metropolitan Opera.

Dyrektor generalny Opery Narodowej w Warszawie Waldemar Dąbrowski, dyrygentka Keri-Lynn Wilson i Peter Gelb, dyrektor generalny Metropolitan Opera. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Między Verdim a awangardą

Ale to nie powód, by pisać operę radykalnym współczesnym językiem muzycznym...

W tym przypadku na pewno nie. Skupiłem się na języku muzycznym bliskim wielu osobom. No i w zasadzie sama tematyka opery dyktuje styl, bo to przecież historia o matkach, o kobietach, które możemy spotkać w pociągu lub autobusie. To proste kobiety, w przypadku których ciężki los sprawił, że stały się bohaterkami. Trudno sobie wyobrazić, żeby śpiewały na przykład w stylu Zimmermana czy Berga. Musi być empatia między nimi a muzyką, która oddaje ich charakter.

Pisząc muzykę, inspirowałem się klasyczną operą, choć nazwałbym to raczej rozszerzonym stylem klasycznym, który obejmuje również współczesne techniki.

Nie można po prostu zamknąć oczu i stworzyć coś radykalnie własnego, co zostanie wystawione dwa razy i zapomniane. To musi być bliskie wielu ludziom – czyli w dobrym tego słowa znaczeniu muzyka popularna. Po to, by opera była wystawiana na całym świecie

Dlaczego wybraliście właśnie taki temat? I jak pracowaliście nad librettem?

W MET, kiedy mowa o nowej operze, wszystko odbywa się bardzo precyzyjnie i jest przemyślane na wszystkich poziomach. Temat wybieraliśmy kilka miesięcy. Trudność polegała na tym, że tematów wojennych wartych przedstawienia w operze są tysiące. To tysiące ludzkich losów i sytuacji, które chciałoby się opisać. Ale właśnie w tym czasie zaczął się pojawiać temat porywania i deportacji ukraińskich dzieci przez Rosjan, co jest jedną z największych zbrodni Rosji – i teatr wybrał ten temat. Nie chcieliśmy po prostu pokazać życie bohatera interesującego tylko Ukraińców, ale poruszyć temat ponadczasowy. Potem rozpoczęło się gromadzenie materiałów.

Wiem, że początkowo chcieliście wykorzystać w libretcie losy konkretnych kobiet i dzieci.

Tak, ale zrezygnowaliśmy z tego, ponieważ trudno to zrobić tak, by wszyscy byli zadowoleni. Tu są niuanse dotyczące praw autorskich i czynnik ludzki – ludzie, gdy rzecz dotyczy ich, na pewno będą ingerować w proces. Dlatego postanowiliśmy nie ograniczać się do konkretnych losów i stworzyliśmy postacie zbiorowe. Całkowicie wiarygodne, ale uogólnione, ponieważ składają się z wielu podobnych rzeczywistych sytuacji kobiet, które próbowały odzyskać swoje dzieci.

Temat porwania dzieci jest przerażający. Jak Amerykanie, dla których rodzina jest święta, do tego podchodzą?

Z mojego punktu widzenia Amerykanie nie są ludźmi emocji, ale czynu. Wylewanie łez nie jest ich metodą. A to, jak podchodzą do tego tematu, przejawia się w tym, że poświęcają mu obecnie ogromne zasoby

Dokładają wielkich starań, by ten temat był szeroko rozpowszechniany, i opowiadają o nim wszędzie, gdzie tylko się da.

Występ Ukrainian Freedom Orchestra w Operze Narodowej w Warszawie, 2025 r. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Autorem libretta jest znany amerykański dramaturg George Brant, mistrz współczesnej opery. Czytałam, że ma operę, w której główną bohaterką jest pilotka F16. Jak wygląda wasza współpraca?

To wspaniały dramaturg i niesamowita osoba. Napisał fabułę dosłownie w ciągu kilku miesięcy. Oprócz niego pracowała nad nią Sasza Andrusyk, która sprawdzała zgodność z dokumentami: kto, gdzie, kiedy, dokąd, jakie wojska się wycofały i w którym momencie. Jest tam wiele takich szczegółów, a ona wszystko sprawdziła. Teraz wszystko wygląda spójnie.

George Brant zagłębił się w dokumentację. Fundacja Save Ukraine przesłała mu setki godzin różnych wywiadów, mnóstwo artykułów.

I o ile pierwsze wersje libretta wyglądały tak, jakby napisał je Amerykanin, który nigdy nie był w Chersoniu, to ostateczna wersja sprawia wrażenie, jakby George spędził w Chersoniu całe życie

Jestem pod ogromnym wrażeniem jego pracy, bo czytając libretto czułem, kim są te kobiety.

Dlaczego bohaterkami opery stały się matki z Chersonia?

Bo właśnie w Chersoniu doszło do bardzo podłego masowego uprowadzenia dzieci. To historia o tym, jak Rosjanie to zrobili, podstępem, mówiąc, że wysyłają dzieci do obozu na Krymie, gdzie będzie im dobrze – a potem je wywieźli, zabierając im telefony, by nie mogły skontaktować się z rodzicami. Te dzieci wysłano do obozów, gdy miasto było okupowane i istniała łączność między Chersoniem a Krymem. Potem jednak do miasta wkroczyli nasi, łączność została odcięta i okazało się, że chociaż z Chersonia na Krym jest blisko, matki nie mogą się tam dostać.

Czy w waszej operze jest szczęśliwe zakończenie? Udaje się matkom odzyskać dzieci?

Nie, nie ma hollywoodzkiego happy endu. Niektórym udało się uwolnić dzieci, a innym nie, a jeszcze inne zginęły po drodze.

Wszystko wygląda tak, jak było w rzeczywistości. Ta historia jest o nadziei. O tym, że nie można się poddawać. O sile woli i miłości

Zresztą byłoby dziwne, gdyby zakończenie było szczęśliwe, ponieważ żyjemy w świecie, w którym jest zbyt wiele zła, i to zło jest bardzo silne.

Ale w Pana muzyce jest światło.

To prawda. Starałem się, by utwór nie był całkowicie ponury i pełen zdrady. Kobietami kieruje miłość – uczucie dość jasne. Warto pisać muzykę z perspektywy światła, które jest w nas.

Czy w operze będą arie? Chciałbym usłyszeć coś tak przejmującego, jak u Verdiego czy Pucciniego.

Arie na pewno będą, i to piękne, jest tam dość dużo odpowiedniego materiału. Teraz można posłuchać na przykład „Faith is hard work” w wykonaniu Amerykanki Erin Morley, która ma wspaniały sopran koloraturowy.

Skoro już mowa o ariach: czy wiadomo, kto będzie śpiewał na premierze?

Premiera odbędzie się dwukrotnie, w Warszawie i w Nowym Jorku, ale solistki, które mogą śpiewać na premierze w MET, nie mogą wystąpić w Warszawie – i na odwrót. Szczerze mówiąc, już się w tym pogubiłem, ale wiem, że partię jednej z głównych bohaterek wykona polska śpiewaczka Aleksandra Kurzak, wspaniała liryczna sopranistka, jedna z czołowych solistek MET. Kiedy pisałem muzykę, orientowałem się na nią i na Erin Morley.

Erin Morley śpiewa arię matki. Zrzut ekranu z filmu Metropolitan Opera

Maraton, nie sprint

Jak reaguje Pan swoją twórczością na wojnę? Wojna wypala duszę wszystkim, a muzycy to ludzie wrażliwi. Nie mogą pominąć tego strasznego tematu.

Dużo o tym myślałem, ponieważ widzę, jak temat wojny jest postrzegany w twórczości Ukraińców i Europejczyków. To ogromna różnica, ponieważ Ukraińcy wiedzą, o czym mowa, a Europejczycy, kiedy mowa o naszej wojnie, coraz częściej ziewają: „Och, znowu ci Ukraińcy ze swoją wojną, będą lać łzy”. Jednak trudno ich winić za brak empatii, bo, po pierwsze, naprawdę nie wiedzą, co to jest wojna. A po drugie, wymaganie empatii od obcych ludzi byłoby dziwne. Dlatego chcę tworzyć utwory, które będą interesujące nie tylko dla Europejczyków, ale dla wszystkich ludzi na świecie. Bo dziś temat wojny jest żywy, ale potem zniknie, a wraz z nim umrą dzieła.

A ja nie chciałbym, żeby moja muzyka umarła. To, co się dziś pisze, pisze się nie tylko po to, żeby wykonać to tylko tu i teraz

Jak wygląda dziś kwestia popularności gatunku opery współczesnej opery na świecie?

Rozmawiałem o tym z MET, ponieważ oni ciągle wystawiają nowe opery – chociaż mając takie zaplecze, mogliby wystawiać Pucciniego i nie martwić się o nic więcej. Ale mają inne podejście. Pracownicy MET opowiadali mi, że ich teatr został mocno dotknięty pandemią COVID-19. Metropolitan Opera nie działa tak, jak na przykład Opera Narodowa w Kijowie. Nie otrzymuje ani grosza od państwa, utrzymuje się wyłącznie ze środków od sponsorów. I tu nagle z powodu COVID-19 teatr zostaje zamknięty, nie ma pieniędzy od sponsorów, a publiczność, która zawsze chodziła na operę klasyczną, nie przychodzi... Co robić? MET zaczął poruszać w swoich dziełach aktualne, palące tematy i przyciągać publiczność z różnych warstw społecznych. Nowy Jork to gigantyczne miasto, liczące 27 milionów mieszkańców, więc potencjalna publiczność jest. Okazało się, że opera jest naprawdę interesująca, gdy ma odniesienie do współczesności.

Bo opera klasyczna ma w istocie dla współczesnego słuchacza fabułę sztuczną. Te opery są jak owady zalane bursztynową żywicą miliony lat temu

Oglądałem w MET różne opery o współczesnym świecie i na wszystkie bilety były wyprzedane. Bo one są bliskie ludziom.

A u nas prawie nie podejmuje się prób wystawiania współczesnych oper.

Cóż, nie należy za to obwiniać teatrów, na przykład Opery Narodowej. Jedną rzeczą jest wystawić nową operę w metropolii liczącej 27 milionów mieszkańców, a inną w mieście liczącym 3 miliony. To nie są rzeczy porównywalne. Aby wystawiać współczesne opery, tak jak robi to MET, potrzebny jest silny zespół. W Nowym Jorku jest z kogo wybierać, a u nas nie ma zbyt wielu specjalistów. Do tego dochodzi korupcja, i to nawet niezwiązana bezpośrednio z operą. No i kumoterstwo, bez którego się nie obejdzie.

Kolejny problem to kompozytorzy. Do MET na konkurs na operę wpłynęły 74 zgłoszenia. To praktycznie wszyscy kompozytorzy [w Ukrainie - red.], którzy w zasadzie są w stanie napisać cokolwiek. Nie jest też pewne, czy są w stanie napisać akurat operę – po prostu zgłosili się. A to znaczy, że w Ukrainie jest obecnie około stu kompozytorów. Tymczasem w takim Berlinie są ich tysiące.

I jest konkurencja.

Tak, o to właśnie chodzi. Oni tam konkurują, walczą o pieniądze, o możliwość zaistnienia. A u nas konkurencja jest słaba, zaangażowanie kompozytorów w życie muzyczne minimalne. No i nikt nigdy nie daje na takie rzeczy pieniędzy. Zamówiono u kogoś jedną operę, wystawiono ją, nie poszło, i wszyscy pozostali ze złym wrażeniem: „No cóż, to znaczy, że nie mamy kompozytorów, więc lepiej nic nie robić”. Ale to tak nie działa. Przecież aby powstała jedna dobra opera, trzeba pracować przez dziesięciolecia, zamawiać opery u dziesiątków kompozytorów. Stworzenie opery to tytaniczna praca. Potrzebny jest nie tylko talent, ale także doświadczenie. Dla tych, którzy tego nie robili, to niezwykle trudne zadanie.

Stworzenie opery to tytaniczna praca. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Pewna litewska agencja operowa przez lata zajmowała się wystawianiem oper kameralnych wyłącznie litewskich kompozytorów. Litwa jest niewielka, a mimo to w ciągu 20 lat wystawiono tam około 50 oper. I to jest agencja, a nie teatr operowy! Oczywiste jest, że kiedy wystawia się 50 oper, wśród nich na pewno znajdzie się jakaś bardzo dobra. Gdyby w operę w Ukrainie zaczęto inwestować w latach 90., mielibyśmy już trzy dekady rozwoju tego gatunku.

Ukraińcy muszą więc nastawić się na to, że to nie sprint, ale wieloletni maraton. Nie da się w dwa lata stworzyć arcydzieła. Trzeba w to inwestować przez dziesięciolecia

Jakie są ogólne trendy w sztuce operowej? Jak zmienia się ten gatunek?

Widzę, że powstaje wiele oper, więc mówienie o kryzysie tego gatunku jest śmieszne. Rośnie liczba wariantów tego, jak może wyglądać opera. Są opery eksperymentalne. W Europie temat opery współczesnej nieco grzęźnie, Europejczykom łatwiej jest wykonywać sprawdzone rzeczy. Rozumiem dlaczego: wszystko, co współczesne, jest bardzo kosztowne, a wynik zupełnie nieprzewidywalny. Istnieje duże ryzyko, że nowość nie zostanie przyjęta przez publiczność.

Dobry kompozytor też nie jest gwarancją sukcesu. Nie wszystkie opery Pucciniego są równie dobrze przyjmowane, jego hitów jest tylko kilka. Z Wagnerem i Verdim jest podobnie. Tyle że także te ich niepopularne opery były kiedyś wystawiane w teatrach, ponieważ ktoś wziął na siebie odpowiedzialność za taki eksperyment.

Oprócz oper „Matki Chersonia”, „Noc” i „Espenbaum”, macie balet „Pieśni smoków”, który rok temu wystawiono w operze w Charkowie. Pomimo wojny i ostrzałów, w Charkowie cały czas odbywają się jakieś eksperymenty kulturalne i muzyczne.

Jestem wzruszony do łez, że oni to robią i się nie poddają. „Pieśni smoków” nie były pisane jako balet. Istniał mój album elektroniczny o tym samym tytule, który reżyserka Żanna Czapeła, fanka mojej twórczości, zaproponowała przerobić na balet. Ponoć od razu wiedziała, jak to należy wystawić. Wtedy napisali libretto, przemyśleli dramaturgię baletu, a Antonina Radiewska balet wystawiła. Moja praca jest tam minimalna.

W balecie bierze udział wielu artystów, ale wystawiono go w lofcie i transmitowano na żywo do Paryża. To bardzo fajni ludzie, więc mam nadzieję, że wszystko im się uda.

20
хв

Bez hollywoodzkiego happy endu. Maksym Kołomijec o swej operze „Matki Chersonia”

Oksana Gonczaruk

Jej spojrzenie jest skupione i nieco surowe. Obronne. Ale kiedy się uśmiecha, jest jak słońce, które przeziera przez chmury.

Anastazja Poderwianska to osobowość ukształtowana przez kilka pokoleń utalentowanych artystów. Kiedy zagłębisz się w świat jej twórczości, zdasz sobie sprawę, że nie pracowali na próżno. Od dziesięciu lat Nastia eksperymentuje z technikami tekstylnymi. Jej prace są fascynujące, niepodobne do innych. Tworzy je ze skrawków tkanin, starych serwetek i starannego haftu. W rękach artystki te elementy kobiecych robótek ręcznych zamieniają się w obrazy.

Mieszkałam w Sądzie Ostatecznym

Oksana Gonczaruk: Przez wiele lat stosowała Pani w pracy różne techniki malarskie. Jednak w 2015 roku nagle przerzuciła się Pani na tekstylia. Te hafty i kolaże z kawałków tkanin tworzą nową technikę malarską...

Anastazja Poderwianska: Tak, zastąpiłam pędzel igłą i nitką. Zaczęłam eksperymentować z tkaninami dzięki książce „Ukraińcy w swoich legendach, poglądach religijnych i wierzeniach: Kosmogoniczne ukraińskie poglądy i wierzenia ludowe”, napisanej przez historyka i badacza Heorhija Bułaszewa w 1909 roku. Podróżował po Ukrainie, zbierając ludowe mity, legendy i historie biblijne. Tekst Bułaszewa wydał mi się współczesny. Poczułam, że można go odzwierciedlić w tkaninie. W końcu to właśnie tkaniny mogą jednocześnie dawać poczucie nowoczesności i kontynuacji tradycji. Kiedyś nawet zapytano mnie, czy to nie mój ojciec [Łeś Poderwianski – autor sztuk satyrycznych, które stały się już ukraińskimi klasykami – red.] napisał ten tekst, bo jest w nim ironia w podejściu do ludzi.

To stąd wzięły się te wszystkie diabły i anioły, które pojawiły się na Pani panelach. Można je było zobaczyć na wystawie „Szycie” w 2024 roku.

Ta wystawa jest kontynuacją serii „Country-Horror”, której trzecia część oparta jest na tekstach Bułaszewa.

Nowa seria, „Zjawiska ziemskie i niebiańskie”, poświęcona jest zjawiskom naturalnym opisanym w mitach. Na przykład jeden z nich wyjaśnia, skąd bierze się śnieg: złotymi łopatami zrzucają go z nieba anioły. A zamieć pojawia się na ziemi wtedy, gdy diabły mają wesele. Mam wiele różnych diabłów w moich pracach, istnieje dla nich wiele źródeł inspiracji. Na przykład bardzo podobają mi się ikony z XVI i XVII wieku, prezentowane w Muzeum Narodowym im. Szeptyckiego we Lwowie. Ilekroć przyjeżdżam do Lwowa, idę zobaczyć moje ulubione ikony i przestudiować wszystkie diabły, które są tak różne na ukraińskich ikonach.

Jedna z moich prac przedstawia diabła, którego „ukradłam” z ikony „Święty Mykyta z Bisobierców”, ulubionej ikony mojej babci Łady.

Na wystawie „Szycie” została zaprezentowana Pani największa praca tekstylna – „Sąd Ostateczny”. Proszę nam o niej opowiedzieć.

Ten panel tekstylny, o wymiarach 340 na 250 centymetrów, wykonałam na konkretną ścianę w Narodowym Muzeum Sztuki, bo uznałam, że powinien tam wisieć.

Pracowałam nad nim w domu. Praca wypełniła cały pokój, nic innego nie mogło się tam zmieścić. Przez jakiś czas żyłam więc wewnątrz Sądu Ostatecznego.

W tej pracy jest wiele postaci, jak u Boscha. Jak postrzega Pani „Sąd Ostateczny”?

W tej pracy jest wiele alegorii, to gra z widzem w jego skojarzenia. Interesuje mnie, kto i jak to odbiera. Na początku nie widać tej wielowarstwowości, ale ona tam jest.

To tak jak ze sztukami mojego ojca: niektórzy słyszą w nich przekleństwa, inni dostrzegają wielowarstwowość
„Sąd Ostateczny”

Moja paleta to skrawek tkaniny

Wiele osób uważa, że praca z tkaniną to nie sztuka, lecz rzemiosło, zajęcie gospodyni domowej. Jak Pani na to reaguje?

Staram się przełamywać te stereotypy i udowadniać swoją pracą, że tekstylia to nie tylko sztuka dekoracyjna i użytkowa czy kobiece robótki ręczne, ale osobna strona sztuki współczesnej.

Wielu artystów zaczęło pracować z tkaninami, to stało się bardzo popularne zarówno w Ukrainie, jak za granicą. Teraz dostępnych jest więcej informacji, a na wystawach i targach tekstylnych za granicą można zobaczyć wiele przykładów takiej twórczości. To odrębny i bardzo interesujący świat. Kiedy zaczynałam, nie było takiego zainteresowania tekstyliami.

Co powiedzieli Pani krewni – artyści, kiedy zainteresowała się Pani nimi?

Moja mama lubi wszystko, co tworzę. Tato przyszedł kiedyś na jedną z moich pierwszych wystaw tekstyliów, a potem przyznał, że chciał mnie za coś zbesztać, lecz nie mógł znaleźć nic, co dałoby mu powód. Powtarza jednak, że jestem dobrą malarką, więc nie powinnam rezygnować z malarstwa. Tyle że ja nie rezygnuję, po prostu zrobiłam sobie przerwę.

Używa Pani w pracy z tekstyliami nowych technologii?

Niemal w ogóle nie ich nie stosuję, 90% robię własnymi rękami. Wszystkie te zużyte skrawki, stare serwetki, koronki, piękne tkaniny, stare ubrania, dywany z pchlego targu – poluję na to, zbieram, a potem z tego materiału rodzą się nowe prace. Ludzie z mojego otoczenia wiedzą o moich polowaniach i od czasu do czasu przynoszą różne tkaniny.

Z tego wszystkiego składa się moja paleta. Oznacza to, że wszystkie te tkaniny są dla mnie jak pędzle i tubki z farbą.

Tekstylia to mój wyimaginowany świat

Kto nauczył Panią szyć i haftować?

W mojej pracowni na ścianie wisi kawałek haftowanej tkaniny, rodzaj klasycznego jedwabiu, która już zaczęła się rozpadać z powodu „starości”. Została wyhaftowana przez moją prababcię. Znalazłam ten rarytas w szufladzie i patrząc na to, jak jest delikatny, poczułam, że pragnienie haftowania tkwi w moich korzeniach, że coś takiego nie biarze się znikąd.

Nikt mnie nie uczył haftować ani szyć. Jedyne, co robiłam jako dziecko, to lalki i jakieś słodkie zwierzątka, które dawałam bliskim na Nowy Rok. Ale ponieważ moja mama bardzo dobrze szyje, pewnego dnia i ja zaczęłam pracować z nićmi.

Jakie style haftu Pani zna?

Nie jestem profesjonalistką w tej branży, w której wszystko jest zgodne z zasadami i idealne – nitka do nitki. Haftuję na swój własny sposób. Przyszły do mnie rzemieślniczki, spojrzały na moją pracę i uznały, że mam swój własny, „wolny” styl.

W 2021 roku wystawiła Pani serię haftowanych martwych natur. Niektóre były kopiami obrazów znanych mistrzów, w tym Rembrandta, Zurbarana i holenderskiej martwej natury Lichtensteina. Haftuje Pani kwiaty, jedzenie, naczynia. Co jest najtrudniejsze w tej pracy?

To bardzo żmudna praca, ponieważ nici są małe, a powierzchnie duże. To sprawia, że oczy bardzo się męczą. Co jakiś czas trzeba odkładać pracę na bok i odpoczywać. Najtrudniejszą rzeczą było wyhaftowanie martwej natury z jamonem [rodzaj hiszpańskiej szynki – red.], który miał wiele odcieni, a wszystkie musiały zostać wyhaftowane.

Dlaczego właśnie jamon?

Dla mnie jest estetyczny – podoba mi się i chciałam go wyhaftować.

Gdy ktoś zakłada mój płaszcz, staje się obiektem sztuki

Charakterystyczne dla Pani twórczości są też płaszcze artystyczne. W ich tworzeniu stosuje Pani różne techniki, uzupełniając je elementami starożytnego haftu, a także współczesnymi, często kiczowatymi, próbkami tkanin...

Kiedyś wpadłam na pomysł stworzenia serii płaszczy z haftowanymi portretami – kopiami dzieł znanych malarzy: portret infantki Margarity Velázqueza, „Pokojówka” Rubensa itp. Pierwsze płaszcze zostały zaprezentowane na wystawie w 2017 roku, wykonaliśmy je wspólnie z projektantką Lilią Bratus. W tamtym czasie musiałyśmy wyhaftować wiele rzeczy w krótkim czasie i pamiętam, że haftowałam przez całą dobę.

Tworzenie płaszczy bardzo mi się podobało. Nie szyję sama, robię to w tandemie z krawcową. Moja ostatnia wystawa, „Szycie-2” [obecnie prezentowana w Galerii Dymczuk w Kijowie – aut.], składa się z trzech płaszczy. Tworzę nie tylko kawałek ubrania, ale kompletny artystyczny obraz. Kiedy więc ktoś zakłada mój płaszcz, sam staje się obiektem sztuki.

Niektóre ze swoich płaszczy tworzy Pani na zamówienie. Kim są kobiety, które nie boją się nosić dzieł sztuki?

Kobietami, które nie boją się przyciągać uwagi. Kobietami, które są gwiazdami. Niektóre mówią: „Przyciągam uwagę, wszyscy na mnie patrzą”. Trzeba mieć odwagę, by zrobić coś takiego.

Hafty na płaszczach

Gust i wyczucie stylu to u nas rodzinne

Wiosną 2024 roku w Kijowie zaprezentowano operę „Hamlet”, opartą na kultowej sztuce Łesia Poderwianskiego, w której jest Pani wymieniona jako projektantka kostiumów. Często pracuje Pani ze swoim ojcem?

Przed „Hamletem” było kilka przedstawień, m.in. „Pawlik Morozow” i „Sny Wasylisy Jegorowny”. Nawiasem mówiąc, w kwietniu „Hamlet” zostanie wystawiony ponownie.

W jakim stylu ubrała Pani bohaterów „Hamleta”?

To moda lat 30. i 40. ubiegłego wieku, era przedwojennych faszystowskich Włoch, pewna stylizacja. Są wojskowi i pięknie odziane kobiety. Do tego spektaklu zaprojektowałam też kapelusze.

Do „Snów Wasilisy Jegorowny” stworzyłam perukę Malwiny – była zrobiona z pakuł hydraulicznych, ale wyglądała przekonująco.

Pani ojciec jest stylistą. Czy prosi Panią o radę, tworząc swoje stylizacje?

Ma świetny gust, więc nie sądzę, by potrzebował czyjejkolwiek rady. Gust i wyczucie stylu są u nas rodzinne.

Z ojcem Lesiem Poderwiańskim

Co Pani czuła, kiedy jako nastolatka usłyszała literackie prowokacje Łesia Poderwianskiego?

Wtedy wydawało się, że tych utworów na kasetach słucha cały świat. Ja też marzyłam, żeby ich posłuchać, ale rodzina mi nie pozwoliła. Później gdzieś znalazłem kasetę z nimi. W moim życiu nigdy nie było wokół tego jakiegoś szumu. No, może w instytucie koledzy z klasy poprosili mnie, żebym pozwoliła posłuchać tego ich rodzicom, bo wtedy nie można było tego nigdzie dostać.

Miała Pani szansę nie zostać artystką?

Jeśli wszyscy wokół ciebie są artystami, to w którą stronę pójdzie twoje dziecko? Czy w takich okolicznościach może ono zostać na przykład księgowym? Malowałam, odkąd byłam małą dziewczynką. Potem poszłam do szkoły artystycznej, a następnie do instytutu sztuki.

Patrząc na Pani niewzruszony spokój podczas otwarcia wystawy przypomniałam sobie, że ćwiczy Pani także wschodnie sztuki walki. Czego nauczyła Pani filozofia Wschodu?

Na początku uprawiałam aikido, potem ścieżka poznania zaprowadziła mnie do szkoły kung-fu. Ostatecznie pod okiem Wsewołoda Sedukina wzięłam udział w Mistrzostwach Europy Wushu Tradycyjnego 2017 w Tbilisi, gdzie zdobyłam złoty i srebrny medal. To mój ojciec zachęcił mnie do uprawiania sztuk walki.

Treningi kung-fu zdecydowanie zmieniły mój charakter i dały mi determinację. Poza tym kung-fu to dyscyplina. A dyscyplina nie zaszkodzi

Gdyby nie ta wojna, babcia byłaby ze mną

Gdzie zastała Panią inwazja?

Na początku wojny cała rodzina przeniosła się do Lwowa, a mój mąż [rzeźbiarz Ołeksandr Smirnow – aut.] został w Kijowie. Przyjaciele przyjęli nas na dwa miesiące, pod koniec kwietnia wróciliśmy do domu.

Pani babcia, wybitna ukraińska historyczka sztuki Liudmyła Miłajewa, zmarła jesienią 2022 roku, dwa tygodnie przed swoimi 97. urodzinami. Co ona, która przeżyła II wojnę światową, mówiła o tej wojnie?

Wciąż myślę, że gdyby nie ta wojna, moja Łada nadal byłaby ze mną. Na początku wojny miała retrospekcję – opowiadała mi, jak przeżyła bombardowanie w Charkowie w 1941 roku. Dla niej te wspomnienia z przeszłości powtarzały się w teraźniejszości. To było przerażające.

"Irpin", 2022

Jak stres pierwszych dni wojny wpłynął na Pani pracę?

Nie mogłam pracować, było mi ciężko. Ale przed 24 lutego otrzymałam zamówienie na płaszcz i to zobowiązanie sprawiło, że rozpoczęłam proces twórczy. Z czasem, ścieg po ściegu, stawało się to łatwiejsze. Potem zostałam zaproszona na dwumiesięczną rezydencję do Stanów Zjednoczonych, pojechaliśmy tam z synem. Stworzyłam tam serię prac o tematyce militarnej. Do dziś to moja jedyna seria poświęcona wojnie.

Prace z serii wojennej były wystawiane w kilku krajach w 2023 roku, w tym w Polsce. Jedna z nich jest obecnie prezentowana w Narodowym Muzeum Historii Ukrainy podczas II Wojny Światowej w Kijowie.

Widziałam Pani pracę z serii „Country-Horror”, zatytułowaną „Dziewczyna i żmije”. Jest na niej dziewczyna w jasnym kręgu, a węże wypełzają z ciemności ze wszystkich stron. Myślę, że to portret dzisiejszej Ukrainy.

To naprawdę wygląda bardzo aktualnie. Jednak w legendzie o tej dziewczynie wszystko kończy się smutno, więc to nie jest nasza historia.

W wielu swoich pracach, na przykład w rzeźbie w kształcie serca, z którego wypływa krew, porusza Pani temat życia i śmierci.

Ta praca, „Serce”, pojawiła się podczas pandemii COVID-19. Tak się właśnie wtedy czułam. Wszyscy baliśmy się o swoje życie.

Podczas wojny, gdy byłam w Stanach Zjednoczonych, stworzyłam dywan o nazwie „Mapa alarmów przeciwlotniczych Ukrainy”, który wydaje się krwawić. Symbolizuje mapę Ukrainy, która podczas nalotów zmienia kolor na czerwony. W grudniu praca ta została wystawiona na Ogólnoukraińskim Triennale Tkaniny Artystycznej.

Myślała Pani o opuszczeniu Ukrainy?

Czuję, że muszę pracować i organizować wystawy w Ukrainie. Za granicą to też ważne, dlatego jesienią 2025 roku mam indywidualną wystawę w Nowym Jorku – ale w Ukrainie ważniejsze. Najwyraźniej galerzyści to czują, bo teraz mam wiele ofert wystaw w różnych miastach Ukrainy. Wszystkie muzea ukryły swoje kolekcje – a coś wystawiać przecież trzeba. Dlaczego więc nie współczesnych artystów?

Dziś misję artysty rozumiem tak: musisz wykonywać swoją pracę, pomagać siłom zbrojnym i wierzyć w zwycięstwo. Bo jeśli się poddasz i nie będziesz wierzyć, nie będzie nic.

„Mapa alarmów przeciwlotniczych Ukrainy”
20
хв

Anastazja Poderwianska: – Jeśli się poddasz, nie będzie nic

Oksana Gonczaruk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Weto przeciw życiu: jak decyzja polskich władz może pozbawić ukraińskich chorych ostatniej deski ratunku

Ексклюзив
20
хв

Обмеження меддопомоги незастрахованим українцям дозволить Польщі зекономити 30 мільйонів злотих

Ексклюзив
20
хв

Dzień wstydu po Dniu Niepodległości: instrukcja cynizmu

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress