Exclusive
20
min

Maciej Hamela: Nie możemy wyczerpać swoich rezerw współczucia

Maciej Hamela jest producentem i reżyserem filmowym, absolwentem Sorbony i Szkoły Filmowej EICAR w Paryżu. Jego wielokrotnie nagradzany film „Skąd dokąd” to owoc pracy humanitarnej, który już zainspirował kolejne projekty dokumentalne związane z Ukrainą, w tym wspólny z The Reckoning Project, dotyczący postępowania karnego przed argentyńskim Federalnym Trybunałem Sprawiedliwości w sprawie torturowania ukraińskiego cywila przez Rosjan.

Anastazja Kanarska

Polski producent i reżyser filmów dokumentalnych Maciej Hamela. Fot: Filip Wolski

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

W 2013 roku producent i dokumentalista Maciek Hamela pojechał do Ukrainy z zamiarem spędzenia tam tylko 3 dni. Został na 3 miesiące, podczas których nakręcił film dokumentalny o uczestnikach Rewolucji Godności. W 2022 roku, w pierwszych dniach rosyjskiej wojny, kupił vana i zaczął ewakuować ludzi. Bo czuł, że nie może stać z boku.

To był impuls serca i w tamtym czasie nie myślał o kręceniu filmu dokumentalnego. Pomysł przyszedł później, a jego błyskotliwa realizacja, film „Skąd dokąd”,  dodała jeszcze większej mocy akcjom pomocowym. I przypomniała światu, że wojna wciąż trwa. Film i jego twórcy otrzymali ogromną liczbę nagród, począwszy od nagrody w kategorii „Najlepszy polski film” na 20. festiwalu Millennium Docs Against Gravity, gdzie odbyła się polska premiera „Skąd dokąd”. Potem film został zaprezentowany na 76. festiwalu w Cannes w sekcji ACID, trafiając do francuskich kin jako pierwszy film o wojnie w Ukrainie z 2022 roku. Jedną z ostatnich była nagroda dla najlepszego filmu na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wilnie.

Kadr z filmu „Skąd dokąd” Macieja Hameli. Zdjęcie: materiały prasowe

Ten delikatny, szeptany dokument jest efektem ogromnej pracy. Nie ma tu intensywnej emocjonalności, to cichy, spokojny głos, który – jak wierzysz – zostanie w końcu wysłuchany. Rzadko widzimy w nim reżysera, który zawsze jeździ vanem przypominającym Arkę Noego. Ale kiedy z nim rozmawiamy, czujemy, jak bardzo narracja „Skąd dokąd” rezonuje ze sposobem, w jaki on mówi: spokojnie, cicho, ale przekonująco.

Na uwagę zasługuje również muzyka skomponowana przez Antoniego Komasę-Łazarkiewicza. Motywem przewodnim filmu jest klasyczny utwór „Skrzydła” na kwartet smyczkowy i Chór Artystów Ukraińskich, będący interpretacją wiersza o tym samym tytule autorstwa jednej z najwybitniejszych współczesnych poetek ukraińskich Liny — Kostenko. Cieszymy się, że wkrótce ukaże się płyta CD z nagraniem tego pięknego i wzruszającego utworu.

Anastazja Kanarska: W 2013 roku byłeś na Majdanie w Kijowie i kręciłeś dokument o uczestnikach Rewolucji Godności. Bohater filmu dołączył do batalionu Azow, broniącego Mariupola, i został wzięty do niewoli przez Rosjan w 2014 roku. Bezskutecznie próbowano go odnaleźć przez kilka lat, więc w tym czasie film nie został zaprezentowany. Czy mogło nie być „Skąd dokąd”?

Maciej Hamela: Oczywiście, ponieważ pojechałem tam bez kamery i nie spodziewałem się, że powstanie z tego film. Mogło do tego w ogóle nie dojść. Czasami tak się dzieje, że kiedy naprawdę czegoś chcesz, to ci nie wychodzi — a kiedy robisz coś z zupełnie innych pobudek i potrzeb, to dzieje się coś nieprzewidzianego, trochę mimochodem. I to jest właśnie film, który pojawił się samoistnie.

Czy kiedykolwiek się bałeś? Bałeś się śmierci?

Musisz zaakceptować możliwość śmierci, by tam [do Ukrainy — red.] pojechać.

W filmie oddałeś głos pasażerom — jego bohaterom filmu. I widzom, którzy są z wami na każdym kilometrze tej podróży.

To była świadoma decyzja, by kręcić w ten sposób. A także duża praca montażowa, która trwała rok. Chodziło o to, by w jak największym stopniu usunąć moją obecność z filmu i dać miejsce historiom opowiadanym przez bohaterów, których trzeba słuchać bardzo uważnie. Ważne było, aby nie przeciążać ich dodatkową narracją, niczego nie narzucać. Postanowiliśmy więc usunąć wszystko, co zbędne, chociaż całkowite wycięcie mnie było niemożliwe.

Chodzi o to, że to nie jest film o pracy wolontariuszy. To jest gdzieś w tle, jako bardzo subtelny kontekst, ale sam film po prostu nie jest o tym.

Po jego obejrzeniu nie sposób nie myśleć o krowie Krasuni [jedna z pasażerek ze łzami w oczach opowiada, że ją zostawiła — red.], o tym, czy te dzieci zobaczą morze... Bardzo poruszyła mnie też rozmowa dzieci o tym, co to znaczy „martwić się”.

Dzieci odgrywają w tym filmie ważną rolę. Dzięki temu, że mówią wprost, widać, że wojna odbija się w ich życiu, jak w lustrze, zmieniając ich światopogląd. To właśnie one są głównymi bohaterami filmu. Dzieci: Wala, ta, o której mówisz, Sofijka, Sasza, Sania... Takich historii jest kilka.

Czy możesz opowiedzieć nam trochę o swoim nowym projekcie z The Reckoning Project? Postępowanie karne przed Sądem Federalnym Argentyny w sprawie torturowania ukraińskiego cywila przez Rosjan w jednym z okupowanych przez nich miast jest dziś bardzo ważnym precedensem dla Ukrainy.

Nie mogę jeszcze ujawnić szczegółów. Proszę o cierpliwość.

Twój film o wojnie w Ukrainie miał premierę w sekcji ACID w Cannes. Jak wybrzmiał wśród tych czerwonych dywanów, celebrytów, piękna? Jak został przyjęty?

To zdecydowanie pewien dysonans poznawczy, kiedy przywozi się tam dokument o wojnie i cierpieniu. Ale muszę powiedzieć, że Cannes to także bardzo wielowarstwowe wydarzenie. Na powierzchni jest blichtr, jachty, pieniądze, a ten obraz tworzą ludzie, którzy rzadko chodzą do kina. Są tam w zupełnie innym celu.

Ale Cannes to także festiwal cinefilski i setki tysięcy ludzi z całej Francji przyjeżdżają tam oglądać filmy. Wstają o 7 rano, by być na seansie o ósmej. Mieliśmy bardzo wczesny pierwszy pokaz, na którym było pełno ludzi, którzy nie mieli nic wspólnego ze światem, o którym mówisz – nauczycieli, historycy, dziennikarzy. Właśnie dla takich ludzi te filmy powinny być pokazywane.

Festiwal daje niesamowity rozgłos, więc te pokazy dały nam możliwość znalezienia francuskiego dystrybutora. Dzięki temu film pojawił się we francuskich kinach jako pierwszy film o wojnie w Ukrainie z 2022 roku

Mieliśmy ogromną liczbę pokazów i współpracowaliśmy z prawie setką organizacji pozarządowych. W rezultacie mieliśmy różne możliwości pozyskiwania funduszy, które nie byłyby możliwe, gdyby film nie został pokazany w Cannes.

Kadr z filmu „Skąd dokąd”. Zdjęcie: materiały prasowe

Studiowałeś literaturę francuską na Sorbonie. Czy kiedykolwiek miałeś pomysł na sfilmowanie dzieła literackiego? Zgadzasz się z opinią, że adaptacje filmowe często przegrywają z oryginalnym materiałem źródłowym?

Skupiam się przede wszystkim na filmach dokumentalnych; to nie są adaptacje literatury. Dlatego trudno mi mówić o jakiejkolwiek adaptacji literackiej. Literatura francuska była zdecydowanie ważną częścią mojego życia, ale potem poszedłem prosto do szkoły filmowej. Napisałem wtedy wiele scenariuszy do filmów fabularnych, lecz od jakiegoś czasu skupiam się wyłącznie na dokumentach. Proces tworzenia dokumentu to zupełnie inny język filmowy.

Co takiego jest w dokumentach, że czujesz się w nich jak ryba w wodzie?

Lubię z nimi pracować. Istnieje wrażenie — nie zawsze jest prawdziwe — że ze stosunkowo małym zespołem można robić filmy, które mają jakiś wpływ na świat, które mogą coś zmienić. Z pewnością udało nam się to zrobić ze „Skąd dokąd”, a także z poprzednimi filmami, które wyprodukowałem. Byłem producentem polsko-rosyjskiej koprodukcji „Convictions”, w reżyserii Tatiany Czystowej, o młodych mężczyznach, którzy są wcielani do wojska i na komisjach wojskowych mówią, że nie chcą służyć w Ukrainie, odmawiają służby. To był ważny dokument. Wiele osób go obejrzało.

Myślę, że to ma związek z moimi zainteresowaniami i faktem, że lubię pracować w małych zespołach. Nie polegać na 50 osobach, ale tylko na kilku. Wtedy jestem po prostu bardziej produktywny i wydajny.

Kadr z filmu Skąd dokąd Macieja Hameli. Zdjęcie: materiały prasowe

Co sądzisz o cancelling Russian culture?

Ostatnio często zadawano mi to pytanie. Uważam, że Rosjanie, nawet ci, którzy nie popierają obecnego rządu, powinni uzbroić się w cierpliwość i zrozumieć, że nie chodzi tylko o anulowanie rosyjskiej kultury, ale raczej o europejską solidarność z ukraińskimi artystami. Powtarzam to bardzo często. Rosyjscy aktorzy, dźwiękowcy i kamerzyści nadal otrzymują wynagrodzenia i mogą tworzyć. Ukraińcy muszą walczyć lub szukać innych zawodów, ponieważ ukraiński przemysł filmów fabularnych upadł. Myślę, że to nie czas dla nas, w Europie, by dyskutować o tym, kto z Rosji ma prawo pokazywać swoje filmy na europejskich festiwalach, a kto nie, kto jest w opozycji, a kto nie. Myślę, że nadejdzie czas, kiedy będziemy musieli się otworzyć i poszukać nadziei w tym społeczeństwie.

Uważam, że jeśli chodzi o filmy dokumentalne, pewne głosy powinny być dozwolone. Ale tylko te, które nie unikają tematu wojny, lecz bezpośrednio odnoszą się do niego i sprzeciwiają się polityce dyktatury Putina. Tyle że takie filmy nie powstają obecnie w Rosji.

Ogólnie rzecz biorąc, teraz po prostu nie jest czas na oddawanie głosu kulturze rosyjskiej, która ma pieniądze, podczas gdy kultura ukraińska walczy o przetrwanie. Tu nie chodzi o cancelowanie, ale raczej o solidarność. I nie chodzi tylko o kulturę. Widzimy to również w sporcie. Absolutnie to popieram

Co wiesz o współczesnym kinie ukraińskim?

Obejrzałem film „La Palisiada”. To bardzo dobry, interesujący film. Jest wielu utalentowanych ukraińskich artystów, którzy mają trudności z uzyskaniem finansowania. Musimy się tym zająć, a nie tylko decydować, kogo z Rosji pokazać, a kogo nie.

Na przykład twórcy „Pamfiru” czy Tonia Nojabrowa. Problem polega jednak na tym, że w Ukrainie po prostu nie robi się filmów fabularnych. Na szczęście powstają ważne filmy dokumentalne. „A Picture to Remember” Olgi Czernych to dobry film. Nie wiem, czy go widziałaś. Olga to moja przyjaciółka. Teraz okaże się film Andrija Łytwynenki. To będzie kolejny dobry dokument.

Film „20 dni w Mariupolu” Mścisława Czernowa zdobył Oscara. Czy myślisz, że to pomoże światu dowiedzieć się więcej o tym, co dzieje się w Ukrainie?

Jestem bardzo szczęśliwy. Nie śledziłem odbioru tego filmu w Ukrainie i przegapiłem dyskusję na temat jego skróconej wersji, więc wiem tylko, że wersja dłuższa została przywrócona. Jestem przekonany, że ludzie w Ameryce nie żyją tą wojną. Poza tym świat Oscarów jest tak odległy, a dokumenty tak mało w nim znaczą...

Bardzo kibicowałem Mścisławowi. To wspaniały człowiek, a to, co zrobił, było po prostu niesamowite. Myślę, że bardzo przydatne będzie to, że przynajmniej przez półtorej godziny, oglądając film, widzowie będą przechodzić przez to cierpienie razem z bohaterami

To była bardzo trudna rywalizacja, z tak genialnymi filmami jak „Bobby Wine: prezydent z getta”, „Wieczna pamięć” czy „Cztery córki”. Dlatego to zwycięstwo jest jeszcze ważniejsze i cenniejsze.

Powiedziałeś kiedyś, że wyczerpaliśmy nasze rezerwy współczucia. A to jest wojna o przyszłość całego naszego regionu, więc nadal musimy czerpać z rezerw tego współczucia.

Myślę, że trudno wrócić do tego, co było kiedyś, ponieważ teraz w Ukrainie wszyscy są przyzwyczajeni do tego, co się dzieje. Nie sądzę, by ktokolwiek kiedykolwiek wsiadł tam do samochodu z nieznajomym, nie wiedząc, dokąd jedzie. Teraz jest po prostu trochę inaczej, świat zmienił się po wybuchu wojny. Udajemy coś i nie zdajemy sobie sprawy, że to już nie jest to samo. Wiele rzeczy, które wydawały się niewiarygodne, nagle stało się jasnych i ten film jest bardziej o tym niż o masowym ruchu wsparcia dla Ukraińców w Polsce, który oczywiście w dużej mierze się wyczerpał, choć nie całkowicie. Wiele działań pomocowych odbywa się z dala od kamer i dziennikarzy, a to bardzo ciężka praca. Robię to cały czas i wiem, jakie to męczące. Teraz, wraz z filmem, zbieramy pieniądze na pojazd dla organizacji „Atak” w Zaporożu, którą cały czas wspieram. My mamy akurat teraz zrzutkę na van z windą dla osób niepełnosprawnych.

Kadr z filmu "Skąd dokąd". Zdjęcie: materiały prasowe

Mam nadzieję, że ten film pomoże pokazać, co przeszli ci ludzie, którzy przyjechali tutaj, do Polski, jak i do innych krajów europejskich. Ich droga była często bardzo, bardzo trudna, o czym nie mówią tak otwarcie i od razu. Ta droga też zmienia ludzi i czasami trzeba mieć dla nich dodatkowe rezerwy współczucia.

W Polsce kochamy powstania i rewolucje. A wojny z takim krajem jak Rosja nie da się wygrać zrywem. Dowodzi tego również historia. Nasze XIX-wieczne powstania nigdy się nie udawały, bo nie były dobrze przygotowane. Były walką z wiatrakami. A wojna z Rosją wymaga bardzo systematycznej i mozolnej współpracy wszystkich krajów europejskich, które muszą się zjednoczyć. I to się teraz dzieje, choć oczywiście za późno. Niestety, kosztowało to mnóstwo, mnóstwo żyć.

Kosztuje każdego dnia.

Kosztuje każdego dnia. Mam nadzieję, że w końcu zapadnie decyzja o wysłaniu skonfiskowanych rosyjskich aktywów, które są w Europie, na pomoc Ukrainie. To niewiarygodnie długi proces, co niestety pokazuje również słabość europejskiej biurokracji. Odpowiedzialność często spada na obywateli, zwłaszcza w pierwszych tygodniach kryzysów, to oni pierwsi reagują. Dlatego chciałbym, aby teraz państwa przejęły funkcje pomocowe, ponieważ ich rolą jest pomaganie. Wybieramy przedstawicieli i rządy, które mają być odpowiedzialne za bezpieczeństwo kraju i wspólnoty europejskiej. I nikt nie ma wątpliwości, że to jest wojna o bezpieczeństwo całej wspólnoty europejskiej. Elity polityczne niektórych krajów potrzebowały dwóch lat, żeby to sobie uświadomić. Mam nadzieję, że już nie będziemy musieli się w to tak osobiście angażować, że pieniądze z naszych podatków wystarczą, bo to są naprawdę dobrze wydane pieniądze.

Kadr z filmu "Skąd dokąd" Macieja Hameli. Zdjęcie: materiały prasowe

Skąd przychodzimy? Dokąd zmierzamy — ten van i my wszyscy?

No, tam i z powrotem. A dokąd jedziemy? Myślę, że czasami dobrze jest nawet o tym nie myśleć, ponieważ wiadomości nie są teraz optymistyczne. Ważne jest, by mieć poczucie, że jest to miejsce, do którego możemy dotrzeć. Bezpieczne miejsce, z którego łatwo wrócić do domu.

Zakończenie Twojego filmu z pustymi fotelami w samochodzie jest bardzo poruszające. Puste miejsca dla tych, których już z nami nie ma. I symbol tego, jak ważna jest każda pomoc... Bo jest tylko 5 miejsc, a tak wiele jest ludzkich losów i żyć!

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka i fotografka teatralna. Magister dziennikarstwa Lwowskiego Narodowego Uniwersytetu im. Iwana Franki. Doświadczenie zdobywała w legendarnej lwowskiej gazecie „Postup”, gdzie była odpowiedzialna za strony o kulturze na świecie. Publikowała w licznych mediach w Ukrainie i za granicą. Przez 10 lat była autorką ukraińskiego tygodnika „Nasze Słowo” (Warszawa). Duży wybór jej tekstów można przeczytać w dziale „Sztuka” Zbruc.eu. Współtworzy Sekcję ukraińską Culture.pl. Stypendystka programu Gaude Polonia – 2020 z projektem fotografii teatralnej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
ołeś sanin dowbusz kobziarze

Historyczna superprodukcja „Dowbusz”, której premiera odbyła się już po wybuchu wojny, stała się jednym z najdroższych filmów w historii ukraińskiego kina (jej budżet wyniósł 120 mln hrywien – ok. 12 mln zł), a przy tym jednym z najbardziej dochodowych (zarobił około 70 mln hrywien). Opowiada historię mitycznego bohatera Ukrainy, który herosem stał się mimo woli, bo nie mógł zaakceptować niesprawiedliwości. Ta historia trafiła do serc widzów, bo pojawiła się we właściwym czasie.

Ołeś Sanin, reżyser, producent i autor zdjęć do filmów „Przewodnik”, „Mamaj” i „Dowbusz”, za ostatni z nich otrzymał Narodową Nagrodę im. Tarasa Szewczenki. Jego filmy są już klasykami. Między innymi dlatego, że Ołeś kręci filmy o tym, na czym się zna. Gra na bandurze, lirze kołowej, torbanie i zna kobziarzy, których losy są godne scenariuszy filmowych.

Reżyser i odtwórca roli Dowbusza

Nasz czas nadszedł

Oksana Honczaruk: Jak Pan myśli, dlaczego właśnie teraz otrzymał Pan Nagrodę Szewczenki?

Ołeś Sanin: Nagroda została przyznana zespołowi twórczemu filmu „Dowbusz”, czyli mnie jako reżyserowi, operatorowi Serhijowi Mychalczukowi i kompozytorce Ałle Zahajkewycz. We troje nakręciliśmy wszystkie trzy moje filmy fabularne. 20 lat temu powstał „Mamaj”, 10 lat temu „Przewodnik”, a w zeszłym roku odbyła się premiera „Dowbusza”.

Dyskutowaliśmy o metodzie twórczej, o wpływie naszych historii na widza. Być może nadszedł nasz czas, a nasze prace zaczęły współbrzmieć z czymś w ludzkich duszach. Jedyne, czego żałuję, to to, że podczas gdy literatura, muzyka i sztuki piękne mogą czekać na uznanie, sława kina jest ulotna: 2-3 tygodnie – i inne filmy pojawiają się na plakacie zamiast twojego.

Nie spodziewałem się jednak, że „Dowbusz” będzie aż tak popularny. I że stanie się artystycznym ambasadorem Ukrainy za granicą, wyjaśniając coś o nas innym.

Tak sobie teraz pomyślałam, że być może Pana film został nagrodzony jako taki „ostatni Mohikanin”. Bo nie wiadomo, kiedy w Ukrainie powstanie kolejny film o takiej skali.

Nie wiem. Ludzie mówili mi o „Przewodniku”, że nikt nie obejrzy go po ukraińsku, tym bardziej dlatego, że on mówi o trudnych czasach. Ale stał się liderem box office i dzierżył palmę pierwszeństwa przez bardzo długi czas. Mówili też, że nikt nie obejrzy „Dowbusza” i że nie uda się znaleźć pieniędzy na taki film. Potem obawiano się, że wybuchnie wojna i nikt nie będzie chodził do kin. Tymczasem ten film nie tylko stał się absolutnym liderem krajowego box office, ale był pokazywany w 27 krajach i powstało 17 jego wersji językowych. Nie jestem więc gotów poprzeć tezy, że nie będziemy w stanie dalej robić dobrych filmów.

Nikt nie wie, co się stanie. Najważniejsze, by twórca był gotowy na artystyczne inwestowanie w ludzkość

Nad czym Pan teraz pracuje?

Trudno poważnie mówić o planach twórczych, gdy wszystko kręci się wokół wojny. Pomagam na froncie. Większość pieniędzy, które zarobiliśmy na filmie, przeznaczyliśmy na pomoc wojsku i osobom dotkniętym wojną. Mamy bardzo duże zbiórki na wolontariat, nasi artyści przekazali większość rekwizytów z „Dowbusza” – kostiumy, broń, wszystko – na aukcje.

Jeśli chodzi o moją twórczą historię, mam sporo pomysłów, z których część została już spisana w scenariuszach, część ma storyboardy, a część muzykę. Planuję film, który mógłby być zrealizowany w najbliższej przyszłości w Ukrainie. Prawdopodobnie będzie to film koprodukcyjny; prowadzę negocjacje. Na pewno nie będzie to fabuła o dzisiejszej wojnie, rodzaj bezpośredniej ilustracji wydarzeń w Buczy czy coś takiego. Ewentualnie możemy zrobić film o nas dzisiaj. Ale przede wszystkim teraz jestem na wojnie i wszyscy moi bliscy przyjaciele tam są, więc moim najważniejszym planem jest doczekać się ich powrotu.

Z siemdziesięciu osób z ekipy filmu "Dowbusz" służących w wojsku pięć zginęło, a siedem zaginęło bez wieści

Któryś z reżyserów powiedział, że teraz jest dobry czas na rejestrowanie wojny, ale nie na odtwarzanie jej w filmie.

O tym wszystkim można opowiedzieć w filmach, ukrywając się za innym gatunkiem, jak science fiction, komedia romantyczna czy coś innego. Bo dziś w Ukrainie serca ludzi są tak pełne krwi, że trudno im oglądać filmy o teraźniejszości. Chciałbym zrobić film muzyczny. Przygotowuję się więc do tego, co publiczność zechce obejrzeć, na co znajdę środki i w czym koledzy spoza Ukrainy wesprą mnie finansowo.

Kiedy Pan się przygotowuje, inni kręcą komedie romantyczne i melodramaty. Tyle że w takich przypadkach trudno mówić o sztuce, bo to czysta komercja.

Nie chodzi o pracę tych, którzy kręcą filmy dla zarobku i sławy. Proszę mi uwierzyć – ani po sukcesie „Dowbusza”, ani po ceremonii rozdania nagród żaden z właścicieli kanałów telewizyjnych czy producentów filmowych nie powiedział: „Łeś, mam świetny pomysł, zróbmy film, ja znajdę pieniądze”. Mój telefon milczy, bo przed wojną ci ludzie skupiali się na produkcji rosyjskich produktów za rosyjskie pieniądze. Przemysł, który na to pracował, teraz się odbudowuje i szuka możliwości w innych światach. Pozostałości tej plebejskości wciąż istnieją i będą istnieć jeszcze przez jakiś czas, ale ludzi to już nie interesuje.

Kino: dowód na to, że istniejemy

Jak powinno dziś wyglądać prezentowanie ukraińskiej kultury za granicą?

Jedną rzeczą jest podróżowanie grup artystów z przedstawieniami za granicę, by pokazać je Ukraińcom tymczasowo szukającym tam schronienia. Ci ludzie z chęcią będą zapoznawać się z wszelkimi przejawami ojczystej kultury.

Inną sprawą jest europejska publiczność i integracja naszej kultury z tamtym światem. By obcokrajowcy mogli poznać Ukrainę, musimy przenieść naszą sztukę do ich dużych sal. A to oznacza zupełnie inne projekty, inną skalę i koszty. Potrzebujemy poważnych produkcji, które potrafiłyby zaskoczyć.

I musimy współpracować z Europejczykami. Działam teraz w dyplomacji kulturalnej: szukam kontaktów, rozmawiam z producentami z konkretnych krajów. Bo aby projekt odniósł sukces za granicą, musisz zrozumieć, jak będzie tam działał. Nie możesz tego zrobić sam, siedząc w Ukrainie.

Jak rozumiem, przyszłość naszego kina leży w koprodukcji.

Jako przykład mogę podać sukces naszych filmów dokumentalnych na świecie. Gdyby nasi twórcy nie mieli za sobą producentów francuskich, brytyjskich i amerykańskich, nie zdobylibyśmy Oscara za filmy dokumentalne.

Czekają tam na nas, bo mamy coś do powiedzenia i jesteśmy tak od nich różni?

Na początku tego wieku byliśmy przekonani, że wszyscy jesteśmy tacy sami, że w tym supermarkecie narodów twój język, kultura, tożsamość nie są już ważne. Bo ludziom, którzy sprzedają towary, wygodnie jest myśleć, że tacy sami ludzie będą mieć takie same telefony i nosić takie same koszulki. Czy to nie przypomina trochę tego, czego doświadczyliśmy w ZSRR?

Tyle że dziś ludzie w wielu krajach stają się coraz bardziej świadomi swojej tożsamości narodowej. Politycy wyrażający idee narodowe stają się popularni w wielu europejskich krajach. Okazało się bowiem, że nadal ważne jest, by ludzie wiedzieli, czy ich kultura i język ocaleją.

Na planie "Dowbusza"

A dla Ukrainy jeszcze ważniejsze jest zrozumienie, co nas wyróżnia i za czym się opowiadamy.

Dziś pytanie brzmi: Czy ukraińska kultura w ogóle będzie istnieć, czy zostanie przekształcona w coś jasnego i nowego? Czy powiemy światu o sobie coś ciekawego – nie tylko to, że jesteśmy narodem wojowników, którzy będą walczyć o naszą ziemię do końca?

To nie tylko kwestia przejęcia naszych terytoriów i wypalenia z nas tego, co czyni nas Ukraińcami. Te wyzwania stoją teraz przed całym światem, choć może dla innych nie są tak dotkliwe, jak dla nas. Bo my jesteśmy dziś światowym laboratorium przetrwania.

Fakt, że jesteśmy jakimś „laboratorium”, jest przerażający.

Ale to prawda. Niemal codziennie otrzymuję prośby od zagranicznych naukowców, którzy chcieliby przyjechać do Ukrainy, by badać, jak ludzie radzą sobie w zamkniętej, wrogiej przestrzeni, jak przyzwyczajają się do wybuchów i co robią z nimi wstrząsy społeczne. Ci naukowcy nie mogą odnieść się do doświadczeń ludzi chodzących po ulicach, gdy jest alarm i bombardowanie, więc uważają, że powinniśmy byli opuścić nasze domy dawno temu. Ale proszę zapytać mieszkańców Charkowa, jak to wszystko przetrwali, jak po kolejnym koszmarze rano ulica jest sprzątana, muzycy grają koncerty, a nowożeńcy biorą śluby. Nawet mimo tego, że panowie młodzi są mundurach i nazajutrz muszą iść na front, pragnienie zakładania rodzin pozostaje nieśmiertelne.

To nasz sposób na przetrwanie, nasz wewnętrzny opór wobec wroga, który przybył, by odebrać nam nie tylko dom, ale i życie

Tyle że my nie jesteśmy obiektami testowymi, prawda?

Nie. Żyjemy na tym świecie i znajdujemy odpowiedzi na pytania, bo inaczej nie da się przetrwać. A ktoś inny przygląda się temu, próbując zdobyć doświadczenie, by kiedyś też przetrwać. Bo o czym świadczy to, że codziennie wymyślamy nowe technologie wojskowe?

Musimy uratować nasze dzieci i przygotować je na to, że będą budować wielką, nowoczesną, europejską Ukrainę. Musimy teraz kształcić nowych Einsteinów, a naszym głównym zadaniem jest nie pozwolić, by wróg odebrał im życie. Takie jest moje przekonanie, tak staram się żyć: jeśli jesteś odpowiedzialny za edukację, naukę, kulturę, musisz dać to ludziom tu i teraz. Nie masz prawa czekać na koniec wojny, nie masz prawa żyć z dnia na dzień, próbując tylko przetrwać.

Po co siedzieć i na co czekać?

Moi koledzy – aktorzy, artyści, kamerzyści – którzy chwycili za broń i poszli bronić Ukrainy, kupili takim jak ja trochę czasu. Skończyłem „Dowbusza” tylko dlatego, że Serhij Mychalczuk, z którym miałem iść na wojnę, powiedział: „Musisz to skończyć teraz, bo nie mamy nic poza tym filmem. Może odniesie sukces i będzie historią naszego ruchu oporu”. I tak się stało, Serhij miał rację. Film wszedł na ekrany w czasie wojny, podczas premiery latały rakiety, a po alarmie ludzie wrócili do kina, by dokończyć oglądanie.

Dziś widzowie oglądają „Dowbusza”, by powiedzieć sobie: „Żyjemy”. A ludzie za granicą pytają: „Jak zrobiliście taki film w czasie wojny?”. To dla nas dowód, że istniejemy
Kadr z filmu „Przewodnik”

Nie potrzebujemy już mesjasza

W „Dowbuszu” zgłębia Pan ideę, dlaczego ludzie stają się bohaterami. Okazało się, że bohaterowie są wszędzie wokół.

I tak jest zawsze. Bohaterowie żyją wśród nas. Po prostu czasami przychodzą chwile, które ich urzeczywistniają. Ludzie potrzebują bohatera, który da im nadzieję. Wszyscy wierzyliśmy w „Ducha Kijowa”, w pilota, którego nie mógł zabić żaden rosyjski pocisk. I wszyscy byli szczęśliwi, że on chroni niebo nad nami. Znam osobę, która wymyśliła ten mit. Ale tu nie chodzi o pomysł, lecz o to, że ludzie wierzyli w istnienie bohatera, ponieważ zabrał od nich strach i dał nadzieję na przetrwanie.

Powiedział Pan kiedyś, że Huculi czekali na Dowbusza, bo potrzebowali mesjasza. Czy teraz Ukraińcy też potrzebują mesjasza?

Myślę, że już przeżyliśmy ten czas.

Dziś oczekiwanie, że ktoś przyjdzie i da ci szczęście i wolność, byłoby już dziwne. Musisz bronić tego, co kochasz, bo to nie jest zadanie mesjasza. To twoje zadanie

Teraz dla nas Szewczenko to nie „Kateryna”, ale „Kaukaz” [poematy Tarasa Szewczenki – red.]: „Nie czekaj na wolność, na którą liczysz – ona zasnęła: car Mikołaj ją uśpił”. Tylko ty sam. W „Dowbuszu” mówię o tym, dlaczego to stało się to tak ważne.

Wydaje się, że kiedy ktoś dokonuje bohaterskiego czynu, nie myśli o tym.

Nikt o tym nie myśli. Na wojnie nie ma czegoś takiego, jak pragnienie dokonania bohaterskiego czynu. Bo ci, którzy mają takie pragnienie, umierają pierwsi. Na froncie po pierwszym strzale w twoim kierunku cały heroizm kończy się natychmiast – nie ma żadnego romantyzmu. Z czasem zaczynasz rozumieć, dlaczego to, co robisz, nazywasz pracą. Pracą, która jest zaskakująco codzienna dzięki twojemu charakterowi, twojej sile oporu i przetrwania oraz motywacji.

W takich warunkach słowo „ojczyzna” dla człowieka kurczy się do rozmiarów małej historii – do rodziny: jeśli zawiedziesz tutaj, oni tam umrą. I tak krok po kroku człowiek staje się bohaterem

Wracając do Dowbusza: on miał brata Iwana, który chciał zostać bohaterem. Ale kiedy sprawa stanęła na ostrzu noża, uciekł. Ołeksa Dowbusz nie chciał być bohaterem, ale musiał się nim stać, bo czuł się odpowiedzialny za innych. Chciał zwykłego ludzkiego szczęścia i tego, by nikt mu tego szczęścia nie odebrał. Dlatego musiał zostać bohaterem.

Pokazywaliście „Dowbusza” na froncie i w szpitalach. Jak to jest technicznie możliwe?

Zabieramy ze sobą projektor, aparaturę dźwiękową i ekran (dość duży), a potem to wszystko rozstawiamy. W ciągu kilku godzin możemy zorganizować kino nawet w szczerym polu. Tam, gdzie na linii frontu jest trudno, robimy coś mniejszego. Dla żołnierzy ważna jest nie tylko projekcja – mogą przecież obejrzeć film na swoich telefonach. Liczy się komunikacja na żywo, opowieść o tym, jak powstał film.

Żołnierze na projekcji "Dowbusza"

Podobnie jest, gdy Sławik Wakarczuk lub Iwan Leno [ukraińscy muzycy – red.] odwiedzają żołnierzy. Wychodzą z jedną gitarą, a może ktoś wystuka rytm w pudełku po muszlach. To wszystko, czego potrzebują, bo nie liczy się show, tylko to, że ktoś zwrócił na tych żołnierzy uwagę. Przychodzi do ciebie osoba z telewizji i rozmawia z tobą, jak równy z równym. Chłopaki widzą, że ich czyny, które są dla nich tylko pracą, nie są bez znaczenia, że są naprawdę potrzebne. Nie lubię mówić o froncie kulturowym czy jakimkolwiek innym froncie, ekonomicznym czy dyplomatycznym.

Mamy teraz tylko jeden front. My jesteśmy tyłami, czyli tymi, którzy naszym bohaterom walczącym na froncie dają poczucie, że za nimi są ci, których warto chronić

Film kosztuje tyle co tuzin czołgów

Jak bardzo zmienili się nasi żołnierze na froncie przez te trzy lata wojny?

Bardzo. Na początku było wielu ochotników, duże grupy. Teraz oni są ranni, wielu już nie żyje, a wielu innych utraciło motywację. Dziś w centrach szkoleniowych jest wiele osób, które nie są zbyt chętne do pójścia na front. Trudno nawiązać z nimi kontakt.

Ostatnio pokazałem film żołnierzom, którzy właśnie wrócili z rosyjskiej niewoli. To całkowicie odrębna publiczność. Przez długi czas byli poza naszą przestrzenią informacyjną, było im bardzo ciężko.

Mój niedawny pokaz dla rannych w szpitalu to zupełnie inna historia. Przywieziono ich na wózkach inwalidzkich – bez rąk, bez nóg, niewidomych. Ale chcieli mnie posłuchać, poznać mnie. Poprosiłem tych, którzy widzieli film, by podnieśli ręce, a wtedy jeden z nich rzucił wesoło: „Nie mogę podnieść ręki, bo nie mam ręki”. Wszyscy się roześmiali. A potem przyprowadzili żołnierza bez oczu, a on powiedział: „Widziałem twój film, bo przyjechałeś do nas półtora roku temu”. Wtedy przypomniałem sobie, że wyświetlałem „Dowbusza” w centrum szkoleniowym, a następnego dnia poszedłem na front.

Tamten żołnierz stracił kończyny i oczy już w pierwszej bitwie.

Świadomość, że Pana film jest jedną z ostatnich rzeczy, które widział i zapamiętał, to wielka odpowiedzialność.

Odpowiedzialność artysty w takiej sytuacji to nie puste słowo. Po prostu się rozklejam, bo rozumiem, że wszystko, co robię, nie może być tworzone dla własnej sławy czy pieniędzy. Nie powinieneś marnować pieniędzy, które można by wydać na wojsko.

Film kosztuje tyle co tuzin czołgów, więc jeśli twoja praca jest bez znaczenia, lepiej pomóc wojsku
Reżyser Ołeś Sanin i operator Serhij Michalczuk (w szarej kurtce) podczas pracy

Jak Pana rodzina przetrwała lata wojny?

Mam czworo dzieci: dwoje jest w domu, najmłodsze kończy szkołę podstawową, a syn jest w dziesiątej klasie. Moje dwie starsze córki pracują. Najstarsza wyjechała z mężem na leczenie do Stanów Zjednoczonych i być może zostanie tam przez jakiś czas, lecz będzie pracować dla Ukrainy. Niestety mój pierwszy zięć [Christopher Campbell, weteran armii amerykańskiej, żołnierz Legii Cudzoziemskiej – red.], który przyjechał bronić Ukrainy w 2022 roku, zginął. Zgodnie z jego wolą pochowaliśmy go tutaj. Miał zaledwie 27 lat.

Oprócz tego, że był zawodowym żołnierzem, był biologiem i po zakończeniu służby wojskowej chciał zajmować się genetyką. Był jednym z tych obcokrajowców, którzy otwarcie mówili, że losy świata rozstrzygają się w Ukrainie.

Kobziarz śpiewa o zmarłych, byśmy o nich nie zapomnieli

Jest Pan wybitnym przedstawicielem sztuki gry na kobzie i lirze. 5 grudnia 2024 r. UNESCO uznało ukraińskie kobziarstwo za niematerialne dziedzictwo ludzkości. Jak to wpływa na tradycję kobziarską?

Na początku kobziarze uważali, że ta decyzja nie da nam nic szczególnego. Ale dlaczego nie wykorzystać UNESCO jako globalnej platformy do opowiedzenia światu o Ukrainie, o jej walce o własną tożsamość i kulturę, której częścią jest kobziarstwo? To tradycja, która przetrwała wszystkie kataklizmy.

Kobziarstwo to nie tylko śpiewanie pieśni przy akompaniamencie instrumentu muzycznego. To historia przetrwania

To także zachowanie epickiej tradycji narodowej, ponieważ istnieją utwory, które mają ponad 500 lat, a korzenie tej tradycji sięgają tysięcy lat wstecz.

Zdjęcie: Dmytro Sanin

Możemy mówić o związkach tradycji kobziarskiej z bojanami [poeci i pieśniarze Rusi Kijowskiej – red.] oraz o tym, że naród, który w ciągu całej swojej historii był pozbawiany języka i kultury przez wrogów, a jego literatura i pieśni były zakazane, znalazł sposób na zachowanie swojej tożsamości w bardzo specyficznej formie: cały materiał trafił w ręce muzyków, którzy w większości byli niewidomi. Wędrowali po kraju, żebrali o jałmużnę w pobliżu kościołów, a w swoich utworach opowiadali o chwale, wolności i historii Ukrainy.

W XVIII wieku większość kobziarzy stanowili Kozacy z utraconej Siczy. Tradycje kobziarskie stały się kontynuacją ich walki o własną tożsamość – i udawało im się to przez 300 lat. Nawet w latach trzydziestych XX wieku, gdy doszło do systematycznej eksterminacji kobziarzy, o czym opowiada mój film „Przewodnik”, pozostało jeszcze kilku lirników, którzy ocalili dziedzictwo. Ich następcy opracowali własną tajną sztukę zachowywania i przekazywania informacji. Dzięki temu kobziarstwo przetrwało i żyje do dziś.

A UNESCO wspiera tę tradycję i rozpowszechnia wiedzę o kobziarstwie. Czy to korzyść?

Świat się nami interesował, jeszcze zanim UNESCO nas uznało. Przed wojną do Ukrainy przyjeżdżali rekonstruktorzy muzyki dawnej z krajów, gdzie tradycja się nie zachowała – z Niemiec, Norwegii, Islandii. Oni mają epicką tradycję, ale martwą, bo nie ma jej nosicieli. Byli zainteresowani naszymi technologiami tworzenia instrumentów i technikami gry.

Ołeś Sanin: - Gdy chcemy zrobić instrument, szukamy drzew, które zimą podgryzł bóbr. Zdjęcie: Dmytro Sanin

W naszej armii jest wielu braci z kobziarskiego cechu.

Tak, bracia są na wojnie. Okazało się, że są teraz bardzo potrzebni w wojsku. Dzisiaj na froncie dumki o śmierci Kozaka są bardzo aktualne. Bo zdarza się, że modlitwa kapelana przy pochówku poległego na wojnie nie wystarcza.

Bo kiedy w pobliżu pojawia się kobziarz i śpiewa, że czyn zmarłego nie jest daremny, że 300 lat temu wydarzyło się to samo, a pamięć o tamtych bohaterach wciąż żyje, to ten, który teraz broni ojczystej ziemi, zdaje sobie sprawę, że też nie zostanie zapomniany. Bo kobziarze opowiedzą o nim całemu światu

Nawiasem mówiąc, to taki przypis do tematu znaczenia artysty w czasach wojny.

Co stało się z kobziarskimi manufakturami podczas wojny? Słyszałam, że warsztat w obwodzie kijowskim został zniszczony przez rakiety, a mistrzowie z Charkowa przenieśli się do innych miast.

Obecnie mamy trzy warsztaty kobziarstwa: w Kijowie, Charkowie i Lwowie. Rzeczywiście, część kobziarzy przeniosła się z Charkowa do Lwowa, a część do Połtawy. Wielu młodych ludzi poszło służyć. Niektórzy zostali zabici lub ranni, są też tacy, którzy stracili kończyny. Nie trzeba dodawać, że staramy się kontynuować wytwarzanie instrumentów i grać na nich, mimo okoliczności. Teraz w Ukrainie jest może z pięćdziesięciu braci. Tylko niewielka część z nich to mistrzowie, reszta to czeladnicy. Mamy nowych członków, którzy stracili zdrowie, np. wzrok, na froncie. To bardzo młodzi ludzie, którzy nie chcą rezygnować z walki. Tyle że teraz ich bronią jest instrument.

20
хв

Ołeś Sanin: – Jesteśmy laboratorium przetrwania dla świata

Oksana Gonczaruk
Agnieszka Holland, portret, reżyserka filmowa

Joanna Mosiej: Powiedziała Pani, że największym Pani marzeniem jest, żeby świat się obudził i żebyśmy mieli przyszłość. Czy naprawdę jesteśmy już w momencie, w jakim była Republika Weimarska w swoim schyłkowym okresie? Nie ma dla nas nadziei i odwrotu? Historia musi się powtórzyć? 

Agnieszka Holland: Boję się, że trudno będzie zawrócić z tej drogi, jeżeli nie ma prawdziwej woli. Oczywiście nadzieja umiera ostatnia, ale to musi być nadzieja zbiorowa, a nie tylko jednostek. A w tym momencie, wśród tych, którzy decydują o naszych losach, nie ma pomysłów, nie ma woli. I nie ma odwagi.

Obecnie wszystkie rządy centrowo liberalno-prawicowe idą zdecydowanie w stronę reaktywności wobec czegoś, co wydaje im się nieuchronne, czyli fali brunatnego populizmu. A kiedy tej fali nie przeciwstawia się nic innego, tylko jeszcze więcej populizmu, to nie można wygrać rozgrywki o losy świata. Przynajmniej nie w najbliższym dziesięcioleciu. A równocześnie nie widzę takiej pracowitości, determinacji, nie widzę charyzmy, która mogłaby ludzi przekonać, że warto się o pewne wartości bić. I to w każdym wymiarze. I w takim, w jakim biją się Ukraińcy i w takim, jakim jest rezygnacja z pewnego komfortu, po to, żeby zapewnić lepszą przyszłość, żeby poszerzyć prawa innych.

Jednocześnie coraz więcej ludzi do tej pory zaangażowanych, z powodu zmęczenia, rozczarowania i utraty nadziei, udaje się na wewnętrzną emigrację. 

Tak, odpływają do takiego niebytu i pasywności, dlatego kryzys nadziei wydaje mi się najgłębszym i najbardziej niebezpiecznym kryzysem. I on wyraża się w wielu sprawach, jak chociażby w takiej niechęci do prokreacji, która jest w krajach zamożniejszych i która wynika właśnie z braku nadziei, z braku wiary w to, że przyszłość ma sens. Że jest na tyle dobra, że warto projektować siebie w tę przyszłość. I takie ogromne rozczarowanie, poczucie bezsensu, chęć odcięcia się od polityki młodych ludzi czy ludzi wrażliwych, ideowych, jest zjawiskiem śmiertelnie niebezpiecznym dla jakiejkolwiek próby utrzymania demokracji. 

Także jesteśmy w takim smutnym czasie. Zresztą to co się dzieje w Polsce jest jakimś odbiciem tego, co się dzieje w skali światowej. To co wyprawia Donald Trump, jak szybko rosną różne autorytaryzmu i to takie dystopijne. Można na to zareagować jako na fatalizm, poddać się temu i próbować iść z falą, co robi większość klasy politycznej. 

To podejście takiego specyficznego, narcystycznego egoizmu, które świetnie wyczuwają politycy pokroju Donalda Trumpa. Oni na tym budują. Dają nadzieję tym, którzy są na tyle bezkrytyczni, że przyjmą każdą błyskotkę za złoto i bardzo łatwo jest ich uwieść. Nie są wyposażeni w narzędzia jakiegoś elementarnego krytycyzmu, żeby się przeciwstawić nowoczesnym środkom komunikacji.

A w czasach rewolucji internetowej, sztucznej inteligencji, social mediów z ich algorytmami, manipulacja opinią publiczną jest banalnie łatwa i piekielnie skuteczna

Więc te potwory mają po swojej stronie jakieś zupełnie niebywałe narzędzia. To jest wielka wina całego systemu edukacji, również mediów, które poddały się presji klikalności tak bardzo, że w gruncie rzeczy przestały być autorytetem dla kogokolwiek.

Reżyserka Agnieszka Holland podczas performancu Joanny Rajkowskiej w Ogrodzie Saskim, dotyczącego granicy polsko-białoruskiej, Warszawa, 14 maja, 2023 roku. Zdjęcie: Maciek Jaźwiecki / Agencja Wyborcza.p

Mam wrażenie, że tragizm Ukrainy polega też na tym, że walczy o przyłączenie do świata, którego już nie ma - do świata demokracji liberalnej, praw człowieka, państwa prawa. Do świata, który się topi jak jakiś cenny kruszec. 

Trochę tak właśnie jest. Ostatnie posunięcia Donalda Trumpa, czyli zamrożenie środków z USAD, godzą bezpośrednio w ich byt. Odbierają nadzieje nie tylko na lepszą przyszłość, ale i teraźniejszość. Z tych środków finansowana była praca wielu organizacji pozarządowych oraz konkretna pomoc humanitarna. Trudno będzie zastąpić te środki. Musimy zatem na nowo odbudować na jakichś innych zasadach niezależne organizacje pozarządowe i niezależne media. To będzie ogromny wysiłek. Bo pieniądze są w większości po tamtej stronie, gdzie wszyscy milionerzy i big techy.
Trump i jego zastępcy, jak jacyś uczniowie czarnoksiężnika, mogą imponować skutecznością wynikającą z całkowitego braku zahamowań. Do tej pory byliśmy przyzwyczajeni, że są pewne reguły i granice, których nie można przekraczać. 

My jesteśmy zdecydowanie w defensywie. 

Jak to się skończy?

Myślę, że mniej więcej wiadomo. Skończy się to jakąś apokaliptyczną katastrofą, po której, mam nadzieję, znowu wrócimy do domu. Jeżeli przetrwamy, to wrócimy do jakiegoś sensu, ale jak na razie nie wygląda to dobrze. 

To jak dawać nadzieję?
Mogę wyrażać tylko swój podziw, bo szczerze mówiąc, dawanie nadziei w sytuacji, kiedy nie wiem skąd ją wziąć, byłoby no takie nieodpowiedzialne.

Jest Pani sumieniem polskiego kina, a kto byłby dla Pani bohaterem dzisiejszych czasów, takim Obywatelem Jonesem?

Obywatel Jones, odważny sygnalista jest zawsze moim bohaterem. Bohaterem są też aktywiści, ci, którzy idą pod prąd, którzy zawsze kierują się najbardziej podstawowymi wartościami. Oni są dla mnie bohaterami naszych czasów. Jest im ciężko, bo to wielka mniejszość. Tak jak była wielka mniejszość demokratycznej opozycji w krajach komunistycznych, czy jak była ogromna mniejszość pierwszych chrześcijan.

No ale wierzę, że ten świat się jednak odbudowuje za każdym razem i za każdym takim zawirowaniem te wolności się poszerzają. Więc mam nadzieję, że teraz też tak nastąpi

W Pani filmie „Europa, Europa”, jest taka surrealistyczna scena, w której Hitler w tańczy w objęciach ze Stalinem. Myślę, że dzisiaj można by pokazać podobną scenę Putina tańczącego z …. 

No tak, myślę, że można by zrobić taki krąg, dość duży, tańczących oszalałych autorytarnych narcyzów, którzy nie oglądają się na żadne wartości, poza swoim doraźnym wielkim zwycięstwem.

„Europa, Europa’, która była w pewnym sensie ostrzeżeniem, aktualizuje się, jak wszystkie filmy czy opowieści, w takich momentach, które mówią o tym, co dzieje się z człowiekiem, który jest postawiony wobec najprostszego wyboru, żeby siebie ratować.

I wszystko inne przestaje się liczyć.

Kręciliśmy go w 1989 roku, a do kin wszedł na przełomie 1990 i 91 roku. To był czas wielkiej nadziei, wielkich zmian w naszej części Europy. Często pytano mnie, skąd ten podwójny tytuł. Ja odpowiadałam, że dla mnie ciekawa jest podwójność Europy, swoista dychotomia, która się odbija w losach chłopaka – bohatera filmu.

Europa z jednej strony jest kolebką największych wartości, demokracji, praw człowieka, równości, braterstwa, solidarności, wspaniałej kultury. A z drugiej strony - kolebką największych zbrodni przeciw ludzkości i największego okrucieństwa

To jest właśnie ta podwójność. I teraz ponownie zaczyna przechylać się na tę ciemną stronę. Wchodzimy w mrok i na razie nie widać jeszcze światełka w tunelu. No, ale to nie znaczy, że nie mamy iść w stronę tego światełka. 

Trzeba budować koalicję przeciwko temu, co się dzieje. Trzeba wlać ducha otuchy w opornych. Ludzi dobrej woli ciągle jest dużo i na tym ich oporze musimy budować przyszłość.

Reżyserka Agnieszka Holland na planie filmu “Europa Europa”, Łomianki, 10 czerwca, 1989 rok. Zdjęcie: Sławomir Sierzputowski /Agencja Wyborcza.pl

Wreszcie chociaż trochę otuchy. 

A moim ukraińskim znajomym, przyjaciółkom i przyjaciołom chciałam powiedzieć, że światło się pojawi. Chwilowo widzimy wokół ciemność i wydaje się nam, że nie ma w ogóle światła. Ale to światło jest. Ono jest w nas. My jesteśmy nosicielami tego światła i ci, którzy walczą w Ukrainie, są bardziej niż ktokolwiek inny jego nosicielami. Jest wokół dużo sił, które chcą to światło zgasić. No musimy je chronić. Jedyne, co mogę wyrazić, to podziw dla ich siły i solidarność. 

Bardzo dziękuję. Pięknie to Pani powiedziała. My sobie ostatnio powtarzamy, że nadzieja jest w nas. Bo gdy się wydaje, że nie ma skąd jej brać, to musimy znaleźć ją w sobie. 

Dokładnie, ma Pani rację. Właśnie to chciałam powiedzieć, że światło, czyli nadzieja jest w nas.

20
хв

Agnieszka Holland: Światło jest w nas

Joanna Mosiej

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Im więcej kobiet w armii, tym większe ich prawa

Ексклюзив
20
хв

Agnieszka Holland: Światło jest w nas

Ексклюзив
20
хв

Ołena Gergel: – Wojna nauczyła mnie żyć teraźniejszością

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress