Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
"Opiekuję się kolekcją gobelinów od renesansu do XIX wieku. Można powiedzieć, że jestem ich lekarką, zajmuję się profilaktyką. Nie tylko je odwiedzam, ale też badam ich stan, mierzę poziom oświetlenia, oczyszczam z owadów i kurzu. W zbiorach Metropolitan Museum znajdują się niesamowite obiekty. To wielka przyjemność pracować nad nimi, by zachować je dla przyszłych pokoleń".
Olha Jarema-Wynar (po prawej) i jej asystentka konserwator Martina Ferrari (po lewej) patrzą na Andromachę i Priama, namawiających Hektora, by nie szedł na wojnę, 2022 r. Zdjęcie: Metropolitan Museum of Art
No items found.
Zostań naszym Patronem
Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.
Ukraińska artystka Olha Jarema-Wynar jest specjalistką ds. konserwacji tekstyliów w The Metropolitan Museum of Art, jednym z największych muzeów na świecie. Wyższe wykształcenie zdobyła we Lwowskiej Narodowej Akademii Sztuk Pięknych i wkrótce jej oryginalne tkaniny stały się rozpoznawalne i doceniane. Później wyjechała za ocean, by studiować i pracować w Stanach Zjednoczonych. Doświadczenie Pani Olgy pokazuje, że można zacząć od zera i odnieść sukces, jeśli ma się pasję i jest się wytrwałym.
Obecnie jest odpowiedzialna za kolekcję gobelinów od renesansu do XIX wieku w Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku. Monitoruje ich stan i warunki ekspozycji. Ze swoimi gobelinami lata, niczym bohaterka baśni "Tysiąca i jednej nocy", po całym świecie, od muzeum do muzeum.
Kiedy wybuchła wielka wojna, Olha i jej koledzy nagrali instrukcje wideo dotyczące szybkiego pakowania i przechowywania kolekcji tekstyliów, a potem wysłali je do ukraińskich muzeów. W ten sposób pomogli zachować ukraińskie dziedzictwo kulturowe.
Olha Jarema-Wynar. Zdjęcie z prywatnego archiwum
Anastazja Kanarska:Dział Konserwacji Tekstyliów Metropolitan Museum of Art obchodzi 50-lecie istnienia. Pani jest jego częścią od 22 lat. Jak zaczęła się ta zawodowa przygoda?
Olha Jarema-Wynar: Po raz pierwszy przyjechałam do Nowego Jorku ze Lwowa na zaproszenie Muzeum Ukraińskiego w 1990 roku. Moje domowe stroje zostały pokazane na pokazie charytatywnym na rzecz budowy nowej siedziby muzeum. Po raz drugi spotkałam się ze Stanami Zjednoczonymi w Kolorado, gdzie mieszkałam przez osiem lat, uczyłam się angielskiego, a nawet planowałam zostać pielęgniarką. Ale jedna z miejscowych Ukrainek przekonała mnie, bym nie szła w jakąś inną dziedzinę, lecz poszukała czegoś zbliżonego do tego, co robiłam w Ukrainie, żebym doskonaliła się w tym kierunku. Za jej radą dostałam się na Uniwersytet w Denver i uzyskałam tytuł magistra. Moja córka właśnie ukończyła studia licencjackie i zdecydowałyśmy, że będziemy studiować na wschodnim wybrzeżu Ameryki, ponieważ ten region ma najlepszą ofertę edukacyjną.
Początek mojego życia w Nowym Jorku zbiegł się z tragedią z 11 września. Ukończyłam program z dziedziny mediów cyfrowych i szukałam pracy. Nie mogłam jej znaleźć, bo w mieście było wiele szkół z podobnymi programami. Nie miałam żadnych kontaktów, więc pomyślałam, że pójdę i popytam w dużym muzeum. Była tylko praca na pół etatu - trenera dla pracowników sklepu muzealnego. To był początek mojej przygody z Metropolitan Museum.
Dostałam zieloną legitymację, podczas gdy stali pracownicy muzeum mieli żółte. Patrzyłam na nie i marzyłam o tym, by kiedyś taką dostać
Później zaproponowano mi pełnoetatową pracę: byłam odpowiedzialna za przygotowywanie raportów. Okazało się jednak, że to nie moja działka.
Pewnego dnia przeglądałam dwutygodnik muzealny i dowiedziała się, że działem renowacji tkanin kieruje nowa szefowa, która pochodzi z Rumunii i ma takie samo wykształcenie jak ja. Nie zastanawiając się dwa razy, zadzwoniłam i poprosiłam o spotkanie. Zgodziła się. Zabrałam kilka moich prac i zdjęć, które bardzo jej się spodobały. Powiedziała, że szuka takiej osoby, ponieważ ma gobelin, który przygotowuje na wystawę. Potrzebowała kogoś z odpowiednią wiedzą. Musiała jednak poczekać kolejne sześć miesięcy, zanim znalazła pieniądze na ten mój etat.
Pamiętam, że na rozmowę kwalifikacyjną specjalnie kupiłam garsonkę. Tyle że ta rozmowa odbyła się niespodziewanie i nie miałam czasu, by ją założyć (śmiech)
Miałam pracować przez rok, ale ponieważ wiedziałam, jak tkać, miałam wyczucie koloru i byłam w stanie odtworzyć utracony wzór, zaproponowano mi pozostanie - i awansowałam z asystenta konserwatora na konserwatora.
Konserwacja może być bardzo złożonym procesem. Jednak przyjemnie jest towarzyszyć obiektowi od początku do końca renowacji, zwłaszcza gdy po wszystkim można go podziwiać, gdy wisi na ścianie. Jako że jestem odpowiedzialna za kolekcję gobelinów od renesansu do XIX wieku, regularnie kontroluję stan gobelinów na wystawie stałej. Można powiedzieć, że jestem ich lekarzem, który zajmuje się profilaktyką. Nie tylko je odwiedzam, ale też rejestruję ich stan, mierzę poziom oświetlenia, oczyszczam je z owadów i kurzu. W naszych kolekcjach w "The Met" znajdują się niesamowite dzieła. To wielka przyjemność pracować nad tymi dziełami, by zachować je dla przyszłych pokoleń.
Olha Jarema-Wynar reanimuje gobelin. Zdjęcie z prywatnego archiwum
AK: Na co radziłaby Pani zwrócić uwagę w pierwszej kolejności tym naszym czytelnikom, którzy odwiedzą Metropolitan po raz pierwszy?
O.J-W: Metropolitan niedawno obchodziło 175. rocznicę powstania. To ogromny kompleks muzeów i jeden dzień nie wystarczy, aby zobaczyć wszystko. Mam wielu gości i zawsze pytam ich: Jaki jest twój ulubiony okres? Często ludzie chcą zobaczyć impresjonistów i postimpresjonistów. Zwłaszcza teraz, gdy etykiety zostały zmienione i artyści tacy jak Archip Kuindży, Ivan Aiwazowsk i Ilia Repin nie są już nazywani rosyjskimi artystami. Goście chcą oglądać ich obrazy, a także "Tancerkę w ukraińskim stroju" Degasa [przez wiele lat obraz był nazywany "Rosyjską tancerką", ale po rosyjskim ataku w 2022 r. i skargach Ukraińców do administracji muzeum ta pomyłkę została skorygowana - red.], przy której Ukraińcy często robią sobie zdjęcia.
"Tancerka w ukraińskiej sukni" Edgara Degasa w Metropolitan Museum of Art. Po prawej stary i nowy opis obrazu.
Jeśli ktoś interesuje się średniowieczem, jednym z moich ulubionych okresów, zapraszam do działu sztuki średniowiecznej. Zdarzają się tu bardzo interesujące wystawy czasowe.
AK: Wiem, że nie traci Pani kontaktów zawodowych z kolegami z Ukrainy i współpracuje Pani z polskimi muzealnikami.
OJ-W: W ramach programu Fulbrighta prowadziłam wykłady w Ukrainie na temat Metropolitan Museum of Art, renowacji i konserwacji tekstyliów. Utrzymuję kontakt z moimi kolegami. Jerzy Holz, kierownik działu konserwacji tkanin zabytkowych w Muzeum Zamku Królewskiego na Wawelu, odwiedził Metropolitan kilka razy. Odwiedziła nas również Justyna Miecznik, kierownik pracowni konserwacji tkanin w Muzeum Narodowym w Warszawie. Mamy dobre kontakty z kolegami z różnych krajów.
Do moich obowiązków należy między innymi konserwacja dzieł z kolekcji, którą się opiekuję. Gobeliny są czasami wypożyczane przez inne muzea w USA i Europie. Przywożę je z powrotem i jestem obecna przy ich wieszaniu, zdejmowaniu i pakowaniu.
Często podróżuję nawet samolotem towarowym, jeśli eksponat wymaga transportu w dużej skrzyni
Kiedy rozpoczęła się rosyjska inwazja na pełną skalę, przyjaciel z Ukrainy poprosił mnie o dostarczenie instrukcji, jak szybko i unikając uszkodzenia pakować cenne tekstylia. Nagraliśmy film i przekazaliśmy te informacje Centrum Ochrony Dziedzictwa Kulturowego we Lwowie. Zebraliśmy również funduszena zakup materiałów do pakowania i wysłaliśmy je do Polski.
AK: Przyjechała Pani ze Lwowa do Stanów Zjednoczonych w 1992 roku. Jakich rad udzieliłaby Pani kobietom, które są teraz zmuszone zaczynać od zera w nowych krajach?
OJ-W: Bardzo ważne jest, aby wierzyć, że można zacząć od zera. Nawet gdy pracowałam w sklepie podczas wakacji studenckich, szkoliłam pracowników, przygotowywałam raporty, próbowałam poprawić swój angielski, zawsze starałam się dać z siebie wszystko i szukałam rzeczy, które mogłabym zrobić, a których inni zrobić nie mogli, bo nie wiedzieli jak. To zawsze bardzo mi pomagało. Aby znaleźć moją pierwszą pracę, wysłałam 300 e-maili. Otrzymałam dwa lub trzy zaproszenia na rozmowy kwalifikacyjne, które oblałam. Cóż, jeśli jedne drzwi są zamknięte, inne na pewno się otworzą.
"Metropolitan Museum of Art", Nowy Jork. Fot: Shutterstock
AK: Co w nowym środowisku najbardziej się dla Pani sprawdziło?
OJ-W: Doceniłam moje wychowanie. Jestem wdzięczna moim rodzicom za to, czego nauczyłam się w domu. Nauczyli mnie, jak dbać o rodzinę i podtrzymywać tradycje.
AK: Pani córka Jaryna pracuje na Uniwersytecie Columbia, a wnuczka uczy się w szkole podstawowej i podobno jest podekscytowana, gdy jesteście razem i gotujecie. Jakie jest Pani ulubione rodzinne danie?
OJ-W: Każde, które robimy razem.
A.K: Lwów i Nowy Jork. Gdyby miała Pani każde z nich opisać jednym słowem, jakie by to było słowo?
Dziennikarka i fotografka teatralna. Magister dziennikarstwa Lwowskiego Narodowego Uniwersytetu im. Iwana Franki. Doświadczenie zdobywała w legendarnej lwowskiej gazecie „Postup”, gdzie była odpowiedzialna za strony o kulturze na świecie. Publikowała w licznych mediach w Ukrainie i za granicą. Przez 10 lat była autorką ukraińskiego tygodnika „Nasze Słowo” (Warszawa). Duży wybór jej tekstów można przeczytać w dziale „Sztuka” Zbruc.eu. Współtworzy Sekcję ukraińską Culture.pl. Stypendystka programu Gaude Polonia – 2020 z projektem fotografii teatralnej.
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
Historyczna superprodukcja „Dowbusz”, której premiera odbyła się już po wybuchu wojny, stała się jednym z najdroższych filmów w historii ukraińskiego kina (jej budżet wyniósł 120 mln hrywien – ok. 12 mln zł), a przy tym jednym z najbardziej dochodowych (zarobił około 70 mln hrywien). Opowiada historię mitycznego bohatera Ukrainy, który herosem stał się mimo woli, bo nie mógł zaakceptować niesprawiedliwości. Ta historia trafiła do serc widzów, bo pojawiła się we właściwym czasie.
Ołeś Sanin, reżyser, producent i autor zdjęć do filmów „Przewodnik”, „Mamaj” i „Dowbusz”, za ostatni z nich otrzymał Narodową Nagrodę im. Tarasa Szewczenki. Jego filmy są już klasykami. Między innymi dlatego, że Ołeś kręci filmy o tym, na czym się zna. Gra na bandurze, lirze kołowej, torbanie i zna kobziarzy, których losy są godne scenariuszy filmowych.
Reżyser i odtwórca roli Dowbusza
Nasz czas nadszedł
Oksana Honczaruk: Jak Pan myśli, dlaczego właśnie teraz otrzymał Pan Nagrodę Szewczenki?
Ołeś Sanin: Nagroda została przyznana zespołowi twórczemu filmu „Dowbusz”, czyli mnie jako reżyserowi, operatorowi Serhijowi Mychalczukowi i kompozytorce Ałle Zahajkewycz. We troje nakręciliśmy wszystkie trzy moje filmy fabularne. 20 lat temu powstał „Mamaj”, 10 lat temu „Przewodnik”, a w zeszłym roku odbyła się premiera „Dowbusza”.
Dyskutowaliśmy o metodzie twórczej, o wpływie naszych historii na widza. Być może nadszedł nasz czas, a nasze prace zaczęły współbrzmieć z czymś w ludzkich duszach. Jedyne, czego żałuję, to to, że podczas gdy literatura, muzyka i sztuki piękne mogą czekać na uznanie, sława kina jest ulotna: 2-3 tygodnie – i inne filmy pojawiają się na plakacie zamiast twojego.
Nie spodziewałem się jednak, że „Dowbusz” będzie aż tak popularny. I że stanie się artystycznym ambasadorem Ukrainy za granicą, wyjaśniając coś o nas innym.
Tak sobie teraz pomyślałam, że być może Pana film został nagrodzony jako taki „ostatni Mohikanin”. Bo nie wiadomo, kiedy w Ukrainie powstanie kolejny film o takiej skali.
Nie wiem. Ludzie mówili mi o „Przewodniku”, że nikt nie obejrzy go po ukraińsku, tym bardziej dlatego, że on mówi o trudnych czasach. Ale stał się liderem box office i dzierżył palmę pierwszeństwa przez bardzo długi czas. Mówili też, że nikt nie obejrzy „Dowbusza” i że nie uda się znaleźć pieniędzy na taki film. Potem obawiano się, że wybuchnie wojna i nikt nie będzie chodził do kin. Tymczasem ten film nie tylko stał się absolutnym liderem krajowego box office, ale był pokazywany w 27 krajach i powstało 17 jego wersji językowych. Nie jestem więc gotów poprzeć tezy, że nie będziemy w stanie dalej robić dobrych filmów.
Nikt nie wie, co się stanie. Najważniejsze, by twórca był gotowy na artystyczne inwestowanie w ludzkość
Nad czym Pan teraz pracuje?
Trudno poważnie mówić o planach twórczych, gdy wszystko kręci się wokół wojny. Pomagam na froncie. Większość pieniędzy, które zarobiliśmy na filmie, przeznaczyliśmy na pomoc wojsku i osobom dotkniętym wojną. Mamy bardzo duże zbiórki na wolontariat, nasi artyści przekazali większość rekwizytów z „Dowbusza” – kostiumy, broń, wszystko – na aukcje.
Jeśli chodzi o moją twórczą historię, mam sporo pomysłów, z których część została już spisana w scenariuszach, część ma storyboardy, a część muzykę. Planuję film, który mógłby być zrealizowany w najbliższej przyszłości w Ukrainie. Prawdopodobnie będzie to film koprodukcyjny; prowadzę negocjacje. Na pewno nie będzie to fabuła o dzisiejszej wojnie, rodzaj bezpośredniej ilustracji wydarzeń w Buczy czy coś takiego. Ewentualnie możemy zrobić film o nas dzisiaj. Ale przede wszystkim teraz jestem na wojnie i wszyscy moi bliscy przyjaciele tam są, więc moim najważniejszym planem jest doczekać się ich powrotu.
Z siemdziesięciu osób z ekipy filmu "Dowbusz" służących w wojsku pięć zginęło, a siedem zaginęło bez wieści
Któryś z reżyserów powiedział, że teraz jest dobry czas na rejestrowanie wojny, ale nie na odtwarzanie jej w filmie.
O tym wszystkim można opowiedzieć w filmach, ukrywając się za innym gatunkiem, jak science fiction, komedia romantyczna czy coś innego. Bo dziś w Ukrainie serca ludzi są tak pełne krwi, że trudno im oglądać filmy o teraźniejszości. Chciałbym zrobić film muzyczny. Przygotowuję się więc do tego, co publiczność zechce obejrzeć, na co znajdę środki i w czym koledzy spoza Ukrainy wesprą mnie finansowo.
Kiedy Pan się przygotowuje, inni kręcą komedie romantyczne i melodramaty. Tyle że w takich przypadkach trudno mówić o sztuce, bo to czysta komercja.
Nie chodzi o pracę tych, którzy kręcą filmy dla zarobku i sławy. Proszę mi uwierzyć – ani po sukcesie „Dowbusza”, ani po ceremonii rozdania nagród żaden z właścicieli kanałów telewizyjnych czy producentów filmowych nie powiedział: „Łeś, mam świetny pomysł, zróbmy film, ja znajdę pieniądze”. Mój telefon milczy, bo przed wojną ci ludzie skupiali się na produkcji rosyjskich produktów za rosyjskie pieniądze. Przemysł, który na to pracował, teraz się odbudowuje i szuka możliwości w innych światach. Pozostałości tej plebejskości wciąż istnieją i będą istnieć jeszcze przez jakiś czas, ale ludzi to już nie interesuje.
Kino: dowód na to, że istniejemy
Jak powinno dziś wyglądać prezentowanie ukraińskiej kultury za granicą?
Jedną rzeczą jest podróżowanie grup artystów z przedstawieniami za granicę, by pokazać je Ukraińcom tymczasowo szukającym tam schronienia. Ci ludzie z chęcią będą zapoznawać się z wszelkimi przejawami ojczystej kultury.
Inną sprawą jest europejska publiczność i integracja naszej kultury z tamtym światem. By obcokrajowcy mogli poznać Ukrainę, musimy przenieść naszą sztukę do ich dużych sal. A to oznacza zupełnie inne projekty, inną skalę i koszty. Potrzebujemy poważnych produkcji, które potrafiłyby zaskoczyć.
I musimy współpracować z Europejczykami. Działam teraz w dyplomacji kulturalnej: szukam kontaktów, rozmawiam z producentami z konkretnych krajów. Bo aby projekt odniósł sukces za granicą, musisz zrozumieć, jak będzie tam działał. Nie możesz tego zrobić sam, siedząc w Ukrainie.
Jak rozumiem, przyszłość naszego kina leży w koprodukcji.
Jako przykład mogę podać sukces naszych filmów dokumentalnych na świecie. Gdyby nasi twórcy nie mieli za sobą producentów francuskich, brytyjskich i amerykańskich, nie zdobylibyśmy Oscara za filmy dokumentalne.
Czekają tam na nas, bo mamy coś do powiedzenia i jesteśmy tak od nich różni?
Na początku tego wieku byliśmy przekonani, że wszyscy jesteśmy tacy sami, że w tym supermarkecie narodów twój język, kultura, tożsamość nie są już ważne. Bo ludziom, którzy sprzedają towary, wygodnie jest myśleć, że tacy sami ludzie będą mieć takie same telefony i nosić takie same koszulki. Czy to nie przypomina trochę tego, czego doświadczyliśmy w ZSRR?
Tyle że dziś ludzie w wielu krajach stają się coraz bardziej świadomi swojej tożsamości narodowej. Politycy wyrażający idee narodowe stają się popularni w wielu europejskich krajach. Okazało się bowiem, że nadal ważne jest, by ludzie wiedzieli, czy ich kultura i język ocaleją.
Na planie "Dowbusza"
A dla Ukrainy jeszcze ważniejsze jest zrozumienie, co nas wyróżnia i za czym się opowiadamy.
Dziś pytanie brzmi: Czy ukraińska kultura w ogóle będzie istnieć, czy zostanie przekształcona w coś jasnego i nowego? Czy powiemy światu o sobie coś ciekawego – nie tylko to, że jesteśmy narodem wojowników, którzy będą walczyć o naszą ziemię do końca?
To nie tylko kwestia przejęcia naszych terytoriów i wypalenia z nas tego, co czyni nas Ukraińcami. Te wyzwania stoją teraz przed całym światem, choć może dla innych nie są tak dotkliwe, jak dla nas. Bo my jesteśmy dziś światowym laboratorium przetrwania.
Fakt, że jesteśmy jakimś „laboratorium”, jest przerażający.
Ale to prawda. Niemal codziennie otrzymuję prośby od zagranicznych naukowców, którzy chcieliby przyjechać do Ukrainy, by badać, jak ludzie radzą sobie w zamkniętej, wrogiej przestrzeni, jak przyzwyczajają się do wybuchów i co robią z nimi wstrząsy społeczne. Ci naukowcy nie mogą odnieść się do doświadczeń ludzi chodzących po ulicach, gdy jest alarm i bombardowanie, więc uważają, że powinniśmy byli opuścić nasze domy dawno temu. Ale proszę zapytać mieszkańców Charkowa, jak to wszystko przetrwali, jak po kolejnym koszmarze rano ulica jest sprzątana, muzycy grają koncerty, a nowożeńcy biorą śluby. Nawet mimo tego, że panowie młodzi są mundurach i nazajutrz muszą iść na front, pragnienie zakładania rodzin pozostaje nieśmiertelne.
To nasz sposób na przetrwanie, nasz wewnętrzny opór wobec wroga, który przybył, by odebrać nam nie tylko dom, ale i życie
Tyle że my nie jesteśmy obiektami testowymi, prawda?
Nie. Żyjemy na tym świecie i znajdujemy odpowiedzi na pytania, bo inaczej nie da się przetrwać. A ktoś inny przygląda się temu, próbując zdobyć doświadczenie, by kiedyś też przetrwać. Bo o czym świadczy to, że codziennie wymyślamy nowe technologie wojskowe?
Musimy uratować nasze dzieci i przygotować je na to, że będą budować wielką, nowoczesną, europejską Ukrainę. Musimy teraz kształcić nowych Einsteinów, a naszym głównym zadaniem jest nie pozwolić, by wróg odebrał im życie. Takie jest moje przekonanie, tak staram się żyć: jeśli jesteś odpowiedzialny za edukację, naukę, kulturę, musisz dać to ludziom tu i teraz. Nie masz prawa czekać na koniec wojny, nie masz prawa żyć z dnia na dzień, próbując tylko przetrwać.
Po co siedzieć i na co czekać?
Moi koledzy – aktorzy, artyści, kamerzyści – którzy chwycili za broń i poszli bronić Ukrainy, kupili takim jak ja trochę czasu. Skończyłem „Dowbusza” tylko dlatego, że Serhij Mychalczuk, z którym miałem iść na wojnę, powiedział: „Musisz to skończyć teraz, bo nie mamy nic poza tym filmem. Może odniesie sukces i będzie historią naszego ruchu oporu”. I tak się stało, Serhij miał rację. Film wszedł na ekrany w czasie wojny, podczas premiery latały rakiety, a po alarmie ludzie wrócili do kina, by dokończyć oglądanie.
Dziś widzowie oglądają „Dowbusza”, by powiedzieć sobie: „Żyjemy”. A ludzie za granicą pytają: „Jak zrobiliście taki film w czasie wojny?”. To dla nas dowód, że istniejemy
Kadr z filmu „Przewodnik”
Nie potrzebujemy już mesjasza
W „Dowbuszu” zgłębia Pan ideę, dlaczego ludzie stają się bohaterami. Okazało się, że bohaterowie są wszędzie wokół.
I tak jest zawsze. Bohaterowie żyją wśród nas. Po prostu czasami przychodzą chwile, które ich urzeczywistniają. Ludzie potrzebują bohatera, który da im nadzieję. Wszyscy wierzyliśmy w „Ducha Kijowa”, w pilota, którego nie mógł zabić żaden rosyjski pocisk. I wszyscy byli szczęśliwi, że on chroni niebo nad nami. Znam osobę, która wymyśliła ten mit. Ale tu nie chodzi o pomysł, lecz o to, że ludzie wierzyli w istnienie bohatera, ponieważ zabrał od nich strach i dał nadzieję na przetrwanie.
Powiedział Pan kiedyś, że Huculi czekali na Dowbusza, bo potrzebowali mesjasza. Czy teraz Ukraińcy też potrzebują mesjasza?
Myślę, że już przeżyliśmy ten czas.
Dziś oczekiwanie, że ktoś przyjdzie i da ci szczęście i wolność, byłoby już dziwne. Musisz bronić tego, co kochasz, bo to nie jest zadanie mesjasza. To twoje zadanie
Teraz dla nas Szewczenko to nie „Kateryna”, ale „Kaukaz” [poematy Tarasa Szewczenki – red.]: „Nie czekaj na wolność, na którą liczysz – ona zasnęła: car Mikołaj ją uśpił”. Tylko ty sam. W „Dowbuszu” mówię o tym, dlaczego to stało się to tak ważne.
Wydaje się, że kiedy ktoś dokonuje bohaterskiego czynu, nie myśli o tym.
Nikt o tym nie myśli. Na wojnie nie ma czegoś takiego, jak pragnienie dokonania bohaterskiego czynu. Bo ci, którzy mają takie pragnienie, umierają pierwsi. Na froncie po pierwszym strzale w twoim kierunku cały heroizm kończy się natychmiast – nie ma żadnego romantyzmu. Z czasem zaczynasz rozumieć, dlaczego to, co robisz, nazywasz pracą. Pracą, która jest zaskakująco codzienna dzięki twojemu charakterowi, twojej sile oporu i przetrwania oraz motywacji.
W takich warunkach słowo „ojczyzna” dla człowieka kurczy się do rozmiarów małej historii – do rodziny: jeśli zawiedziesz tutaj, oni tam umrą. I tak krok po kroku człowiek staje się bohaterem
Wracając do Dowbusza: on miał brata Iwana, który chciał zostać bohaterem. Ale kiedy sprawa stanęła na ostrzu noża, uciekł. Ołeksa Dowbusz nie chciał być bohaterem, ale musiał się nim stać, bo czuł się odpowiedzialny za innych. Chciał zwykłego ludzkiego szczęścia i tego, by nikt mu tego szczęścia nie odebrał. Dlatego musiał zostać bohaterem.
Pokazywaliście „Dowbusza” na froncie i w szpitalach. Jak to jest technicznie możliwe?
Zabieramy ze sobą projektor, aparaturę dźwiękową i ekran (dość duży), a potem to wszystko rozstawiamy. W ciągu kilku godzin możemy zorganizować kino nawet w szczerym polu. Tam, gdzie na linii frontu jest trudno, robimy coś mniejszego. Dla żołnierzy ważna jest nie tylko projekcja – mogą przecież obejrzeć film na swoich telefonach. Liczy się komunikacja na żywo, opowieść o tym, jak powstał film.
Żołnierze na projekcji "Dowbusza"
Podobnie jest, gdy Sławik Wakarczuk lub Iwan Leno [ukraińscy muzycy – red.] odwiedzają żołnierzy. Wychodzą z jedną gitarą, a może ktoś wystuka rytm w pudełku po muszlach. To wszystko, czego potrzebują, bo nie liczy się show, tylko to, że ktoś zwrócił na tych żołnierzy uwagę. Przychodzi do ciebie osoba z telewizji i rozmawia z tobą, jak równy z równym. Chłopaki widzą, że ich czyny, które są dla nich tylko pracą, nie są bez znaczenia, że są naprawdę potrzebne. Nie lubię mówić o froncie kulturowym czy jakimkolwiek innym froncie, ekonomicznym czy dyplomatycznym.
Mamy teraz tylko jeden front. My jesteśmy tyłami, czyli tymi, którzy naszym bohaterom walczącym na froncie dają poczucie, że za nimi są ci, których warto chronić
Film kosztuje tyle co tuzin czołgów
Jak bardzo zmienili się nasi żołnierze na froncie przez te trzy lata wojny?
Bardzo. Na początku było wielu ochotników, duże grupy. Teraz oni są ranni, wielu już nie żyje, a wielu innych utraciło motywację. Dziś w centrach szkoleniowych jest wiele osób, które nie są zbyt chętne do pójścia na front. Trudno nawiązać z nimi kontakt.
Ostatnio pokazałem film żołnierzom, którzy właśnie wrócili z rosyjskiej niewoli. To całkowicie odrębna publiczność. Przez długi czas byli poza naszą przestrzenią informacyjną, było im bardzo ciężko.
Mój niedawny pokaz dla rannych w szpitalu to zupełnie inna historia. Przywieziono ich na wózkach inwalidzkich – bez rąk, bez nóg, niewidomych. Ale chcieli mnie posłuchać, poznać mnie. Poprosiłem tych, którzy widzieli film, by podnieśli ręce, a wtedy jeden z nich rzucił wesoło: „Nie mogę podnieść ręki, bo nie mam ręki”. Wszyscy się roześmiali. A potem przyprowadzili żołnierza bez oczu, a on powiedział: „Widziałem twój film, bo przyjechałeś do nas półtora roku temu”. Wtedy przypomniałem sobie, że wyświetlałem „Dowbusza” w centrum szkoleniowym, a następnego dnia poszedłem na front.
Tamten żołnierz stracił kończyny i oczy już w pierwszej bitwie.
Świadomość, że Pana film jest jedną z ostatnich rzeczy, które widział i zapamiętał, to wielka odpowiedzialność.
Odpowiedzialność artysty w takiej sytuacji to nie puste słowo. Po prostu się rozklejam, bo rozumiem, że wszystko, co robię, nie może być tworzone dla własnej sławy czy pieniędzy. Nie powinieneś marnować pieniędzy, które można by wydać na wojsko.
Film kosztuje tyle co tuzin czołgów, więc jeśli twoja praca jest bez znaczenia, lepiej pomóc wojsku
Reżyser Ołeś Sanin i operator Serhij Michalczuk (w szarej kurtce) podczas pracy
Jak Pana rodzina przetrwała lata wojny?
Mam czworo dzieci: dwoje jest w domu, najmłodsze kończy szkołę podstawową, a syn jest w dziesiątej klasie. Moje dwie starsze córki pracują. Najstarsza wyjechała z mężem na leczenie do Stanów Zjednoczonych i być może zostanie tam przez jakiś czas, lecz będzie pracować dla Ukrainy. Niestety mój pierwszy zięć [Christopher Campbell, weteran armii amerykańskiej, żołnierz Legii Cudzoziemskiej – red.], który przyjechał bronić Ukrainy w 2022 roku, zginął. Zgodnie z jego wolą pochowaliśmy go tutaj. Miał zaledwie 27 lat.
Oprócz tego, że był zawodowym żołnierzem, był biologiem i po zakończeniu służby wojskowej chciał zajmować się genetyką. Był jednym z tych obcokrajowców, którzy otwarcie mówili, że losy świata rozstrzygają się w Ukrainie.
Kobziarz śpiewa o zmarłych, byśmy o nich nie zapomnieli
Jest Pan wybitnym przedstawicielem sztuki gry na kobzie i lirze. 5 grudnia 2024 r. UNESCO uznało ukraińskie kobziarstwo za niematerialne dziedzictwo ludzkości. Jak to wpływa na tradycję kobziarską?
Na początku kobziarze uważali, że ta decyzja nie da nam nic szczególnego. Ale dlaczego nie wykorzystać UNESCO jako globalnej platformy do opowiedzenia światu o Ukrainie, o jej walce o własną tożsamość i kulturę, której częścią jest kobziarstwo? To tradycja, która przetrwała wszystkie kataklizmy.
Kobziarstwo to nie tylko śpiewanie pieśni przy akompaniamencie instrumentu muzycznego. To historia przetrwania
To także zachowanie epickiej tradycji narodowej, ponieważ istnieją utwory, które mają ponad 500 lat, a korzenie tej tradycji sięgają tysięcy lat wstecz.
Zdjęcie: Dmytro Sanin
Możemy mówić o związkach tradycji kobziarskiej z bojanami [poeci i pieśniarze Rusi Kijowskiej – red.] oraz o tym, że naród, który w ciągu całej swojej historii był pozbawiany języka i kultury przez wrogów, a jego literatura i pieśni były zakazane, znalazł sposób na zachowanie swojej tożsamości w bardzo specyficznej formie: cały materiał trafił w ręce muzyków, którzy w większości byli niewidomi. Wędrowali po kraju, żebrali o jałmużnę w pobliżu kościołów, a w swoich utworach opowiadali o chwale, wolności i historii Ukrainy.
W XVIII wieku większość kobziarzy stanowili Kozacy z utraconej Siczy. Tradycje kobziarskie stały się kontynuacją ich walki o własną tożsamość – i udawało im się to przez 300 lat. Nawet w latach trzydziestych XX wieku, gdy doszło do systematycznej eksterminacji kobziarzy, o czym opowiada mój film „Przewodnik”, pozostało jeszcze kilku lirników, którzy ocalili dziedzictwo. Ich następcy opracowali własną tajną sztukę zachowywania i przekazywania informacji. Dzięki temu kobziarstwo przetrwało i żyje do dziś.
A UNESCO wspiera tę tradycję i rozpowszechnia wiedzę o kobziarstwie. Czy to korzyść?
Świat się nami interesował, jeszcze zanim UNESCO nas uznało. Przed wojną do Ukrainy przyjeżdżali rekonstruktorzy muzyki dawnej z krajów, gdzie tradycja się nie zachowała – z Niemiec, Norwegii, Islandii. Oni mają epicką tradycję, ale martwą, bo nie ma jej nosicieli. Byli zainteresowani naszymi technologiami tworzenia instrumentów i technikami gry.
Ołeś Sanin: - Gdy chcemy zrobić instrument, szukamy drzew, które zimą podgryzł bóbr. Zdjęcie: Dmytro Sanin
W naszej armii jest wielu braci z kobziarskiego cechu.
Tak, bracia są na wojnie. Okazało się, że są teraz bardzo potrzebni w wojsku. Dzisiaj na froncie dumki o śmierci Kozaka są bardzo aktualne. Bo zdarza się, że modlitwa kapelana przy pochówku poległego na wojnie nie wystarcza.
Bo kiedy w pobliżu pojawia się kobziarz i śpiewa, że czyn zmarłego nie jest daremny, że 300 lat temu wydarzyło się to samo, a pamięć o tamtych bohaterach wciąż żyje, to ten, który teraz broni ojczystej ziemi, zdaje sobie sprawę, że też nie zostanie zapomniany. Bo kobziarze opowiedzą o nim całemu światu
Nawiasem mówiąc, to taki przypis do tematu znaczenia artysty w czasach wojny.
Co stało się z kobziarskimi manufakturami podczas wojny? Słyszałam, że warsztat w obwodzie kijowskim został zniszczony przez rakiety, a mistrzowie z Charkowa przenieśli się do innych miast.
Obecnie mamy trzy warsztaty kobziarstwa: w Kijowie, Charkowie i Lwowie. Rzeczywiście, część kobziarzy przeniosła się z Charkowa do Lwowa, a część do Połtawy. Wielu młodych ludzi poszło służyć. Niektórzy zostali zabici lub ranni, są też tacy, którzy stracili kończyny. Nie trzeba dodawać, że staramy się kontynuować wytwarzanie instrumentów i grać na nich, mimo okoliczności. Teraz w Ukrainie jest może z pięćdziesięciu braci. Tylko niewielka część z nich to mistrzowie, reszta to czeladnicy. Mamy nowych członków, którzy stracili zdrowie, np. wzrok, na froncie. To bardzo młodzi ludzie, którzy nie chcą rezygnować z walki. Tyle że teraz ich bronią jest instrument.
Joanna Mosiej: Powiedziała Pani, że największym Pani marzeniem jest, żeby świat się obudził i żebyśmy mieli przyszłość. Czy naprawdę jesteśmy już w momencie, w jakim była Republika Weimarska w swoim schyłkowym okresie? Nie ma dla nas nadziei i odwrotu? Historia musi się powtórzyć?
Agnieszka Holland: Boję się, że trudno będzie zawrócić z tej drogi, jeżeli nie ma prawdziwej woli. Oczywiście nadzieja umiera ostatnia, ale to musi być nadzieja zbiorowa, a nie tylko jednostek. A w tym momencie, wśród tych, którzy decydują o naszych losach, nie ma pomysłów, nie ma woli. I nie ma odwagi.
Obecnie wszystkie rządy centrowo liberalno-prawicowe idą zdecydowanie w stronę reaktywności wobec czegoś, co wydaje im się nieuchronne, czyli fali brunatnego populizmu. A kiedy tej fali nie przeciwstawia się nic innego, tylko jeszcze więcej populizmu, to nie można wygrać rozgrywki o losy świata. Przynajmniej nie w najbliższym dziesięcioleciu. A równocześnie nie widzę takiej pracowitości, determinacji, nie widzę charyzmy, która mogłaby ludzi przekonać, że warto się o pewne wartości bić. I to w każdym wymiarze. I w takim, w jakim biją się Ukraińcy i w takim, jakim jest rezygnacja z pewnego komfortu, po to, żeby zapewnić lepszą przyszłość, żeby poszerzyć prawa innych.
Jednocześnie coraz więcej ludzi do tej pory zaangażowanych, z powodu zmęczenia, rozczarowania i utraty nadziei, udaje się na wewnętrzną emigrację.
Tak, odpływają do takiego niebytu i pasywności, dlatego kryzys nadziei wydaje mi się najgłębszym i najbardziej niebezpiecznym kryzysem. I on wyraża się w wielu sprawach, jak chociażby w takiej niechęci do prokreacji, która jest w krajach zamożniejszych i która wynika właśnie z braku nadziei, z braku wiary w to, że przyszłość ma sens. Że jest na tyle dobra, że warto projektować siebie w tę przyszłość. I takie ogromne rozczarowanie, poczucie bezsensu, chęć odcięcia się od polityki młodych ludzi czy ludzi wrażliwych, ideowych, jest zjawiskiem śmiertelnie niebezpiecznym dla jakiejkolwiek próby utrzymania demokracji.
Także jesteśmy w takim smutnym czasie. Zresztą to co się dzieje w Polsce jest jakimś odbiciem tego, co się dzieje w skali światowej. To co wyprawia Donald Trump, jak szybko rosną różne autorytaryzmu i to takie dystopijne. Można na to zareagować jako na fatalizm, poddać się temu i próbować iść z falą, co robi większość klasy politycznej.
To podejście takiego specyficznego, narcystycznego egoizmu, które świetnie wyczuwają politycy pokroju Donalda Trumpa. Oni na tym budują. Dają nadzieję tym, którzy są na tyle bezkrytyczni, że przyjmą każdą błyskotkę za złoto i bardzo łatwo jest ich uwieść. Nie są wyposażeni w narzędzia jakiegoś elementarnego krytycyzmu, żeby się przeciwstawić nowoczesnym środkom komunikacji.
A w czasach rewolucji internetowej, sztucznej inteligencji, social mediów z ich algorytmami, manipulacja opinią publiczną jest banalnie łatwa i piekielnie skuteczna
Więc te potwory mają po swojej stronie jakieś zupełnie niebywałe narzędzia. To jest wielka wina całego systemu edukacji, również mediów, które poddały się presji klikalności tak bardzo, że w gruncie rzeczy przestały być autorytetem dla kogokolwiek.
Reżyserka Agnieszka Holland podczas performancu Joanny Rajkowskiej w Ogrodzie Saskim, dotyczącego granicy polsko-białoruskiej, Warszawa, 14 maja, 2023 roku. Zdjęcie: Maciek Jaźwiecki / Agencja Wyborcza.p
Mam wrażenie,że tragizm Ukrainy polega też na tym, że walczy o przyłączenie do świata, którego już nie ma - do świata demokracji liberalnej, praw człowieka, państwa prawa. Do świata, który się topi jak jakiś cenny kruszec.
Trochę tak właśnie jest. Ostatnie posunięcia Donalda Trumpa, czyli zamrożenie środków z USAD, godzą bezpośrednio w ich byt. Odbierają nadzieje nie tylko na lepszą przyszłość, ale i teraźniejszość. Z tych środków finansowana była praca wielu organizacji pozarządowych oraz konkretna pomoc humanitarna. Trudno będzie zastąpić te środki. Musimy zatem na nowo odbudować na jakichś innych zasadach niezależne organizacje pozarządowe i niezależne media. To będzie ogromny wysiłek. Bo pieniądze są w większości po tamtej stronie, gdzie wszyscy milionerzy i big techy. Trump i jego zastępcy, jak jacyś uczniowie czarnoksiężnika, mogą imponować skutecznością wynikającą z całkowitego braku zahamowań. Do tej pory byliśmy przyzwyczajeni, że są pewne reguły i granice, których nie można przekraczać.
My jesteśmy zdecydowanie w defensywie.
Jak to się skończy?
Myślę, że mniej więcej wiadomo. Skończy się to jakąś apokaliptyczną katastrofą, po której, mam nadzieję, znowu wrócimy do domu. Jeżeli przetrwamy, to wrócimy dojakiegoś sensu, ale jak na razie nie wygląda to dobrze.
To jak dawać nadzieję? Mogę wyrażać tylko swój podziw, bo szczerze mówiąc, dawanie nadziei w sytuacji, kiedy nie wiem skąd ją wziąć, byłoby no takie nieodpowiedzialne.
Jest Pani sumieniem polskiego kina, a kto byłby dla Pani bohaterem dzisiejszych czasów, takim Obywatelem Jonesem?
Obywatel Jones, odważny sygnalista jest zawsze moim bohaterem. Bohaterem są też aktywiści, ci, którzy idą pod prąd, którzy zawsze kierują się najbardziej podstawowymi wartościami. Oni są dla mnie bohaterami naszych czasów. Jest im ciężko, bo to wielka mniejszość. Tak jak była wielka mniejszość demokratycznej opozycji w krajach komunistycznych, czy jak była ogromna mniejszość pierwszych chrześcijan.
No ale wierzę, że ten świat się jednak odbudowuje za każdym razem i za każdym takim zawirowaniem te wolności się poszerzają. Więc mam nadzieję, że teraz też tak nastąpi
W Pani filmie „Europa, Europa”, jest taka surrealistyczna scena, w której Hitler w tańczy w objęciach ze Stalinem. Myślę, że dzisiaj można by pokazać podobną scenę Putina tańczącego z ….
No tak, myślę, że można by zrobić taki krąg, dość duży, tańczących oszalałych autorytarnych narcyzów, którzy nie oglądają się na żadne wartości, poza swoim doraźnym wielkim zwycięstwem.
„Europa, Europa’, która była w pewnym sensie ostrzeżeniem, aktualizuje się, jak wszystkie filmy czy opowieści, w takich momentach, które mówią o tym, co dzieje się z człowiekiem, który jest postawiony wobec najprostszego wyboru, żeby siebie ratować.
I wszystko inne przestaje się liczyć.
Kręciliśmy go w 1989 roku, a do kin wszedł na przełomie 1990 i 91 roku. To był czas wielkiej nadziei, wielkich zmian w naszej części Europy. Często pytano mnie, skąd ten podwójny tytuł. Ja odpowiadałam, że dla mnie ciekawa jest podwójność Europy, swoista dychotomia, która się odbija w losach chłopaka – bohatera filmu.
Europa z jednej strony jest kolebką największych wartości, demokracji, praw człowieka, równości, braterstwa, solidarności, wspaniałej kultury. A z drugiej strony - kolebką największych zbrodni przeciw ludzkości i największego okrucieństwa
To jest właśnie ta podwójność. I teraz ponownie zaczyna przechylać się na tę ciemną stronę. Wchodzimy w mrok i na razie nie widać jeszcze światełka w tunelu. No, ale to nie znaczy, że nie mamy iść w stronę tego światełka.
Trzeba budować koalicję przeciwko temu, co się dzieje. Trzeba wlać ducha otuchy w opornych. Ludzi dobrej woli ciągle jest dużo i na tym ich oporze musimy budować przyszłość.
Reżyserka Agnieszka Holland na planie filmu “Europa Europa”, Łomianki, 10 czerwca, 1989 rok. Zdjęcie: Sławomir Sierzputowski /Agencja Wyborcza.pl
Wreszcie chociaż trochę otuchy.
A moim ukraińskim znajomym, przyjaciółkom i przyjaciołom chciałam powiedzieć, że światło się pojawi. Chwilowo widzimy wokół ciemność i wydaje się nam, że nie ma w ogóle światła. Ale to światło jest. Ono jest w nas. My jesteśmy nosicielami tego światła i ci, którzy walczą w Ukrainie, są bardziej niż ktokolwiek inny jego nosicielami. Jest wokół dużo sił, które chcą to światło zgasić. No musimy je chronić. Jedyne, co mogę wyrazić, to podziw dla ich siły i solidarność.
Bardzo dziękuję. Pięknie to Pani powiedziała. My sobie ostatnio powtarzamy, że nadzieja jest w nas. Bo gdy się wydaje, że nie ma skąd jej brać, to musimy znaleźć ją w sobie.
Dokładnie, ma Pani rację. Właśnie to chciałam powiedzieć, że światło, czyli nadzieja jest w nas.
Brytyjski premier Keir Starmer wzywa, by nie pozwolić Putinowi na „gierki” z zawieszeniem broni w Ukrainie. Według niego Moskwa próbuje zyskać na czasie, więc Zachód nie powinien ograniczać presji, a raczej zwiększyć wsparcie dla Kijowa.
15 marca Starmer zorganizował internetowe spotkanie „koalicji chętnych”, a 20 marca europejscy dowódcy wojskowi omówią w Wielkiej Brytanii możliwość zorganizowania misji pokojowej w Ukrainie. Mocarstwa zachodnie przechodzą do „fazy operacyjnej” zapewnienia Ukrainie bezpieczeństwa, która obejmuje zarówno pomoc wojskową, jak nałożenie na Rosję surowszych sankcji.
Co oznacza ta nowa faza wsparcia dla Ukrainy? Czy misja pokojowa jest możliwa – a jeśli tak, to na jakich warunkach? Rozmawiamy z emerytowanym brytyjskim generałem Richardem Shirreffem, byłym zastępcą Naczelnego Dowódcy Sił Sojuszniczych w Europie.
Jedyny sposób: pokonać Rosjan
Maryna Stepanenko: Panie generale, jaką rolę mogą odegrać międzynarodowe siły bezpieczeństwa, które przystąpiłyby do „koalicji chętnych”? Jakich konkretnych kroków można oczekiwać od krajów europejskich, zwłaszcza od Wielkiej Brytanii?
Richard Shirreff: Jedyną rolą wartą omówienia jest powstrzymanie przyszłej rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Wyzwanie jest oczywiste: za pośrednictwem ministra spraw zagranicznych Siergieja Ławrowa Rosja już powiedziała, że nie zaakceptuje europejskich sił pokojowych w Ukrainie po zawieszeniu broni. Oznacza to, że Rosja powinna zostać zmuszona do ich zaakceptowania, a jedynym sposobem na to jest pokonanie Rosjan.
Rosja musi zrozumieć, że nigdy nie będzie w stanie osiągnąć swoich celów w Ukrainie, lecz tego przesłania brakuje w obecnych dyskusjach. Każda siła [którą zorganizuje Europa – red.] musi być w stanie przewyższyć siłę Rosji.
Siły liczące 30 000 żołnierzy, bez ciężkiego uzbrojenia, nie mają sensu
Potrzeba znacznej liczby żołnierzy, obrony powietrznej, precyzyjnych pocisków dalekiego zasięgu i wszystkich zdolności niezbędnych do walki z Rosją. To ogromne zadanie. Siły pokojowe muszą pokryć do 1200 kilometrów linii frontu, prowadząc rozpoznanie i nadzór. Cokolwiek mniejszego będzie nieskuteczne.
Dlaczego Wielka Brytania nie zaprosiła przedstawicieli państw bałtyckich na pierwsze spotkanie przywódców na początku marca? Doprowadziło to do incydentu dyplomatycznego. Czy te państwa powinny być zaangażowane w dyskusje, biorąc pod uwagę ich bezpośrednie zagrożenie ze strony Rosji?
Oczywiście, że należało je zaprosić. To był głupi błąd i prawdziwa zniewaga dla naszych przyjaciół w krajach bałtyckich.
Co jest potrzebne, by stworzyć i obsługiwać międzynarodowy kontyngent pokojowy bez udziału USA? Na ile skuteczne mogą być takie siły?
Potrzeba wiele. Przede wszystkim muszą to być siły zdolne do przewyższenia Rosjan. Potrzeba sił powietrznych i zasobów. Potrzeba precyzyjnych pocisków dalekiego zasięgu. Potrzeba dział szturmowych. Potrzeba HIMARS-ów. Potrzeba dowodzenia, kontroli i koordynacji. Potrzeba nadzoru satelitarnego, informacji, wywiadu. Potrzeba wielu rzeczy.
Operator dronów 3. Powietrznodesantowej Brygady Szturmowej na pozycjach w pobliżu linii frontu. Zdjęcie: AA/Abaca/Abaca/East News
By te siły były naprawdę zdolne do walki, potrzeba wszystkich zdolności, które może zapewnić Ameryka, a także, oczywiście, obrony powietrznej. Europa ma niektóre z tych możliwości, lecz nie wszystkie. A to oznacza, że Europa musi wziąć się w garść i znaleźć sposoby na ich zabezpieczenie, jeśli chce być skuteczna.
Europa musi wziąć się w garść
Jakie są realne dźwignie nacisku na Moskwę, jeśli wziąć pod uwagę jej oświadczenia kategorycznie odrzucające możliwość stacjonowania w Ukrainie międzynarodowego kontyngentu?
Potrzebna jest europejsko-kanadyjska strategia mająca na celu zapewnienie Ukrainie środków do pokonania Rosji: sprzętu wojskowego, logistyki, amunicji i wsparcia dla reformy jej sił zbrojnych, by zmaksymalizować ich zdolności. Pierwszym krokiem jest zapewnienie Ukrainie zdolności do utrzymania linii frontu i powstrzymania postępów Rosji, która pomimo ogromnych strat postępuje centymetr po centymetrze.
Stany Zjednoczone przywróciły wcześniej wycofaną pomoc, w tym wywiadowczą, ale Europa musi pomóc Ukrainie w budowaniu własnej siły
Kluczowym krokiem są inwestycje. Ukraina wykazała się niezwykłą szybkością i sprawnością w opracowywaniu i pozyskiwaniu nowej broni. Finansowanie tych wysiłków będzie kluczowe. Ostatecznie jedyną drogą do pokoju jest pokonanie Rosji.
Jakich dźwigni wpływu można użyć, by to osiągnąć?
Jestem pewien, że może istnieć tak zwana dźwignia finansowa. Chciałbym również zauważyć, że Ukraina przedstawiła pomysł zawieszenia broni – zarówno w powietrzu, jak na morzu – jako potencjalny punkt wyjścia. Jednak zasadniczo nie wierzę, że Putin kiedykolwiek zrezygnuje ze swojego celu, jakim jest likwidacja Ukrainy jako państwa.
To pozostaje jego ostatecznym celem – to jest to, co go napędza. Rosja jest reżimem, który rozwija się dzięki wojnie, który utrzymuje się dzięki konfliktom. Jeśli Trump zaoferuje Putinowi korzystną dla niego umowę, która pozwoli mu ogłosić zwycięstwo i da mu czas na odbudowę armii, ten nieuchronnie podejmie kolejną próbę rozczłonkowania Ukrainy.
I to prowadzi nas z powrotem do krytycznej potrzeby stworzenia potężnych sił, by uspokoić i odstraszyć Moskwę.
Pożyteczny idiota Putina
Prezydent Trump wierzy, że porozumienie z Rosją może zapewnić Ukrainie trwały pokój. Czy istnieją jakieś historyczne lub wojskowe precedensy, sugerujące, że takie porozumienia mogą zostać wykorzystane przez Rosję do przegrupowania sił przed nową ofensywą?
Tak, istnieją. Trump oszukuje sam siebie, jeśli myśli, że bez porażki Rosji może osiągnąć zawieszenie broni, które doprowadzi do trwałego pokoju.
Był brutalny wobec waszego prezydenta. Wszyscy widzieliśmy ten pokaz nienawiści, chamstwa, niegrzeczności w Białym Domu kilka tygodni temu
Do tej pory domagał się od Ukrainy wszelkich możliwych ustępstw. A czego zażądał od Putina? Niczego. Wszystko na ten temat. Trump faktycznie „jest w łóżku” z Putinem i musimy się do tego przyzwyczaić.
Graham Stewart, członek brytyjskiego parlamentu, zasugerował, że Trump był przez dziesięciolecia przygotowywany przez służby wywiadowcze Kremla. Senat USA zastanawia się, czy obecny prezydent nie jest przypadkiem częścią kremlowskiej agentury. Jak Pan ocenia te rozważania?
Istnieje wiele solidnych dowodów, które sugerują, że jeśli Trump nie był faktycznym agentem Rosji, to przynajmniej był przez nią finansowany w latach 90. Co więcej, jego kampania wyborcza w 2016 roku była finansowana przez Rosję. Zarówno Putin, jak Trump o tym wiedzieli.
Wszystko to sprawia, że Trump ma zobowiązania wobec Rosji. Myślę, że sposób, w jaki się zachowuje, pokazuje, że jest przede wszystkim pożytecznym idiotą Putina.
Jak podejście Trumpa, który chce szybkich rozwiązań i stawia ultimatum, może wpłynąć na ogólny format negocjacji z Rosją?
Trump oszukuje sam siebie, jeśli myśli, że może osiągnąć trwały pokój. Bo Rosja nie jest gotowa na żadne ustępstwa, nie wycofała się ani na jotę ze swoich żądań „rozczłonkowania” Ukrainy.
Prawie miesiąc temu Donald Trump nagle zwolnił generała Charlesa Browna Jr. ze stanowiska przewodniczącego Połączonych Szefów Sztabów. Zwolnił także pięciu innych wysokich rangą urzędników Pentagonu, w tym admirał Lisę Franchetti, pierwszą kobietę na stanowisku Szefa Operacji Marynarki Wojennej. Jak takie decyzje wpływają na skuteczność operacyjną armii amerykańskiej i zaufanie wojska do cywilnego przywództwa?
Zdecydowanie nie pomagają prezydentowi. Starsi oficerowie sił zbrojnych USA zostali wybrani nie ze względu na ich preferencje polityczne, ale ze względu na zdolności wojskowe i osąd, zdolność do doradzania wyższym przywódcom politycznym. Tak właśnie działają demokracje.
Wyższe kierownictwo sił zbrojnych istnieje po to, by udzielać apolitycznych porad, a podejmowanie decyzji należy już do polityków. To nie politycy wyznaczają w armii ludzi, którzy wykonywaliby ich polityczne rozkazy. Nie jest to więc dobre dla morale amerykańskich sił zbrojnych i ich potencjału.
Potrzebny alternatywny system
Widzimy, że Europa i Stany Zjednoczone podążają przeciwnymi ścieżkami: Trump nalega na kompromisy, podczas gdy europejscy przywódcy rozumieją, że porażka Ukrainy oznaczałaby zagrożenie dla bezpieczeństwa UE. Czy możliwe jest stworzenie nowego formatu współpracy w zakresie bezpieczeństwa między Europą a Ukrainą, jeśli Stany Zjednoczone zdecydują się trwale ograniczyć swoje zaangażowanie w bezpieczeństwo tej drugiej?
Europa i Kanada muszą uznać, że Ameryka de facto zrezygnowała z przywództwa w wolnym świecie
Pod rządami Trumpa Stany Zjednoczone stały się bliższe Rosji niż Europie – praktycznie są towarzyszami podróży Putina.
Widzieliśmy to, gdy USA głosowały z Rosją i Koreą Północną przeciwko europejskiej rezolucji potępiającej rosyjską agresję w Ukrainie. Sygnały były jasne – nie tylko z Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa, ale także od Putina, Trumpa, Vance'a i Hegsetha. Hegseth [Pete Hegseth, sekretarz obrony Stanów Zjednoczonych – red.] wyraził się jasno: Ameryka nie będzie już gwarantem bezpieczeństwa Europy.
Rodzi to poważne pytania dotyczące istniejących struktur, w tym NATO. Europa i Kanada muszą teraz opracować alternatywny system bezpieczeństwa – być może oparty na NATO, ale z Ukrainą włączoną do równania. Potrzebne jest strategiczne i kreatywne myślenie.
Żadnych prokremlowskich kompromisów
Podczas negocjacji w Arabii Saudyjskiej Stany Zjednoczone zaproponowały całkowite zawieszenie broni, a następnie negocjacje w sprawie długoterminowego porozumienia pokojowego. Z kolei Ukraina chciała zawieszenia broni tylko w powietrzu i na morzu, a na lądzie – kontynuowania walk do czasu otrzymania gwarancji bezpieczeństwa. Jak Pan ocenia te dwa scenariusze? Co one dają – lub czym grożą?
Ukraina nigdy nie powinna zgadzać się na kompromisy wymagane przez Amerykę. Rubio [Marco Rubio, sekretarz stanu USA – red.] mówi, że Ukraina powinna oddać terytorium w zamian za pokój, ale w rzeczywistości oferuje oddanie Ukraińców w zamian za tymczasową przerwę w walkach.
Rubio oczekuje, że prezydent Zełenski odda pod rosyjską kontrolę wolnych obywateli Ukrainy mieszkających na terytoriach, które nie są obecnie okupowane przez Rosję. To jest nie do przyjęcia
Dlatego pozostaję przy swoim zdaniu: po prostu nie widzę, by to dokądkolwiek zmierzało.
Jakie powinny być realne gwarancje bezpieczeństwa dla Ukrainy ze strony USA, Europy i NATO, aby nie powtórzyła się historia z memorandum budapesztańskim?
Gdyby Ameryka nadal stała po stronie Europy i wspierała Ukrainę, jedyną gwarancją bezpieczeństwa, która naprawdę miałaby znaczenie, byłoby członkostwo Ukrainy w NATO. Ale biorąc pod uwagę zmianę kursu Ameryki, musimy rozważyć nowe ramy: europejsko-kanadyjsko-atlantycką organizację traktatową, zakotwiczoną w NATO. Sojusz ten powinien nie tylko zostać wzmocniony poprzez skuteczne funkcjonowanie bez Stanów Zjednoczonych, ale także zintegrować Ukrainę.
Osiągnięcie tego celu jest jednak ogromnym wyzwaniem. Wymaga najpierw pokonania Rosji, a następnie stworzenia wiarygodnego środka odstraszającego w Ukrainie. To najważniejsze kwestie do rozwiązania w ciągu najbliższych trzech do pięciu lat.
Europa musi znaleźć alternatywę dla Stanów Zjednoczonych. Zdjęcie: OPU
Większość będzie stać razem
Podkreśla Pan wagę współpracy w zakresie bezpieczeństwa między Europą a Kanadą. Jednak biorąc pod uwagę podziały w Europie, czy widzi Pan szansę na powstanie mniejszych, regionalnych sojuszy bezpieczeństwa, jeśli USA opuszczą NATO? Czy państwa bałtyckie mogłyby np. utworzyć własny pakt obronny albo czy Czwórka Wyszehradzka mogłaby utworzyć odrębny sojusz bezpieczeństwa? Czy fragmentacja NATO doprowadzi do powstania mozaiki mniejszych koalicji – czy też jest to mało prawdopodobne?
Jest bardzo prawdopodobne, że przyszły europejsko-kanadyjski system bezpieczeństwa będzie obracał się wokół „koalicji chętnych” – krajów, które są autentycznie zaangażowane w kolektywną obronę.
Kraje takie jak Węgry pod przywództwem Orbana, który pozycjonuje się jako kolejny pożyteczny idiota Putina, powinny zostać po prostu wykluczone. Jeśli odmawiają wniesienia wkładu w europejskie bezpieczeństwo, to niech sobie uschną
Jednak zdecydowana większość będzie stać razem. Można to już było zobaczyć na konferencji w Paryżu, w której wzięło udział około 20 krajów – nie tylko europejscy sojusznicy, ale także ich partnerzy, tacy jak Australia, Japonia, Korea Południowa, a nawet Irlandia. Kraje te uznają, że bezpieczeństwo europejskie jest ich wspólnym interesem. I że najlepszym sposobem na jego zapewnienie jest współpraca z krajami o podobnych poglądach.
Zdjęcie na okładce: AA/Abaca/Abaca/East News
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji
Najbardziej oryginalny film spośród wszystkich tegorocznych laureatów Oscara, Brutalista definiuje kino jako dawno zapomniane połączenie złożonej formy artystycznej, ciężkich filozoficznych znaczeń oraz brzydkiej i szorstkiej rzeczywistości, czegoś, czego większość ludzi tak naprawdę nie chce oglądać i, że tak powiem, celowo odrzuca ze względu na zrozumiałą intensywność zrozumienia i bolesną refleksję. Dlatego też obojętność amerykańskich akademików filmowych jest całkiem naturalna: zgodnie z przewidywaniami bukmacherów, Brutalista został pokonany przez prosty i nieskobudżetowy film o rosyjskim bogaczu.
Z reguły takie filmy nie kwalifikują się do Oscarów, zwłaszcza w przypadku 10 nominacji.„American Beauty” Sama Mendesa z 2000 roku nieco zmieniło to podejście.„Artysta” Michela Hazanaviciusa z 2012 roku zrobił jeszcze więcej, ale ostatecznego zwrotu dokonał „Parasite” Pong Joon-ho z 2020 roku."Brutalizm - kolejna artystyczna zmiana
Mówiąc najprościej, Brutalista to dobry, staromodny cios w twarz. Bo jest mętny w treści, nie od razu zrozumiały, zagmatwany i momentami zapierający dech w piersiach. Bo trzeba przedzierać się przez gąszcz niejednoznacznych obrazów rozsianych przez autora aż do zakończenia, próbując zrozumieć, co autor miał na myśli. Jednak nie, to nie diabeł, bo chodzi o Boga (w zawoalowany sposób) - i wszystko w końcu układa się na swoim miejscu (dosłownie) na końcu.
Historia węgierskiego Żyda Laszlo Totha (Adrian Brody), emigranta z Europy, to na pierwszy rzut oka opowieść o klasycznym „Amerykaninie” - obcokrajowcu poszukującym lepszego życia i amerykańskiego snu (który, trzeba przyznać, osiąga). Na drugi rzut oka, oczami Ukraińców, Polaków, a teraz wielu w Europie, jest to historia, którą Ukraińcy, niechętnie, podnieśli jak flagę, również uciekając przed zniszczeniem i obozami koncentracyjnymi budowanymi obecnie przez Rosjan. Ale pierwszy pogląd jest poprawny tylko pod względem fabuły, nic więcej. Gdzie dokładnie bohater uciekał do Stanów Zjednoczonych, wspomniane jest dopiero w epilogu i to mogłoby od razu nadać widzowi kierunek myślenia. Ale tak się nie dzieje (i my też nie będziemy), więc korzystamy z informacji ujawnionych na początku: jest rok 1947, bohater jest Żydem, a jego żona i siostrzenica, również Żydówki, utknęły na granicy z Austrią.
Główny bohater z żoną
Przychodzi do brata jedynie z wykształceniem architektonicznym, pewną liczbą projektów zrealizowanych w Budapeszcie i znajomością języka angielskiego. A to już dużo, przynajmniej w przeciwieństwie do innych przybyszów do Nowego Świata. Wydaje się, że wszystko jest w porządku, ale nie jest. Brady Corbet natychmiast nadaje tempo opowieści, wybierając celowo sprężystą, zygzakowatą ścieżkę fabularną, która dramatycznie wznosi się do pozytywu, następnie kiwa głową w dół do negatywu, wznosi się ponownie - i ponownie nurkuje w dół. Ta sama krzywa dotyczy zmiany przestrzeni: życie Laszlo przechodzi od mroku początku do stopniowo jaśniejszego końca, od ciasnej powojennej Europy do szerokiej, spokojnej Ameryki, od chaosu do pewności.
I to samo dotyczy rozwoju bohatera - on istnieje, bohater się rozwija, zmienia, ale nie zawsze zmiany w bohaterze i w jego życiu są dobre.A jednak wszystkie te wzloty i upadki - podobnie jak oszałamiające projekty Laszlo - mają ukryte znaczenie, tak jak rzeczy rzucają cienie tworzone przez ukierunkowane światło.I być może możemy powiedzieć - światło prawdy
Wysoki, z wydatnym haczykowatym nosem, nieustannie palący papierosy, noszący białe koszule z rozpiętym górnym guzikiem, Laszlo ma potencjał, by być atrakcyjnym mężczyzną i szansę na akceptację w wyższych sferach jako ktoś, kto potrafi się godnie zachować. Pierwszy klient, syn bogatego ojca, Harrison Lee Van Buren (Guy Pearce), chce go zaskoczyć i zleca Laszlo i jego bratu zaprojektowanie koncepcji biura ojca, która okazuje się wybitnym dziełem, ale nie do przyjęcia dla ojca, który nie oczekiwał niespodzianki, a zatem nieopłacony. Wtedy żona brata rzuca Laszlo uwodzicielskie spojrzenie, a gdy ten, kochając żonę w głębi serca, nie odwzajemnia go, oczernia go przed swoim mężem, który wyrzuca Laszlo na ulicę. Poprzedni klient, czyli ten sam ojciec, wraca do Laszlo, w końcu doceniając pracę mistrza, znajdując imponujące publikacje na jego temat z okresu przedwojennego. Jednak projekt, który zaproponował, duży dom kultury w konstruktywistycznym stylu kościołów protestanckich, uwięzi Laszlo w kołowrotku budowy, kłótni i stresu na lata. Jego żona w końcu do niego dołącza, ale jest kaleką na wózku inwalidzkim. Jego siostrzenica pozostaje niema przez długi czas. A sam Laszlo nadal zabija się heroiną...
Wydawać by się mogło, że wszystko jest dzikie i przerażające, a Laszlo to znormalizowana ofiara wypaczona przez warunki kapitalizmu
Ale Corbett nie tyle opowiada o kapitalizmie - jak mogłoby się wydawać lewicowo zorientowanemu widzowi - ale o ludziach; o ludzkiej istocie w proponowanych warunkach; o szczegółach historii. Tych szczegółów jest wiele, a Corbett wiąże je w jedną geometrycznie złożoną i zrozumiałą całość. Po tym filmie i tej pracy wypada nazwać go mistrzem, co jest zgodne z samym mistrzem, László Tóthem. Corbettowi, podobnie jak Tóthowi, udało się zbudować niezwykle pracochłonną koncepcję: podczas gdy Laszlo budował nie tylko „protestanckie centrum”, ale konsolidację swojej piekielnej przeszłości, obłudnie otwartej teraźniejszości i niebiańskiej nadziei na przyszłość, reżyser filmu początkowo wyprowadził idee przeciwstawnych konstrukcji społecznych, takich jak „bogaty-biedny”, „miejscowy-gość”, „Żyd-chrześcijanin”, gdzie nie było dobra i zła, ale ludzie we własnych formach życia. Pewnym siebie i okrutnym autokratom przeciwstawiały się urojone dupki i łatwowierni słabeusze. Wtedy Corbett doszedł do czegoś, co jest wieczne - oddania. Wszystko jest proste. A zaczęło się tak skomplikowanie, biorąc pod uwagę niezliczone niuanse w słowach i spojrzeniach, myślach i czynach. Jak wszystko w życiu, które nigdy nie jest proste, bez względu na to, co ktoś mówi.
Niewierzący bohater - a może raczej odrętwiały z wiary po pobycie w piekle - idzie do Boga okrężnymi drogami, obchodząc blok dookoła.A w dialogu ze swoją siostrzenicą - która przemówiła! - odpowiada na jej decyzję o przeprowadzce do nowo utworzonego państwa Izrael z wyjaśnieniem „jesteśmy Żydami”, pytając:"Czy my tu nie jesteśmy Żydami?
Nie słyszy wyjaśnienia, choć oczywiście jego siostrzenica mogłaby nagrodzić go trzema workami koziej wełny, ale Corbett, który jest również scenarzystą, milczy, a to zdradza sedno sprawy. Milczenie ukrywa prawdę. Tak jak Van Buren nie mógł powiedzieć nic godnego oskarżenia, bo prawda go spaliła i doprowadziła do śmierci. Tak jak Laszlo nie mógł powiedzieć żonie prawdy o swoim uzależnieniu od narkotyków, co jednak w dziwny sposób uratowało jego żonę. Jak jego siostrzenica nic nie powiedziała, bo powrót do nowo odnalezionej historycznej ojczyzny Żydów był historyczną konsekwencją wspomnianego kiedyś powodu. Tak, bohater jest pozbawiony wszelkich możliwych -izmów: nie jest syjonistą, socjalistą, kapitalistą ani amerykanistą, ani modernistą, ani akademikiem, ani purytaninem, ani homoseksualistą, jak sam mówi, ani nihilistą, ani tragediopisarzem, choć dramatu w jego życiu nie brakuje. Jest za to dużo brutalności, szorstkości, twardości, okrucieństwa i sadyzmu. I artyzmu. Corbett nakręcił film o artyście, który tworzy poprzez ból, cierpienie, szykany i pomówienia, oskarżenia i hałas. Bo dla niego tworzenie to życie. A bez niego to śmierć. To trudny film. Ale trzeba go zobaczyć. Mimo 3 godzin i 34 minut czasu ekranowego. I trzeba go obejrzeć dwa razy. Żeby upajać się wielkością Adriena Brody'ego, który po raz drugi w życiu zdobył Oscara. Tym razem zasłużenie.
W ciągu ostatniego tygodnia prezydent Donald Trump podawał różne kwoty pomocy wojskowej, jaką Stany Zjednoczone przekazały Ukrainie wciągu trzech lat wojny. Wspominał m.in. o 500 miliardach dolarów i 350 miliardach dolarów.
W rzeczywistości, według szacunków ekspertów z grupy„Ekonomiści dla Ukrainy”, realna pomoc wojskowa przekazana przez USA Ukrainie wynosi 18,3 miliarda dolarów. Kolejne 32,6 miliarda dolarów to bezpośrednie wsparcie budżetowe w formie rekompensat, przekazywane m.in. za pośrednictwem Banku Światowego. Tymczasem rząd USA oszacował całkowitą wartość swojej pomocy wojskowej dla Ukrainy na 65,9 miliarda dolarów.
Przeanalizowaliśmy ogromną ilość informacji z otwartych źródeł i ustaliliśmy przyczyny rozbieżności w podanych kwotach — wyjaśnia jedna z głównych autorek badania, profesor finansów Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley Anastazja Fedyk. —Jeśli mówimy wyłącznie o pomocy wojskowej, nasi eksperci oceniali cały sprzęt i wyposażenie, które miała otrzymać Ukraina, biorąc pod uwagę ich stan, wiek, możliwość eksploatacji itp. Inaczej należy wyceniać sprzęt wyprodukowany przez amerykańskie firmy w zeszłym roku, a inaczej ten, który nie był używany przez ponad dziesięć lat i miał zostać wycofany z użytku. Przypisywanie takiemu wyposażeniu tej samej wartości jest nieprawidłowe.
„Wartość pomocy wojskowej dla Ukrainy stanowi 0,25% rocznego budżetu federalnego USA w 2024 roku. - Anastasia Fedyk. Zdjęcie: Jim Block
Jeśli Departament Obrony USA w swoich raportach podaje, że przekazał Ukrainie broń i amunicję o wartości 31 miliardów dolarów (mowa o dostawach w ramach Presidential Drawdown Authority — mechanizmu pozwalającego prezydentowi USA przekazywać Ukrainie broń z magazynów Pentagonu bez zgody Kongresu), ale większość tego sprzętu jest przestarzała i nieużywana przez amerykańskie siły zbrojne, to według naszych ekspertów realna wartość takiej pomocy wynosi 12,5 miliarda dolarów.
Kolejnym istotnym aspektem, który należy uwzględnić przy obliczaniu kosztów, jest to, ile faktycznie Stany Zjednoczone zyskały w postaci przychodów lub innych korzyści, udzielając pomocy Ukrainie.
— Planujemy szczegółowo przeanalizować ten aspekt w naszym kolejnym badaniu i ocenić, jakie dokładnie korzyści ekonomiczne Stany Zjednoczone uzyskały dzięki wsparciu wojskowemu i finansowemu dla Ukrainy, w tym poprzez wzrost zysków przemysłu obronnego oraz nowe zamówienia dla amerykańskich firm — zaznacza Anastazja Fedyk.
Naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, Stokcholm School of Economics, Uniwersytetu Minervy oraz Fundacji AI for Good pracowali nad raportem przez około dwa miesiące.
Głównym celem tego badania jest przeciwdziałanie dezinformacji rozpowszechnianiu fałszywych danych na temat pomocy, jaką USA udzieliły Ukrainie. Ma ono również na celu wykazanie na podstawie konkretnych liczb, że kraje Europy i Wielka Brytania dostarczały Ukrainie sprzęt, broń i inne formy wsparcia w proporcjach porównywalnych do wkładu USA — wyjaśnia Anastazja Fedyk.
Na przykład Unia Europejska szacuje całkowitą wartość swojej pomocy finansowej, wojskowej i humanitarnej na 145 miliardów dolarów, a Wielka Brytania przekazała Ukrainie prawie 16 miliardów dolarów.
Dlaczego zatem prezydent USA Donald Trump tak bardzo zawyża kwoty pomocy? Według Anastazji Fedyk może to być próba wynegocjowania korzystniejszych warunków przy podpisywaniu umów dotyczących surowców naturalnych, a także sposób na zdyskredytowanie administracji swoich poprzedników, przedstawiając ich politykę jako niekompetentną i nieopłacalną. Trump może starać się stworzyć wrażenie, że jego poprzednicy nie dbali o własnych obywateli, lecz zamiast tego wydawali rzekomo „ogromne” sumy na wsparcie Ukrainy, która zmaga się z rosyjską agresją.
— Właśnie dlatego tak ważne było dla nas przedstawienie rzetelnych danych — konkretnych kwot, liczb i faktów, które pokazują rzeczywisty stan rzeczy. Chcieliśmy udowodnić, że amerykańscy obywatele nie zostali pozbawieni dostępu do usług społecznych czy publicznych z powodu pomocy dla Ukrainy. Wręcz przeciwnie – wiele osób znalazło zatrudnienie, a firmy zajmujące się produkcją i dostawami związanymi z pomocą mogły rozszerzyć swoją działalność i przyczynić się do wzrostu wpływów budżetowych — tłumaczy Anastazja Fedyk.
Jej zdaniem wyniki tego badania będą również korzystne dla Ukrainy, ponieważ pozwolą na prowadzenie negocjacji na równych warunkach, lepsze zrozumienie rzeczywistej wartości udzielonej pomocy oraz zapobieganie manipulacjom dotyczącym jej skali.
Naukowcy z grupy „Ekonomiści dla Ukrainy” przeanalizowali również oskarżenia dotyczące korupcji i potencjalnego sprzeniewierzenia funduszy pochodzących z USA.
Odkryli, że poziom korupcji związanej z wykorzystywaniem amerykańskiej pomocy jest jednym z najniższych spośród wszystkich krajów, które otrzymywały wsparcie od Stanów Zjednoczonych.
— Oskarżenia o korupcję mogą zaszkodzić reputacji Ukrainy jako beneficjenta pomocy. Jednak szczegółowe kontrole wykazały, że Ukraina odpowiedzialnie zarządzała przekazanymi funduszami. Co więcej, wsparcie budżetowe było przekazywane w formie refundacji poniesionych wydatków na podstawie przedstawionych rachunków. Warto to podkreślać, aby przeciwdziałać powstawaniu negatywnego wizerunku, który niekiedy próbuje się narzucić —zaznacza profesor Fedyk.
Według niej stosunek amerykańskich obywateli do Ukrainy nie uległ pogorszeniu, jednak wielu z nich nie do końca rozumie rzeczywistą skalę udzielanej pomocy.
Amerykanie nadal wspierają Ukrainę i uważają, że ich wsparcie jest istotne i potrzebne.
Dlatego tak ważne jest upowszechnianie rzetelnych informacji, aby unikać nieporozumień, nawet jeśli te nieporozumienia są wywoływane przez najwyższych rangą polityków.
„Ekonomiści dla Ukrainy” to niezależny ośrodek analityczny, który jest częścią funduszu AI for Good Foundation, amerykańskiej organizacji non-profit. Sieć„Ekonomiści dla Ukrainy”