Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
"Opiekuję się kolekcją gobelinów od renesansu do XIX wieku. Można powiedzieć, że jestem ich lekarką, zajmuję się profilaktyką. Nie tylko je odwiedzam, ale też badam ich stan, mierzę poziom oświetlenia, oczyszczam z owadów i kurzu. W zbiorach Metropolitan Museum znajdują się niesamowite obiekty. To wielka przyjemność pracować nad nimi, by zachować je dla przyszłych pokoleń".
Olha Jarema-Wynar (po prawej) i jej asystentka konserwator Martina Ferrari (po lewej) patrzą na Andromachę i Priama, namawiających Hektora, by nie szedł na wojnę, 2022 r. Zdjęcie: Metropolitan Museum of Art
No items found.
Zostań naszym Patronem
Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.
Ukraińska artystka Olha Jarema-Wynar jest specjalistką ds. konserwacji tekstyliów w The Metropolitan Museum of Art, jednym z największych muzeów na świecie. Wyższe wykształcenie zdobyła we Lwowskiej Narodowej Akademii Sztuk Pięknych i wkrótce jej oryginalne tkaniny stały się rozpoznawalne i doceniane. Później wyjechała za ocean, by studiować i pracować w Stanach Zjednoczonych. Doświadczenie Pani Olgy pokazuje, że można zacząć od zera i odnieść sukces, jeśli ma się pasję i jest się wytrwałym.
Obecnie jest odpowiedzialna za kolekcję gobelinów od renesansu do XIX wieku w Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku. Monitoruje ich stan i warunki ekspozycji. Ze swoimi gobelinami lata, niczym bohaterka baśni "Tysiąca i jednej nocy", po całym świecie, od muzeum do muzeum.
Kiedy wybuchła wielka wojna, Olha i jej koledzy nagrali instrukcje wideo dotyczące szybkiego pakowania i przechowywania kolekcji tekstyliów, a potem wysłali je do ukraińskich muzeów. W ten sposób pomogli zachować ukraińskie dziedzictwo kulturowe.
Olha Jarema-Wynar. Zdjęcie z prywatnego archiwum
Anastazja Kanarska:Dział Konserwacji Tekstyliów Metropolitan Museum of Art obchodzi 50-lecie istnienia. Pani jest jego częścią od 22 lat. Jak zaczęła się ta zawodowa przygoda?
Olha Jarema-Wynar: Po raz pierwszy przyjechałam do Nowego Jorku ze Lwowa na zaproszenie Muzeum Ukraińskiego w 1990 roku. Moje domowe stroje zostały pokazane na pokazie charytatywnym na rzecz budowy nowej siedziby muzeum. Po raz drugi spotkałam się ze Stanami Zjednoczonymi w Kolorado, gdzie mieszkałam przez osiem lat, uczyłam się angielskiego, a nawet planowałam zostać pielęgniarką. Ale jedna z miejscowych Ukrainek przekonała mnie, bym nie szła w jakąś inną dziedzinę, lecz poszukała czegoś zbliżonego do tego, co robiłam w Ukrainie, żebym doskonaliła się w tym kierunku. Za jej radą dostałam się na Uniwersytet w Denver i uzyskałam tytuł magistra. Moja córka właśnie ukończyła studia licencjackie i zdecydowałyśmy, że będziemy studiować na wschodnim wybrzeżu Ameryki, ponieważ ten region ma najlepszą ofertę edukacyjną.
Początek mojego życia w Nowym Jorku zbiegł się z tragedią z 11 września. Ukończyłam program z dziedziny mediów cyfrowych i szukałam pracy. Nie mogłam jej znaleźć, bo w mieście było wiele szkół z podobnymi programami. Nie miałam żadnych kontaktów, więc pomyślałam, że pójdę i popytam w dużym muzeum. Była tylko praca na pół etatu - trenera dla pracowników sklepu muzealnego. To był początek mojej przygody z Metropolitan Museum.
Dostałam zieloną legitymację, podczas gdy stali pracownicy muzeum mieli żółte. Patrzyłam na nie i marzyłam o tym, by kiedyś taką dostać
Później zaproponowano mi pełnoetatową pracę: byłam odpowiedzialna za przygotowywanie raportów. Okazało się jednak, że to nie moja działka.
Pewnego dnia przeglądałam dwutygodnik muzealny i dowiedziała się, że działem renowacji tkanin kieruje nowa szefowa, która pochodzi z Rumunii i ma takie samo wykształcenie jak ja. Nie zastanawiając się dwa razy, zadzwoniłam i poprosiłam o spotkanie. Zgodziła się. Zabrałam kilka moich prac i zdjęć, które bardzo jej się spodobały. Powiedziała, że szuka takiej osoby, ponieważ ma gobelin, który przygotowuje na wystawę. Potrzebowała kogoś z odpowiednią wiedzą. Musiała jednak poczekać kolejne sześć miesięcy, zanim znalazła pieniądze na ten mój etat.
Pamiętam, że na rozmowę kwalifikacyjną specjalnie kupiłam garsonkę. Tyle że ta rozmowa odbyła się niespodziewanie i nie miałam czasu, by ją założyć (śmiech)
Miałam pracować przez rok, ale ponieważ wiedziałam, jak tkać, miałam wyczucie koloru i byłam w stanie odtworzyć utracony wzór, zaproponowano mi pozostanie - i awansowałam z asystenta konserwatora na konserwatora.
Konserwacja może być bardzo złożonym procesem. Jednak przyjemnie jest towarzyszyć obiektowi od początku do końca renowacji, zwłaszcza gdy po wszystkim można go podziwiać, gdy wisi na ścianie. Jako że jestem odpowiedzialna za kolekcję gobelinów od renesansu do XIX wieku, regularnie kontroluję stan gobelinów na wystawie stałej. Można powiedzieć, że jestem ich lekarzem, który zajmuje się profilaktyką. Nie tylko je odwiedzam, ale też rejestruję ich stan, mierzę poziom oświetlenia, oczyszczam je z owadów i kurzu. W naszych kolekcjach w "The Met" znajdują się niesamowite dzieła. To wielka przyjemność pracować nad tymi dziełami, by zachować je dla przyszłych pokoleń.
Olha Jarema-Wynar reanimuje gobelin. Zdjęcie z prywatnego archiwum
AK: Na co radziłaby Pani zwrócić uwagę w pierwszej kolejności tym naszym czytelnikom, którzy odwiedzą Metropolitan po raz pierwszy?
O.J-W: Metropolitan niedawno obchodziło 175. rocznicę powstania. To ogromny kompleks muzeów i jeden dzień nie wystarczy, aby zobaczyć wszystko. Mam wielu gości i zawsze pytam ich: Jaki jest twój ulubiony okres? Często ludzie chcą zobaczyć impresjonistów i postimpresjonistów. Zwłaszcza teraz, gdy etykiety zostały zmienione i artyści tacy jak Archip Kuindży, Ivan Aiwazowsk i Ilia Repin nie są już nazywani rosyjskimi artystami. Goście chcą oglądać ich obrazy, a także "Tancerkę w ukraińskim stroju" Degasa [przez wiele lat obraz był nazywany "Rosyjską tancerką", ale po rosyjskim ataku w 2022 r. i skargach Ukraińców do administracji muzeum ta pomyłkę została skorygowana - red.], przy której Ukraińcy często robią sobie zdjęcia.
"Tancerka w ukraińskiej sukni" Edgara Degasa w Metropolitan Museum of Art. Po prawej stary i nowy opis obrazu.
Jeśli ktoś interesuje się średniowieczem, jednym z moich ulubionych okresów, zapraszam do działu sztuki średniowiecznej. Zdarzają się tu bardzo interesujące wystawy czasowe.
AK: Wiem, że nie traci Pani kontaktów zawodowych z kolegami z Ukrainy i współpracuje Pani z polskimi muzealnikami.
OJ-W: W ramach programu Fulbrighta prowadziłam wykłady w Ukrainie na temat Metropolitan Museum of Art, renowacji i konserwacji tekstyliów. Utrzymuję kontakt z moimi kolegami. Jerzy Holz, kierownik działu konserwacji tkanin zabytkowych w Muzeum Zamku Królewskiego na Wawelu, odwiedził Metropolitan kilka razy. Odwiedziła nas również Justyna Miecznik, kierownik pracowni konserwacji tkanin w Muzeum Narodowym w Warszawie. Mamy dobre kontakty z kolegami z różnych krajów.
Do moich obowiązków należy między innymi konserwacja dzieł z kolekcji, którą się opiekuję. Gobeliny są czasami wypożyczane przez inne muzea w USA i Europie. Przywożę je z powrotem i jestem obecna przy ich wieszaniu, zdejmowaniu i pakowaniu.
Często podróżuję nawet samolotem towarowym, jeśli eksponat wymaga transportu w dużej skrzyni
Kiedy rozpoczęła się rosyjska inwazja na pełną skalę, przyjaciel z Ukrainy poprosił mnie o dostarczenie instrukcji, jak szybko i unikając uszkodzenia pakować cenne tekstylia. Nagraliśmy film i przekazaliśmy te informacje Centrum Ochrony Dziedzictwa Kulturowego we Lwowie. Zebraliśmy również funduszena zakup materiałów do pakowania i wysłaliśmy je do Polski.
AK: Przyjechała Pani ze Lwowa do Stanów Zjednoczonych w 1992 roku. Jakich rad udzieliłaby Pani kobietom, które są teraz zmuszone zaczynać od zera w nowych krajach?
OJ-W: Bardzo ważne jest, aby wierzyć, że można zacząć od zera. Nawet gdy pracowałam w sklepie podczas wakacji studenckich, szkoliłam pracowników, przygotowywałam raporty, próbowałam poprawić swój angielski, zawsze starałam się dać z siebie wszystko i szukałam rzeczy, które mogłabym zrobić, a których inni zrobić nie mogli, bo nie wiedzieli jak. To zawsze bardzo mi pomagało. Aby znaleźć moją pierwszą pracę, wysłałam 300 e-maili. Otrzymałam dwa lub trzy zaproszenia na rozmowy kwalifikacyjne, które oblałam. Cóż, jeśli jedne drzwi są zamknięte, inne na pewno się otworzą.
"Metropolitan Museum of Art", Nowy Jork. Fot: Shutterstock
AK: Co w nowym środowisku najbardziej się dla Pani sprawdziło?
OJ-W: Doceniłam moje wychowanie. Jestem wdzięczna moim rodzicom za to, czego nauczyłam się w domu. Nauczyli mnie, jak dbać o rodzinę i podtrzymywać tradycje.
AK: Pani córka Jaryna pracuje na Uniwersytecie Columbia, a wnuczka uczy się w szkole podstawowej i podobno jest podekscytowana, gdy jesteście razem i gotujecie. Jakie jest Pani ulubione rodzinne danie?
OJ-W: Każde, które robimy razem.
A.K: Lwów i Nowy Jork. Gdyby miała Pani każde z nich opisać jednym słowem, jakie by to było słowo?
Dziennikarka i fotografka teatralna. Magister dziennikarstwa Lwowskiego Narodowego Uniwersytetu im. Iwana Franki. Doświadczenie zdobywała w legendarnej lwowskiej gazecie „Postup”, gdzie była odpowiedzialna za strony o kulturze na świecie. Publikowała w licznych mediach w Ukrainie i za granicą. Przez 10 lat była autorką ukraińskiego tygodnika „Nasze Słowo” (Warszawa). Duży wybór jej tekstów można przeczytać w dziale „Sztuka” Zbruc.eu. Współtworzy Sekcję ukraińską Culture.pl. Stypendystka programu Gaude Polonia – 2020 z projektem fotografii teatralnej.
R E K L A M A
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
„Środki ze sprzedaży ikon przeznaczane są na leczenie rannych. A to miliony hrywien”.
Oksana Goncharuk: Panie Ołeksandrze, o waszych ikonach malowanych na fragmentach skrzyń po amunicji zrobiło się głośno na świecie, gdy prezydent Zełenski podarował jedną z nich papieżowi Franciszkowi. Choć w rzeczywistości wasze ikony od 2014 roku pomagają ludziom na froncie.
Ołeksandr Kłymenko: Tak naprawdę mówiono o nich już wcześniej – od pierwszej oficjalnej prezentacji projektu w Soborze Sofijskim w Kijowie w 2015 roku. Główna idea projektu to przemiana śmierci w życie. I nie chodzi tylko o symbolikę – skrzynia po amunicji jako symbol śmierci zamienia się w ikonę, czyli symbol życia – ale również o realną pomoc. Pieniądze ze sprzedaży prac – a to już miliony hrywien – trafiają na różne inicjatywy charytatywne, głównie związane z medycyną.
Mamy doświadczenie w utrzymywaniu szpitala na froncie przez trzy lata, a także w finansowaniu fundacji „Skrzydła Zwycięstwa”, która pomaga rannym na tyłach, gdzie w ciągu ostatnich dwóch lat pokrywamy 50-100% potrzeb w zakresie zasobów. Nie znam żadnego innego europejskiego artysty, który mógłby sobie na to pozwolić.
Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski wręczył papieżowi Leonowi XIV ikonę Klymienkowa-Atlantova, 18.05.2025 r. Zdjęcie: OPU
Wspominał pan, że przemiana śmierci w życie to motyw przewodni chrześcijaństwa...
Zwycięstwo życia nad śmiercią. Przypomnijmy sobie, jak krzyż – dawniej symbol śmierci – stał się znakiem zmartwychwstania. Tak samo wieko skrzyni po śmiercionośnej zawartości, zamieniając się w ikonę, kontynuuje tę tradycję.
Czy wasze ikony mogą być wystawiane w świątyniach?
Ikonografia i styl większości naszych prac to klasyczna ikona, która – jak się okazało – świetnie działa w przestrzeni sakralnej. Są dobrze przyjmowane zarówno przez duchowieństwo, jak i wiernych. Nasze ikony znajdują się w cerkwiach w Kijowie i za granicą – zarówno prawosławnych, katolickich, jak i protestanckich. Choć projekt od początku miał charakter artystyczny – chcieliśmy wyjść poza ramy religijne, by przemawiać zarówno do wierzących, jak i do ludzi bez doświadczenia wiary czy wręcz ateistów, którzy postrzegają ikonę jako zjawisko estetyczne lub kulturowo-historyczne.
Może je kupić każdy – na przykład kilka naszych prac trafiło do hollywoodzkich producentów filmowych, którzy – jak się zdaje – nie mają nic wspólnego z chrześcijaństwem, a są Żydami.
Jedną z funkcji naszych ikon jest łączenie, a nie dzielenie – Ukraińców z innymi narodowościami (np. Polakami), protestantów, katolików i prawosławnych ze sobą, ateistów z wierzącymi. Cieszy nas, że naszą twórczość pozytywnie odbiera środowisko teologiczne – zarówno konserwatywne, jak i liberalne. Pisał o nas m.in. George Weigel – czołowy katolicki publicysta z USA, ojciec Kyryło Howorun – znany na całym świecie teolog prawosławny, oraz wielu innych uczonych z Ukrainy, Europy i USA.
Pomysł malowania ikon na wiekach skrzyń po amunicji należy do pana. Jak to się zrodziło?
W 2014 roku pojechaliśmy do bazy jednego z batalionów ochotniczych. Tam zobaczyłem stos pustych drewnianych skrzyń po nabojach do AK. Dobre drewno – chłopcy robili z nich stołki, ławki albo po prostu używali jako opał. Ale mnie uderzyło podobieństwo pokryw tych skrzyń do podobrazi ikon: deski ze wzmocnieniami, które zapobiegają deformacjom. Poprosiłem o jedną taką deskę – starą, osmoloną – i podarowano mi ją z radością. W domu namalowałem na niej ikonę. Uderzyło mnie poczucie czasu, które w niej było. I ta antynomia – łączenie niepołączalnego: wojskowa skrzynia i święty wizerunek – a jednak powstało coś zaskakująco organicznego.
„Zbieranie skrzyń pod ostrzałem to akt artystyczny”
Później dołączyli współpracownicy?
Na początku było nas troje: ja, Sonia Atlantowa i Natalia Wołoboiewa, która później odeszła z projektu – chyba po prostu nie wytrzymała tempa wystawowego, w które weszliśmy od razu. Przez pewien czas pracowaliśmy z Sonią we dwoje, a potem oficjalnie dołączył Herman Kłymenko, który nieformalnie pomagał nam od początku. Teraz to projekt rodzinny: Sonia jest moją żoną, a Herman – naszym synem. Zresztą tradycje dynastii artystów były typowe dla ikonopisania od średniowiecza.
Ołeksandr Kłymenko, Sonya Atlantova i Herman Kłymenko. Archiwum Prywatne
Ale ważne jest też, że „Ikony na skrzyniach po amunicji” to nie tylko nasz projekt. To również dzieło wszystkich wojskowych i wolontariuszy, którzy zbierają dla nas deski. Bo nie wszystkie przywoziłem osobiście z frontu. W dzisiejszym sztuce ważny jest nie tylko akt stworzenia, ale cały proces twórczy. Zbieranie skrzyń pod ostrzałem to również wielki akt artystyczny. Chłopcy wiedzą, że są współtwórcami tego projektu – to ich inspiruje, a może nawet ma terapeutyczny efekt.
Deski pochodzą z różnych części frontu – od Kijowszczyzny i Sudży po Chersoń. A skąd była ta, na której namalowano ikonę Matki Bożej z Dzieciątkiem, która dziś wisi w Watykanie?
Podejrzewam, że to rosyjska skrzynia po pociskach artyleryjskich. Przywieziono mi ją spod Iziumu po tym, jak Ukraińcy odbili to miejsce. To właśnie tam przemiana śmierci w życie dokonała się dosłownie: Rosjanie przynieśli śmierć, a my zamieniliśmy ją w życie.
W jakim stylu namalowane jest ta ikona?
Nasze prace od początku miały być rozmową o współczesnej wojnie w języku sztuki dawnej Rusi, średniowiecznej Ukrainy, a szerzej: Bizancjum.
Ale z czasem zrozumieliśmy, że nie da się mówić o wojnie w Ukrainie językiem sztuki religijnej bez odniesień do sztuki zachodnioeuropejskiej.
Ukraina była zawsze miejscem przecięcia wpływów gotyku, stylu romańskiego, renesansu i baroku. Pracujemy więc między dwoma biegunami: Bizancjum i średniowieczną Europą.
Ikona podarowana papieżowi została namalowana w duchu sztuki zachodnioeuropejskiej. Znawcy dostrzegą tam i gotyk, i protorenesans, i wpływy północnego renesansu. Wybrano ją zapewne ze względu na obraz Matki Bożej, która obiema rękami obejmuje Dzieciątko, jakby próbując ochronić je przed przyszłym cierpieniem.
Myślę, że to dobry wybór – to kolejna opowieść o tym, że Ukraina jest częścią Europy, że organicznie należymy do europejskiej tradycji.
Ikona „Matka Boża z dzieckiem” poświęcona dzieciom rozwiedzionym z rodzicami. Zdjęcie: OPU
Uprowadzanie dzieci: jak mówić o tym przez sztukę
Ikona Matki Bożej z Dzieciątkiem należy do cyklu poświęconego ukraińskim dzieciom deportowanym przez Rosjan. Proszę opowiedzieć o tym cyklu.
Nadal mówimy tu o przemianie śmierci w życie. Matka Boża z Dzieciątkiem przekracza granice sztuki religijnej i ukazuje archetyp macierzyństwa. Kobieta, która rodząc, zwycięża śmierć. I dziecko – istota najbardziej bezbronna wobec wojny. Bo matki i dzieci muszą być chronione przez wszystkich – żołnierzy, ale też przez ludzi na całym świecie.
Dobrze, że poruszacie temat uprowadzonych dzieci. Bo na Zachodzie najczęściej mówi się o tym w kontekście zbrodni Putina i trybunału w Hadze, a mniej – o samych dzieciach.
Nie powiedziałbym, że temat ten nie istnieje – jest obecny w działaniach naszej dyplomacji i organizacji praw człowieka. Ale rzeczywiście: z perspektywy ukraińskiej mówi się o tym za mało. A przecież nie chodzi tylko o nas – świat ma też inne ważne problemy. Dlatego próbujemy umieścić ten temat w kontekście etyki chrześcijańskiej.
Nasza idea to wyprowadzić temat uprowadzonych dzieci ze sfery manipulacji politycznej i społecznej, do przestrzeni refleksji – dla dobra samych dzieci.
Uczciwa rozmowa o tym temacie od razu porządkuje rzeczy: od pytania, po czyjej stronie powinny być Kościoły, po to, jak Ukraina powinna reagować na rosyjskie „propozycje”. Bo jeśli podpiszemy porozumienie na rosyjskich warunkach, to nie tylko dzieci z okupowanych terytoriów będą zagrożone – ale i inne dzieci, także z Europy: z Polski, Skandynawii, państw bałtyckich.
To sprawa, z którą Ukraina sama sobie nie poradzi – to zadanie dla całego świata. Nie chodzi tylko o dzieci ukraińskie, ale też o dzieci z Sudanu czy Gazy – dzieci z całego świata ogarniętego wojnami.
Strasznie myśleć, jak Rosjanie łamią psychicznie nasze dzieci, wkładając im do głów swoje wrogie „prawdy”…
Ukraińcy – w przeciwieństwie do Europejczyków i Amerykanów – doskonale pamiętają, czym byli janczarzy. Turcy od XIV wieku rekrutowali do swojej piechoty chrześcijańskie dzieci, które zabierali matkom, wychowywali w swojej wierze i uczyli zabijać. Potem dorośli janczarzy wracali na Ukrainę i mordowali swoich. Dziś dzieje się coś podobnego – nasze dzieci są zabierane za granicę, tam poddawane „przekodowaniu” i wychowywane na żołnierzy.
Już teraz w armii Federacji Rosyjskiej walczą i giną dawni ukraińscy chłopcy, którzy mieli po 10 lat, gdy Rosjanie zajęli Donbas i Krym. Teraz ci młodzi mężczyźni zabijają swoich braci.
I najstraszniejsze w tym jest to, że nie robią tego muzułmanie z czasów Roksolany, ale ludzie, którzy uważają się za naszych religijnych braci. I o tym również staramy się opowiadać Europie przez nasz projekt.
Na jednej z wystaw
Jak powinna wyglądać modlitwa o pokój?
Zaczął pan tworzyć ikony w 2014 roku, kiedy duża część społeczeństwa wciąż traktowała wojnę nie do końca poważnie…
Włączyłem się w temat bardzo szybko – już od Majdanu. Trzeba było jakoś reagować na rosyjską agresję. Jako pisarz Olaf Klemensen (mój literacki pseudonim) napisałem książkę „Lato-ATO”, w której opisałem wydarzenia z Majdanu i pierwsze lato wojny. Książka została świetnie przetłumaczona na język polski przez Anetę Kamińską. A po niej do pracy przystąpił już artysta – Aleksander Klymenko.
Pierwszą zagraniczną wystawę zorganizowaliśmy na wiosnę 2015 roku w Zamku Lubelskim w Polsce. Potem był Parlament Europejski – i tam zaskoczyła mnie reakcja europosłów. Pytali mnie: „Co to za skrzynie? Po jakich pociskach?”. Odpowiadałem, że z Donbasu, gdzie toczy się regularna wojna. „Ale naprawdę z dział? Strzelają tam prawdziwe armaty?” – dziwili się. Mówiłem, że po tamtej stronie jest więcej czołgów niż w całej armii europejskiej. Byli autentycznie wstrząśnięci.
A jeden europoseł powiedział: „Myślałem, że wy się tam tylko kijami bijecie”.
Po 11 latach istnienia tego projektu naprawdę już się nie dziwię żadnej głupocie – ani wśród polityków, ani wśród zwykłych ludzi, zarówno ukraińskich, jak i europejskich. Na początku sprawdzałem, czy to nie żarty, czy nie kpią sobie ze mnie. A potem przywykłem, że często z zupełnie poważną miną mówią rzeczy całkowicie absurdalne.
Wasze ikony były prezentowane już w 217 miejscach w 118 miastach i 22 krajach. Imponujące. Jak to wszystko organizujecie?
Cały czas dostajemy zaproszenia. I kontekst tych wystaw zawsze jest inny. Od przestrzeni sakralnych – bardzo lubię wystawiać się w starych europejskich katedrach, zwłaszcza w stylu bizantyjskim, romańskim czy gotyckim – po parlamenty. Czasem, jak w Śląskim Muzeum w Katowicach, to wyłącznie przestrzeń muzealna, wystawiennicza. Polacy zorganizowali to bardzo ciekawie – jednocześnie pokazali zbiorową wystawę ukraińskiej sztuki i naszą ekspozycję ikon, którą ustawiono obok średniowiecznego malarstwa polskiego. Kuratorzy zgrabnie połączyli historię Polski z wydarzeniami współczesnej Ukrainy.
Sekretarz stanu USA Marco Rubio dostał również ikonę na pokrywie spod obudowy naboju.„Płótno” przywiezione z „Azovstal” w Mariupolu. Zdjęcie: facebook.com/andrij.sybiha
Widzę, że wasza działalność jest mocno związana z Polską.
Naszymi długoletnimi partnerami są polscy dominikanie. Wspólnie wspieramy projekty rehabilitacji ukraińskich żołnierzy, a także organizujemy wystawy, które promują inicjatywy pomocowe dla ukraińskich dzieci ewakuowanych z terenów przyfrontowych. Od trzech lat nasz projekt reprezentują na różnych międzynarodowych platformach Instytuty Polskie.
Chciałbym wspomnieć też o jednym szczególnym projekcie, który zrodził się z naszej potrzeby pomocy Polakom, gdy ich domy zniszczyła powódź jesienią 2024 roku. Akurat byliśmy wtedy w Polsce, trafiliśmy na te ekstremalne warunki i zareagowaliśmy natychmiast — stworzyliśmy cykl prac na fragmentach ściany franciszkańskiego klasztoru, zniszczonego przez wodę. Cykl zatytułowany „Potop” sprzedaliśmy na aukcji charytatywnej w Warszawie, a pieniądze przekazano na wsparcie dla osób dotkniętych powodzią.
W dziwny sposób pogoda, atmosfera i ogólny nastrój panujący wtedy w Polsce przypominały mi Buczę i Borodziankę zaraz po wyzwoleniu spod rosyjskiej okupacji: wolontariusze, ekipy ratownicze, dym z kuchni polowych, zniszczenia i szare, zapłakane niebo.
W samym epicentrum powodzi spotkałem wielu polskich wolontariuszy, których znałem już z pracy w Ukrainie. Spotykaliśmy się wcześniej w Chersoniu i innych miejscach, gdzie potrzebna była pomoc – i bardzo się ucieszyłem, że znów ich zobaczyłem.
Moja inicjatywa „Potop” to próba choćby symbolicznego podziękowania Polakom za ich wsparcie.
Obecnie inni artyści malują ikony na zużytych płytach kuloodpornych.
Wydaje mi się, że w ikonach na płytach jest nieco inna koncepcja. Za dużo tam, jak na ikonę, elementu magicznego – chodzi o ochronę: według autorów zarówno pancerz, jak i ikona mają chronić, a ikona niejako tę ochronę wzmacnia. Zresztą Rosjanie też robią ikony na płytach – po prostu je drukują.
Nasz projekt to próba aktualizacji wysokich idei i symboli teologicznych, zwłaszcza związanych z kulturą bizantyjską.
Na poziomie formalnym problem z płytami kuloodpornymi polega na tym, że wszystkie są jednakowe pod względem rozmiaru. A dla nas ważna jest indywidualna historia każdej deski – są różne: większe, mniejsze, nowe, osmolone, spalone, połamane. Każde nowe przedstawienie wpisuje się w osobną opowieść konkretnej deski – od jej wyprodukowania, przez służbę na froncie, aż po metamorfozę w ikonę.
Mogą to być prace 10x30 cm albo ponadmetrowe. No i faktura – tworzymy każdą ikonę tak, by współgrała z teksturą drewna. Szukamy spójności między tematem ikony a strukturą deski, która może mieć pęknięcia, drzazgi, szorstkości albo być idealnie gładka. Ta indywidualność każdej ikony jest dla nas bardzo ważna.
Poza tym zróżnicowane rozmiary, kolory i faktury sprawiają, że cała wystawa jest ciekawsza — można uniknąć monotonii.
Ale myślę sobie… czwarty rok cała Ukraina modli się o pokój, a nasi ludzie wciąż giną. Czy modlitwa działa?
Ikony Kłymenko i Atlantova w katedrze św. Zofii w Kijowie. Zdjęcie: Hennadii Minchenko/Ukrinform
Ale przecież my wciąż się trzymamy, mimo wszystko – mimo nierównych zasobów i możliwości. Jak pod Siewierodonieckiem, gdzie chłopcy z karabinami maszynowymi trzymali pozycje przez tygodnie przeciwko czołgom, samolotom i artylerii. I Rosjanie nic nie mogli z tym zrobić. Uważam, że nie powinniśmy modlić się po prostu o zakończenie tej wojny, ale o to, by Bóg zakończył ją na zawsze.
Bo propozycje, które często słyszymy, nie oznaczają prawdziwego końca wojny – tylko jej przesunięcie w czasie.
Chłopcy na froncie umierają nie po to, żeby za rok to się powtórzyło, ale po to, żeby ich dzieci i wnuki nigdy więcej nie musiały oglądać tego piekła.
To właśnie od tego – od piękna, które trwa, od kobiecości, która nie znika nawet pod ostrzałem, i od wewnętrznej siły, która pachnie perfumami – rozpoczęła się nasza rozmowa.
Rymma Ziubina w Warszawie. Zdjęcie: Sestry
Teraz wszyscy jesteśmy tacy prawdziwi
Diana Balynska: – Co dzisiaj oznacza dla Pani być piękną?
Rymma Ziubina: – Być prawdziwą. Cieszę się, że standardy typu: „90-60-90” nie dominują już tak bardzo. Na początku wojny często mówiono mi: „Wszyscy jesteście teraz tacy prawdziwi”. I to prawda. Łzy w kadrze, kiedy są prawdziwe, widać od razu. Nie da się ich pomylić ze sztucznymi. I właśnie w tej szczerości tkwi prawdziwe piękno.
Czy dbanie o siebie, ta „czerwona szminka”, pomaga nam, kobietom, w sytuacjach kryzysowych?
Oczywiście! Dbanie o siebie, higiena – to pierwsze, o czym mówili psychologowie od początku inwazji. Jeśli nie brałaś prysznica od trzech dni, to jest to niepokojący sygnał. I to nie dlatego, że nie masz dostępu do wody, ale dlatego, że leżysz i nie możesz nic zrobić – a to objaw depresji. Dbanie o siebie to forma samoorganizacji. Oznacza, że przynajmniej coś kontrolujesz. To działanie, a działanie to życie.
Poza tym w każdej sytuacji pozostajesz kobietą. Pamiętam, jak byłam już w szlafroku, gdy rozległ się alarm. Zamierzałam założyć piżamę, ale zdecydowałam: nie, potrzebuję czegoś, w czym w razie czego będę mogła wybiegnąć. I najładniejszej bielizny – tak na wszelki wypadek... Zajrzałam do koszyka i zaczęłam przeglądać: „To? Nie. O! To już lepiej”.
Na Majdanie, gdy było strasznie, miałam tę samą zasadę: tylko najlepsza bielizna, żeby nikt nie śmiał powiedzieć, że na Majdanie są same bezdomne i „ubogie” kobiety – jak pisały rosyjskie media. To taka cienka granica między śmiesznym a strasznym
Jest jakaś rzecz czy rytuał, bez których nie wychodzi Pani z domu?
Perfumy. Bardzo kocham perfumy. Nawet w walizce ewakuacyjnej miałam dokumenty, maski z czasów pandemii, szminkę nie zawsze – ale i perfumy, które były tam obowiązkowo. Wciąż je zmieniam. Kocham nowe zapachy, eksperymenty.
Skoro mówimy o pięknie w czasach wojny: co dla Pani oznacza wygląd zewnętrzny i wewnętrzna siła?
Piękno to działanie. Nie wygląd zewnętrzny, nie piękne słowa, ale czyny. Tak jak miłość – nie jest rzeczownikiem, ale czasownikiem. Działanie i słowo. Kochać to działać. Tak samo jest z pięknem – to autentyczność i siła ducha.
Wspieram ukraińskich producentów, którzy dbają o naszą zewnętrzną urodę, ponieważ to, jak obecnie działa produkcja w warunkach wojny, również świadczy o niezłomności. Na przykład bardzo lubię i wspieram firmę Wiosna, która produkuje kosmetyki na bazie naszych ukraińskich ziół. Wszystko jest wytwarzane w Ukrainie, w warunkach zatrzymania produkcji podczas przerw w dostawach prądu i alarmów powietrznych. Po nieprzespanych nocach, po ostrzałach i bombardowaniach dziewczyny przychodzą rano do pracy i pracują. Właścicielka Wiosny, Inna Skarżyńska, jest mamą czworga dzieci; podczas wojny adoptowała jeszcze jednego chłopca. Jej sklepik i zakład w Buczy zostały doszczętnie zniszczone przez rosyjskich żołnierzy. A ona wszystko odbudowała, tyle że już we Lwowie.
To jest właśnie piękno.
Piękno ludzi, którzy szyją, pieką chleb, robią najsmaczniejszą pizzę we Lwowie – kiedy mężczyźni są na froncie lub właśnie z niego wrócili
Ostatnie wzruszające pokazy Ukrainian Fashion Week w Kijowie, kiedy na wybieg wyszli chłopcy po amputacjach i z protezami, były o tym samym. To nasi bohaterowie, którzy za cenę własnego zdrowia dają nam spokojne życie. Musimy brać pod uwagę wasze potrzeby – w modzie, architekturze, życiu codziennym.
Niedawno do naszego Lwowa, do Teatru Narodowego im. Marii Zańkowieckiej, przyjechali chłopcy, którzy przechodzą rehabilitację w centrum SuperHumans. Przygotowywaliśmy się do ich wizyty, przegadaliśmy szczegóły – czy jest podjazd, gdzie będzie im wygodniej siedzieć, gdzie ustawić wózki inwalidzkie.
Z weteranami z SuperHumans. Zdjęcie: archiwum prywatne
Już w 1995 roku, na festiwalu teatralnym w Edynburgu, widziałam, jak pierwsi w sali pojawili się ludzie na wózkach inwalidzkich. Przygotowano dla nich specjalne miejsca, i to nie z boku, skąd kiepsko widać, ale w środku pierwszego rzędu. Na świecie to działa od dawna, nie trzeba niczego wymyślać. Tyle że trzeba to zrobić pilnie.
Twarz bez zbędnych manipulacji
Czy rozumienie piękna się zmieniło? Obecnie często kojarzy się piękno z ingerencją – botoksem, wypełniaczami, plastyką...
Mamy tu dobre światło, możesz mnie sobie obejrzeć [śmiech]! Jest nawet anegdota wśród filmowców: „Słyszałem, że się ożeniłeś. Żona jest ładna?” – „To zależy, jak ustawić światło”.
Sama nie uciekam się do manipulacji estetycznych – trzymam się do ostatniej kropli krwi. Nie obiecuję, że tak będzie przez całe życie, ale na razie nie czuję takiej potrzeby.
Nawiasem mówiąc, na stronach castingowych, gdzie poszukuje się aktorek, coraz częściej pojawia się fraza: „Twarz bez zbędnych manipulacji”. To oczywiście kwestia indywidualnego wyboru kobiety. Ale jest też strona finansowa. Jeśli kobieta dokonuje darowizn, to mimowolnie sobie przelicza [koszty takich zabiegów]: jeden „zastrzyk” to trzy-pięć tysięcy hrywien. A potem znowu. Teraz jest to więc również kwestia priorytetów.
Jak postrzega Pani swój wiek? Czy Pani nastawienie do siebie zmienia się z upływem lat? Spotkała się Pani z przejawami ageizmu w swojej profesji?
W wieku 36 lat miałam już na koncie trzy role babci [śmiech]. Potrzebne do nich były twarze medialne, a wtedy takich twarzy nie było zbyt wiele. Ale ogólnie podchodzę do swojego wieku zupełnie spokojnie. Nie próbuję wskoczyć do ostatniego wagonu i sztucznie zatrzymać czas. Moje podejście do życia zmienia się, podobnie jak moje pragnienia.
Kiedy miałam 25 lat, wydawało mi się, że można zmienić świat – nawet poprzez zawód aktora. Dzisiaj już wiem, że nie
Chociaż... Dzisiaj podeszła do mnie kobieta i powiedziała: „Dwa lata temu, po rozwodzie, byłam całkowicie załamana. Spotkanie z panią tak mnie zainspirowało, że ponownie wyszłam za mąż”. Takie chwile są bardzo wzruszające.
Jeśli chodzi o ageizm – oczywiście, że istnieje. Obecnie mam niewiele ról filmowych, ponieważ nie gram młodych kobiet, a ról dla kobiet w moim wieku w kinie jest niewiele – nie tylko w Ukrainie, ale i na całym świecie. Jeśli Sharon Stone mówi, że w Hollywood po 45. roku życia nie piszą już dla ciebie scenariuszy i nie kręcą cię, to co ja mogę powiedzieć? Na szczęście jest teatr, w którym jestem potrzebna.
W garderobie. Zdjęcie: Disy Garby
Wiele starszych Ukrainek, które wyjechały do Polski, również spotyka się z ageizmem. Co by Pani poradziła takim kobietom, które po przeprowadzce, utracie kariery, części swojej tożsamości nie mogą odnaleźć siebie?
Nie mam już zbyt wielu rad. Trudno doradzać, kiedy się nie doświadczyło czegoś samemu. Ale widzę, że nawet w Ukrainie niektóre firmy zaczynają doceniać pracowników w starszym wieku. Tłumaczą swój wybór na korzyść pań po pięćdziesiątce tym, że oprócz doświadczenia zawodowego w tym wieku kobieta koncentruje się już na pracy, podczas gdy młodą dziewczynę czeka jeszcze małżeństwo, narodziny dzieci – co dla pracodawcy oznacza urlopy macierzyńskie, zwolnienia lekarskie, nieobecności w pracy.
Pamiętam siebie jako młodą pracującą mamę: dziecko ma gorączkę, a ja całuję je, ale biegnę do teatru. Biegnę i płaczę, bo rozumiem, że żadne przedstawienie nie jest tego warte. Ale idę, bo czuję się zobowiązana. Bo nie mogę jeszcze stawiać warunków i odwoływać przedstawień.
Jestem przekonana, że 50 lat to wspaniały czas, by przypomnieć sobie o sobie, o swoich niespełnionych marzeniach. Jeśli twój zawód pokrywa się z hobby, tak jak u mnie, to jest to dar
Jednak wiele kobiet całe życie poświęca tylko pracy i dlatego zapomniały, czego kiedyś chciały. A warto sobie przypomnieć: „Marzyłam, by nauczyć się włoskiego” albo: „Kiedyś chciałam tańczyć”. I warto to zrobić. Nawiasem mówiąc, serial „Lusia stażystka”, w którym zagrałam, jest hymnem kobiet po 50. Pod koniec 2021 roku otrzymałam nawet nagrodę za ten projekt, która nosi nazwę „Precz ze stereotypami roku”.
Wojna to nie tylko czołgi i zgliszcza
Często bywa Pani za granicą. Czy można tam jakoś rozpoznać Ukrainkę na ulicy wśród innych kobiet?
Wie pani, podczas podróży ze mną jest jak ze sportowcami, którzy widzą tylko lotniska, hotele i halę sportową. Ja mam tak samo, tylko zamiast hali sportowej jest sala kinowa albo teatralna [śmiech]. Ale przypomniało mi się, jak nasz ukraiński kierowca we Włoszech, gdzie kręciliśmy „Gniazdo gołębicy”, a w kadrze było może z dziesięć ukraińskich dziewczyn, podszedł pod koniec zdjęć: „Pani Rymmo, ja pani nie rozpoznałem! Jest pani dokładnie taka, jak te dziewczyny, które co tydzień tu wożę – tak samo ubrana, z taką samą torebką”. To był komplement – że jestem prawdziwa, jak ta emigrantka zarobkowa, którą gram w filmie. I nie chodzi nawet o ubranie. W filmie, w tych scenach z pierwszego okresu bohaterki we Włoszech, mam nawet inne oczy.
Oczy nas zdradzają. Spojrzenie. Smutek. Przerażenie. Niepewność. Nie chcę nikogo obrazić. Chcę tylko, żeby oczy Ukrainki błyszczały ze szczęścia.
Podczas wystąpienia publicznego. Zdjęcie: Ołeksandr Senko
A gdyby dzisiaj musiała Pani zagrać migrantkę zarobkową, to jak wyglądałaby ta postać?
Bardzo podobnie. Już wtedy pytano mnie: „Przeżyła pani coś takiego?”. A ja odpowiadałam: „Tak, częściowo”. Samotność, zwątpienie, nieporozumienia w rodzinie, poczucie, że nikt nie potrzebuje twojego zawodu... To wszystko było w moim życiu. Teraz ten obraz stał się tylko bardziej bolesny.
Po „Gnieździe gołębicy” były propozycje, by grać emigrantki zarobkowe, ale odmawiałam, bo to powielanie roli. A dla mnie ważne jest odkrywanie czegoś nowego w sobie i dla widza.
Zaproponowano mi też zagranie współczesnej historii: kobiety, która na własne oczy widziała rozstrzelanie dziecka, przeżyła traumę psychiczną... Odmówiłam, ponieważ moim zdaniem przed taką rolą trzeba przejść pewne przygotowania – porozmawiać z psychologami, pobyć w klinice, wczuć się. A zdjęcia miały rozpocząć się tydzień po przeczytaniu przeze mnie scenariusza.
Czy filmy o emigracji są teraz na czasie?
Absolutnie. Ale trzeba zrozumieć, że są różne takie filmy, tak jak filmy o wojnie. Wojna to nie tylko czołgi, lotnictwo, ruiny. To także kobieta w obcym kraju – bez języka i pracy. I dziecko, które widziało wojnę. Najgłębsze dzieła sztuki zawsze opowiadają o małym człowieku na tle wielkiej tragedii.
Jakiego kina potrzebują dziś widzowie?
Ukraińskiego. Widz naprawdę chce oglądać nasze historie, naszych aktorów, słyszeć nasz język. Jako członkini akademii filmowej obejrzałam wszystkie filmy, które powstały w ostatnich latach, by móc wybrać laureatów nagrody „Złoty Bączek”. Obecnie jest bardzo mało pełnometrażowych filmów fabularnych. Ale nawet te, które są, różnią się gatunkowo – są i dramaty, i komedie.
Mamy potężne kino dokumentalne, które prezentujemy na światowych festiwalach filmowych. Jednak współczesnych ukraińskich filmów fabularnych, które warto byłoby pokazać światu, jest na razie tylko kilka
A jak zmienił się teatr w czasie inwazji?
Teraz działa już zupełnie inaczej. Wpływa na to wszystko: odległość od linii frontu, alarmy powietrzne, godziny policyjne. Na przykład w Użhorodzie, gdzie ani przez jeden dzień nie było godziny policyjnej, spektakle zaczynają się o 19:00, jak wcześniej. Natomiast w Kijowie Teatr im. Iwana Franki gra już o 15:00 lub 17:00.
W Charkowie, Sumach i Chersoniu sytuacja jest krytyczna: przedstawienia odbywają się tylko w schronach. W Charkowie teatry dosłownie walczą o przetrwanie. Same opłacają wynajem pomieszczeń w schronach, a ludzie otrzymują 25% stawki, czyli mniej niż 100 dolarów miesięcznie.
Nie zawsze możemy zaplanować repertuar. Jeśli aktor jest w rezerwie, to gra. Jeśli przychodzi wezwanie, to dziś jest jeszcze na scenie, a jutro już nie.
Zdjęcie: Jurij Mechitow
Podczas alarmów powietrznych przerywamy przedstawienie, czekamy w schronie, a potem zaczynamy grać od tej minuty, w której przerwaliśmy. Nie zawsze jednak jest możliwość, by po zakończeniu alarmu dokończyć przedstawienie tego samego wieczoru. W końcu przez ostatnie dwa tygodnie w Ukrainie alarmy powietrzne trwały po 8 godzin. I to jest to, czego można się spodziewać po Rosjanach nie tylko w nocy.
Jeśli widzimy, że ludzie nie zdążą wrócić do domu przed godziną policyjną, przenosimy przedstawienia na inny dzień. A wyjazdy na tournee to w tej chwili dla teatru ogromne ryzyko finansowe.
We Lwowie, w naszym Teatrze im. Marii Zańkowieckiej, przed rozpoczęciem spektaklu puszczaliśmy komunikat z prośbą o wyłączenie telefonów komórkowych. Teraz taki komunikat zaczyna się słowami: „Chwała Ukrainie!”, a sala odpowiada: „Chwała bohaterom!” A potem informujemy: „W przypadku alarmu powietrznego zatrzymamy przedstawienie, a administratorzy pomogą wam zejść do schronu”. Dopiero wtedy zaczyna się przedstawienie. I niezależnie od tego, o czym ono jest, po spektaklu wychodzimy, by się ukłonić, i mówimy: „Nasze ciepłe spotkania są możliwe tylko dzięki Siłom Zbrojnym Ukrainy”. Bo w sali i na scenie znajdują się ludzie, których bliscy są na froncie: synowie, córki, mężowie, bracia, siostry, rodzice. Po każdym spektaklu w Teatrze imienia Zańkowieckiej ogłaszamy ze sceny zbiórkę datków.
W czym dziś odnajduje Pani wewnętrzne oparcie?
– W ludziach, i to nie tylko w znajomych. Mogę spotkać kogoś na ulicy, a ta osoba powie mi, że ją wsparłam – filmem, występem, słowem. Takie spotkania zdarzają mi się w chwilach zwątpienia. I to właśnie one dodają mi otuchy.
Podczas gdy przywódcy NATO zapewniają o niezmienności kursu na wsparcie Ukrainy, a UE po raz kolejny uświadamia, jak krucha jest jej jedność w obliczu poczynań Budapesztu, Rosja nie tylko nie powstrzymuje swej agresji, ale wręcz nasila wrogie działania – zarówno na froncie, jak w wojnie informacyjnej. Szczyt w Hadze nie przyniósł przełomu. Obietnice bez gwarancji, rozmowy o „pokoju poprzez siłę”, aluzje do dialogu z Putinem – a wszystko to na tle coraz bardziej oczywistego ograniczenia ambicji USA. Równolegle Węgry blokują nowe sankcje na Kreml, a ten uruchamia skomplikowane operacje cybernetyczne, dając do zrozumienia, że świat pogodził się już z jego obecnością w Ukrainie.
O tym, jak zmieniła się strategia Zachodu, jakie ryzyka niosą ze sobą iluzje na temat Rosji, co oznacza nowa fala dezinformacji i dlaczego to właśnie Europa powinna przejąć główną rolę w powstrzymywaniu agresji, rozmawiamy z Keirem Gilesem – czołowym brytyjskim ekspertem rosyjskiej wojskowości i starszym pracownikiem naukowym programu „Rosja i Eurazja” w brytyjskim Chatham House, jednym z ważniejszych na świecie think tanków zajmujących się badaniem stosunków międzynarodowych.
Największy błąd Amerykanów
Maryna Stepanenko: – Zasada: „pokój poprzez siłę” została uznana za główny temat rozmowy Trumpa i Zełenskiego. Po tym spotkaniu szef Białego Domu zasugerował dialog z Putinem i ewentualne dostawy systemów Patriot, lecz nie podjęto w tych kwestiach żadnych konkretnych zobowiązań. Czy w tym kontekście zasada „pokój poprzez siłę” może zostać zrealizowana w stosunku do Rosji? Na ile Stany Zjednoczone są gotowe wziąć na siebie rolę kraju wywierającego na nią nacisk?
Keir Giles: – Zawsze wiedzieliśmy, że jedynym sposobem na zapewnienie Europie bezpieczeństwa jest udzielenie maksymalnego wsparcia Ukrainie. Teraz mamy do czynienia z konsekwencjami polityki kilku kolejnych administracji USA, które uznały, że właściwa jest inna droga. Jednak Amerykanie byli – i są – w głębokim błędzie, co wyrządza ogromną szkodę nie tylko bezpieczeństwu europejskiemu i samej Ukrainie, ale także bezpieczeństwu globalnemu.
To właśnie ta ich powściągliwość i odmowa przeciwstawienia się agresji doprowadziły do wybuchu konfliktów na całym świecie
Widzimy, jak sytuacja się zaostrza, że ginie coraz więcej ludzi, wybucha coraz więcej wojen – i to wszystko z powodu nowej idei Stanów Zjednoczonych, że przeciwstawianie się agresorowi jest bardziej niebezpieczne niż pozwolenie na zniszczenie ofiary tego agresora.
Szczyt NATO uznał Rosję za długoterminowe zagrożenie dla całego Sojuszu. Zdjęcie: CHRISTIAN HARTMANN/AFP/East News
Spotkanie przywódców USA i Ukrainy po raz kolejny czyni aktualnym pytanie, jaki model wsparcia dla Kijowa Waszyngton uznaje za właściwy dla siebie. Czy chodzi o strategiczne partnerstwo, czy raczej o kontrolowane powstrzymywanie wojny bez długoterminowych zobowiązań?
Bardzo zasadne jest pytanie, czy prawdziwe strategiczne partnerstwo z Donaldem Trumpem jest w ogóle możliwe. W końcu Stany Zjednoczone dążyły do partnerstwa z Rosją, lecz nawet to nie działa zbyt dobrze, mimo że Trump jest gotów dać Rosji wszystko, czego ona chce. Każdy kraj, każdy tradycyjny przyjaciel, sojusznik lub partner Stanów Zjednoczonych musi pamiętać, że stosunki, na których opierała się dawna prosperity i bezpieczeństwo Ameryki, nie mają już realnego znaczenia dla Trumpa. Znajdujemy się w zupełnie nowym globalnym środowisku.
Oznacza to, że kraje, które poważnie traktują bezpieczeństwo europejskie, a tym samym bezpieczeństwo i przyszłość Ukrainy, muszą zintensyfikować działania, by wypełnić lukę pozostawioną przez Stany Zjednoczone. Dotyczy to przede wszystkim europejskich sąsiadów Ukrainy, ale także liberalnych demokracji na całym świecie, które mają wspólny interes w powstrzymaniu agresji.
Ostatnio po Brukseli krążyła plotka, że Rosja może zostać usunięta z listy głównych zagrożeń dla NATO, wobec czego pozostałby na niej jedynie międzynarodowy terroryzm. Wygląda to dziwnie w kontekście faktu, że to właśnie Rosja kontynuuje wojnę w Europie i destabilizuje sytuację na całym świecie – od Afryki po Bliski Wschód. W końcowym komunikacie Rosja została jednak uznana za długoterminowe zagrożenie dla całego Sojuszu. Czy to próba „normalizacji” agresora przez Zachód?
Stany Zjednoczone od dawna udają, że Rosja nie stanowi problemu. Nie możemy wykluczyć, że NATO w swych desperackich próbach utrzymania USA w Sojuszu może podchwycić tę retorykę.
Widzieliśmy już oznaki tego, że NATO jest gotowe podjąć nadzwyczajne środki, by Trumpa uspokoić. Weźmy na przykład list, który sekretarz generalny Mark Rutte napisał do prezydenta USA, celowo sformułowany „w języku Trumpa”. Zapewne bardzo trudno było naśladować w tym liście werbalne wyrażenia pięcioletniego dziecka, by to osiągnąć.
Dlatego nie możemy z całą pewnością stwierdzić, jak daleko może się posunąć NATO, by zapewnić dalszy udział USA w Sojuszu. Tyle że kraje europejskie nie powinny mieć złudzeń co do tego, czy Rosja przestała stanowić zagrożenie – mimo wysiłków obecnej administracji USA w przekonywaniu, że jest wręcz przeciwnie.
„Zapad-2025”: nie wojna, lecz kamuflaż
Pomimo sankcji, strat na froncie i rosnącej izolacji – reżim Putina trwa. Co jest źródłem tej trwałości? I co mogłoby zdestabilizować Putinowski reżim od wewnątrz?
Szansa na to, że rosyjski reżim zostanie zniszczony od wewnątrz, jest niewielka. Bo to jest reżim, z którego przeważająca większość Rosjan wydaje się być w pełni zadowolona.
W końcu jest to system samowystarczalny, w którym osoby, które zdobyły bogactwo i władzę, nie są zainteresowane jego zniszczeniem. Dlatego obecnie nie ma podstaw sądzić, że Rosja odejdzie od swojego agresywnego kursu, mimo długoterminowych strat i katastrofalnych skutków dla gospodarki kraju oraz jego ludności.
Zakładając, że koniec wojny nie jest jeszcze bliski, ale też nie jest beznadziejnie odległy – jakie czynniki mogą Pana zdaniem przełamać impas? Uznał Pan wewnętrzny rozłam w Rosji za mało prawdopodobny. Czy wobec tego może to być presja zewnętrzna lub coś innego, o czym jeszcze nie mówimy głośno?
Odpowiedź na to pytanie zawsze była i będzie taka sama: kraje europejskie muszą zapewnić Ukrainie maksymalne wsparcie fizyczne i finansowe, by pomóc jej pokonać Rosję wszelkimi dostępnymi środkami. Niekoniecznie tylko na froncie, ale także poprzez inne formy pomocy.
Kraje europejskie powoli zaczynają zdawać sobie sprawę, że ich przyszłość jest ściśle powiązana z przyszłością Ukrainy. I że nie mogą już polegać na Stanach Zjednoczonych jako głównym sponsorze wysiłków na rzecz jej wsparcia. Europa będzie musiała włożyć znacznie więcej wysiłku, by Ukraina mogła nadal utrzymywać linię frontu i odeprzeć agresora.
Rosja i Białoruś zapowiedziały przeprowadzenie we wrześniu ćwiczeń „Zapad-2025”. W przeszłości podobne manewry stanowiły preludia do agresji. Czy teraz istnieje ryzyko powtórzenia się tego scenariusza? I czy w warunkach wewnętrznego rozłamu politycznego Zachód jest w stanie odpowiednio zareagować?
Ludzie zawsze denerwują się przed zbliżającymi się ćwiczeniami „Zapad” – tak było na długo przed pełną inwazją na Ukrainę, a nawet przed aneksją Krymu. Bo one zawsze stwarzają możliwość zrobienia czegoś, co nie ma związku z samym szkoleniem.
Jednak na tym etapie, kiedy trwa już intensywny konflikt, musimy postrzegać manewry „Zapad” jako kolejny element dezorientacji na polu bitwy, jako część szerszego kamuflażu w ramach trwającej wojny – a nie początek nowej
Oczywiście w kontekście rosyjsko-białoruskich ćwiczeń zachodnie służby wywiadowcze będą uważnie obserwować, kto co robi i gdzie – nawet w tej nowej rzeczywistości, kiedy znaczna część rosyjskich sił lądowych jest już głęboko zaangażowana w Ukrainie i ma ograniczone możliwości operacyjne w innych regionach.
„Niewidzialny front”: informacyjna wojna Rosji z Zachodem
Pan sam stał się celem wyrafinowanego ataku phishingowego ze strony rosyjskich hakerów, podszywających się pod pracownicę Departamentu Stanu USA. Wykorzystali funkcję poczty Gmail „delegate access”, by uzyskać ukryty dostęp do Pana poczty, omijając dwupoziomowe uwierzytelnianie. Tę operację prawdopodobnie przygotowywano przez całe tygodnie. Jak zmieniła się rosyjska taktyka w wojnie informacyjnej w ciągu ostatniego roku? I co to nam mówi o nowym poziomie zagrożenia?
Jestem przekonany, że cała ta operacja zajęła znacznie więcej czasu. Samo jej przeprowadzenie trwało kilka tygodni, więc etap planowania prawdopodobnie rozpoczął się znacznie wcześniej.
Z jednej strony ta nowa technika, nowe podejście do uzyskiwania dostępu do poczty elektronicznej ludzi świadczy o tym, że Rosja jest zmuszona opracowywać bardziej wyrafinowane metody. Bo jej poprzednie, bardziej prymitywne, próby zakończyły się niepowodzeniem. Przez wiele lat podejmowano liczne próby włamania się do mojej poczty elektronicznej. Niektóre z nich były śmiesznie prymitywne, inne bardzo skomplikowane i wyrafinowane.
Jednak z drugiej strony ta nowa technika uświadamia, że wszyscy jesteśmy podatni na ataki
Sposób, w jaki prawdopodobni rosyjscy cyberprzestępcy wykorzystali funkcję Gmaila dostępną na koncie każdego użytkownika, by stworzyć coś w rodzaju „tylnej furtki”, omijającej wszystkie nasze standardowe zabezpieczenia (dwupoziomowe uwierzytelnianie, kody mobilne, prośby o potwierdzenie), pokazuje, że nikt nie jest bezpieczny.
Dopóki firmy takie jak Google, Microsoft i inne nie naprawią tej luki, technika ta będzie z pewnością wykorzystywana na znacznie szerszą skalę, nie tylko przeciwko takim celom, jak ja.
Tego lata Europa była świadkiem masowego wysyłania fałszywych wiadomości w imieniu zachodnich rządów, manipulacji w mediach społecznościowych i ingerencji w kampanie wyborcze w niektórych krajach członkowskich UE. W jaki sposób Rosja próbuje wpływać na opinię publiczną w Europie? I jakie narracje promuje przede wszystkim?
Niektóre z rosyjskich narracji są dość spójne w czasie, podczas gdy inne są związane z konkretnymi wydarzeniami politycznymi. Należy pamiętać, że kampanie prowadzone przez Rosję mają charakter stały i nie ograniczają się do dat z kalendarza demokratycznego.
Rosja nieustannie dąży do osłabienia sił jednoczących Europę: solidarności państw europejskich, spójności społeczeństw, zaufania do instytucji, a przede wszystkim – wspierania Ukrainy w przeciwstawianiu się rosyjskiej agresji
Te kampanie mają charakter stały. Ponadto istnieją ukierunkowane, pilne działania mające na celu wywarcie wpływu na wyniki konkretnych procesów demokratycznych w konkretnych krajach w konkretnych momentach.
Zmęczenie sankcjami: sabotażyści w służbie Kremla
Oprócz szczytu NATO ostatnio odbyło się jeszcze jedno ważne dla Ukrainy wydarzenie: szczyt Rady Europejskiej. Omówiono na nim m.in. nowy pakiet sankcji wobec Rosji oraz wsparcie dla procesu negocjacyjnego Ukrainy z UE. Jednak obie te inicjatywy zablokowały Węgry, a same sankcje – także Słowacja. W jakim stopniu takie działania podważają zaufanie do jedności UE? I jakie mechanizmy samoobrony przed wewnętrznym sabotażem są potrzebne Unii?
To kolejny przykład tego, jak organizacje oparte na konsensusie – NATO i UE – są wrażliwe na nawet najmniejszy wspólny mianownik. Jeśli w środku jest sabotażysta lub destruktor, może skutecznie sparaliżować całą organizację. To możliwe zwłaszcza w przypadku UE, która przede wszystkim jest organizacją handlową, a nie strukturą stworzoną do rozwiązywania konfliktów geopolitycznych.
W wielu aspektach sama struktura ponadnarodowych instytucji europejskich nie odpowiada wyzwaniom, przed którymi one obecnie stoją
Jednak imponujące jest to, jak daleko instytucje te zaszły w utrzymaniu jedności i wspólnym zrozumieniu znaczenia wsparcia dla Ukrainy. Wierzę, że znów uda się im znaleźć jakieś obejście, by iść naprzód nawet bez współpracy takich krajów jak Węgry, Słowacja czy inne.
Szczyt UE nie był w stanie przyjąć wspólnego oświadczenia w sprawie wsparcia dla Ukrainy, bo zablokowały je Węgry. Zdjęcie: Geert Vanden Wijngaert/Associated Press/East News
Stany Zjednoczone nie zamierzają zaostrzyć sankcji wobec Rosji. Co to oznacza?
Cóż, komunikat ze Stanów Zjednoczonych był bardzo jasny. Obecnie są one partnerami Rosji i dążą do narzucenia Ukrainie warunków kapitulacji dyktowanych przez Moskwę. To rzeczywistość, z którą muszą się obecnie zmierzyć Ukraina i Europa.
Właśnie dostosowanie się do tej rzeczywistości oraz szybkość, z jaką to nastąpi, będzie decydować o przyszłym bezpieczeństwie całego kontynentu.
Zdjęcie główne: Biuro Prezydenta Ukrainy
Projekt jest współfinansowany ze środków Polsko-Amerykańskiego Funduszu Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację „Edukacja dla Demokracji”.
Aldona Hartwińska: Ukraina w Twoim życiu nie pojawiła się w chwili wybuchu pełnoskalowej wojny. Bywałeś tam regularnie jeszcze przed Rewolucją Godności.
Tomasz Sikora: Po raz pierwszy do Ukrainy trafiłem w 1992 roku. Byłem wtedy w czwartej klasie liceum. W naszej szkole organizowali różne wyjazdy dla młodzieży, na przykład do Niemiec. Po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości pojawiła się szansa, by młodzież polska i niemiecka tam pojechały. Ja z tej okazji skorzystałem, wyruszyliśmy autobusem do Lwowa. Już wtedy trochę grałem na gitarze, poznałem wielu fajnych ludzi, ukraińską młodzież z Lwowskiej Akademii Muzycznej. Od tego się wszystko zaczęło. Później, w latach 90., często bywałem we Lwowie. Jeździłem tam w odwiedziny do mojej ówczesnej dziewczyny, która studiowała malarstwo. Ale tak naprawdę w Ukrainę wsiąkłem mocno dzięki Andruchowyczowi.
Poznałeś go podczas festiwalu Port Literacki Wrocław 2005.
Tak, do Wrocławia zaproszono wielu poetów, w tym ukraińskich. W programie był ich wieczór autorski oraz premiery książek: „Piosenki dla martwego koguta” Jurija Andruchowycza i „Historii kultury początku stulecia” Sierhija Żadana. Poetki i poeci mieli deklamować na scenie swoje wiersze, a organizator wymyślił, że fajnie by było, gdyby ktoś tam zagrał jakąś muzykę pod te ich występy. Wychodzili po kolei na scenę, czytali po kilka wierszy, a my, połączone zespoły Karbido i Kormorany, improwizowaliśmy.
Andruchowycz był jedynym poetą, który podszedł do nas i dał nam konkretne zadania. Powiedział: „Słuchajcie, jak będzie wiersz ‘Kozak Jamajka’, to zagrajcie reggae, a pod inny wiersz dźwięki à la Tom Waits. Zagraliśmy. I to tak zażarło, że organizator Portu Literackiego wpadł na pomysł, byśmy nagrali razem płytę.
Obie strony się tym zainteresowały i nagraliśmy płytę w 2005 roku, a rok później ruszyliśmy z koncertem do Ukrainy. Rzucono nas na bardzo głęboką wodę, bo musieliśmy przejechać sami 1500 kilometrów z Wrocławia do Charkowa, gdzie czekał na nas Jurij. Festiwal nazywał „Cech” (цех) i organizował go m.in. Serhij Żadan.
Tomasz Sikora. Zdjęcie: Michał Święcicki
Dla nas to wszystko było ekscytujące, nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego na własne oczy. Nazwa „Warsztat” pochodzi od części teatru, w której powstaje sceneria. I tak naprawdę graliśmy tam, poza półlegalnie. Były różne wydarzenia ze świata kultury ukraińskiej, aw repertuarze teatru były rosyjskie klasyki. Byliśmy tam zaraz po Pomarańczowej Rewolucji, więc nastrój był również rewolucyjny. Charków w tym czasie był prawie całkowicie miastem rosyjskojęzycznym. Zhadan i jego była żona, niedawno zmarła reżyserka i założycielka niezależnego charkowskiego teatru „Arabesque” Swietłana Oleshko, powiedzieli mi, że w Charkowie jest tylko jedna szkoła średnia, w której można uczyć się ukraińskiego. Nawiasem mówiąc, ich syn poszedł do tej konkretnej szkoły. Pomimo Pomarańczowej Rewolucji wszyscy byli trochę przygnębieni, ponieważ rusyfikacja Charkowa była tak silna, że mogło wydawać się przegraną bitwą. Ale podczas Majdanu, a potem po rozpoczęciu wojny na pełną skalę, kiedy Charkowa był broniony, a język ukraiński był coraz częściej słyszany na ulicach, myślę, że doprowadziło do tego dzieło Zhadana i innych artystów charkowskich. Ich ciężką pracą było uczynienie miasta ukraińskim, powstrzymanie rusyfikacji, oczyszczenie tych postkomunistycznych depozytów, tej postsowieckiej mentalności... Ta mentalność prawdopodobnie istnieje gdzieś dzisiaj, ale myślę, że stała się marginalna.
Ten ukraiński patriotyzm był tak młody i świeży, tak postępowy, tak prozachodni i tak silny, że gdy nadeszły czasy prób, Charków bronił się, bronił się i był miastem, które się nie poddawało
Jak zareagowali mieszkańcy Charkowa, gdy zobaczyli cię na scenie?
Przed naszym koncertem przemawiali różni poeci, a publiczność zareagowała bardzo ożywiona. W naszym „Porcie Literackim” staraliśmy się uczynić wiersze poetów bardziej interesującymi za pomocą muzyki, ale ogólnie publiczność wydawała się spać. Oczywiście część publiczności pochłonęła poezję, podobała im się, ale doświadczyła jej jakby od wewnątrz, wewnętrznie.
Z drugiej strony na Ukrainie mieliśmy do czynienia z bardzo entuzjastycznym, a nawet ekstatycznym słuchaniem poezji. Poeci czytali swoje wiersze, a publiczność coś negocjowała, spontanicznie krzyczała, klaskała, była w ciągłym ruchu. Wszystko było bardzo żywe. Po naszym koncercie, który również został przyjęty z entuzjazmem, ludzie tańczyli do muzyki, choć czasami było to trudne, to nie jest muzyka taneczna. W naszym repertuarze w tym czasie była piosenka „Cossack Jamaica”, jest to muzyka w stylu reggae. Ludzie też byli nią zachwyceni.
Jurij Andruchowicz. Tomasz Sikora. Zdjęcie: Kornelia Głowacka-Wolf
Potem trafiliśmy do klubu „Ostatnia Barykada”, w którym można było mówić tylko po ukraińsku. Na stołach leżały słowniki rosyjsko-ukraińskie i jeśli coś zamawiałeś, a nie wiedziałeś, jak to powiedzieć po ukraińsku, trzeba było podejść do baru ze słownikiem. To trochę surrealistyczne, ale chodziło o fakt, o symbol. Oni tak kontynuowali swoją charkowską Pomarańczową Rewolucję.
Jak zmieniała się publiczność przychodząca na te występy?
Wciąż się zmieniała, a przed Majdanem, przed 2013 rokiem, to już było zupełnie nowe pokolenie ludzi. Wtedy też byłem młody, więc to było pokolenie ludzi mniej więcej w moim wieku albo młodsze. Przychodzili na nasze koncerty i dla mnie było jasne, że dla nich ważne są słowa: „ukraińskie”, „ukraińska”, „ukraiński”. Widziałem na własne oczy, czym jest budowanie społeczeństwa obywatelskiego, choć wtedy jeszcze nie potrafiłem tego nazwać.
Na nasze koncerty w Kijowie, Charkowie czy Iwano-Frankiwsku przychodzili ludzie, od których biła niesamowita energia: jesteśmy Ukraińcami, to nasz kraj, nie chcemy nigdzie wyjeżdżać na zarobek, chcemy być tu, tu budować swoje miejsce na ziemi
Dla mnie to stało się jasne po dojściu do władzy Janukowycza w 2010 roku. W 2011 roku mieliśmy zagrać koncert w Kijowie, a tego samego dnia był zjazd Partii Regionów [partia Wiktora Janukowycza, byłego prezydenta Ukrainy – red.]. Miasto było zablokowane, ponieważ ci polityko-oligarchowie po prostu zamknęli pół Kijowa, żeby sobie ten zjazd urządzić. Ludzie nie mogli dotrzeć na nasz koncert w Domu Oficerów, niedaleko Arsenału. Zaczęliśmy dostawać mnóstwo sygnałów od ludzi, że się spóźnią, że nie mogą się przedrzeć przez miasto. Jurij się wściekł i powiedział, że przesuwamy koncert o godzinę, żeby ci wszyscy ludzie mogli dotrzeć. Gdy już dotarli i sala się wypełniła, zmieniliśmy trochę repertuar. Zagraliśmy piosenki bardziej rewolucyjne, ostrzejsze. Sala była pełna ludzi nabuzowanych przeciw władzy, bo już wtedy rozumieli, że Janukowycz to prezydent prorosyjski i nie można się po nim spodziewać wiele dobrego.
Ta nasza publiczność, ci ludzie, których wtedy poznałem, którzy przychodzili na nasze występy na przestrzeni tych wszystkich lat, w 2014 roku poszli zrobić Majdan.
W pewnym sensie dzięki tym koncertom i mojej obecności każdego roku w Ukrainie stałem się naocznym świadkiem budowania się społeczeństwa obywatelskiego, społeczeństwa, które wzięło sprawy w swoje ręce i rozpoczęło Rewolucję Godności
Później, kiedy zaczęła się wojna na Donbasie, zagraliśmy w ostatniej edycji festiwalu ArtPole, którego idea sięga 2003 roku. W poprzednich latach odbywał się w m.in. w Karpatach, pod Odesą, a potem przez wiele lat w bardzo malowniczym miejscu koło małej wioski Uniż nad Dniestrem. Jednak w 2014 roku organizatorzy stwierdzili, że na jakiś czas festiwal trzeba zawiesić, bo większość osób przy nim pracujących czy wolontariuszy poszła walczyć do strefy ATO [strefa w Donbasie, w której od kwietnia 2014 r. wojska ukraińskie prowadziły operację antyterrorystyczną przeciw prorosyjskim separatystom – red.] w ramach różnych ochotniczych jednostek, między innymi Ajdaru [24 Samodzielny Batalion Szturmowy „Ajdar” – red.].
Pamiętam, że nasz koncert rozpoczął się od minuty ciszy, bo na wojnie zginął jeden z przyjaciół ArtPola. Wstrząsnęło mną to, że społeczeństwo obywatelskie, które się budziło, przelewa krew w okopach.
Potem zaczęły się występy na wschodzie Ukrainy. Serhij Żadan i Jurij Andruchowycz pojawiali się w Torecku, Nju-Jorku, Kramatorsku. Miałeś też okazję zobaczyć Mariupol w tych burzliwych czasach.
Tomas Sikora i Jurij Andruchowycz. Zdjęcie: Kornelia Głowacka-Wolf
Razem z Jurijem Andruchowiczem zrobiliśmy w 2015 roku trasę, w której jeden koncert był właśnie w Mariupolu. Dotarliśmy tam, przeciskając się przez kilka posterunków – oczywiście sytuacja była nieporównywalna z tym, co jest teraz. Linia frontu była 8 kilometrów za Mariupolem, mieszkaliśmy w hotelu, który miał zaklejone szyby. Wtedy po raz pierwszy spotkaliśmy się z zagrożeniem, ono wisiało w powietrzu. Nastroje przed koncertem były bardzo patriotyczne. Graliśmy w domu kultury, przed nami występowały dzieci w niebiesko-żółtych strojach.
Ostatnio natrafiłem na mapkę Mariupola, na której ktoś pieczołowicie pozaznaczał lokalizacje ze zdjęciami miejsc, w których ktoś zginął, i ważnych budynków, których już nie ma. Znalazłem tam zdjęcie sali, w której graliśmy –totalnie rozwalonej, jak wiele innych miejsc w Mariupolu. Mocno mnie to dotknęło.
A później zaczął się trudny czas. Wybuch pandemii koronawirusa zamknął świat na niemal rok – odwołane wydarzenia, koncerty, zamknięte granice. I kiedy wszystko powoli zaczęło wracać do normy, nadszedł 24 lutego 2022 roku.
W 2020 roku mieliśmy zaplanowany ogromny koncert we Wrocławiu z okazji sześćdziesięciolecia Jury Andruchowycza, na który byli zaproszeni wspaniali artyści z Ukrainy. Dosłownie dwa dni przed tym wydarzeniem wybuchła pandemia i musieliśmy wszystko odwołać. Ten czas w totalnym zamknięciu zaostrzył w nas potrzebę powrotu do Ukrainy.
Myśleliśmy, że kiedy to wszystko się skończy, będziemy mogli znowu pojechać do naszej Ukrainy i zagrać tam kilka koncertów, pobyć z ludźmi. A kiedy wybuchła pełnowymiarowa wojna, zrozumieliśmy, że rzeczywiście wrócimy do Ukrainy, ale w inny sposób. Wiedziałem, że trzeba pomóc przyjaciołom
W tych pierwszych dniach, w pierwszych godzinach, uległem rosyjskiej propagandzie. Zobaczyłem czołgi na rogatkach Kijowa, więc miałem przekonanie, że armia rosyjska zaraz Kijów zdobędzie. A jak zdobędzie Kijów, to zdobędzie całą Ukrainę, więc i Charków jest już stracony. Napisałem do Żadana i do Andruchowycza. Zaproponowałem im, by przyjechali do nas, do Wrocławia, że znajdą tu schronienie. Oczywiście mnie wyśmiali i stwierdzili, że zostają w Ukrainie, bo są jej potrzebni, bo będą bronić swojej ojczyzny na wszelkie sposoby.
Dlatego ja też postanowiłem pomóc tak, jak umiem. Najpierw zrobiliśmy koncert we Wrocławiu, poza nami zagrały zespoły Ukraińców, którzy mieszkali we Wrocławiu od paru lat. Zebraliśmy jakąś kasę, kupiliśmy za nią jakieś rzeczy i staraliśmy się to wysłać do Kijowa, do naszych przyjaciół z ArtPola. Wtedy, na samym początku, były potrzebne naprawdę różne rzeczy, nawet jedzenie czy pieluchy dla dzieci, bo w całej Ukrainie padła logistyka i nie było dostępu do podstawowych produktów. Pamiętam też prośby o pomadki do ust i kremy, bo ludzie w mrozie siedzieli w piwnicach i skóra pękała im z zimna. Czasem te transporty docierały szybko, a czasem transport trwał nawet miesiąc, bo wszystko utknęło w jakimś magazynie.
Coraz częściej myślałem o tym, by tam pojechać. W lipcu czy sierpniu Żadan po raz pierwszy przyjechał z Charkowa do Polski. Był tak wymęczony, że na ulicy go nie poznałem. Kiedy wracał, odwieźliśmy go przez granicę do Ukrainy, przy okazji odwiedzając naszego wspólnego przyjaciela, muzyka jazzowego Marka Tokara, który od razu po 24 lutego zgłosił się do wojska.
Od tamtej pory dalej wspierasz SZU, wspierasz Serhija Żadana i jego 13. Brygadę Gwardii Narodowej „Chartia”, założyłeś zbiórkę. Czy widzisz różnice w zainteresowaniu ludzi tą wojną kiedyś i dziś? Czy trudniej uzbierać środki na zakup pomocy?
Wspieram Żadana, ale też innych przyjaciół, których poznałem przez te lata jeżdżenia do Ukrainy, teraz albo będących w wojsku, albo pracujących jako wolontariusze czy wolontariuszki. Z Olą Mychajluk z ArtPola jeździmy na przykład do 10. Brygady Górsko Szturmowej i 102 brygady, w której służył z Jurko Stecyk, muzyk, syn naszych przyjaciół artystów z Iwano-Frankiwska. Zginął na polu bitwy dwa lata temu i do tej pory nie można odzyskać jego ciała. W 10 brygadzie służą też znajomi Hucułowie ze wsi Babyn, min. sołtys tej wsi. Zrobiliśmy reportaż o naszych podróżach z Karpat na Donbas, pod Bachmut, przyjmując zasadę, że jeśli tworzysz jakaś sztukę – muzykę, film, obraz, cokolwiek co nawiązuje do wojny w Ukrainie – to obowiązkowo musisz wspierać SZU przez zrzutkę, zbieranie czy dowożenie rzeczy żołnierzom. Dzięki temu dostarczyliśmy obu tym brygadom mnóstwo dronów.
Jeszcze dwa miesiące czy pół roku temu była tendencja spadkowa. Takie wrażenie, że ta wojna ludzi bezpośrednio nie dotyczy. Na samym początku inwazji wiele osób się bało, rzucili się na pomoc trochę ze strachu. Potem wsparcie stopniowo się zmniejszało, ludzie się przyzwyczajali. Pamiętam pierwszy taki ponury moment. To było na wiosnę 2024 roku, kiedy amerykańska Partia Republikańska zablokowała pomoc dla Ukrainy. Amunicja przestała docierać na front. Siedzieliśmy wtedy u jednej z artyleryjskich brygad i był tam bardzo ponury nastrój, bo ludzie mniej chętnie dokładali się do zbiórek, a do tego jeszcze ten zakręcony przez USA kurek. Żołnierze nie wiedzieli, co będzie dalej.
Teraz zjawił się Trump, nieobliczalny szaleniec, ale to już nie łamie ducha żołnierzy. No i ludzie się ostatnio trochę obudzili
Natomiast jedna z moich obserwacji jest dosyć przykra i negatywna. Dotyczy dezinformacji i wojny kognitywnej Rosji przeciwko Polsce. Wszystkie te narracje i dyskusje, które są obecne przede wszystkim w internecie – ale nie tylko, w polityce przecież też – przed wyborami prezydenckimi w Polsce to są absolutnie narracje rosyjskie. Ktoś, kto powtarza te narracje, nie musi być rosyjskim agentem, ale jednak to wszystko działa na rzecz Rosji. Wojna kognitywna ma zmieniać naszą świadomość, naszą ocenę sytuacji. Ona polega na tym, że nasza ocena sytuacji może stać się błędna. Często widzimy różne zjawiska przez pryzmat rosyjskiej propagandy. Czasem sami to sobie wymyślamy, ale czasem znajdujemy potwierdzenie w ustach polityków. Że Ukraińcy są źli, bo żyją na garnuszku Polski, więc właściwie już można im wszystko zabrać, cały majątek, bo przecież mogliby wrócić do siebie, ale nie chcą. Że właściwie wojny nie ma, bo przecież można normalnie żyć, a oni się w tym Kijowie bawią na dyskotekach…
Zapraszam wszystkich, by tam pojechali i zobaczyli. Może na dyskotece się nie bawiłem, ale w knajpie byłem i w Kijowie, i w Charkowie, byłem też u fryzjera. Na linii frontu walczą żołnierze, a ludzie na tyłach próbują normalnie żyć. I za to też ci żołnierze walczą. Za tę kawę w knajpie i za fryzjera.
Tyle że ta „normalność” to też godzina policyjna czy noce przesiedziane na korytarzu, bo właśnie jest atak kilkudziesięciu dronów
Ludzie są tym już tak zmęczeni, że mimo alarmu przeciwlotniczego do schronów często nawet nie schodzą. Bo ileż razy można na przykład w takim Charkowie schodzić do schronu? Więc przylatuje szahid i akurat uderza w ten dom, w którym ktoś nie zszedł do schronu... Wpada przez okno i taka osoba ginie albo jest ranna. Nigdy nie wiesz, co, kiedy i gdzie się stanie. Nigdy nie wiesz, czy tej nocy to ty nie zginiesz.
W pobliżu linii frontu: Olga Mychajluk
Ty też już nie schodzisz do schronów?
Na co dzień tym się po prostu nie myśli się. Jeżdżę do Charkowa i mam poczucie, że znam to miasto. Mam tam swoje ulubione miejsca sprzed wojny, które chciałbym zobaczyć. Próbuję więc jakby odepchnąć od siebie myśl, że tam coś się może stać. Statystycznie rzecz biorąc, musiałbym mieć wielkiego pecha, ale wiem, że wiele razy miałem szczęście, bo rakieta spadła dwa budynki dalej albo dziesięć minut po tym jak wyjechałem właśnie z tego miejsca. Myślę, że jest to też naszym, wolontariuszy, zadaniem: dawać świadectwo, jak ta wojna w mieście rzeczywiście wygląda. Przede wszystkim ona polega na ciągłym strachu i zagrożeniu. Zwłaszcza ostatnio, gdy w Krzywym Rogu, Sumach, Charkowie czy Zaporożu giną dzieci.
Jaka jest w tej wojnie rola artysty? Wielkim echem w mediach odbiła się wieść o tym, że Żadan wstąpił do SZU.
Serhij zadzwonił do mnie na początku zeszłego roku z propozycją zrobienia projektu muzycznego wspólnie z jakimś muzykiem z Berlina. Mówił, że kompletuje ukraińsko-polską orkiestrę czy coś takiego. Miesiąc czy półtora miesiąca później okazało się, że zgłosił się do wojska. Rozumiem, że ta decyzja mogła być spontaniczna – a może po prostu od dłuższego czasu w nim dojrzewała. Od dawna obserwuję jego działalność artystyczną podczas wojny. W latach 2022-2023 bywałem na jego koncertach w Ukrainie, we Lwowie czy Kijowie. Pieniądze z biletów szły na potrzeby SZU, miejsca w pierwszym rzędzie mogły kosztować nawet kilkaset złotych. Kilka razy z nim na ten temat rozmawiałem. To było skuteczne w pierwszym, może w drugim roku pełnowymiarowej wojny, ale później ten format trochę się wyczerpał. Serhij przewartościował więc swoje podejście i znalazł się w armii.
Przeszedł szkolenie wojskowe, ma uzbrojenie, kamizelkę i tak dalej. Ale jego główną bronią wciąż jest muzyka i poezja. Takich artystów w armii jest więcej, niektórzy walczą na pierwszej linii. Połączenie sztuki z pomocą dla armii jest potrzebne.
Ludzie, którzy są osobami publicznymi, którzy są znani, zamiast wygody wybierają odpowiedzialność wobec kraju, wobec siebie, wobec swojej rodziny, wobec swojego społeczeństwa
Tak jest w tym momencie, ale co będzie za jakiś czas – nie wiadomo. Bo armia jest armią: dostajesz rozkaz i masz być żołnierzem, a nie muzykiem. W każdej chwili możesz zostać rzucony na inny odcinek pracy, np. bezpośrednio na linię frontu. Decyzja Serhija to nie jest jakiś deal, który go wyklucza z takiego zagrożenia. Poza tym tacy artyści są celem Rosjan. Ich działalność jest opatrzona dużym ryzykiem, nawet jeśli nie walczą na pierwszej linii frontu z kałasznikowem w ręku.
Brytyjski premier Keir Starmer wzywa, by nie pozwolić Putinowi na „gierki” z zawieszeniem broni w Ukrainie. Według niego Moskwa próbuje zyskać na czasie, więc Zachód nie powinien ograniczać presji, a raczej zwiększyć wsparcie dla Kijowa.
15 marca Starmer zorganizował internetowe spotkanie „koalicji chętnych”, a 20 marca europejscy dowódcy wojskowi omówią w Wielkiej Brytanii możliwość zorganizowania misji pokojowej w Ukrainie. Mocarstwa zachodnie przechodzą do „fazy operacyjnej” zapewnienia Ukrainie bezpieczeństwa, która obejmuje zarówno pomoc wojskową, jak nałożenie na Rosję surowszych sankcji.
Co oznacza ta nowa faza wsparcia dla Ukrainy? Czy misja pokojowa jest możliwa – a jeśli tak, to na jakich warunkach? Rozmawiamy z emerytowanym brytyjskim generałem Richardem Shirreffem, byłym zastępcą Naczelnego Dowódcy Sił Sojuszniczych w Europie.
Jedyny sposób: pokonać Rosjan
Maryna Stepanenko: Panie generale, jaką rolę mogą odegrać międzynarodowe siły bezpieczeństwa, które przystąpiłyby do „koalicji chętnych”? Jakich konkretnych kroków można oczekiwać od krajów europejskich, zwłaszcza od Wielkiej Brytanii?
Richard Shirreff: Jedyną rolą wartą omówienia jest powstrzymanie przyszłej rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Wyzwanie jest oczywiste: za pośrednictwem ministra spraw zagranicznych Siergieja Ławrowa Rosja już powiedziała, że nie zaakceptuje europejskich sił pokojowych w Ukrainie po zawieszeniu broni. Oznacza to, że Rosja powinna zostać zmuszona do ich zaakceptowania, a jedynym sposobem na to jest pokonanie Rosjan.
Rosja musi zrozumieć, że nigdy nie będzie w stanie osiągnąć swoich celów w Ukrainie, lecz tego przesłania brakuje w obecnych dyskusjach. Każda siła [którą zorganizuje Europa – red.] musi być w stanie przewyższyć siłę Rosji.
Siły liczące 30 000 żołnierzy, bez ciężkiego uzbrojenia, nie mają sensu
Potrzeba znacznej liczby żołnierzy, obrony powietrznej, precyzyjnych pocisków dalekiego zasięgu i wszystkich zdolności niezbędnych do walki z Rosją. To ogromne zadanie. Siły pokojowe muszą pokryć do 1200 kilometrów linii frontu, prowadząc rozpoznanie i nadzór. Cokolwiek mniejszego będzie nieskuteczne.
Dlaczego Wielka Brytania nie zaprosiła przedstawicieli państw bałtyckich na pierwsze spotkanie przywódców na początku marca? Doprowadziło to do incydentu dyplomatycznego. Czy te państwa powinny być zaangażowane w dyskusje, biorąc pod uwagę ich bezpośrednie zagrożenie ze strony Rosji?
Oczywiście, że należało je zaprosić. To był głupi błąd i prawdziwa zniewaga dla naszych przyjaciół w krajach bałtyckich.
Co jest potrzebne, by stworzyć i obsługiwać międzynarodowy kontyngent pokojowy bez udziału USA? Na ile skuteczne mogą być takie siły?
Potrzeba wiele. Przede wszystkim muszą to być siły zdolne do przewyższenia Rosjan. Potrzeba sił powietrznych i zasobów. Potrzeba precyzyjnych pocisków dalekiego zasięgu. Potrzeba dział szturmowych. Potrzeba HIMARS-ów. Potrzeba dowodzenia, kontroli i koordynacji. Potrzeba nadzoru satelitarnego, informacji, wywiadu. Potrzeba wielu rzeczy.
Operator dronów 3. Powietrznodesantowej Brygady Szturmowej na pozycjach w pobliżu linii frontu. Zdjęcie: AA/Abaca/Abaca/East News
By te siły były naprawdę zdolne do walki, potrzeba wszystkich zdolności, które może zapewnić Ameryka, a także, oczywiście, obrony powietrznej. Europa ma niektóre z tych możliwości, lecz nie wszystkie. A to oznacza, że Europa musi wziąć się w garść i znaleźć sposoby na ich zabezpieczenie, jeśli chce być skuteczna.
Europa musi wziąć się w garść
Jakie są realne dźwignie nacisku na Moskwę, jeśli wziąć pod uwagę jej oświadczenia kategorycznie odrzucające możliwość stacjonowania w Ukrainie międzynarodowego kontyngentu?
Potrzebna jest europejsko-kanadyjska strategia mająca na celu zapewnienie Ukrainie środków do pokonania Rosji: sprzętu wojskowego, logistyki, amunicji i wsparcia dla reformy jej sił zbrojnych, by zmaksymalizować ich zdolności. Pierwszym krokiem jest zapewnienie Ukrainie zdolności do utrzymania linii frontu i powstrzymania postępów Rosji, która pomimo ogromnych strat postępuje centymetr po centymetrze.
Stany Zjednoczone przywróciły wcześniej wycofaną pomoc, w tym wywiadowczą, ale Europa musi pomóc Ukrainie w budowaniu własnej siły
Kluczowym krokiem są inwestycje. Ukraina wykazała się niezwykłą szybkością i sprawnością w opracowywaniu i pozyskiwaniu nowej broni. Finansowanie tych wysiłków będzie kluczowe. Ostatecznie jedyną drogą do pokoju jest pokonanie Rosji.
Jakich dźwigni wpływu można użyć, by to osiągnąć?
Jestem pewien, że może istnieć tak zwana dźwignia finansowa. Chciałbym również zauważyć, że Ukraina przedstawiła pomysł zawieszenia broni – zarówno w powietrzu, jak na morzu – jako potencjalny punkt wyjścia. Jednak zasadniczo nie wierzę, że Putin kiedykolwiek zrezygnuje ze swojego celu, jakim jest likwidacja Ukrainy jako państwa.
To pozostaje jego ostatecznym celem – to jest to, co go napędza. Rosja jest reżimem, który rozwija się dzięki wojnie, który utrzymuje się dzięki konfliktom. Jeśli Trump zaoferuje Putinowi korzystną dla niego umowę, która pozwoli mu ogłosić zwycięstwo i da mu czas na odbudowę armii, ten nieuchronnie podejmie kolejną próbę rozczłonkowania Ukrainy.
I to prowadzi nas z powrotem do krytycznej potrzeby stworzenia potężnych sił, by uspokoić i odstraszyć Moskwę.
Pożyteczny idiota Putina
Prezydent Trump wierzy, że porozumienie z Rosją może zapewnić Ukrainie trwały pokój. Czy istnieją jakieś historyczne lub wojskowe precedensy, sugerujące, że takie porozumienia mogą zostać wykorzystane przez Rosję do przegrupowania sił przed nową ofensywą?
Tak, istnieją. Trump oszukuje sam siebie, jeśli myśli, że bez porażki Rosji może osiągnąć zawieszenie broni, które doprowadzi do trwałego pokoju.
Był brutalny wobec waszego prezydenta. Wszyscy widzieliśmy ten pokaz nienawiści, chamstwa, niegrzeczności w Białym Domu kilka tygodni temu
Do tej pory domagał się od Ukrainy wszelkich możliwych ustępstw. A czego zażądał od Putina? Niczego. Wszystko na ten temat. Trump faktycznie „jest w łóżku” z Putinem i musimy się do tego przyzwyczaić.
Graham Stewart, członek brytyjskiego parlamentu, zasugerował, że Trump był przez dziesięciolecia przygotowywany przez służby wywiadowcze Kremla. Senat USA zastanawia się, czy obecny prezydent nie jest przypadkiem częścią kremlowskiej agentury. Jak Pan ocenia te rozważania?
Istnieje wiele solidnych dowodów, które sugerują, że jeśli Trump nie był faktycznym agentem Rosji, to przynajmniej był przez nią finansowany w latach 90. Co więcej, jego kampania wyborcza w 2016 roku była finansowana przez Rosję. Zarówno Putin, jak Trump o tym wiedzieli.
Wszystko to sprawia, że Trump ma zobowiązania wobec Rosji. Myślę, że sposób, w jaki się zachowuje, pokazuje, że jest przede wszystkim pożytecznym idiotą Putina.
Jak podejście Trumpa, który chce szybkich rozwiązań i stawia ultimatum, może wpłynąć na ogólny format negocjacji z Rosją?
Trump oszukuje sam siebie, jeśli myśli, że może osiągnąć trwały pokój. Bo Rosja nie jest gotowa na żadne ustępstwa, nie wycofała się ani na jotę ze swoich żądań „rozczłonkowania” Ukrainy.
Prawie miesiąc temu Donald Trump nagle zwolnił generała Charlesa Browna Jr. ze stanowiska przewodniczącego Połączonych Szefów Sztabów. Zwolnił także pięciu innych wysokich rangą urzędników Pentagonu, w tym admirał Lisę Franchetti, pierwszą kobietę na stanowisku Szefa Operacji Marynarki Wojennej. Jak takie decyzje wpływają na skuteczność operacyjną armii amerykańskiej i zaufanie wojska do cywilnego przywództwa?
Zdecydowanie nie pomagają prezydentowi. Starsi oficerowie sił zbrojnych USA zostali wybrani nie ze względu na ich preferencje polityczne, ale ze względu na zdolności wojskowe i osąd, zdolność do doradzania wyższym przywódcom politycznym. Tak właśnie działają demokracje.
Wyższe kierownictwo sił zbrojnych istnieje po to, by udzielać apolitycznych porad, a podejmowanie decyzji należy już do polityków. To nie politycy wyznaczają w armii ludzi, którzy wykonywaliby ich polityczne rozkazy. Nie jest to więc dobre dla morale amerykańskich sił zbrojnych i ich potencjału.
Potrzebny alternatywny system
Widzimy, że Europa i Stany Zjednoczone podążają przeciwnymi ścieżkami: Trump nalega na kompromisy, podczas gdy europejscy przywódcy rozumieją, że porażka Ukrainy oznaczałaby zagrożenie dla bezpieczeństwa UE. Czy możliwe jest stworzenie nowego formatu współpracy w zakresie bezpieczeństwa między Europą a Ukrainą, jeśli Stany Zjednoczone zdecydują się trwale ograniczyć swoje zaangażowanie w bezpieczeństwo tej drugiej?
Europa i Kanada muszą uznać, że Ameryka de facto zrezygnowała z przywództwa w wolnym świecie
Pod rządami Trumpa Stany Zjednoczone stały się bliższe Rosji niż Europie – praktycznie są towarzyszami podróży Putina.
Widzieliśmy to, gdy USA głosowały z Rosją i Koreą Północną przeciwko europejskiej rezolucji potępiającej rosyjską agresję w Ukrainie. Sygnały były jasne – nie tylko z Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa, ale także od Putina, Trumpa, Vance'a i Hegsetha. Hegseth [Pete Hegseth, sekretarz obrony Stanów Zjednoczonych – red.] wyraził się jasno: Ameryka nie będzie już gwarantem bezpieczeństwa Europy.
Rodzi to poważne pytania dotyczące istniejących struktur, w tym NATO. Europa i Kanada muszą teraz opracować alternatywny system bezpieczeństwa – być może oparty na NATO, ale z Ukrainą włączoną do równania. Potrzebne jest strategiczne i kreatywne myślenie.
Żadnych prokremlowskich kompromisów
Podczas negocjacji w Arabii Saudyjskiej Stany Zjednoczone zaproponowały całkowite zawieszenie broni, a następnie negocjacje w sprawie długoterminowego porozumienia pokojowego. Z kolei Ukraina chciała zawieszenia broni tylko w powietrzu i na morzu, a na lądzie – kontynuowania walk do czasu otrzymania gwarancji bezpieczeństwa. Jak Pan ocenia te dwa scenariusze? Co one dają – lub czym grożą?
Ukraina nigdy nie powinna zgadzać się na kompromisy wymagane przez Amerykę. Rubio [Marco Rubio, sekretarz stanu USA – red.] mówi, że Ukraina powinna oddać terytorium w zamian za pokój, ale w rzeczywistości oferuje oddanie Ukraińców w zamian za tymczasową przerwę w walkach.
Rubio oczekuje, że prezydent Zełenski odda pod rosyjską kontrolę wolnych obywateli Ukrainy mieszkających na terytoriach, które nie są obecnie okupowane przez Rosję. To jest nie do przyjęcia
Dlatego pozostaję przy swoim zdaniu: po prostu nie widzę, by to dokądkolwiek zmierzało.
Jakie powinny być realne gwarancje bezpieczeństwa dla Ukrainy ze strony USA, Europy i NATO, aby nie powtórzyła się historia z memorandum budapesztańskim?
Gdyby Ameryka nadal stała po stronie Europy i wspierała Ukrainę, jedyną gwarancją bezpieczeństwa, która naprawdę miałaby znaczenie, byłoby członkostwo Ukrainy w NATO. Ale biorąc pod uwagę zmianę kursu Ameryki, musimy rozważyć nowe ramy: europejsko-kanadyjsko-atlantycką organizację traktatową, zakotwiczoną w NATO. Sojusz ten powinien nie tylko zostać wzmocniony poprzez skuteczne funkcjonowanie bez Stanów Zjednoczonych, ale także zintegrować Ukrainę.
Osiągnięcie tego celu jest jednak ogromnym wyzwaniem. Wymaga najpierw pokonania Rosji, a następnie stworzenia wiarygodnego środka odstraszającego w Ukrainie. To najważniejsze kwestie do rozwiązania w ciągu najbliższych trzech do pięciu lat.
Europa musi znaleźć alternatywę dla Stanów Zjednoczonych. Zdjęcie: OPU
Większość będzie stać razem
Podkreśla Pan wagę współpracy w zakresie bezpieczeństwa między Europą a Kanadą. Jednak biorąc pod uwagę podziały w Europie, czy widzi Pan szansę na powstanie mniejszych, regionalnych sojuszy bezpieczeństwa, jeśli USA opuszczą NATO? Czy państwa bałtyckie mogłyby np. utworzyć własny pakt obronny albo czy Czwórka Wyszehradzka mogłaby utworzyć odrębny sojusz bezpieczeństwa? Czy fragmentacja NATO doprowadzi do powstania mozaiki mniejszych koalicji – czy też jest to mało prawdopodobne?
Jest bardzo prawdopodobne, że przyszły europejsko-kanadyjski system bezpieczeństwa będzie obracał się wokół „koalicji chętnych” – krajów, które są autentycznie zaangażowane w kolektywną obronę.
Kraje takie jak Węgry pod przywództwem Orbana, który pozycjonuje się jako kolejny pożyteczny idiota Putina, powinny zostać po prostu wykluczone. Jeśli odmawiają wniesienia wkładu w europejskie bezpieczeństwo, to niech sobie uschną
Jednak zdecydowana większość będzie stać razem. Można to już było zobaczyć na konferencji w Paryżu, w której wzięło udział około 20 krajów – nie tylko europejscy sojusznicy, ale także ich partnerzy, tacy jak Australia, Japonia, Korea Południowa, a nawet Irlandia. Kraje te uznają, że bezpieczeństwo europejskie jest ich wspólnym interesem. I że najlepszym sposobem na jego zapewnienie jest współpraca z krajami o podobnych poglądach.
Zdjęcie na okładce: AA/Abaca/Abaca/East News
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji