Historie
Co tydzień Sestry publikują historie naocznych świadków rosyjskich zbrodni wojennych. Świat musi usłyszeć ich głos, a przestępcy muszą zostać ukarani

W tym roku najczęściej wypowiadałam zdanie: "Kocham cię". Ankieta
Na progu nowego roku 2024 portal Sestry poprosił ukraińskie kobiety, które schroniły się przed wojną w różnych krajach świata, o podsumowanie roku minionego. Zadałyśmy im następujące pytania: Co przyniósł Ci rok 2023? Jakie były Twoje osiągnięcia, ważne wydarzenia i sukcesy? Co straciłaś? Jakie są Twoje oczekiwania, jeśli chodzi o rok 2024? Gdzie będziesz świętowała Nowy Rok? Jakie zdanie najbardziej zapadło Ci w pamięć?
Publikujemy odpowiedzi ukraińskich kobiet z Holandii, Francji, Danii i Czech. A jak Ty odpowiedziałabyś na te pytania?
Kateryna Bessarab
29 lat, analityczka podatkowa. Od marca 2022 r. mieszka w Czechach.
"Przed inwazją na pełną skalę pracowałam jako analityczka podatkowa w sektorze publicznym. Mam wyższe wykształcenie informatyczne. Mój mąż, cywil, jest więźniem Kremla. Od 2020 roku jestem zaangażowana w obronę jego praw, praw człowieka, i koordynuję wszystkie procesy mające na celu jego uwolnienie".

1. Co przyniósł Ci rok 2023? Jakie są Twoje osiągnięcia, ważne dla Ciebie wydarzenia, sukcesy?
Mój mąż, więzień polityczny Ołeksandr Marczenko, został bezprawnie zatrzymany 17 grudnia 2018 r. na okupowanym terytorium obwodu donieckiego przez tak zwane "MGB DRL" i skazany na 10 lat więzienia z artykułu "szpiegostwo". Obecnie przebywa w kolonii karnej o zaostrzonym rygorze nr 8 w Ułan Ude (Buriacja). Po przeprowadzce do Czech mam okazję spotykać się z przedstawicielami europejskich rządów i porozmawiać o losie więźniów politycznych. To dla mnie nowe doświadczenie. I moje osiągnięcie.
Ukończyłam również kurs pracownika socjalnego i pracowałam dla międzynarodowej organizacji MRIYA UA, pomagającej ukraińskim uchodźcom. Zdobyłam doświadczenie w prowadzeniu spotkań w języku angielskim jako tłumaczka symultaniczna.
Nauka języka czeskiego i kultury tego kraju również jest dla mnie osiągnięciem. Ale spotkanie z patriarchą ekumenicznym Bartłomiejem jest prawdopodobnie moim największym sukcesem. To spotkanie zrobiło na mnie tak duże wrażenie, że zmieniłam swoje życie. Przede wszystkim po raz pierwszy zagrałam w hollywoodzkim filmie, miałam małą rolę. Ta zmiana przywróciła mnie do życia.
2. Co straciłaś?
Найголовніше: надію! Надію, що війна закінчиться швидко, надію, що чоловіка повернуть додому за обміном у найближчій час.
3. Jakie są Twoje plany i oczekiwania na rok 2024?
Niech ta wojna się skończy, a mój ukochany mąż wróci do domu. Chcę być wolna w swoich pragnieniach i te pragnienia realizować. Mam wiele planów na 2024 rok, w tym znalezienie ciekawej pracy, ponieważ moja praca jako pracownika socjalnego kończy się w 2023 roku. Planuję również podszlifować swój czeski.
4. Jak będziesz świętowała Nowy Rok?
Marzenie - Paryż, nigdy tam jeszcze nie byłam. Jadę tam ze względu na wyjątkową energię tego miasta, by mieć siłę na kolejny rok.
5. Jakie zdanie najbardziej zapadło Ci w pamięć? Zdanie, które często powtarzasz?
"Cud czeka na nas gdzieś na skraju rozpaczy".
Łesia Szelest
47 lat, dziennikarka, Holandia.
Dyrektorka stacji radiowo-telewizyjnej "Trostianiec" w Trostiańcu, w obwodzie sumskim. Jest mężatką, ma dwoje dzieci.

1. Co przyniósł Ci rok 2023? Jakie są Twoje osiągnięcia, ważne dla Ciebie wydarzenia, sukcesy?
W kwietniu 2022 roku przeprowadziłam się z rodziną ze Lwowa do północnej Holandii. Pracowałam w zakładzie produkcji warzyw - osiem godzin dziennie, w zimnie, bardzo ciężka praca fizyczna. Ale w sierpniu 2023 roku wróciłam do Ukrainy, ponieważ zaoferowano mi bardzo odpowiedzialne stanowisko dyrektorki stacji "Trostianiec". Uznałam, że muszę przydać się mojemu krajowi. Ta decyzja nie była łatwa, bo musiałam na jakiś czas opuścić moje dzieci. Zostały z babcią w Holandii, tam było bezpiecznie. Regularnie komunikujemy się przez wideo, chodzą do szkoły, znają angielski i uczą się holenderskiego. Są szczęśliwe.
Jestem dumna z mojej nowej pracy: tworzymy programy o wojsku, filmy o poległych bohaterach i ich rodzinach, wolontariuszach oraz o życiu w nieokupowanym mieście przy linii frontu, 30 kilometrów od granicy z Rosją. Opowiadamy o tym, jak udaje się przetrwać jego mieszkańcom i odzyskać siły. Pomagamy zbierać fundusze na pomoc ukraińskim siłom zbrojnym.
Wśród moich osiągnięć mogę również wymienić to, że moje cztery opowiadania zostaną włączone do zbioru i wkrótce opublikowane. Poza tym lokalna gazeta w Trostianets opublikowała obszerny wywiad ze mną. Zaczęłam też prowadzić serię programów z psychologiem, co jest dla mnie nową rolą. Uczę się angielskiego i robię duże postępy.
Jestem dumna, że mieszkam w domu moich rodziców i mam możliwość wspierania mojej starszej matki, aby jej życie było szczęśliwsze i mniej samotne. Jestem też dumna z tego, że spotykam ludzi, którzy znali, pamiętają i szanują mojego ojca Ołeha Szelesta. Przez czterdzieści lat pracował jako dziennikarz w stacji "Trostianiec". Zmarł w 2017 roku.
2. Co straciłaś w 2023 roku?
Moim największym smutkiem jest to, że ja i moje dzieci mieszkamy w różnych krajach. I świadomość, że wojna może potrwać jeszcze długo i trzeba być na nią psychicznie przygotowaną.
W porównaniu z europejskimi dochodami, moje dochody stały się niższe, ale rozumiem swoją misję. Dokonałam świadomego i oczywiście słusznego wyboru, wracając do Ukrainy.
3. Jakie są Twoje plany i oczekiwania na rok 2024?
Planuję zabrać moje dzieci do Ukrainy i mam nadzieję, że tu będzie bezpiecznie. Moje opowiadania zostaną opublikowane w zbiorach literackich. Planuję nadal pisać na blogu o swoim życiu i być może zacząć pisać książkę. Czytelnicy proszą mnie o to od dłuższego czasu. Chcę kontynuować pracę w spółce telewizyjno-radiowej i rozwijać lokalną telewizję.
4. Jak będziesz świętowała Nowy Rok?
Odwiedzę moje dzieci w Holandii, a stamtąd polecimy do Portugalii.
5. Jakie zdanie najbardziej zapadło Ci w pamięć? Zdanie, które często powtarzasz?
Ukraiński publicysta Witalij Portnikow powiedział, że my, Ukraińcy, będziemy musieli przyzwyczaić się do myśli, że cień śmierci będzie w pokoju obok nas przez wiele lat. Sama najczęściej mówiłam: "Kocham cię" - swoim dzieciom, matce i mężowi.
Olga Awramienko
40 lat, menedżerka HR, od marca 2022 roku mieszka z córką we Francji.

1. Co przyniósł Ci rok 2023? Jakie osiągnięcia, ważne wydarzenia, sukcesy?
Moja córka poszła do liceum, a ja na Uniwersytet ILCF, gdzie intensywnie uczę się francuskiego. Znalazłam bratnią duszę. Jest Belgiem, od dawna mieszka we Francji. Zostaliśmy sobie przedstawieni przez wspólnych znajomych, a on, podobnie jak ja, przez wiele lat był sam i szukał miłości.
Miałam też pewną historię. Kiedy przyjechałam do Francji, podejmowałam każdą pracę, którą mogłam dostać: pracowałam na lotnisku, w barze i sprzątałam - bo musiałam wynająć mieszkanie. Później znalazłam pracę w piekarni, pracowałam tam przez sześć miesięcy. I chociaż sama praca nie była trudna, to było piekło. Właścicielka zachowywała się bardzo dziwnie: krzyczała na wszystkich, rzucała w nich przedmiotami itp.
Moja cierpliwość się wyczerpała i zdecydowałem się odejść, ale zwolnienie zamieniło się w siedem kręgów piekła, ponieważ właścicielka piekarni nie oddawała mi dokumentów przez trzy miesiące. Musiałam wynająć prawnika, chodzić do sądów i zgromadzić grubą stertę dokumentów. Ale wygrałam, dostałam to, czego chciałam, a nawet odszkodowanie pieniężne.
To zwycięstwo bardzo mnie zainspirowało. Inni Ukraińcy, których znam, również są zainspirowani. Gdziekolwiek jesteśmy, bez względu na to, jak bardzo boimy się obcych krajów, ich systemów i praw, nie możemy się poddawać. Musimy walczyć o to, co mamy, z godnością i wytrwałością.
2. Co straciłaś w 2023 roku?
Bliski związek z moim krajem. W 2022 roku tak bardzo chciałam wrócić do domu, tęskniłam za nim, codziennie płakałam i myślałam: "Gdybym tylko mogła wrócić!". W 2023 roku przyzwyczaiłam się do myśli, że moje życie toczy się we Francji. Pomogli mi przyjaciele z kręgu osób, które uciekły przed wojną, francuscy znajomi i chyba ludzka natura, bo codzienne wyzwania i zadania odciągają mnie od bolesnych myśli.
3. Jakie są Twoje plany i oczekiwania na rok 2024?
Liczę na to, że nauczę się francuskiego do poziomu C1 i znajdę dobrą pracę, która mnie zainspiruje.
4. Jak będziesz świętowała Nowy Rok?
W Belgii z moim ukochanym, jego rodzicami, siostrą, bratem i dziećmi, czyli jego córką i moją córką.
5. Jakie zdanie najbardziej zapadło Ci w pamięć. I jakie sama często powtarzasz?
"Uwierz w siebie, w swoje przeznaczenie, w swoją siłę, a wszystko się spełni".
Ałła Szorina
Kierownik projektu. Od kwietnia 2022 roku mieszka w Danii.
Pracuje dla duńskiej firmy IVAEKST i europejsko-ukraińskiego hubu biznesowego w Kopenhadze. Jest matką dwójki dzieci.

1. Co przyniósł Ci rok 2023? Jakie osiągnięcia, ważne wydarzenia, sukcesy?
Czuję się tak, jakby rok 2023 przypominał 5-7 zwykłych lat: akademik dla Ukraińców w Danii, w którym mieszka ponad 200 osób z traumą wojenną, ciągłe napięcie wynikające z różnic między kulturą duńską i ukraińską oraz poczucie, że po prostu nie ma wystarczająco dużo energii i czasu, aby zrobić wszystko.
Moje ciało jest w Kopenhadze, ale serce na Ukrainie. Przez cały rok szukałem dowodów na to, że zwycięstwo nadchodzi. Każdego dnia przez dwie godziny w drodze do i z pracy słuchałam opinii ekspertów na temat sytuacji w Ukrainie, a następnie szukałam podcastów i wykładów motywacyjnych na temat radzenia sobie ze stresem związanym z tymi informacjami. W Danii istnieje bardzo silny społeczny standard mówienia o dobrych rzeczach, bycia pozytywnym, szczęśliwym i zainspirowanym. Ale jak mogę być zainspirowana, gdy moi przyjaciele i koledzy giną na froncie, a mój telefon ciągle dzwoni z ostrzeżeniami o nalotach, których nie wyłączam, bo moja rodzina, przyjaciele i rodzice tam są?
Jednocześnie życie w dwóch światach nauczyło mnie bycia pozytywną i aktywną w nowym duńskim społeczeństwie. Kolejnym moim atutem są podobnie myślący ludzie, których miałam szczęście poznać dzięki wolontariatowi. Organizujemy wydarzenia, które są ważne dla ukraińskiej społeczności w Danii (Dzień IT z Microsoftem, wydarzenia kulturalne) i staramy się zbierać datki dla Ukrainy.
Sukces i radość? Od stycznia moja córka Sniżana rozpoczęła naukę w kopenhaskim gimnazjum. Bardzo jej się to podoba. I cieszę się, że po trudnym okresie w zeszłym roku, kiedy walczyliśmy z duńskim systemem o prawo ukraińskiego dziecka do ukończenia ukraińskiej szkoły online, teraz plan jej edukacji jest stabilny.
Obie kontynuujemy naukę duńskiego. Mała Dania stała się niezawodną przyjaciółką Ukrainy w tej wojnie. A ja uczę się języka z szacunku dla wkładu Duńczyków w pomoc naszemu krajowi.
2. Co straciłaś w 2023 roku?
Zdolność do marzeń. Próbowałam zachować list z marzeniami i pragnieniami, ale się nie udało. W Kopenhadze miałam okazję spotkać znanych ludzi, strategów w polityce międzynarodowej. Pytałam ich: "Dlaczego?" i "Kiedy?", lecz nie słyszałam odpowiedzi, których oczekiwałam.
Pracując w centrum wolontariatu na przedmieściach Kopenhagi spotkałam setki Ukraińców, którzy, podobnie jak moja córka i ja, przybyli do Danii tylko z plecakiem. Słuchałam historii ludzi, spontanicznych wyznań o tym, jak zaczęła się dla nich ta cholerna wojna, gdzie byli, co widzieli, jak uciekli i jak przedostawali się po 24 lutego do tego centrum wolontariatu, gdzie dostawali garnek lub letnie buty. Słuchałam opowieści o Mariupolu, Siewierodoniecku, Kijowie, Chersoniu, Charkowie, o dziesiątkach nienazwanych miast i wsi, o bardzo dramatycznych wydarzeniach. To pewnie także z tego powodu straciłam optymizm, umiejętność bycia lekką i radosną.
3. Jakie są Twoje oczekiwania na rok 2024?
Z niecierpliwością czekam na zwycięstwo Ukrainy. Wraz z moimi kolegami planuję wdrożyć szereg projektów edukacyjnych dla naszych współobywateli w Danii i Ukrainie, które pomogłyby zorganizować współpracę z wykorzystaniem zasobów duńskiego społeczeństwa. W 2024 roku chciałbym jechać na wakacje nad ciepłe morze i po raz pierwszy od początku wojny doczytać do końca przynajmniej jedną książkę.
4. Jak będziesz świętowała Nowy Rok?
Boże Narodzenie i Nowy Rok planuję spędzić w domu w Kijowie.
5. Jakie zdanie najbardziej zapadło Ci w pamięć? Zdanie, które często powtarzasz?
"To nie jest na zawsze"...


Kristina Katrakis: Kiedy ja, Amerykanka, powiedziałam na granicy, że nie opuszczę Ukrainy, ponieważ nie mogę zostawić Ukraińców na śmierć, strażnik graniczny... płakał
Jej obrazy znajdują się w kolekcjach rodziny Clintonów, Brada Pitta, George'a Clooneya, Sophii Loren i Nicolasa Sarkozy'ego. W jej żyłach płynie królewska krew, a jej twarz została uwieczniona na Pomniku Niepodległości na Majdanie. Kristina Katrakis jest amerykańską artystką i właścicielką galerii, a także ambasadorką Funduszu Narodów Zjednoczonych w Ukrainie. Jako obywatelka USA mogła uciec przed wojną za ocean. Zamiast tego wraz z mężem zorganizowała centrum pomocy humanitarnej w Worochcie, gromadziła też fundusze i dostarczała niezbędne artykuły z zagranicy. Dzięki jej pracy pomoc otrzymało już ponad sto tysięcy osób. W tym samym czasie Kristina i jej zespół pracowali z entuzjazmem przez prawie dwa lata, nie otrzymując ani grosza za swoją pracę.
Teraz zakrojona na szeroką skalę międzynarodowa misja "Be the light" dostarcza niezbędne produkty przesiedleńcom wewnętrznym w różnych częściach Ukrainy, pomaga jednostkom wojskowym, ratuje zwierzęta z okupowanych terytoriów i linii frontu itp. Kristina i jej mąż Roman wielokrotnie podróżowali na linię frontu, ewakuując ludzi i wyprowadzając konwoje spod ostrzału. Niedawno Forbes Baltics uznał Kristinę Katrakis za jedną z najbardziej wpływowych osób o bałtyckich korzeniach na Ukrainie.

Kiedy mój syn Marko przejeżdża obok steli na Majdanie, zawsze mówi: "O, mama!"
Дарія Горська: Христино, вітаю з черговою нагородою. У Forbes Baltics вас включили завдяки дідусю — литовському історику і археологу Симону Гедиміну-Пільке. До того ж у ваших жилах тече кров останнього короля Грузії та Вірменії, королів Сардинії та П’ємонту, грецьких і українських митців, польських принців і графів...
Kristina Katrakis: Jestem jak ketchup Heinz 57, w którym jest wiele różnych przypraw. Jestem bardzo dumna z mojej rodziny, moich przodków, w szczególności z polskich przodków. To starożytny ród Rzewuskich, byli bogatsi niż sam król i finansowali wiele historycznych kampanii wojskowych. Moja praprababka Ewelina Hańska była żoną Honoré de Balzaca i dzięki niej teksty Balzaca zostały zachowane i opublikowane. Majątek Eweliny znajdował się we wsi Wierchiwnia w obwodzie żytomierskim. W czasach sowieckich rodzina została rozstrzelana przez bolszewików, a naprzeciwko posiadłości wzniesiono pomnik Lenina. Ilekroć zwracałam się do różnych struktur z prośbą o usunięcie tego pomnika, nikt nie reagował. Więc sami rozwaliliśmy go młotami kowalskimi. Mam nadzieję, że kiedyś stanie tam pomnik Eweliny i Balzaka.
ДГ: Ви говорите польською?
KK: Płynnie. Od dzieciństwa rozmawiałam po polsku z jedną babcią, po grecku z drugim dziadkiem i po ukraińsku z moim ojcem. Co tydzień ojciec uczył mnie nowego wiersza Tarasa Szewczenki, a w niedzielę musiałam go recytować przed pomnikiem tego poety. W ten sposób nauczyłam się "Kobziarza" [tomik wierzy i ballad romantycznych Szewczenki - red.]. Ale ponieważ od dziesiątego roku życia mieszkałam w Stanach Zjednoczonych (mój ojciec został zaproszony do stworzenia dużego pomnika w Chicago i cała rodzina się tam przeprowadziła), myślę głównie po angielsku - studiowałam i pracowałam w Ameryce. Kiedy więc w 2011 roku wróciłam do Kijowa, musiałam nauczyć się ukraińskiego od nowa.
ДГ: Ваш батько Анатолій Кущ ліпив монумент «Незалежність» з вас. У сестри Либіді теж ваше обличчя. Коли бачите ці пам’ятники, впізнаєте в них себе?
KK: Nie myślę o tym. Ale mój syn Marko, kiedy przejeżdża obok steli na Majdanie, zawsze mówi: "O, mama!". Z zewnątrz wygląda to zabawnie.
.jpg)
Maria Prymaczenko dała mi swój obraz i powiedziała: "To jest czerwona bestia, która połknęła gwiazdy". Wkrótce wybuchła elektrownia atomowa w Czarnobylu
ДГ: Ви малюєте з двох років. Коли батьки почали помічати ваші здібності до образотворчого мистецтва?
KK: Byłam dziwnym dzieckiem. Nie chodziłam do przedszkola, uwielbiałam szachy, wygrywałam turnieje nawet z dorosłymi. Uwielbiałam książki, przeczytałam "Iliadę" i "Odyseję" w wieku czterech lat. Rysowanie było moim pierwszym językiem i używałam go do przekazywania światu swoich myśli.
ДГ: А коли вам було шість, стався Чорнобиль, який поділив ваше життя на «до» і «після», адже ваша родина мешкала зовсім поруч з ЧАЕС…
KK: Mieszkaliśmy w Oranomie, który znajdował się na skraju 30-kilometrowej strefy wokół reaktora. Wioski położone bliżej zostały ewakuowane, nasza nie. Byłam dzieckiem i wydarzenia w Czarnobylu wydawały mi się czymś niesamowitym, wręcz mistycznym. Na krótko przed wypadkiem to, że do niego dojdzie, przewidziała sama Maria Prymaczenko [sławna ukraińska malarka ludowa - red.]. Przyszłyśmy z mamą zobaczyć tę artystkę - Maria wyszła nam na spotkanie, taka piękna, niebieskooka, już o kulach. Dała mi swój obraz i powiedziała: "Patrz, to czerwona bestia, która połknęła gwiazdy". Wkrótce po tym eksplodował czwarty blok energetyczny elektrowni atomowej w Czarnobylu. Cenię ten obraz Prymachenko i uważam Czarnobyl za bestię, która połknęła gwiazdy.

W noc wypadku wydarzyła się jeszcze jedna dziwna rzecz: nietoperz wleciał do naszego domu i zaplątał się w moje włosy, polała się krew. Mój grecki dziadek powiedział, że to bardzo zły znak. Rano zobaczyłam, że trawa na polu stała się srebrna. Błyszczała w słońcu!
Dopiero teraz zdajemy sobie sprawę, że był to pył radiacyjny. Wtedy nikt nic nie wiedział, krowy były wypuszczane na pastwiska, piliśmy ich mleko... Tydzień później pojawiły się u mnie poparzenia od promieniowania, rany, które się nie goiły. Potem spuchło mi gardło, guzy mnie dusiły - zaczęłam mieć problemy z tarczycą. Razem z innymi chorymi dziećmi zostałam przewieziona do Lwowa - bez rodziców. Szpitale nie chciały nas przyjąć, bo byliśmy ofiarami Czarnobyla. Po drodze konwojenci kilkakrotnie zatrzymywali autobus, zmuszali nas do rozbierania się, polewali zimną wodą z węży, podawali jod i kors. Pamiętam urządzenie, które mierzyło u mnie skumulowaną dawkę promieniowania - strasznie świeciłam. Przeszłam operację tarczycy, po której mama przez kilka tygodni trzymała mnie w ramionach, żebym się nie wykrwawiła na śmierć. Jestem jej niezmiernie wdzięczna za opiekę nade mną.
Konsekwencje Czarnobyla odczuwałam przez całe życie. Przez długi czas nie mogłam zajść w ciążę, potem poroniłam, a kiedy w końcu urodziłam dziecko, zmarło szóstego dnia z diagnozą "czarnobylskie serce" - było pełne maleńkich dziur. Bardzo ciężko przeżyłam tę stratę - również dlatego, że mój ówczesny mąż zostawił mnie w szpitalu z umierającym dzieckiem. Złożyłam pozew o rozwód. By nie zwariować, pisałam, przelewałam swój ból na obrazy. Moja seria "Zona" była wystawiana w największych muzeach na świecie i zdobyła międzynarodową nagrodę "Freedom to create".

ДГ: Кожна ваша серія — це історія кохання, болю, втрати. Чи не важко вам продавати свої роботи? Як ви відриваєте їх від серця?
KK: Dla mnie malowanie obrazu jest jak noszenie dziecka i rodzenie. Ale oderwanie go ode mnie nie boli. Kiedy obraz jest skończony, przestaje dla mnie istnieć, pozwalam mu odejść w świat, tak jak pozwalam odejść moim dorosłym dzieciom. Nie mam w domu żadnych swoich prac, z wyjątkiem tych, nad którymi pracuję. Bo jeśli wiszą na ścianach, zawsze będę myśleć o tym, co można by poprawić. A to irytujące. Obraz musi iść w świat i spełniać swoją misję - wywoływać w ludziach emocje. Nie zrobi tego w moim domu.
ДГ: Ваші роботи є в колекціях видатних голлівудських акторів, президентів України, США, Франції. Чи є покупець, яким пишаєтесь найбільше?
KK: Zazwyczaj po prostu dowiaduję się od dealerów, że jakaś celebrytka kupiła moją pracę. To oczywiście miłe, ale czasami pasywna relacja artysta-kupujący przeradza się w coś więcej. Tak było na przykład z Mary Lambert [słynną hollywoodzką reżyserką i twórczynią teledysków, która kręciła teledyski m.in. Madonny - red.]. Czuła moją serię "Zona" głęboko, jak nikt inny. Mary stała się moją przyjaciółką i kreatywną partnerką. Zamierza nakręcić serial o Czarnobylu na podstawie wspomnień dzieci z Silver Fields, które zostały opublikowane w USA. Pracowałam jako dyrektorka artystyczna przy jej filmach. Inną podobnie myślącą osobą jest żona piosenkarza Bono Ali Hewson, która założyła międzynarodową organizację Chernobyl Children International w Irlandii. To dla mnie bardzo ważne, ponieważ po utracie dziecka też dużo pracowałam, pomagając dzieciom dotkniętym skutkami katastrofy w Czarnobylu.
Znam kobietę, która uratowała dziesiątki ludzi z konwoju ostrzelanego przez Rosjan
ДГ: Христино, чому ви вирішили переїхати з Америки в Україну?
KK: Po rozwodzie z pierwszym mężem i śmierci dziecka mieszkałam w Grecji, malując kościół św. Mikołaja na wyspie Milos. Odebrałam telefon z Kijowa i zostałam zaproszona do objęcia stanowiska kuratorki muzeum sztuki współczesnej. Nic mnie nie powstrzymywało: skończyłam malować kościół i pojechałam do Ukrainy. To tu poznałam mojego obecnego męża Romana.
ДГ: В музеї?
KK: Nie, w domu (śmiech). Potrzebowałem dokumentu przetłumaczonego na niemiecki, a Roman jest lingwistą i właśnie wrócił z Monachium. Polecili go nasi wspólni znajomi. Od pierwszego wejrzenia, od pierwszej filiżanki kawy, poczuliśmy się tak, jakbyśmy znali się całe życie. Rok wcześniej Cyganka z wyspy Milos przepowiedziała mi tę miłość. Powiedziała: "Twój mąż przyjdzie do twojego domu". "A kim on będzie, hydraulikiem czy elektrykiem?" - roześmiałam się. "Nie - ona na to - poznasz go przez wspólnych znajomych". I tak się stało. Jesteśmy małżeństwem od dziesięciu lat. Nasz syn Mark ma osiem lat. Dla naszej rodziny jest Bożym błogosławieństwem .
Nawiasem mówiąc, to właśnie inicjatywa Romana zapoczątkowała ruch wolontariuszy, który później przerodził się w międzynarodową misję pomocy Ukraińcom "Be the Light".

A stało się to tak: 24 lutego o 5 rano naszego sześcioletniego syna Marko obudziły wybuchy: "Mamo, co to jest?". "Wojna, synku". Następnego dnia wyjechaliśmy do zachodniej Ukrainy. Jedynym miejscem, w którym udało nam się znaleźć nocleg, była Worochta. Rano Roman poszedł do miasta kupić jedzenie, ale półki w sklepach były puste. A ludzie przychodzili i przychodzili...
Pierwszego dnia przybyło dwa tysiące uchodźców wewnętrznych, tydzień później było ich już pięć tysięcy. Roman powiedział: "Musimy utworzyć punkt pomocy i wykorzystać wszystkie nasze kontakty i zasoby. W przeciwnym razie wkrótce w mieście zapanuje głód". Wokół nas zebrało się wielu ludzi, zarówno miejscowych, jak przyjezdnych z Mariupola, Melitopola i Enerhodaru. W Worochcie nadal znajduje się magazyn, w którym ludzie z kartami osób wewnętrznie przesiedlonych mogą dostać wszystko, czego potrzebują: rzeczy, żywność, produkty higieniczne, ubrania. Wspólnie z lokalnymi władzami udało nam się przekształcić ośrodek rekreacyjny w stałe, bezpłatne miejsce zakwaterowania dla takich osób. Zapewniamy trzy posiłki dziennie oraz opiekę medyczną dla chorych i starszych. Worochta to prawdziwy kurort. Jednak nie da się tam zatrzymać ludzi na lata, dlatego teraz staramy się powoli angażować przesiedleńców w prawdziwe życie, pracę i wolontariat. Wielu z tych, którym pomogliśmy, teraz też chce pomagać.
Jestem bardzo dumna także z tego, że do naszej misji dołączyli ukraińscy ministrowie i urzędnicy wysokiego szczebla, znany producent i aktor Andy Cohen oraz producent Charles Wessler, który zdobył Oscara za film "Green Book". I nasz głównodowodzący Walerij Załużny, z którego wsparciem nasza misja może pomóc nie tylko cywilom, ale także żołnierzom na froncie.
Poza działalnością centrum humanitarnego w Worochcie - dostarczamy pomoc: żywność, leki, produkty higieniczne do innych regionów. I sami tam jeździmy, by dostarczyć te rzeczy osobom, które ich potrzebują. Tam, gdzie jest niebezpieczeństwo - Kostantyniwka, Kupiańsk, Czasiw Jar, Bahmut - mój mąż jedzie ze swoim zespołem, a ja zostaję z dzieckiem. Roman jest koordynatorem kryzysowym ONZ i inicjatorem wielu projektów. Pracuje również w wywiadzie międzynarodowym. Innymi słowy, to on utrzymuje naszą rodzinę. Ja od prawie dwóch lat od Fundacji ONZ za moją pracę wolontariacką nie dostałam nic.
Kiedyś z powodzeniem pracowałam jako artystka, kuratorka i koordynatorka projektów. Jednak od dwóch lat nie jestem w stanie tego robić, ponieważ każdy dzień jest teraz poświęcony misji.
ДГ: Але ж ви все одно пишете?
KK: Obecnie pracuję nad nową serią prac poświęconych doświadczeniom wojennym. Nasze archiwum zawiera niesamowite historie, o których w odpowiednim czasie dowie się cały świat. Na przykład o konwoju, który został ostrzelany w pobliżu Makarowa. Byli w nim starsi ludzie i samochody z napisem "DZIECI", ale to nie powstrzymało Buriatów, którzy otworzyli ogień z czołgów i transporterów opancerzonych. Jedna babcia została tak poraniona, że części jej ciała poleciały na wnuki. Kiedy wyciągnięto ją z samochodu, jeszcze żywą, błagała: "Dobijcie mnie". Jeden z wrogów odpowiedział: "Nie, nie jesteśmy mordercami". A swojemu towarzyszowi powiedział: "Ona nie dożyje poranka". "Kim ty jesteś, żeby decydować, jak długo mam żyć!?" - oburzyła się ta piękna, starsza kobieta. I przeżyła, na przekór wrogowi. Teraz jest w Niemczech ze swoją rodziną.

Była też inna historia, Oleny Samojlenko, która w pojedynkę wyprowadziła cały konwój spod ostrzału. Miała 33 lata, pochodziła ze Zdviżywki. Rosjanie najechali ich wioskę, czołgi stały na każdym podwórku. Ludzie ukrywali się w piwnicach przez dwa tygodnie i zaczęli głodować. Potem ci, którzy mieli małe dzieci, próbowali w nocy uciekać do tych, w których gospodarstwach były krowy, ale zostali postrzeleni w nogi. Nie mieli nic do stracenia, więc postanowili wyjechać w konwoju. Wtedy nie mogliśmy do nich dotrzeć, te osady były pod kontrolą Czeczenów. W pobliżu Makarowa konwój znalazł się pod ostrzałem. Żaden z tych w pierwszych samochodach nie przeżył - zostali po prostu rozerwani na strzępy. Ich szczątki wyciągano z samochodów i zakopywano przy drodze, a rannych zostawiano na ziemi, by umarli. Pewna kobieta postanowiła spróbować uratować ocalałych. Jej mąż miał roztrzaskaną głowę, najstarszy syn był w szoku. Była przerażona, że Rosjanie zgwałcą i zabiją jej córkę - nastolatkę, prawdziwą piękność. Jej najmłodsze dziecko miało trzy lata. Przekradła się więc nocą przez trzciny do sąsiedniej wioski i zabrała ze sobą tylu, ilu mogła. Ale jak zabrać tych, którzy nie mogą chodzić? Zaryzykowała życie i poszła negocjować z Rosjanami, by pozwolili jej zabrać rannych. Przekonała ich, dali jej nawet samochód! Zaciągnęła dzieci i dorosłych - rannych i krwawiących - do samochodu, usiadła za kierownicą i zawiozła ich do szpitala. A potem wracała po innych. Odbyła pięć lub sześć takich podróży i uratowała cały konwój. Sama. Takie historie pozostają w pamięci na zawsze.

Podobnie jak historia o strażnikiem granicznym. Proszę sobie tylko wyobrazić: trzeciego dnia wojny spotykamy naszą pierwszą ciężarówkę z pomocą humanitarną na granicy z Rumunią. Strażnik graniczny, patrząc na nasze paszporty - mój i mojego sześcioletniego syna - pyta: "Co tu robicie, jesteście Amerykanami. Dlaczego nie wyjedziecie?". "I co, zostawić wszystkich na śmierć, wyjechać z Ukrainy? Kto nam pomoże, jeśli wszyscy wyjadą?" Byłam zaskoczona: ten dorosły mężczyzna nagle... zaczął płakać.
ДГ: Варіант виїзду ви взагалі не розглядали?
KK: Pomogliśmy w wyjeździe wielu rodzinom, ale sami zdecydowaliśmy się zostać. To był świadomy wybór dla wszystkich, nawet dla Marka. Już na początku odbyłam z nim poważną rozmowę i zapytałam wprost, czy chce, abym wywiozła go za granicę. Powiedział, że zostanie z tatą i będzie bronił Ukrainy. I tak się stało. Jest z nami już od dwóch lat, rozładowuje ciężarówki i dostarcza rzeczy dzieciom, które przyjechały ze wschodu. Patrząc im w oczy, słuchając ich historii, zawsze mówi: "Mamo, nie możemy teraz nigdzie jechać. Jest jeszcze tylu ludzi, którym trzeba pomóc! Kiedy wojna się skończy, pojedziemy nad morze". Mark ma nawet medal od Załużnego za pomoc Ukrainie. Nasz syn ma własną misję i jesteśmy z niego bardzo dumni, dlatego nawet nie mówimy o wyjeździe do USA. Dziennikarze nazywają mnie "symbolem Ukrainy", ponieważ stela "Niepodległość" ma moje rysy. Więc niech mi pani odpowie: Jeśli ja, symbol kraju, ucieknę, to co stanie się z Ukrainą?


Adriana Porowska: Kocham ludzi
Od 18 lat pomaga potrzebującym. Adriana Porowska jest znaną w Polsce pracowniczką socjalną, dyrektorką Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej i wolontariuszką. Przed inwazją na pełną skalę ratowała bezdomnych w Warszawie. Po wybuchu wojny pomagała Ukraińcom, którzy uciekli do Polski przed rosyjskimi bombami. I ciągle to robi.
Natalia Żukowska: W Warszawie wzrosła liczba bezdomnych. Wśród nich są m.in. Ukraińcy. Kim są ci ludzie? Dlaczego wybierają takie życie?
Adriana Porowska: Nikt nie wybiera bezdomności. Często są to ludzie z problemami psychicznymi. Nie mają siły woli i chęci walki o poprawę swojego losu. Wielu osobom, które przyjeżdżają do Polski, by ukryć się przed wojną, jest bardzo ciężko. Nie mówią po polsku, niektórzy stracili majątek, a nawet krewnych. Nie mają poczucia bezpieczeństwa. Do niedawna takie osoby miały zapewnione mieszkania tymczasowe. Teraz jednak takich możliwości jest coraz mniej. Ceny wynajmu w Polsce, a zwłaszcza w Warszawie, drastycznie wzrosły. Za małe mieszkanie o powierzchni 40 metrów kwadratowych trzeba zapłacić cztery tysiące złotych. Do tej kwoty należy doliczyć tzw. kaucję za miesiąc lub nawet dwa. Czyli, aby wynająć mieszkanie, człowiek musi mieć 10 tysięcy złotych. Dla wielu ludzi jest to bardzo trudne. Inną kategorią osób, które trafiają na ulicę są osoby uzależnione od alkoholu i narkotyków. Tutaj staramy się zaangażować pomoc psychologiczną i terapeutyczną. Przy okazji szukamy specjalistów mówiących po ukraińsku, żeby ludzie mogli rozmawiać o swoich problemach w ojczystym języku.
NŻ: Pomagacie uchodźcom z Ukrainy od początku wojny. Jak ta pomoc wyglądała?
AP: Od pierwszych dni wojny byłam na Dworcu Zachodnim i koordynowałem pracę. Wyobraź sobie, że codziennie spotykaliśmy tam od 8 do 10 tysięcy ludzi. Potrzebowali prawie wszystkiego. Ci ludzie siadali na ławce lub na swoim dobytku i mówili: "Nie wiem, co dalej robić". Byli też tacy, którzy chcieli wyjechać do innego kraju europejskiego do swoich krewnych lub tych, którzy zaoferowali im azyl. Im również pomagaliśmy. Ale pewnego dnia zauważyłam, że wokół panował chaos: wszyscy gdzieś biegali i nie było jasne, kto tu rządzi. Tak wpadłam na pomysł, by podzielić wolontariuszy na trzy grupy. Najważniejsi byli ci, którzy mówili po ukraińsku lub rosyjsku. Ci ochotnicy nosili czerwone kamizelki. Niebiescy to ci, którzy pomagali nosić walizki i wspierali osoby niepełnosprawne. Wolontariusze w zielonych kamizelkach podchodzili i oferowali pomoc na miejscu. Mieliśmy ulotki z mapą dworca, na której zaznaczone były miejsca z darmowym Wi-Fi, toalety, punkty wydawania kart telefonicznych, punkty z jedzeniem i herbatą oraz miejsca odpoczynku.

NŻ: Spotkała Pani tysiące ludzi. Jaka historia zrobiła na Pani największe wrażenie?
AP: Kiedyś na dworcu autobusowym zatrzymała mnie starsza kobieta. Miała ponad 80 lat. Ledwo mogła chodzić. Chwyciła za rękę i poprosiła, żebym pomogła jej nieść bagaż. Okazało się, że jej autobusu nie było. Myślała, że odjechał. Krzyczała, że są w nim dzieci. Wyobraź sobie: stacja jest ogromna, panuje duży ruch, a jej autobus odjechał. Po 40 minutach szukania okazało się, że zaparkował w innym miejscu. Czekały w nim wnuki babci: najstarszy wyglądał na 10 lat, mieli wiele rzeczy, w tym materac przewiązany sznurkiem.Pamiętam też 20-letnią dziewczynę. Spotkaliśmy ją na dworcu, jechała do Paryża do mężczyzny, któego poznała w mediach społecznościowych. Zapytałam: - Czy to na pewno jest dobry pomysł, żeby jechać do kogoś, kogo nie znasz? Nie wiesz, kim jest. Na szczęście zadzwoniła do rodziców: - Oni też uważają, ze to zły pomysł.Co mam robić?Miała tylko jeden mały plecak, w nim najpotrzebniejsze rzeczy. Znależliśmy jej mieszkanie, pracę i szkołę.
W podziękowaniu przyniosła mi ukraińską tabliczkę czekolady. Jak mogłam się nie rozpłakać? W końcu wyjechała do Holandii. Nadal utrzymuję z nią kontakt. Takich historii jest wiele.
NŻ: Jak zmienił się stosunek Polaków do Ukraińców?
AP: W rzeczywistości stosunek do Ukraińców się nie zmienił. Są tylko ludzie, którzy mają tendencję do pisania negatywnych komentarzy, na przykład w mediach społecznościowych. Kiedy je widzę, od razu piszę, co myślę. Staram się reagować i pokazywać, że to nie jest opinia większości Polaków. Nie zdziwiłabym się, gdyby ci, którzy piszą negatywne rzeczy o Ukraińcach, byli przedstawicielami rosyjskiej propagandy. Ich celem jest sianie paniki i wrogości między Polakami a Ukraińcami. Chcą pokazać, że Ukraińcy nas wykorzystują albo że Polacy krzywdzą Ukraińców. Wszyscy wiemy, że w każdym kraju są dobrzy i źli ludzie. Tak jak w Polsce i w Ukrainie.
NŻ: Według najnowszych badań społecznych prawie 70% Polaków popiera przyjęcie uchodźców z Ukrainy, a 25% jest temu przeciwna. Takie są są wyniki sondażu CBOS. Jak Pani zdaniem wygląda obecnie sytuacja z poparciem Polaków dla Ukraińców?
AP: Wciąż jesteśmy na Dworcu Zachodnim w Warszawie. Mamy zgodę wojewody mazowieckiego. Wraz z początkiem zimy liczba Ukraińców podróżujących do Polski może wzrosnąć. Będziemy obecni na dworcu co najmniej do końca lutego. Obecnie potrzeby i zakres pomocy są różne. Generalnie pomagamy w nauce języka polskiego i znalezieniu pracy. Mamy ukraińską przestrzeń coworkingową. Zorganizowaliśmy miejsca pracy dla dziewczyn z Ukrainy. Wynajęłyśmy pokój i teraz pracuje tam fryzjerka, dziewczyny robią manicure, jest kosmetyczka. Kobiety mogą zarabiać pieniądze. Kiedy przychodzę do nich na kawę, robię sobie paznokcie. Mamy też możliwość wynajmowania mieszkań dla kobiet z dziećmi. To wszystko dzięki mojemu projektowi z Tajwanem. Jesteśmy organizacją katolicką, ale zaprzyjaźniliśmy się z buddystami, którzy przekazują pieniądze na pomoc kobietom z Ukrainy. Mamy kilka takich mieszkań. Spotykaliśmy też czasem nastolatki bez opieki na dworcu. W Polsce, zgodnie z prawem, dzieci poniżej 18 roku życia są nieletnie. Takie dzieci mogą więc zostać objęte dozorem policyjnym. Ale żeby tego uniknąć, czasami zabierałam je do swojego domu. Później przyjeżdżali po nie rodzice.

NŻ: Czy przybywają teraz nowi uchodźcy? Kim są i skąd pochodzą?
AP: Trzy tygodnie temu tak było. Jednak teraz nie wszyscy proszą o pomoc wolontariuszy. Czasami ktoś przychodzi na herbatę, po kanapkę lub po prostu odetchnąć, wydrukować bilet i porozmawiać. Czasami ktoś przychodzi tylko zmierzyć ciśnienie krwi lub wziąć tabletkę na ból głowy. Każdego dnia przychodzi około 160 osób. Niektórzy wracają do Ukrainy. Są też tacy, którzy wrócili z Ameryki do Polski. Znam dwie takie rodziny. Jedna wróciła po miesiącu. Zdali sobie sprawę, że w Ameryce na pewno będzie im trudniej. Pomogłam im znaleźć pracę i wynająć dom.
NŻ: Co daje Ci siłę?
AP: Zaczęłam pracować w 2006 roku. Kiedyś dziennikarz zapytał mnie o to, a ja mu powiedziałam, że mój mąż był bardzo zirytowany moją ciągłą nieobecnością w domu. Pomaganie jest po prostu częścią mojego życia. Zawsze byłam osobą, która pomagała innym. Nie mogę stać z boku, gdy ktoś ma kłopoty lub gdy dzieje się niesprawiedliwość. Po prostu kocham ludzi. Niedawno przechodziłam obok stacji kolejowej ze znajomym. Na jednej z ławek zauważyłam matkę z dwójką dzieci i kotem. Poprosiłam znajomego, żeby na mnie poczekał, podeszłam do nich i porozmawiałam. Okazało się, że siedzieli tam od dwóch dni. Zjedli kanapki, ktoś przyniósł im herbatę, ale nikt ich nie zapytał, czy mają dokąd pójść. Mój przyjaciel powiedział wtedy do mnie: "To niesamowite, że ich zauważyłaś. Widzisz rzeczy, których inni ludzie nie widzą".

NŻ: Jak rodzina reaguje na Twoją pracę?
AP: Mam męża i syna. Są przyzwyczajeni do tego rytmu życia. Syn praktycznie dorastał tam, gdzie pracuję. Kiedy był mały, bardzo często chorował, więc był tutaj ze mną. Kiedyś był nawet o nim reportaż. Dziennikarze, którzy przyszli nakręcić materiał o bezdomnych, zauważyli go i zapytali: "Wiesz, kto to jest bezdomny?". Odpowiedział, że to Józef, Marian i pan Krzysztof. Znając imiona tych wszystkich ludzi, jako dziecko nie potrafił zdefiniować pojęcia "bezdomność", ale znał ich marzenia i potrzeby. Teraz ma 17 lat, uprawia różne sporty i ma wielu przyjaciół. Nie wiem, kim zostanie w życiu. Ale myślę, że pewnego dnia będzie robił to co ja. Czasami mówię mu, żeby został weterynarzem, bo te koty potrzebują pomocy, albo prawnikiem, a wtedy będzie pomagał mi w skomplikowanych sprawach. A może zostanie lekarzem? Wtedy razem pojedziemy do Afryki pomagać ludziom.
NŻ: O czym należy pamiętać pomagając innym?
AP: Przede wszystkim wystarczy zapytać: "Jak mogę ci pomóc?". To nie jest trudne. Kiedyś spotkałam parę na stacji kolejowej, przez długi czas nie odpowiadali na to pytanie. Długo nie chcieli powiedzieć, dokąd się wybierają. W końcu zwierzyli się, że do Rosji. To była dla nich trudna decyzja, ale zostali tam ich dwaj synowie. I powiedzieli, że nie mają nic i nikogo innego. Oczywiście nie miałam prawa ich powstrzymywać. W takich przypadkach po prostu mówię ludziom, jakie jest ryzyko, jeśli podejmą konkretną decyzję. Ale wybór należy do człowieka.
NŻ: Przypuszczałaś, że w kraju sąsiadującym z Polską wybuchnie tak krwawa wojna?
AP: Nie przyszło mi to do głowy. A teraz wiem, że coś takiego może się zdarzyć w całej Europie. Rosja i Białoruś są ogromnym zagrożeniem dla nas wszystkich. Musimy coś z tym zrobić i być przygotowani. Ale musimy też mieć wielu przyjaciół. Wierzę, że przyjaźń polsko-ukraińska przetrwa, choć widzę, co się dzieje na granicy. Rozumiem pracowników firm transportowych, każdy walczy o swoje interesy. Ale moim zdaniem sprawa blokady musi być bardzo szybko rozwiązana przez naszych przywódców, ukraińskich i polskich, by nie wykorzystywała tego rosyjska propaganda. Bo zarówno Ukraińcy, jak Polacy mogą na tym bardzo ucierpieć. Dla mnie byłaby to wielka osobista porażka, ponieważ wiele poświęciłam w ciągu tych dwóch lat. Nie pracowałam przez 8 godzin dziennie, pomagałam przez 20 godzin non stop. Poświęciłam życie zawodowe i osobiste. I wiem na pewno, że moja przyjaźń z Ukraińcami jest silna i szczera.
NŻ: O czym marzysz?
AP: Zawodowo mam dwa marzenia. Pierwszym jest posiadanie budynku, w którym mogłabym zorganizować opiekę przedszpitalną i poszpitalną dla osób samotnych. To duży projekt, potrzebuję na niego 6 milionów złotych. Bardzo też chciałbym stworzyć centrum wolontariatu dla całego świata. Szkoliłabym w Polsce ludzi, którzy chcą być wolontariuszami i mogliby natychmiast pojechać na miejsce jakiejś katastrofy humanitarnej. A osobiście? Chciałbym, żeby mój syn był dobrym, mądrym, szczęśliwym człowiekiem. Moja siostra ma urodzić kolejne dziecko w maju - chciałabym, żeby urodziło się zdrowe i żeby to była dziewczynka, ponieważ do tej pory rodziłyśmy tylko chłopców. No i oczywiście marzę o tym, żeby wojna się skończyła, żeby Polską rządzili rozsądni ludzie i byśmy razem pokazali siłę i jedność, co sprawi, że Putin szybciej się wycofa. Świat musi nam pomóc pokonać to zło.



Wdowa ze Stugną
Ile jest wdów w naszym społeczeństwie po ośmiu latach wojny w Donbasie i dwóch latach wojny na pełną skalę? Nie mniej niż liczba flag powiewających na grobach ukraińskich żołnierzy. Kobiety zastępują swoich mężów w codziennych sprawach kraju ogarniętego wojną - w rodzicielstwie, utrzymaniu rodziny, obronie. Ale czy radzą sobie z własną stratą?
- Tak, możesz to zrobić, po prostu walcz! - mówi Tetiana Czornowoł, dziennikarka, polityczka i oficer wojska, wdowa po poległym bohaterze. Opowiedziała Sestrom o swojej walce.
Obgadywali mnie za plecami: "Dostała pieniądze za śmierć męża!"
Gdyby nie wojna, w tym roku Tetiana i Mykoła obchodziliby 21. rocznicę ślubu.
Na Facebooku Tetiana wspomina: "Miałam wielkie wesele. Miałam piękną suknię... była wypożyczona, droga. Po ślubie nie wiedziałam, jak ją zwrócić: była przypalona, pokryta woskiem i winem, aie miałam pieniędzy, żeby ją odkupić... Co robić? Dół spódnicy były czarny od dzikich tańców... Najszczęśliwszym, najbardziej intymnym wspomnieniem z wesela jest to, jak na drugi dzień klęczeliśmy z Mykołą przed wanną, ramię w ramię, i praliśmy w niej tych siedem spódnic, na które składała się suknia. Umyliśmy ją i oddaliśmy, zapłaciliśmy niewielką karę. Miło przypominać sobie, jak ją praliśmy. Warto było żyć i wyjść za mąż tylko dla tej chwili.

Mykoła Berezowyj, mąż Tetiany, bojownik batalionu Azow, został zabity w pobliżu Iłowajska 10 sierpnia 2014 r.
Została sama z dwójką dzieci, 11-letnią Iwanną i 3-letnim Ustymem. I z niewypowiedzianym żalem. - Zamykałam się w łazience i płakałam - mówi. - Tak bardzo tęskniłam za mężem, bolało mnie to każdego dnia. Noc po nocy druga połowa naszego małżeńskiego łóżka pozostawała pusta. Było trochę łatwiej, gdy położyłam tam nasze najmłodsze dziecko.
Potem Tatiana zderzyła się z ludzką z hipokryzją. Ludzie gadali za jej plecami: "Dostała za to pieniądze!".
- Z jakiegoś powodu, choć byłam wdową, traktowali mnie źle. A przez to było jeszcze trudniej...

Próbowała dowiedzieć się, skąd ta niechęć. Dlaczego ludzie nie wspierają jej, tylko odpychają takich jak ona?
- Czym innym jest rozwód, a czym innym utrata męża. Kiedy ludzie się rozwodzą, kończy się ich związek; to po prostu problem życiowy - zastanawia się Tatiana - Ale kiedy umiera ukochany mężczyzna, w grę wchodzą zupełnie inne mechanizmy. Dlaczego tak się dzieje? Być może to cecha ludzkiej natury. Na przykład w Chinach wdowy są tradycyjnie źle traktowane, nawet tego nie ukrywają. W naszym kraju inni starają się wykończyć samotną kobietę, co może zrujnować jej życie. Tak było przynajmniej w moim przypadku. Nie udało mi się już znaleźć innego partnera...
Gdyby nie moje dzieci, mogłabym się zabić
Tetiana pracowała jako dziennikarka, ujawniała korupcję prezydenta Wiktora Janukowycza, a podczas Rewolucji Godności stała się jedną z jej najbardziej znanych postaci. Latem 2014 roku jako żołnierka pułku Azow wzięła udział w wyzwoleniu Mariupola, a w październiku 2014 roku została wybrana do parlamentu z listy młodego wówczas Frontu Ludowego. Została pełnomocniczką rządu ds. polityki antykorupcyjnej oraz osobistą doradczynią ministra spraw wewnętrznych. Jednak jej role publiczne tylko zwielokrotniły negatywny klimat wokół niej, który ujawnił się po stracie męża. Ludzie zaczęli dyskutować o niej nie tylko w kuchni, lecz także w mediach.
- Kiedy otrzymałam zasiłek pośmiertny za męża, jeden z głównych ukraińskich serwisów informacyjnych opublikował wiadomość, że działaczka antykorupcyjna Chornowoł wzbogaciła się o milion w ciągu roku - wspomina Tetiana. - Nie wyjaśnili, że to był zasiłek pośmiertny. Jak czytelnik mógł to odebrać? Tylko tak, że działaczka antykorupcyjna stała się skorumpowanym urzędnikiem. To był dla mnie duży cios psychiczny.
W tym czasie Tetiana często mówiła o stracie męża w swoich wystąpieniach i telewizji.
- Pamiętałam o moim mężu i jego śmierci, ponieważ kiedy się o tym pamięta, wydaje się, że przywraca to do życia jakąś jego część - uważa. Pewnego razu w programie telewizyjnym znany prezenter oskarżył Tetianę o spekulowanie na pamięci o jej zmarłym mężu. - Zaczął mówić całemu krajowi, że lansuję się na śmierci mojego męża. Jak wdowa może tego słuchać? Każdego dnia widzę oczy moich dzieci, które straciły ojca. On siedzi sobie w ciepłym studiu, nękając mnie niesprawiedliwymi słowami, a w tym samym czasie ludzie dzwonią na antenie, by go wspierać. Możesz to sobie wyobrazić?

Choć w polityce odniosła sukces, Tetiana była głęboko przygnębiona. By nie zwariować, pracowała na okrągło: - W ciągu pięciu lat, kiedy byłam posłanką do parlamentu, nigdy nie byłam na wakacjach, na żadnej imprezie, nawet w odwiedzinach.
Przygotowuje ramy prawne dla zwrotu do budżetu państwa pieniędzy skradzionych przez Janukowycza i jego współpracowników. 28 stycznia 2015 r. Państwowa Służba Monitoringu Finansowego zablokowała 1,42 mld USD na rachunkach ludzi powiązanych z Wiktorem Janukowyczem, bliskimi mu urzędnikami i ich współpracownikami. Te pieniądze objął legalny zwrot środków na rachunki państwowe. W kraju, w którym nawet po zwycięstwie Rewolucji Godności wielu prorosyjskich polityków pozostało w parlamencie i miało silny wpływ na agencje rządowe i media, coś takiego niełatwo było przeprowadzić.
- Czułam się bardzo źle. Brakowało mi podstawowego wsparcia, ludzie obrzucali mnie błotem - za wszystkie te dobre rzeczy, które próbowałam zrobić dla mojego kraju. Kiedy robisz coś takiego, niektórzy bogaci wujkowie tracą swoje majątki. Jeśli pieniądze trafiają do budżetu państwa, oznacza to, że znikają w czyjejś kieszeni. Dlatego byłam wtedy tak bardzo wkurzona. Mało kogo w tym kraju obrzucano błotem tak jak mnie. A nie miałam już przy boku męża, który zawsze mnie wspierał. To nie było życie, to było piekło. Gdyby nie moje dzieci, mogłabym się zabić.

Dlaczego śmieją się z mojej mamy? - moja córka nie mogła tego zrozumieć
W 2016 r. udało się odzyskać część pieniędzy skradzionych przez ekipę Janukowycza - budżet państwa na 2017 r. zyskał 10,5 mld hrywien ze specjalnej konfiskaty środków skorumpowanych urzędników. Część tych pieniędzy została potem wydana na obronę kraju. Aby odwrócić uwagę od złych myśli, Tetiana postanowiła studiować wojskowość:
- W 2018 roku ukończyłam kurs oficerów artylerii rezerwy. Już w 2014 roku, na linii frontu, zdawałam sobie sprawę, że ta wojna nie zakończy się tak łatwo. Spodziewałam się wielkiej wojny i rosyjskiej agresji. Byłam ich pewna już wtedy, gdy byłam nastolatką.
2019 był kolejnym trudnym rokiem, który Tetiana musiała przetrwać - tym razem z powodu jej działalności politycznej. Podczas kampanii prezydenckiej do walki z przeciwnikami politycznymi stosowano brudne metody. Rodzina poległego bohatera Mykoły Berezowycza nie była na to gotowa. Pewnego zimowego dnia, podczas wakacji u dziadków w Bukowli, w jednym z centralnych kanałów telewizyjnych córka Tetiany zobaczyła satyryczny skecz. Tematem żartów była jej mama.
- Występuje "Kwartał 95" [ukraiński kabaret - red.]. Pokazują mnie, jakieś pojedyncze ujęcia, niekorzystne zdjęcia. Wszyscy wokół mnie się śmieją, ha-ha! - chorzy psychicznie ludzie zostali wybrani do Rady Najwyższej... Moja córka widzi, jak się ze mnie naśmiewają, zaczyna płakać i pyta tatę: "Dlaczego śmieją się z mojej mamy?". To było straszne!
By się nie załamać, Tetiana wyjęła sztalugi, farby i zaczęła malować. Obrazami dzieliła się na Facebooku. Najczęściej malowała samą siebie - silną, piękną i pewną siebie, w czerwonej sukience i z karabinem maszynowym. - To była prawdziwa rehabilitacja, bo uciekałam w świat, który malowałam. Wszystkie moje obrazy afirmują życie.
Na koncie osobistym mam pięć czołgów wroga. Ale to nie wystarczy
W 2019 r. do władzy doszedł Wołodymyr Zełenski i jego partia Sługa Narodu. Zmienia się rząd, prokuratura, organy śledcze i podejście do postrzegania najnowszej historii. Sprawy Majdanu powracają w nieoczekiwany sposób: w kwietniu 2020 r. Tetiana dostaje zawiadomienie o wszczęciu przeciwko niej postępowania karnego w sprawie rzekomego podpalenia biura Partii Regionów [partia Janukowycza - red.]. W mediach robi wrażenie silnej, jak zawsze. - Zabijali mnie na Majdanie, a w 2014 r. byłam też na froncie i kilka razy próbowali mnie wsadzić do więzienia. Jestem weteranką trzech rewolucji - komentuje Tetiana. Nadal studiuje wojskowość.
- Tuż przed inwazją przekwalifikowałam się na strzelca przeciwpancernego. Byłem pewna, że główna bitwa odbędzie się w pobliżu Kijowa, a reszta to tylko odwracanie uwagi. Byłam absolutnie pewna, że nastąpi główny atak czołgów z Czarnobyla na prawym brzegu Dniepru. Wszystko, co można było zrobić w tym czasie, to zainstalować broń przeciwczołgową. Ponieważ byłam członkinią Komitetu Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony, wiedziałam, że najlepsza broń przeciwczołgowa była produkowana w kraju. Tak więc zaledwie dwa tygodnie przed rozpoczęciem wojny ukończyłam kurs przeciwpancerny w punkcie kontrolnym "Łucz". Kiedy rozpoczęła się rosyjska inwazja na pełną skalę, podporucznik Czornowoł zabrała swojego 12-letniego syna do rodziców i pojechała na front. Już w pierwszych dniach walczyła z przeciwpancernym systemem rakietowym Stugna na ramieniu.

- To duży, stukilogramowy karabin snajperski o zasięgu 5 kilometrów, z którego strzela się do czołgów i innych pojazdów opancerzonych. Pocisk jest naprowadzany laserem. Ja prowadzę ten pocisk, aż trafi - objaśnia Tetiana. Wkrótce po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę stała się w strzelaniu prawdziwą profesjonalistką: Na osobistym koncie mam pięć czołgów. To oczywiście za mało. Ale uwierz mi, to dużo pracy... Przyznaje, że znalezienie się w armii pomogło jej właściwie oceniać swoją rolę.
- Kobiecie trudniej spełnić się w męskiej drużynie, ale są na to sposoby. Wiele dziewczyn chce biegać z chłopakami w kamizelkach kuloodpornych z karabinami maszynowymi, strzelając z bliska do wroga. Ale naturą mężczyzny jest zawsze chronić kobietę, a udział kobiety w walce wręcz wywołuje u mężczyzn pewien dyskomfort. Dlatego chcę powiedzieć kobietom jedną rzecz: Bardzo ważna jest specjalizacja. Kiedy kobieta ma specjalizację potrzebną na linii frontu, jest na swoim miejscu.
Dziś Tetiana jest starszym porucznikiem i dowódcą plutonu przeciwpancernego. Pod jej komendą służą dziesiątki ludzi.
- Kobiecie z pewnością trudno jest dowodzić mężczyznami - mówi Tetiana. - Szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego natura potraktowała mnie tak niesprawiedliwie, czyniąc kobietą (śmiech), ale już się do tego przyzwyczaiłam. Chciałabym być bardziej zręczna. Czuję, że brakuje mi wiedzy, nie mam czasu na naukę wszystkiego. W rzeczywistości jestem przeciętnym graczem. Oczywiście nie jestem najgorszym strzelcem przeciwpancernym, nie jestem też najgorszym dowódcą plutonu przeciwpancernego, ale nie jestem też najlepsza. Mam kompleks ucznia klasy "A", a chcę być najlepsza.

Mój Mykoła jest teraz dla mnie bardziej żywy niż nawet pięć lat temu
Postępowanie karne przeciwko Tetianie Czornowoł zostało zawieszone na czas wojny. Skupienie się na wypędzenia wroga z Ukrainy pomogło jej odnaleźć sens po śmierci męża.
- Jestem gladiatorem - żyję z dnia na dzień. Dzięki Bogu, że wojna zaczęła się w czasie gdy dzieci są już duże, mogę się o nie mniej martwić. Łatwo żyć z dnia na dzień. Życie ma zupełnie inne kolory. Problemy nie przeszkadzają tak bardzo, ciężar odpowiedzialności za jutro tak mocno już nie uwiera, po prostu cieszysz się dniem dzisiejszym. Życie nabiera zupełnie nowych barw. Zdałam sobie sprawę, że po to się urodziłam! Przygotowywałam się do tego przez całe życie. To moja praca, to co lubię i robię najlepiej.
Lubię chodzić na zwiady, ukrywać się, zajmować pozycje i żyć w trudnych warunkach, testować swoją wytrzymałość. Uwielbiam to uczucie, które towarzyszy walka. A Stugna [ukraiński pocisk przeciwpancerny - red.] daje mi to uczucie
- Jesteś bardzo blisko wroga. Widzisz, gdzie strzelasz i jaki jest rezultat twojej pracy.
Dziś Tetiana uczy się latać myśliwcem F16. Marzy o przemarszu przez Chreszczatyk [centralna ulica Kijowa - red.] w Marszu Zwycięstwa. I o wyzwoleniu Krymu.
Jednak swoje najbardziej intymne marzenia dzieli z Mykołą.
- Łapię się na myśli, że nie postrzegam go już jako martwego. Teraz jest dla mnie bardziej żywy niż choćby pięć lat temu. Śnię o nim. Patrzę na jego zdjęcie ze szczególną miłością. Mówię do niego na głos, czasami rozmawiam z jednym z moich kolegów tak, jakby Mykoła był mną. Jest jakaś usterka. Wypowiadam jego imię i myślę: "O mój Boże!".

%20(1).avif)

Zamieniła ukraińską telewizję na szwedzki cmentarz
Podczas ostrzału nasz nowy dom został trafiony. Już go nie ma
Ukraińscy widzowie pamiętają Irynę Łytwyn-Komarowską jako prezenterkę wiadomości sportowych na kanałach Nowy Kanał i Era TV. W ostatnich latach przed wojną na pełną skalę prowadziła również kursy aktorskie i scenopisarskie. W 2018 r. Iryna, jej mąż i córka przeprowadzili się do nowego domu, który sami zbudowali Irpieniu niedaleko Kijowa. I to właśnie tam dopadła ich wojna. Udało im się ewakuować w ostatniej chwili.
- Słyszeliśmy ogień karabinów maszynowych w pobliskim lesie - wspomina Iryna. - Przez pierwszych pięć dni wojny mieszkaliśmy w piwnicy naszych sąsiadów, bo w naszym domu nie było schronienia. 2 marca udało nam się wyjechać samochodem do Kijowa. Kilka dni później do naszego miasteczka przybyli kadyrowcy. Zostało tam czterech sąsiadów, z których dwóch wkrótce zmarło. Nasz nowy dom został trafiony podczas ataku moździerzowego. Doszczętnie spłonął.

Moja córka i ja byliśmy już wtedy daleko. Po ucieczce samochodem do Kijowa postanowiłyśmy pojechać dalej pociągiem. Wsiadłyśmy do pierwszego pociągu, który zobaczyłyśmy na stacji i tak wylądowałyśmy w Rachowie, w obwodzie zakarpackim. Najpierw dotarłyśmy do wioski przy samej granicy z Rumunią. Potem za radą lokalnych mieszkańców, którzy nie mogli poradzić sobie z napływem uchodźców, przekroczyłyśmy granicę pieszo. W Rumunii spotkałyśmy księdza, który umieścił nas w miejscowym kościele baptystów. Rozłożyli materace na podłodze w sali kościelnej. Byłam zagubiona. Nie miałam pojęcia, co robić i gdzie iść.
I wtedy zadzwoniła moja przyjaciółka. Podczas Euro 2012 poznała w Kijowie kilku Szwedów i od tamtej pory przyjaźniła się z jednym z nich, Frederikiem. Kiedyś nawet na jej prośbę podwiozłam go na lotnisko. A potem okazało się, że rodzina przyjaciela Frederika to rolnicy, którzy mają własny dom. Ci ludzie chcieli pomóc uchodźcom z Ukrainy - szukali kobiet z dziećmi, które byli gotowi przyjąć. Wkrótce napisał do mnie sam Frederik. Podał szczegóły i powiedział, że on i jego przyjaciele zebrali już pieniądze na bilety lotnicze dla nas. Niewiele się zastanawiając, wsiadłyśmy do samolotu - i wylądowałyśmy w Szwecji.
Główna zasada szwedzkiego życia: zero stresu
Małe szwedzkie miasteczko Västerås, w którym znajdowało się gospodarstwo, leży sto kilometrów od Sztokholmu. Ludzie, którzy nas ugościli, mają duży dom z XVIII wieku; mieszka w nim już ósme pokolenie rodziny. Na początku komunikowaliśmy się z nimi za pomocą gestów - ze stresu zapomniałam nawet podstawowych angielskich słów. Szwedzki był dla mnie językiem nieznanym i zupełnie niezrozumiałym.
Od razu powiedziano nam, że możemy zostać na farmie tak długo, jak chcemy. Mieszkaliśmy tam przez okrągły rok. Wiosną 2022 r. wielu ukraińskich uchodźców przybyło do Szwecji i zostało rozlokowanych na terenie całego kraju. Początkowo umieszczano ich w akademikach, następnie szukano mieszkań socjalnych. Obecnie w Västerås mieszka około 300 ukraińskich rodzin, większość w mieszkaniach socjalnych. O ile mi wiadomo, nie płacą czynszu ani rachunków za media. Moja córka i ja mogłyśmy pójść tą drogą, tyle że w takim przypadku byłybyśmy wielokrotnie przenoszone po całej Szwecji, nim otrzymałybyśmy mieszkanie socjalne. Pomyślałam, że jeśli to możliwe, zostaniemy w miejscu, do którego przyjechałyśmy.
Złożyłyśmy wniosek o status ochrony tymczasowej ochrony i zaczęłyśmy otrzymywać pomoc: 6 euro na osobę dorosłą i 5 euro na dziecko dziennie, czyli łącznie nieco ponad 300 euro miesięcznie dla mnie i dla mojej córki. Jak na tak drogi kraj to niewiele. Ale można przeżyć, ponieważ Ukraińcy mają w Szwecji wiele przywilejów: bezpłatne zakwaterowanie, darmowe podróże w obrębie gminy, pomoc w zakresie żywności i odzieży. Istnieją tu sklepy z używaną odzieżą, otwarte specjalnie dla Ukraińców. Można w nich dostać całkiem przyzwoite ubrania i meble z Ikea za darmo.
Uważam, że Szwecja jest jednym z najbardziej zorientowanych społecznie krajów na świecie. Wszystko jest tu pomyślane tak, by ludzie czuli się jak najbardziej komfortowo. Nawet jeśli nie znasz ani jednego szwedzkiego słowa, nie zgubisz się na dworcu, lotnisku czy na ulicy; przy tak wielu przeróżnych strzałkach i instrukcjach to niemożliwe. To samo dotyczy organizacji transportu publicznego i władz lokalnych: przez ponad półtora roku pobytu w Szwecji nigdzie nie widziałem kolejki. Szwedzi mówią, że ich główną zasadą w życiu jest "zero stresu". Gdziekolwiek jesteś, nie powinnaś czuć się zestresowana.

Jednak według Iryny trudno żyć w tym kraju bez znajomości szwedzkiego. Bez niego znalezienie dobrej pracy jest niemal niemożliwe.
- Jeśli znasz angielski, łatwiej będzie ci żyć w Szwecji, bo większość Szwedów mówi nim płynnie - mówi Iryna. - Ale nawet perfekcyjny angielski nie pomoże ci w znalezieniu pracy: do tego potrzebujesz szwedzkiego. Ze względu na dużą liczbę imigrantów otwarto tutaj specjalne kursy, które przygotowują ludzi od podstaw do poziomu wystarczającego do wejścia na rynek pracy. Te kursy obejmują 5-6 godzin szwedzkiego dziennie, jednak dla Ukraińców stały się dostępne dopiero niedawno. Wiosną i latem ubiegłego roku Szwedzi byli przekonani, że wojna nie potrwa długo, więc ich władze nie myślały o integrowaniu Ukraińców ze społeczeństwem. Sytuacja zmieniła się dopiero sześć miesięcy później, kiedy stało się jasne, że wojna potrwa długo. Tyle że wtedy już pracowałam, więc na kursy szwedzkiego się nie załapałam.
"Minionki" na szwedzkim cmentarzu
Pierwszą możliwością zarobku, jaką znalazła Iryna, było zbieranie siana i pielenie.
- Latem pracowałam na pół etatu w polu. Przy wyrywaniu chwastów robiłam 25 000 kroków dziennie - mówi Iryna. - Gdy zarobiłam pierwsze pieniądze, zdałam sobie sprawę, że nie chcę siedzieć na zasiłku i zastanawiać się, na jakie produkty mogę sobie pozwolić, a na jakie nie. Wtedy pojawiła się opcja pracy w fabryce: pakowałam siano dla koni do ośmiokilogramowych worków, które układałam jeden na drugim w kilku rzędach. Mam metr sześćdziesiąt wzrostu, więc musiałam podnosić je nad głowę, co było bardzo trudne. Przez długi czas nie mogłam zrozumieć, dlaczego dwumetrowi wikingowie, którzy pracowali ze mną na zmianie, ani razu nie pomyśleli, by mi pomóc. Dopiero kilka tygodni później nieśmiało zapytali mnie, czy nie miałbym nic przeciw temu, by to oni układali górne rzędy. Zapytałam wprost: "Dlaczego nie zasugerowaliście tego wcześniej?". Okazało się, że bali się mnie urazić. Szwecja to kraj feministyczny, w którym ofertę pomocy ze strony mężczyzny kobieta może uznać za zniewagę - myśląc, że w ten sposób chce podkreślić, że jest od niej silniejszy.
Pięć miesięcy pracy w fabryce to był dla mnie ciężki czas. Byłam bardzo zmęczona. Ciągle wdychałam pyłki z siana, więc nabawiłam się chronicznego, alergicznego kaszlu. I wtedy Marie, Szwedka, u której rodziny mieszkałyśmy, znalazła dla mnie pracę w kościele. Wyobrażałam sobie, że to będzie tradycyjny kościół, więc byłam bardzo zaskoczona, gdy zobaczyłam przestrzeń biurową. Tyle że zaproponowano mi pracę na pobliskim cmentarzu. Zapytałam, czy będę musiała podnosić coś ciężkiego, lecz dyrektorka cmentarza zapewniła mnie: co najwyżej wiadro z ziemią. Nie powiedziała jednak, że takich wiader będę podnosić 250 dziennie.

Warunkiem mojego zatrudnienia było posiadanie prawa jazdy i doświadczenia w prowadzeniu pojazdów. Cmentarz jest duży, więc pracownicy poruszają się po nim samochodami elektrycznymi. Przeszłam też poważny test na obecność alkoholu i narkotyków we krwi i w moczu - badania pokazały nawet stan mojej wątroby. Przyszli pracownicy cmentarza są dokładnie sprawdzani, bo muszą pracować z kosiarkami, podkaszarkami i innymi urządzeniami elektrycznymi, przy których trzeba zachować maksymalną ostrożność.
Czego ja w tej pracy nie robiłam... Kopałam groby, wymieniałam w nich ziemię, sadziłam klomby, kosiłam trawę. A lato 2022 roku było dla Szwecji nietypowe: najpierw z powodu rekordowych upałów, a potem z powodu deszczu, który nie przestawał padać od lipca do października.
W takim deszczu pracowałam osiem godzin dziennie. Zabrałam do pracy trzy komplety bielizny - żaden płaszcz nie mógł mnie uratować, byłam przemoczona do suchej nitki. Moje dłonie dusiły się w gumowych rękawiczkach, a lakier schodził z paznokci bez acetonu
Bywało, że ciężkiej pracy fizycznej towarzyszył też dyskomfort moralny: kopiesz dół pod nową urnę, a twoja łopata wbija się w urnę, którą zakopano tu wcześniej... Za tę pracę otrzymywałam około dwóch tysięcy euro miesięcznie.
W pogrzebach zazwyczaj nie uczestniczyliśmy - zadaniem "minionków" (jak nazywałam samą siebie i moich kolegów, ze względu na nasze żółte kombinezony) było wykopanie grobu przed rozpoczęciem ceremonii. Ale oczywiście widziałam te ceremonie więcej niż raz i za każdym razem byłam zaskoczona tym, z jakim spokojem Szwedzi podchodzą do śmierci. Być może wynika to z faktu, że większość ludzi w Szwecji żyje długo; wielu umiera dopiero po dziewięćdziesiątce. Zamiast płakać i lamentować krewni zmarłego mówią o tym, jak szczęśliwe życie prowadził. A sam cmentarz jest nie tyle miejscem żałoby, co pamięci. Ludzie spacerują tu z psami i jeżdżą na rowerach.

Mąż mówił mi, że bez niego jestem nikim
Iryna przyznaje: była tak zmęczona, że nie raz chciała rzucić pracę. Ale nie zrobiła tego z ważnego powodu.
- Nie chodzi nawet o pieniądze - przyznaje - to moja osobista historia. Kiedy mieszkałam w Irpieniu, wydawało mi się, że wszystko w moim życiu jest idealne: mąż, dziecko, piękny dom. Ale w rzeczywistości dobrze wiem, czym jest związek oparty na przemocy; byłam w nim przez 15 lat. Mąż mówił, że bez niego jestem nikim. Byłam od niego zależna finansowo, a on robił wszystko, by uniemożliwić mi pracę. Wszystkie moje zajęcia - telewizję i nauczanie - nazywał "bzdurami".
Mówił: "Zamiast tych bzdur powinnaś ugotować mi barszcz"
Krótko przed wojną, nie mogąc wytrzymać ciągłej presji psychicznej, poszłam na terapię. Przepracowałam z psychologiem wiele spraw, ale nadal nie wiedziałam, jak zostawić męża. Zabranie dziecka i wynajęcie mieszkania nie było dobrym rozwiązaniem - w Kijowie znalazłby sposób, by zrujnować mi życie. To symboliczne, że mój kurs terapeutyczny zakończył się 23 lutego 2022 roku. Kilka dni wcześniej powiedziałam mojemu coachowi, że nadal nie widzę wyjścia. Zapytałam: "Chcesz powiedzieć, że 23 lutego skończę kurs, a 24 lutego rano moje życie nagle diametralnie się zmieni?". Teraz mam gęsią skórkę od tych słów. Przypominając sobie, jak wsiadałyśmy z córką do pociągu do Rachowa, zdałam sobie sprawę, że uciekałam nie tylko przed wojną, ale i przed mężem...
Już się rozwiedliśmy. Tak jak się spodziewałam, pokojowe zakończenie związku było niemożliwe - były sądy, prawnicy, poważny konflikt. Ale zrobiłam to. Pracując w deszczu na cmentarzu często przypominałam sobie jego słowa: "Co ty możesz beze mnie zrobić? Ty nic nie umiesz. Nie przeżyjesz!" A ja wciąż udowadniałam sobie, że potrafię. Potrafię zarabiać pieniądze, potrafię żyć bez niego. Praca na cmentarzu pomogła mi zamknąć terapię.
Randka ze Szwedką jest wtedy, gdy siedzisz w restauracji i myślisz tylko o tym, jak zapłacisz
Teraz Iryna jest w nowym związku. Z Frederikiem.
- To ten sam Frederik, który pomagał nam we wszystkim od pierwszego dnia w Szwecji. Kiedy zobaczył mnie na lotnisku w Malmoe, od razu przypomniał sobie, jak odwoziłam go na lotnisko w Kijowie - mówi Iryna. - Nasza relacja rozwijała się stopniowo. Na początku to była przyjaźń. Rozumieliśmy się, choć mój angielski jest okropny. Frederik pokazał mi, że związki mogą być czymś więcej niż ty, co miałam wcześniej. A partnerzy mogą być nie tylko kochankami, lecz także przyjaciółmi, którzy się rozumieją i szanują.

Szwedzi bardzo różnią się od większości ukraińskich mężczyzn, widzę to nawet u innych par. Oczywiście ludzie są różni wszędzie, ale tutaj rzadko spotkasz zakompleksionego mężczyznę, który chce się dowartościować kosztem kobiety. Ma to związek z mentalnością, bezstresową atmosferą, w której wychowywane są dzieci. Nawet w tutejszych szkołach wszystko jest traktowane bardzo prosto. Nie radzisz sobie z jakimś przedmiotem? W porządku, ucz się innego. Nikt nie będzie cię zmuszał, upokarzał ani zastraszał. Najważniejsze jest zdrowie psychiczne. Większość Szwedów przedkłada rodzinę nad karierę czy bogactwo. Tu nie ma dążenia do sukcesu, wielkiej kariery za wszelką cenę - ani pracy przez całą dobę. To esencja szwedzkiej filozofii "lagom" - brać od życia nie wszystko, ale dokładnie tyle, ile potrzebujesz. Żyje tu bardzo niewielu biednych ludzi - i równie niewielu naprawdę bogatych. Dominuje zdrowa klasa średnia. Pracują oboje partnerzy, urlop macierzyński biorą na zmianę. Jeśli urodzi się dziecko, a ojciec nie weźmie co najmniej kilku miesięcy macierzyńskiego, nikt w pracy tego nie zrozumie.
Oczywiście w szwedzkim społeczeństwie istnieją też pewne skrajności. Frederik powiedział mi na przykład, że randka ze Szwedką jest wtedy, gdy siedzisz w restauracji i myślisz tylko o tym, jak zapłacisz. I wcale nie chodzi o pieniądze. Mężczyzna zastanawia się, jak nie urazić kobiety swoim pytaniem o tę zapłatę. Jeśli zapłaci sam, ta randka prawdopodobnie będzie ostatnią. Jeśli zaproponuje, że zapłaci połowę, kobieta może zacząć nalegać, że zapłaci za oboje. Mężczyzna zdaje sobie sprawę, że bez względu na to, co powie, niezręczna sytuacja jest nieunikniona.
Z Frederikiem razem płacimy za mieszkanie, które wynajmujemy. Jako że moja pensja jest trzy razy niższa niż jego, na razie płacę tylko część. Ale już na początku umówiliśmy się, że kiedy zacznę zarabiać więcej, zapłacę odpowiednio więcej. Choć dla Ukraińców może to brzmieć trochę dziwnie, takie podejście jest właściwe, bo pokazuje równość i niezależność finansową obojga partnerów.
W dokumentach Frederik i ja jesteśmy zarejestrowani jako "związek sambo" - co oznacza, że jesteśmy partnerami cywilnymi. W Szwecji niewiele osób zawiera dziś klasyczne małżeństwa. Zwykle pary wolą być ze sobą jako sambo przez całe życie.
Niedawno Irynie skończyła się umowa o pracę na cmentarzu. Nie przedłużyła jej.
- Dałam sobie miesiąc wolnego, chciałam nacieszyć się niebudzeniem się o 5.20 rano - wyjaśnia. - Ale szukam pracy w innej dziedzinie. Zdaję sobie sprawę, że z moim szwedzkim nie mogę jeszcze ubiegać się o pracę, która wymaga komunikacji z ludźmi. Myślę więc o sprzątaniu, jednocześnie będę prowadzić blog na Facebooku. Chcę podzielić się moją historią i wesprzeć kobiety, które są w podobnej sytuacji. Wszyscy potrzebujemy teraz wsparcia.



Wiktoria Andrusza: "By nie zwariować w niewoli, wypierałyśmy to, co się dzieje"
W marcu 2022 roku 25-letnia nauczycielka matematyki Wiktoria Andrusza została uprowadzona przez Rosjan z domu jej rodziców w obwodzie czernihowskim za przekazanie ukraińskim żołnierzom informacji o sprzęcie wroga. Oskarżona o szpiegostwo i zagrożona karą 10 lat więzienia, a nawet nawet karą śmieci, była przetrzymywana w rosyjskich ośrodkach zatrzymań i koloniach karnych przez sześć miesięcy. To było pół roku tortur, upokarzających przesłuchań i ciągłej presji moralnej. Dziś Wiktoria przyznaje, że przez częste rozmowy, do których zmuszali ją Rosjanie, czuła się jak w domu wariatów. Opowiedziała Sestrom, jak udało jej się przetrwać niewolę.

Kiedy zobaczyli zdjęcia rosyjskiego sprzętu wojskowego w moim telefonie, powiedzieli: "To ona. Pakujemy ją"
24 lutego 2022 r., po pierwszych eksplozjach, opuściła swoje rodzinne Browary i udała się do wioski rodziców w obwodzie czernihowskim. W tamtym czasie uważała, że na wsi będzie bezpieczniej niż w wieżowcu pod Kijowem.
- Nie tylko ja tak myślałam, w pierwszych dniach wojny wiele osób uciekło do wiosek i znalazło się pod okupacją - mówi. - 27 lutego nasza wieś, Stary Bykow, została zajęta przez Rosjan. Kiedy weszli do wioski, natychmiast zastrzelili sześciu cywilów. Czterech to byli miejscowi, a dwóch, tak jak ja, przyjechało odwiedzić krewnych. Rosyjscy żołnierze plądrowali domy i sklepy, ludzie bali się wychodzić. Mogli co najwyżej wyskoczyć na chwilę na zewnątrz, aby podzielić się zapasami żywności z sąsiadami.
Jakoś tydzień po rozpoczęciu okupacji Rosjanie zaczęli zagłuszać łączność komórkową. Ale wcześniej mieliśmy Internet, a zatem mogliśmy kontaktować się z ludźmi na terytorium kontrolowanym przez Ukrainę, w szczególności z naszymi wojskowymi. Nie ukrywam: robiłam to - przekazywałam ukraińskim siłom zbrojnym informacje o przemieszczaniu się wrogiego sprzętu. Zdawałam sobie sprawę, że to niebezpieczne, ale chciałam jakoś pomóc naszej armii. Kiedy połączenie w domu było przerywane, znajdowałam miejsca na podwórku, gdzie Internet wciąż działał. Telefon był moim jedynym oknem na świat.
Pod koniec marca wśród mieszkańców wsi rozeszły się pogłoski, że Rosjanie planują "czystkę". Znajomi z sąsiedniej wsi ostrzegli Wiktorię, że okupanci wchodzą do domów i zabierają ludzi. Kilka dni później stało się to w Starym Bykowie.
- Nasz dom był pierwszym na ulicy, do którego Rosjanie włamali się 25 marca - mówi Viktoriia. - Zabrali moich rodziców i mnie do różnych pomieszczeń. Powiedzieli, że szukają broni. Gdy się rozejrzeli i bronie nie znaleźli - wyszli. Ale kilka minut później weszła kolejna grupa żołnierzy, wywrócili wszystko do góry nogami. Później zdałam sobie sprawę, że przyszli do naszego domu nie bez powodu: szukali mnie. Znaleźli mój telefon i na widok zdjęć sprzętu wojskowego, powiedzieli: "To ona. Pakujemy ją". A potem do mnie: "Ubierz się ciepło, tam będzie zimno". Potem wyprowadzili mnie z domu, wsadzili do samochodu i zawieźli do jakiejś piwnicy. Bałam się wtedy nie tyle o siebie, co o rodziców, bo nie wiedziałam, co się z nimi stanie. Rosjanie byli zdolni zrobić im wszystko. Ta niewiedza doprowadzała mnie do szału.

Noc spędziłam w piwnicy, a potem zabrano mnie do miasteczka namiotowego, gdzie okupanci urządzili coś w rodzaju obozu jenieckiego. Po drodze mówili mi, że "wszystko o mnie wiedzą", że jestem "ideowa" i "mam wyprany mózg". Ja też nie milczałam. Zapytałam ich, jak mogą "wiedzieć o mnie wszystko", skoro nawet nie mieszkałam w tej wiosce. Kiedy powiedzieli, że "wszędzie są naziści i banderowcy", zapytałam ich, gdzie ich widzieli. Nie potrafili powiedzieć nic konkretnego, odpowiadali innymi frazesami rosyjskiej propagandy - że mamy "wszędzie bio laboratoria" i inne bzdury. Nie potrafili uwierzyć, że jestem zwykłą nauczycielką. Nie rozumieli, dlaczego pomagam ukraińskim siłom zbrojnym. Wymyślili wersję, że zostałam zwerbowana przez SBU w 2014 roku i od tego czasu byłam tajnym szpiegiem lub agentką. Pytali, czy mam "dostęp do tajemnicy". Później dowiedziałam się, że ponownie przyszli do domu moich rodziców i przeszukali go, próbując znaleźć dowody na swoje absurdalne teorie. Na szczęście moi rodzice nie zostali fizycznie skrzywdzeni.
Bili mnie pałkami, bo nie chcieli dotykać banderowców
Po kilku tygodniach spędzonych w miasteczku namiotowym okupanci wywieźli Wiktorię do Rosji. Tam została poddana torturom. Psychicznym i fizycznym.
- Najpierw potrącili mnie w samochodem w drodze do aresztu śledczego w Kursku. Potem, w areszcie, "wszystko zależało od twojego statusu", jak mówili Rosjanie. Mój nie był najlepszy, bo byłam "strzelcem" i "koordynatorem ognia". Ich nastawienie było adekwatne. Ciągłe groźby - od: "Będziesz siedziała dziesięć lat w więzieniu" do "Spalimy cię żywcem". Bicie, torturowanie elektrowstrząsami. Najczęściej bili mnie pałkami - mówili, że "nie chcą dotykać rękami banderowców".
Ale czasami nie się powstrzymywali i używali rąk, nóg... Lubili używać paralizatora i obserwować reakcje więźniów. Pewnego razu po takich torturach zabrano mnie do ośrodka sanitarnego. Uwięzieni tam mężczyźni mieli ogolone głowy. Wskazano mi wiadro z ich włosami i usłyszałam, że moje włosy wkrótce się tam znajdą. Wtedy poczułam, że tracę przytomność. Szepnęłam, że zaraz upadnę. Nie uwierzyli. "Jesteś dobrą aktorką" - powiedzieli. Upadłam na zimną podłogę...
Cudem zostawili mi te włosy, choć nie raz grozili, że je zgolą. Najczęściej wtedy, gdy nie podobały im się odpowiedzi na ich absurdalne pytania. Na przykład pytali, ile jest przykazań Bożych. Kiedy odpowiadałam, że dziesięć, pytali: "A nie dwanaście?". W areszcie regularnie otrzymywaliśmy "zadanie" śpiewania rosyjskich pieśni patriotycznych i całowania wstążek georgijewskich [symbol prorosyjskich separatystów - red.]. Czytano nam frazy z podręczników propagandowych o tym, że "promujemy nazizm", że "Ukrainą rządzi Zachód" i że nasz prezydent jest "amerykańską marionetką". Oprócz codziennych wykładów z serii "dziadkowie walczyli" Rosjanie wymagali od nas uczenia się wierszy o wojnie.
Pierwszy wiersz nosił tytuł "Wybaczcie, drodzy Rosjanie". Potem okupanci sprawdzili, czy się go nauczyliśmy, i kazali nam "wymyślić do niego uduchowioną melodię". W takich chwilach czułam się nie jak w areszcie śledczym, ale jak w domu wariatów.
Dziewczyny i ja (na początku było nas trzy w celi, potem dwie) wykonywałyśmy te idiotyczne zadania tylko dlatego, że rozumiałyśmy, że musimy dożyć do wymiany. Rosjanie zdawali się uznawać za swoją misję "reedukowanie" nas. Powiedzieli, że "skierują nas na właściwą drogę". Raz nawet zapytali mnie, czy chcę zostać w Rosji i otrzymać obywatelstwo. Odpowiedziałam, że chcę wrócić do domu. "A co, jeśli to już nie będzie Ukraina?" - kpili. Odpowiedziałam, że w takim przypadku nie będę pracowała jako nauczycielka, ponieważ nie znam i nie chcę znać rosyjskiego. Oczywiście ta odpowiedź bardzo im się nie spodobała.

Nieustannie słychać było rozmowy z cyklu "Ukraina wkrótce zniknie". Wykorzystując to, że nie mieliśmy dostępu do informacji, Rosjanie próbowali nas przekonać, że "wszyscy już o nas, więźniach, zapomnieli". Dziewczyny i ja zrozumiałyśmy, że naszym głównym zadaniem jest nie pozwolić, by takie myśli wkradły się do naszych głów.
Bez względu na to, co mówią Rosjanie, trzeba zrozumieć, że to kłamstwo, i nie reagować. To był jeden z naszych sposobów, by nie zwariować.
Drugi sposób, który ćwiczyłyśmy, by zachować siłę umysłu, nazywany był "techniką wypierania". Polega ona na zastępowaniu złych myśli rozmową o czymkolwiek - rodzinie, pracy, zwierzętach domowych, ulubionych filmach i książkach. W celi rozmawiałyśmy godzinami. Nawiasem mówiąc, nazywałyśmy naszą celę kostnicą, bo na ścianie widniał napis "Kostnica". Później przeniesiono nas do karceru... ale to nas nie złamało. Pozwoliłyśmy sobie na płacz - i serdeczny śmiech. Pozwoliłyśmy emocjom płynąć, niczego nie powstrzymywałyśmy. To trochę pomogło.
Zdałyśmy sobie też sprawę, że lepiej nie myśleć o wymianie. Przez pierwszych kilka miesięcy żyłam w oczekiwaniu. W maju Rosjanie powiedzieli, że dochodzenie przeciwko mnie zostało zakończone i otrzymałam coś w rodzaju wstępnego wyroku: jeśli wrócę na Ukrainę i zrobię coś podobnego ponownie, znajdą mnie i osądzą w pełnym zakresie rosyjskiego prawa. Potem powiedzieli, że zostanę odesłana do domu podczas następnej wymiany. Uwierzyłam im, odliczałam dni, ale wymiana nie nadeszła. W połowie lipca razem z dziewczynami zdałyśmy sobie ze wszystkiego sprawę. Zdecydowałyśmy, że tak dalej być nie może: nie powinnyśmy ulegać złudzeniom. Trzeba po prostu żyć i mieć nadzieję, że pewnego dnia to się w końcu stanie. Ale nie teraz. Kiedy później przeniesiono nas do kolonii dla kobiet, widziałam tam więźniarki, które rozmawiały tylko o wymianach i konwencjach genewskich. Widząc, w jakim są stanie, byłam przekonana, że dziewczyny i ja postępujemy słusznie.
Po wyjściu z niewoli zaczęłam bać się nagłych dotknięć
Długo oczekiwana wymiana nadeszła we wrześniu 2022 roku. Wiktoria wraz z innymi więźniami została przewieziona przez Rosjan do obwodu briańskiego.
- Choć mówili "Wywożą nas na Syberię odbudowywać miasta", czułam, że granica jest niedaleko - przyznaje Wiktoria - Największym szczęściem było usłyszeć ukraińskie słowa: "Cieszymy się, że możemy powitać cię w domu, na Ukrainie". I głos mojej mamy, do której natychmiast zadzwoniłam... Przez długi czas nie mogłam uwierzyć, że cały ten horror się skończył. Patrząc wstecz zdaję sobie sprawę, że właściwe nastawienie psychiczne pomogło mi przetrwać i nie zwariować. Pomogło mi to nie popaść w depresję po wymianie. Znam przypadki, gdyh ludzie po uwolnieniu przez długi czas nie mogą dojść do siebie, prześladują ich lęki i koszmary. Na szczęście udało mi się odwrócić tę kartę.

Nie oznacza to jednak, że nie pamiętam, przez co przeszłam. Po prostu nauczyłam się skupiać na przyszłości zamiast na przeszłości. Czasami mam w głowie retrospekcje. To tak, jakby Facebook oferował mi przypomnienie sobie, co robiliśmy tego dnia rok temu. Nie mam żadnych zdjęć z tamtego okresu, obrazy pojawiają się w mojej głowie. Czasami przyprawia mnie to o dreszcze. W takich momentach najważniejsze jest to, by w porę powiedzieć sobie, że to już przeszłość, która się skończyła. Powiedzieć i poczuć, że teraz jestem bezpieczna.
Po uwolnieniu potrzebowałam leczenia i rehabilitacji - z powodu obrażeń, których doznałam w niewoli. Teraz rehabilitacja dobiegła końca. Pewne konsekwencje pozostały, ale nauczyłam się z nimi żyć.
Bardzo chciałam wrócić do nauczania w szkole. Kiedy lekarz pozwolił mi wrócić do pracy, byłam szczęśliwa. Jestem bardzo wdzięczna kolegom, którzy mnie wspierali. Żaden nie zadawał mi pytań w stylu: "Jak było w niewoli?". Wszyscy starali się otoczyć mnie troską i zrozumieniem. Spotkanie z dziećmi było szczególną radością. Na początku trudno mi było wejść w napięty grafik pracy, z wyjazdami do schronu w czasie nalotów. Jako nauczycielka muszę w takich przypadkach reagować w ciągu sekundy. Ale teraz już się przyzwyczaiłam.

Dzieci często podchodzą do mnie, by porozmawiać albo się przytulić - naprawdę to doceniam. Chętnie przytulam ludzi, których kocham, ale po niewoli mam nową reakcję, której nie mogę się jeszcze pozbyć: jeśli ktoś mnie dotyka, gdy się tego nie spodziewam, czuję się bardzo nieswojo. Boję się takich nagłych dotknięć. Moi przyjaciele i rodzina już o tym wiedzą i są bardzo wyrozumiali. Mam nadzieję, że pewnego dnia będę w stanie poradzić sobie również z tym.
Nadal jestem w kontakcie z dziewczyną, z którą dzieliłyśmy celę. W niewoli zaprzyjaźniłyśmy się i wciąż się wspieramy. Czasami rozmawiamy o tym, co nas tam spotkało, ale teraz to nie jest już dla nas traumatyczne. Przeciwnie: pomaga nam znaleźć punkty, na których możemy się oprzeć, by iść dalej. I cieszyć się przynajmniej z tego, że żyjemy.


"Moje autystyczne dziecko nie chciało wstawać z łóżka. I tak przez dwa miesiące od przyjazdu do Polski"
Polscy psychiatrzy odmówili postawienia oficjalnej diagnozy z powodu bariery językowej
Po przyjeździe do Warszawy stan trzylatka z zaburzeniami ze spektrum autyzmu, syna Julii Ladnovej, dramatycznie się pogorszył
- "To był rodzaj codziennej walki o przetrwanie do wieczora", wspomina Julia. "Przez dwa miesiące Marko nie wstawał z łóżka i odmawiał kontaktu ze światem zewnętrznym. Mój najstarszy syn i ja byliśmy całkowicie zależni od nastroju trzylatka. Najgorsze nie było nawet to, że mógł wywołać skandal w każdym miejscu. Chodziło o to, że stawał się coraz bardziej zaabsorbowany sobą i z każdym dniem malały szanse na to, że nauczy się normalnie funkcjonować w społeczeństwie.
Każda próba postawienia dziecka na podłogę kończyła się straszną histerią, a ja musiałam chodzić do sklepów, odbierać starsze dziecko ze szkoły i radzić sobie z codziennością w nowym kraju.
Marko desperacko potrzebował terapii behawioralnej i specjalistycznego przedszkola, ale do takiej placówki mógł trafić tylko z diagnozą potwierdzoną przez polskich lekarzy. Julia musiała szukać możliwości skutecznej rehabilitacji dla swojego dziecka ze specjalnymi potrzebami. Polscy psychiatrzy odmówili jednak postawienia oficjalnej diagnozy ze względu na barierę językową.
Według Julii Leleko, na Ukrainie autyzm nie jest oficjalnie diagnozowany u dzieci poniżej trzeciego roku życia. Jednocześnie wiadomo, że im wcześniej rozpocznie się pracę z dzieckiem, tym lepsze wyniki można osiągnąć. W Polsce możliwości rehabilitacji są lepsze, ale wymagane są specjalne dokumenty. W przypadku Julii i jej syna procedura trwała sześć miesięcy.

- "Głównym problemem było znalezienie psychiatry i uzyskanie diagnozy" - wspomina Julia. "Nie można szybko dostać się do państwowego specjalisty w Warszawie - wizyty są umawiane z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. A prywatni psychiatrzy z reguły odmawiali obcokrajowcom i oferowali jedynie zbadanie dziecka i napisanie zaleceń, ale nie odważyli się postawić oficjalnej diagnozy. Wyjaśniali, że niemożliwe jest dogłębne porozumienie się z dzieckiem z powodu barier językowych. W Warszawie istnieje również sieć poradni, które oferują badanie ADOS (Skala Obserwacyjna do Diagnozy Autyzmu) i wydają wszystkie niezbędne dokumenty do rejestracji niepełnosprawności, ale kosztuje to 2500 złotych. Kwota jest ogromna. Kontynuowałam więc poszukiwania, aż w końcu znalazłam polskiego psychiatrę, który zdiagnozował mnie podczas jednej wizyty i policzył mi 200 zł za konsultację.
Dziś Marko chodzi do przedszkola terapeutycznego, pracuje z logopedą i specjalistą integracji sensorycznej, uczęszcza na wiele zajęć. Dziecko robi duże postępy, nie boi się już kontaktu ze światem i choć wciąż jest wiele do zrobienia, Julia ma czas, pracę i nadzieję, że jej syn "dopasuje się" do społeczeństwa.
Dziecko ze specjalnymi potrzebami można nawet zapisać do prywatnego przedszkola - placówki otrzymują dotacje
- "Pierwszą rzeczą, jaką należy zrobić po przeprowadzce do Polski z dzieckiem ze specjalnymi potrzebami jest udanie się do poradni psychologiczno-pedagogicznej w swojej dzielnicy" - wyjaśnia Daria Karkowa, nauczycielka i logopedka. Instytucje te coraz częściej zatrudniają tłumaczy języka ukraińskiego, którzy pomagają w komunikacji ze specjalistami. Same ukraińskie dokumenty nie wystarczą do potwierdzenia diagnozy w Polsce. Lekarz może poprosić Cię o poddanie się dodatkowym badaniom i przyniesienie tłumaczenia przysięgłego (tj. urzędowo poświadczonego) ukraińskich dokumentów. A jeśli nigdy wcześniej nie byłeś diagnozowany, poinformuje Cię szczegółowo, jak to zrobić od podstaw. W każdym przypadku będziesz musiał uzyskać wniosek od polskiego psychiatry. Celem wizyty w poradni jest uzyskanie orzeczenia o potrzebie kształcenia specjalnego, które umożliwi zapisanie dziecka do przedszkola lub szkoły, a także otrzymanie prawa do niezbędnych zajęć dodatkowych.

Nawiasem mówiąc, w Polsce dorośli nie rozmawiają o problemach dziecka w jego obecności. Uważa się, że może je to urazić, dlatego pierwsze spotkanie w poradni często odbywa się tylko z rodzicami. Przychodzą z dokumentami, rozmawiają o problemie i dopiero wtedy specjaliści pracują z dzieckiem.
Daria przeprowadziła się do Warszawy osiem lat temu, ukończyła tu dodatkowe szkolenie i obecnie pracuje z dziećmi z zaburzeniami rozwojowymi o różnym stopniu nasilenia. Według niej Polska ma obecnie imponujące możliwości rehabilitacji dzieci z autyzmem. Jednak uzyskanie diagnozy zgodnie ze wszystkimi zasadami jest procesem wymagającym cierpliwości.
- Najprostszym i darmowym sposobem jest umówienie się na wizytę u psychiatry w ramach ubezpieczenia zdrowotnego NFZ, ale w tym przypadku na konsultację można czekać nawet pół roku (w małych miejscowościach zdarzają się wyjątkowe przypadki, kiedy nie ma list). Dlatego większość matek decyduje się na wizytę w prywatnej klinice. Należy pamiętać, że psychiatra najprawdopodobniej nie zdiagnozuje autyzmu podczas jednej wizyty. Dowiedz się z wyprzedzeniem, ile czasu zajmie postawienie diagnozy, aby nie kosztowało cię to fortuny" - radzi Daria.
Psychiatra wydaje dwa zaświadczenia: jedno do poradni, a drugie do rejestracji niepełnosprawności. Drugi dokument jest ważny tylko przez miesiąc. W Warszawie orzeczenie o niepełnosprawności wydaje się przy ul. Generała Andersa 5 w Miejskim Zespole ds. Orzekania o Niepełnosprawności, a takie wydziały są w każdym mieście i gminie. Mechanizm rejestracji jest wszędzie bardzo podobny, w niektórych wydziałach dodatkowo poproszą o tłumaczenia przysięgłe dokumentów, dodatkowe badania, w niektórych nie. Przynosisz komplet dokumentów, pracownik instytucji wypełnia papiery. Potem czekasz na wezwanie na komisję. W końcu to od decyzji komisji zależy, czy świadczenia na dziecko zostaną przyznane (komisja ustala stopień samodzielności osoby z niepełnosprawnością i to, czy opiekun otrzyma świadczenia), czy też będzie można ubiegać się o szereg innych świadczeń. Świadczenie na dziecko z niepełnosprawnością w Polsce wynosi dwa tysiące złotych miesięcznie. Może się o nią ubiegać jedno z rodziców, pod warunkiem, że nie pracuje i nie ma innych źródeł dochodu.
Po uzyskaniu opinii poradni psychologiczno-psychiatrycznej (nawet bez oczekiwania na zarejestrowanie niepełnosprawności w Polsce) można zapisać dziecko do specjalnego przedszkola lub szkoły. Lista placówek specjalnych jest również dostępna w urzędach. Ale oczywiście można znaleźć coś samemu. Ze względu na fakt, że przedszkole otrzymuje subwencję (pomoc finansową z budżetu państwa) na dzieci niepełnosprawne, prywatne przedszkola integracyjne w Polsce mogą kosztować od 500 do 800 zł miesięcznie.
Postawienie diagnozy zgodnie z zasadami pozwala zaoszczędzić nawet tysiąc złotych miesięcznie
Nawet jeśli rodzina nie ma środków na opłacenie terapii dziecka, w Polsce istnieją bezpłatne programy i przedszkola integracyjne.
- Byłam mile zaskoczona, gdy moja córka rozpoczęła naukę w bezpłatnym przedszkolu, a różne prywatne ośrodki zaoferowały nam do dziesięciu lekcji miesięcznie za darmo. Jest to możliwe dzięki dotacjom unijnym - mówi Tetiana Lejsz, matka siedmioletniej Weroniki z zespołem Downa.
Prywatne lekcje z logopedą, specjalistą integracji sensorycznej lub terapeutą behawioralnym kosztują od 80 do 170 zł za godzinę. Na zajęcia można uczęszczać nawet bez oficjalnej diagnozy. Jednocześnie to właśnie dokumenty wydawane w ramach procedury pomagają znacznie obniżyć koszty terapii, gdyż zaleca się, aby dziecko ze specjalnymi potrzebami uczęszczało na co najmniej trzy sesje tygodniowo.
***
W Polsce istnieje wiele organizacji pozarządowych i inicjatyw, które pomagają rodzicom dzieci z autyzmem. Dowiedz się, jak znaleźć wsparcie, jeśli wychowujesz takie dziecko tutaj.
Warto również zapisać numery telefonów do pomocy medycznej w autyzmie, zwłaszcza w sytuacjach kryzysowych, takich jak przeprowadzka do innego kraju. Przydatne kontakty można znaleźć tutaj.


Władczyni gór i wulkanów
Tetiana Jalowczak jest pierwszą i jedyną ukraińską rekordzistką, która wspięła się na siedem najwyższych szczytów świata, a następnie zaczęła zdobywać najwyższe wulkany jeden po drugim. Niedawno rozwinęła ukraińską flagę na górze Giluwe (4300 m n.p.m.) w Papui Nowej Gwinei.
Pochodząca z Selidove w obwodzie donieckim, straciła dom w 2014 roku. Kiedy wybuchła wojna na pełną skalę, Tetiana pozostała w Ukrainie, aby zgłosić się na ochotnika i została przeszkolona jako lekarz frontowy W sierpniu 2023 r. Jalowczak była w Czernihowskim Teatrze Dramatycznym na konferencji poświęconej dronom, kiedy Rosjanie wystrzelili w kierunku budynku rakietę. Napisała książkę "Conquer Your Everest" o tym, jak zamienić porażkę w zwycięstwo.

"Gdyby nie moja porażka w drodze na Everest, nie zdobyłabym innych szczytów i wulkanów".
- "Jako dziecko bałam się wody, więc w dorosłym życiu postanowiłam zmierzyć się z tym strachem i przepłynąć Bosfor" - mówi Tatiana Jalowczak. "Często odwiedzam strefę wojny, ale nawet tam się nie boję, ponieważ jestem przygotowana na wiele rzeczy i wiem, jak się zachować. Jednak kiedy rosyjska rakieta nadleciała i wylądowała w pobliżu mojego domu pod Kijowem, kiedy zobaczyłam z okien poświatę po eksplozji, bardzo się przestraszyłam. Stało się to około czwartej nad ranem, spałam spokojnie, ale w ciągu sekundy wyskoczyłam z łóżka, położyłam się na podłodze i przykryłam kocem, aby odłamki mnie nie przecięły. To właśnie w takich momentach, kiedy nie jesteś przygotowany na niebezpieczeństwo, czujesz niesamowity strach, bez względu na to, jak nieustraszony jesteś w życiu. Jestem kobietą o silnej woli, ale czuję się też bardzo niekomfortowo podczas alarmów, gdy w domu zimno i ciemno.
Jak spełniłaś swoje marzenie o zdobyciu najwyższego szczytu świata?.
- Pomysł zdobycia Everestu narodził się w Kijowie, gdzie niespodziewanie znalazłam się w 2014 roku, kiedy rozpoczęła się rosyjska inwazja na mój rodzinny region - Donieck. Prowadziłem wtedy w Doniecku dobrze prosperujący biznes turystyczny i wyjechałam na wakacje na Mauritius, ale nie mogłam wrócić do domu. Jedyne, co miałam przy sobie, to była walizka z pareo i stroje kąpielowe. Zacząłem z nimi nowe życie. Pamiętam, że w tamtym czasie ludziom z Doniecka i Ługańska niechętnie wynajmowano w Kijowie mieszkania. Długo szukałam. W końcu znalazłem swój kąt w malowniczym kompleksie mieszkalnym niedaleko Kijowa, z lasem w pobliżu i miejscem na spacery. I podczas jednego z tych spacerów nagle zdałem sobie sprawę, że muszę iść na Everest. I musiałam to zrobić z ręcznikiem wyhaftowanym przez moją babcię. To połączenie międzypokoleniowe!
Wyprawa jest dość kosztowna - około 60 tysięcy dolarów. Teraz mam sponsorów, ale wtedy nie miałam takich pieniędzy. Sponsorzy nie wierzyli w dziewczynę, która nagle zamierza wspiąć się na taki szczyt. Sprzedałam więc swoje mieszkanie w Doniecku (do dziś zastanawiam się, jak to zrobiłam), by opłacić wyprawę. Wspięłam się, zawiązałam pół ręcznika na szczycie, a drugie pół zabrałam ze sobą. Ta druga połowa była już w wielu miejscach, a teraz jest moją najcenniejszą relikwią. Jest też ze mną w Giluwe.

- Planowałaś być pierwszą Ukrainką, która wejdzie na Everest, ale Iryna Galaj pokonała Cię o jeden dzień. Jak to przyjęłaś?
- Kiedy zamierzałam zdobyć Eurest, zorganizowałam konferencję prasową i ogłosiłam całemu krajowi, że wyruszam. Moim celem było być pierwszą, a nie tylko się wspinać. Kiedy więc okazało się, że Iryna wyruszyła dzień wcześniej i dotarła na miejsce jako pierwsza, ciężko było mi się pozbierać, płakałam i byłam wściekła. Ale teraz mogę powiedzieć: gdyby nie ta porażka, nie zdobyłabym siedmiu najwyższych szczytów na siedmiu kontynentach i nie pojechałabym na wulkany. Jestem wdzięczny, że wszystko potoczyło się tak, jak się potoczyło. Czasami porażka jest najlepszą motywacją.
W sumie wyprawa trwała 50 dni i było to niesamowite doświadczenie. Na Evereście po raz pierwszy użyłam butli z tlenem. Zebraliśmy się we wspólnym namiocie, założyliśmy maski i ćwiczyliśmy oddychanie. Pełna butla waży cztery kilogramy, a pusta trzy, ale na szczycie, gdzie liczy się każdy gram, to jak dźwiganie słonia na barkach. Zaskakujące jest to, że miejscowi Szerpowie, którzy pomagali nam we wspinaczce, weszli na sam szczyt bez butli. To niesamowici ludzie, potrafią nieść na swoich barkach ciężar równy ich własnemu. Pamiętam wiele ciekawych historii związanych ze wspinaczką. Między innymi to, jak odwiedziłam łaźnię na wysokości 5000 metrów. Na wysokości 7000 metrów naszyłam na rękawice emblemat klubu piłkarskiego Szachtar, aby świętować z nim 80. rocznicy powstania. Tragiczne wypadki zdarzają się już podczas schodzenia z Everestu. Tak, widziałem zamarznięte ludzkie ciała w drodze na dół, ale potraktowałam to jako ostrzeżenie, że uważność w górach jest najważniejsza.

- Jesteś teraz na najlepszej drodze do zdobycia siedmiu najwyższych wulkanów na wszystkich kontynentach.
- Sześć zostało już zdobytych. Tylko pięciu osobom na świecie udało się zdobyć siedem najwyższych szczytów i siedem wulkanów. Na Ukrainie nie ma takich rekordzistów. Nie mniej trudne od wspinaczki są negocjacje z Papuasami. To jak Igrzyska Olimpijskie pod względem trudności. Pokonałem wysokość 4300 metrów bez ubezpieczenia, rozwinąłam niebiesko-żółtą flagę i, oczywiście, ręcznik mojej babci na szczycie góry Giluwe. Dzięki moim wspinaczkom opowiadam światu o Ukrainie, jej sile ducha i kulturze.
Kiedy wojna się skończy, marzę o zebraniu wielu gości w moim domu i rozłożeniu białego obrusa. Będzie dużo łez, uścisków i przeprosin dla tych, których nie udało się uratować. Nawiasem mówiąc, obrus już kupiłam.
.jpg)
"Czuję się komfortowo tam, gdzie jest ryzyko"
- W sierpniu 2023 roku, kiedy Rosjanie wystrzelili Iskandera w centrum Czernihowa, byłaś jedną z gościn na wystawie dronów w Teatrze. Jak pamiętasz ten dzień?
- Wszystko było dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Była rejestracja, hymn, minuta szacunku dla poległych żołnierzy i nagle nalot. Zostajemy poproszeni o udanie się do schronu. Ludzie wychodzą powoli i niechętnie, bo już się przyzwyczaili do alarmów i każdy w tym momencie myśli, że nic się nie stanie. Pamiętam, że w holu wisiał niesamowicie piękny kryształowy żyrandol, a ja lubię robić im zdjęcia. I pomyślałam: "Dobra, wrócę po zakończeniu alarmu i wtedy zrobię zdjęcie". Ale nie było dokąd wracać... Pamiętam, że początkowo planowałam usiąść w kawiarni niedaleko teatru, ale był to Dzień Zbawiciela i wielu ludzi z koszyczkami szło do kościoła, aby pobłogosławić miód i jabłka. Więc ja też poszłam do kościoła. Jakieś dwieście metrów od teatru usłyszałam potężną eksplozję. Poczułam silne uderzenie, ludzie wokół mnie zaczęli padać na ziemię, krzycząc i modląc się, a ja zamarłam jak w zwolnionym tempie i patrzyłam na liście spadające z drzew od fali uderzeniowej....
Rzuciłam się na pomoc ofiarom i wtedy przydał się kurs pierwszej pomocy, który przeszłam na początku wojny. Potem okazało się, że mój samochód został rozbity, a szyby wybite. Patrzyłam na skutki uderzenia rakiety i poczułam, że nie mogę sobie pozwolić na odkładanie czegokolwiek na jutro. Chcę żyć tu i teraz.
- Jak zaczęła się dla ciebie wojna na pełną skalę?
- W społeczeństwie mówiło się o tym tak dużo, że szok minął bardzo szybko. Byłam w domu w regionie Kijowa. Jak większość ludzi spałam, a kiedy usłyszałam dźwięk myśliwca nad moim domem, wstałam i poszłam zatankować samochód. Załadowałam do bagażnika kurtki, koce, śpiwory, poduszki i termosy. Dzięki swojemu doświadczeniu i kontaktom w turystyce wysłała matkę i dzieci do Bułgarii. Skontaktowała się z kolegami z zagranicy, którzy pomogli jej znaleźć obozy i kolonie letnie, w których Ukraińcy mogliby zamieszkać za darmo.

Ludzie wyjeżdżali do Bułgarii z psami, kotami, papugami, rybkami akwariowymi. Rozumiem i wspieram kobiety, które chcą chronić swoje dzieci, ale osobiście zdecydowałam, że nie opuszczę swojego kraju. Kiedy jeszcze pracowałam w turystyce, przez długi czas mieszkałam za granicą. Nie było to łatwe. To trudne uczucie uświadomić sobie, że na przykład nie jest się jeszcze Polakiem, ale nie jest się też Ukraińcem. Dziś dużo rozmawiam ze studentami, przemawiam na uczelniach i uniwersytetach jako mówca motywacyjny. I zawsze mówię młodym ludziom: "Chcę, aby nasz ukraiński niebieski paszport był najpotężniejszym paszportem na świecie. Teraz jest to paszport prawdziwych bohaterów i chcę, aby Szwajcarzy chcieli mieszkać u nas, a nie my w Szwajcarii. Wierzę w to i dlatego tu jestem.
— В зону бойових дій ви їздили як волонтерка?
- Zdecydowałam się pojechać na front, kiedy zdałam sobie sprawę, że tutaj w Kijowie czujemy się zbyt bezpiecznie. Pojechałam zobaczyć, jak wygląda wojenna rzeczywistość. Pomimo ciągłego ostrzału artyleryjskiego dobrze spałam i miałem bardzo dobry apetyt. Mój mózg jest w dobrej formie, ponieważ muszę podejmować ważne decyzje dla siebie i innych. Kiedy ostrzał ma miejsce w stosunkowo bezpiecznych miastach na Ukrainie, dzieje się to z zaskoczenia i przeraża. Ale w strefie walk wszystko jest jasne i zrozumiałe - wojna to wojna. Mów, co chcesz, ale czuję się komfortowo tam, gdzie istnieje ryzyko. Moje życie było nim wypełnione przez długi czas.


Tankowałam samochód. Usłyszałam: "O, kolejna ukraińska kurwa przyjechała". Myśleli, że nie rozumiem?
Anna Samojłenko: "Zamierzałam wrócić za dwa tygodnie, a czekam już dziesięć lat"
Wybrałam Suwałki (region w Polsce - red.), bo wcześniej bywałam tu z dziećmi na zawodach tanecznych. Pierwsza przyjechała tu nasza choreograf i nasze dzieci powiedziały, że jeśli mamy jechać do Polski, to tylko do Suwałk. Wtedy nie było tu prawie żadnych Ukraińców, dzisiaj jest nas około 1,7 tys. Ale też w Suwałkach jest wiele osób ze wschodniej Ukrainy, one nie mają dokąd wracać. Zrobiłam katrę Polaka, bo mam polskie korzenie. W Doniecku byłam członkiem Stowarzyszenia Polaków w Ukrainie. Więc tam byłam Polaką, tutaj jestem Ukrainką. Tutaj założyłam Stowarzyszenie Ukraińców w Suwałkach.
W Ukrainie, w obwodzie donieckim, prowadziliśmy firmę. Produkowaliśmy i sprzedawaliśmy urządzenia do ogrzewania. Nasi klienci pochodzą głównie z Mariupola, Bachmutu i Siewierodoniecka. Przecież teraz nie zadzwonię do tych ludzi, jak z tych miast prawie nic nie zostało. Wyobrażasz sobie, ze dzwonię do ludzi, którzy stracili wszystko? Dzwonię i czekam aż odbiorą, bo to znaczy, że w ogóle żyją, i wtedy pytam, kiedy zapłacą moje faktury? Nie wiem, jak to będzie, gdy wojna się skończy. Teraz wszystko jest w zawieszeniu. Nie zwolniłam pracowników, bo jak miałam to zrobić? Wszyscy poszli na bezpłatny urlop. Mieliśmy 60 pracowników odpowiadaliśmy za nich. Nie mogę też ogłosić bankructwa. Wierzę, że pewnego dnia wszystko wróci, odzyskamy te tereny, odbudujemy je i moja firma znów zacznie działać.
23 lutego mój mąż zabezpieczył to, co zostało z firmy i zgłosił się do wojska. Powiedział, że teraz, po zamknięciu firmy, czuje się zupełnie bezużyteczny. A w wojsku może się jeszcze przydać. Kiedy zadzwonił do mnie, żeby mi o tym powiedzieć, wpadłam w histerię i zaczęłam na niego krzyczeć.
Dlatego, gdy ktoś na Instagramie pyta mnie, jak załatwić wyjazd męża z Ukrainy, odpowiadam, że nie udzielam takich porad, bo mój mąż walczy.
Pod koniec lutego mieliśmy w Suwałkach koncert, na którym tańczyły moje dzieci. Wojna wojną, a harmonogram to harmonogram. Więc praca musiała być wykonana. Staliśmy za kulisami, miałam zaraz wychodzić na scenę i ich zapowiedzieć. Już i tak byłam zestresowana tym wszystkim, a właśnie otrzymaliśmy SMS-a. Rosyjska bomba uderzyła w samochód naszych bardzo dobrych przyjaciół. Próbowali wyjechać z Charkowa. Cała rodzina zginęła. Spojrzałam na mojego najstarszego syna, który również otrzymał tę wiadomość. Widziałam łzy w jego oczach, a po chwili wyszedł na scenę i zatańczył. Tak właśnie wygląda nasze życie.

Zamierzałam wrócić za dwa tygodnie, a już dziesięć lat minęło. Dlatego kobietom, co teraz przyjechały, mówię: "Miejcie plan B. Nie czekajcie tylko na powrót do Ukrainy".
Думаю, до речі, що значна кількість українок вже залишиться в Польщі. Особливо ті, чиї діти ходять тут до школи. Невідомо, коли закінчиться війна, потрібен час, щоб відновити країну після неї.
Коли я поїхала на свята до Києва, щоб зустрітися з чоловіком, у мене стався інсульт. Напевно, це трапилося через стрес. Ми зняли квартиру на вихідні, і як тільки зайшли, я відчула, що страшенно болить голова. А у мене ніколи не болить голова. Я лікар за освітою, тому знала, що це серйозна ситуація. Кажу чоловікові: «Подзвони в лікарню швидкої допомоги і скажи, що у молодої жінки інсульт».
Він, у військовій формі, дзвонить у швидку допомогу і каже, що там молода жінка і в неї болить голова. Я сердито кричу: «Скажи інсульт, бо на головний біль не приїдуть!».
А він не міг вимовити слово «інсульт», бо йому це видавалося синонімом смерті. На щастя, вони приїхали і забрали мене в лікарню. Таке було у нас побачення під час першої відпустки чоловіка. Через два тижні я вийшла з лікарні і повернулася в Сувалки, сама на машині. Я не маю часу лежати. Скоро знову до нього поїду. Зустрінемося у Львові, бо мені ближче. Коли війна закінчиться, я хотіла б жити у Львові.
Julia Stachiw: "Tylko Polacy tak samo jak my nie cierpią Rosjan"
Przyjechałam do Polski w marcu, razem z mamą. Pochodzę ze Lwowa, pracuję jako rekruterka w firmie IT. Po kilku miesięcach, gdy sytuacja się unormowała, mama musiała wrócić do Lwowa, żeby nie stracić pracy. Zostało jej kilka lat do emerytury, a w jej firmie nie można pracować zdalnie. Chciałam wrócać razem z nią, ale rodzice bardzo mnie poprosili, żebym została w Warszawie. To częsta sytuacja, kiedy młodsze pokolenie wyjeżdża, a starsze zostaje.
Jestem w komfortowej sytuacji, bo nadal mam pracę. Firma ma siedzibę we Lwowie, a ja pracuję zdalnie z Warszawy.
Ale nawet w naszej branży bezrobocie rośnie. Przed wojną trudno było znaleźć kogoś do pracy w IT, tak jak prawdopodobnie wszędzie. Teraz, gdy wielu klientów z Europy Zachodniej zrezygnowało z naszych usług, wielu specjalistów z branży jest bez pracy.
Jako firma działająca na terenie Ukrainy staliśmy się biznesem wysokiego ryzyka. Około 80 procent pracowników tej branży to mężczyźni, którzy nie mogą wyjechać, żeby pracować z innego miejsca tak jak ja.
Wcześniej, kiedy szukałam kogoś do pracy w IT, przeprowadzałam może dwie lub trzy rozmowy kwalifikacyjne tygodniowo, tak trudno było znaleźć chętnych. Teraz mam tyle codziennie i kolejnych sto aplikacji na mailu.
Pracownicy z Ukrainy stali się osobami wysokiego ryzyka. I nie chodzi tylko o brak prądu, bo nie mogę wyjść z podziwu, jak szybko się zorganizowaliśmy. Prawie każdy ma w domu generator, a w naszym lwowskim biurze mamy kilka starlinków. Wysokie ryzyko oznacza, że ktoś może zginąć w każdej chwili.
A jak jesteś wysokiej klasy ekspertem i odpowiadasz za ważny projekt dla zewnętrznego klienta, to będzie dla nich problem, jeśli zginiesz i znikniesz z projektu z dnia na dzień. Nie ma szans na przekazanie obowiązków po nagłej śmierci w wyniku rosyjskiego ostrzału.
A informatyk w Moskwie nie jest pracownikiem wysokiego ryzyka, bo na moskiewskie domy nie spadają bomby. Pracuję w tej branży, więc wiem, jak to wygląda od środka. Co więcej, doświadczyłam tego na własnej skórze.
Byłam w rekrutacji w norweskiej firmie. Od razu zapytałam, czy prowadzą biznesu w Rosji. Odpowiedzieli, że nie, ale zatrudniają wielu ludzi z Rosji, ponieważ chcą im pomóc. Ponieważ oni też są biedni, są ofiarami, ale zawsze pytają, czy popierają Putina. A co ma im odpowiedzieć wykształcony Rosjanin ubiegający się o pracę za granicą? Ostatecznie na to stanowisko zatrudnili dziewczynę z Moskwy. Powiedzieli mi, że miała więcej międzynarodowego doświadczenia. Sprawdziłam na LinkedIn. Ona całe życie pracowała w Rosji, a ja w Belgii, Stanach Zjednoczonych i Anglii.
Dziś więc myślę, że to koniec mojej międzynarodowej kariery. Nie wyobrażam sobie stresu związanego z pracą wśród Rosjan, którzy bombardują nasze domy i zniszczyli nasze życie.
Osatnio znajomi przekonywali mnie, żebym przyjechała do nich, do Australii, że z moim doświadczeniem na pewno szybko znajdę pracę.
Ale ja już chcę wyjeżdżać z Polski. Teraz mam tylko 400 km do Lwowa. Jestem blisko rodziny i zawsze mogę do niej szybko wrócić. I tylko w Polsce mam pewność, że Polacy tak samo jak my nie cierpią Rosjan. Im dalej jadę na Zachód, tym bardziej widzę, że zrozumienie sytuacji jakoś się rozmywa. Nie oczekuję, że ktoś będzie traktował mnie jak ofiarę, ale zło będę nazywać złem. I nie jesteśmy tacy sami z Rosjanami.
Przed wojną uwielbiałam podróżować, ale teraz nie mam na to ani energii, ani ochoty. Przed wojną podczas rozmów pytałam ludzi, co robią w wolnym czasie, co lubią. Kiedy pytam dzisiaj, wszyscy zaczynają tak samo: przed wojną miałem takie i takie hobby, ale teraz wszyscy po prostu trwamy. To tak, jakby nasze życie się zatrzymało, chociaż wszyscy staramy się żyć. Ale wojna jest wszędzie, w każdej naszej komórce, w naszych głowach, w naszych snach, w każdej rozmowie z naszymi przyjaciółmi.
Regina Guseinowa-Chekurda: "Staramy się żyć życiem podobnym do normalnego"
Właściwie nie wiem, jakiego czasu używać. Dopiero teraz, po wybuchu wojny, zdałam sobie sprawę, jakie mieliśmy dobre życie. Jestem prawniczką, członkinią Rady Adwokackiej Obwodu Kijowskiego. Razem ze wspólnikiem prowadziliśmy kancelarię w centrum Kijowa. Zajmowaliśmy się sprawami korupcyjnymi.
Mam dom niedaleko Kijowa. Na moje szczęście znajduje się on w Browarach, mieście podobnym do Buczy, ale położonym po drugiej stronie Kijowa. Rosjanie tam nie dotarli. Mam syna, który studiuje medycynę w Krakowie. Przed wojną mój mąż pracował jako redaktor naczelny działu międzynarodowego w telewizji. Teraz nie ma stałej pracy.

W kancelarii zatrudnialiśmy pięciu adwokatów. Po wybuchu wojny, przez pierwsze dwa miesiące, w Kijowie zostałam ja, mój wspólnik i nasz asystent. Reszta wyjechała. Pomimo tego, że prawie nic nie funkcjonowało, sądy i prokuratura były zamknięte i nikt nie pracował, wypłacaliśmy naszym pracownikom podstawową pensję.
Pamiętam, jak na początku marca 2022 roku jechałam do biura. Dojazd z Browarów do centrum Kijowa zajmował mi 20 minut, a przed wojną co najmniej godzinę.
Przejechałam przez puste miasto i dotarłam pod pałac prezydencki. Poza dwoma żołnierzami i starszą kobietą z psem nie widziałam nikogo na ulicy. To było przerażające. Po miesiącu lub dwóch ludzie stopniowo zaczęli wracać do miasta. Sądy powoli wracały do normalnego funkcjonowania. Kiedy jest prąd i nie ma alarmu przeciwlotniczego, odbywają się sesje. Kiedy włącza się alarm, sąd jest zamykany i wszyscy udają się do schronu. Oczywiście sądy zakupiły generatory, a ich hałas słychać wszędzie.
Nauczyliśmy się żyć z nowymi dźwiękami - hałasem generatorów i odgłosem spadających rakiet. Jesteśmy teraz w stanie rozróżnić, co leci i gdzie może spaść.
Nasi pracownicy również wrócili, ale charakter pracy w kancelarii znacznie się zmienił. Przed wojną było to głównie prawo korporacyjne i antykorupcyjne, a teraz zajmujemy się prawem rodzinnym - opieką nad dziećmi i rozwodami. Mamy znacznie mniej pracy. Niektórzy ludzie wyjechali z Ukrainy, a pozostali mają znacznie mniej pieniędzy.
Powstrzymałam mojego wspólnika Serhija przed wstąpieniem do wojska. Chciał to zrobić, kiedy dowiedział się, że jego 25-letni syn wstąpił do wojska. Władysław jest w wojsku od lutego 2022 roku. Od samego początku był w wielu niebezpiecznych miejscach, najpierw w Gostomlu, gdzie był rosyjski desant i ludzie Kadyrowa. Później walczył w Chersoniu. Błagałam Serhija, żeby nie szedł do wojska, bo miał na utrzymaniu synową, młodego wnuka i rodziców emerytów. Nie poszedł, ale nadal twierdzi, że spał dobrze tylko przez dwa miesiące w roku. W tym czasie Władysław przez miesiąc był na szkoleniu w Polsce, a potem w Anglii.
Czy znam wielu ochotników, którzy sami wstąpili do wojska? Oczywiście. Wielu. Wśród nich jest moja dobra przyjaciółka Lesia, która jest mniej więcej w naszym wieku i jest matką pięciorga dzieci. Jest teraz saperką, jedną z 50 000 ukraińskich kobiet służących w armii. Wszyscy próbowaliśmy jej to wyperswadować, zwłaszcza że dwójka najmłodszych dzieci jest jeszcze bardzo mała, ale ona powiedziała, że to dla dobra tych dzieci będzie walczyć o wolną Ukrainę. To wyjątkowa osoba, przed wojną była dyrektorem, prowadziła fundację, a teraz razem z mężem poszła na wojnę. Ale mam o wiele więcej znajomych, które zostały wdowami. Albo takich, których synowie zginęli na wojnie. Nie wiem, jak to można przeżyć.
Podróżuję między Polską a Ukrainą. Dwa miesiące w Kijowie, bo tam pracuję, i dwa miesiące w Krakowie.
W Kijowie prawie nie śpię, ciągle wydaje mi się, że słyszę odgłosy spadających rakiet. Tylko w Polsce mogę spać.
W Ukrainie miałam ugruntowaną pozycję zawodową, renomę. Przyjechałam do Polski i na początku byłam całkowicie zależna od innych. To było bardzo trudne. Praca w moim zawodzie w Polsce jest prawie niemożliwa. Jedna z moich znajomych adwokatka pracuje w piekarni, inna w sklepie. Dziś myślę, że mądrze byłoby mieć drugi zawód, taki, w którym można zarabiać na życie, pracując rękami. Wtedy łatwiej byłoby znaleźć pracę.
Jeszcze inna znajoma przyjechała do Polski, ponieważ martwiła się o zdrowie swojej młodszej córki, która ma wadę serca, i obawiała się, że serce jej córki nie wytrzyma takiego stresu. Mamy wiele takich historii wśród znajomych, jak źle młodzi ludzie znoszą tą sytację. W Kijowie wszyscy opowiadali sobie o nastolatce, której serce pękło po wybuchu pocisku w pobliżu domu, w którym mieszkała. Jak mówi Oksana Zabużko, nie do takiego życia wychowywaliśmy nasze dzieci.
My jesteśmy jak mrówki, pracowici, szybko się organizujemy. Ktoś zniszczy część naszego mrowiska, a my już się organizujemy i naprawiamy. Niedawno byłam na spotkaniu z Ukrainkami w Krakowie i widziałam starszą parę, dobrze po siedemdziesiątce, która z entuzjazmem uczyła się polskiego. Bardzo dobrze, powinniśmy uczyć się języka kraju, który dał nam schronienie. Kraju, w którym nasze dzieci mogą chodzić do szkoły i nie bać się bomb ani rosyjskich żołnierzy.
Chciałbym, aby Europa zrozumiała, że walczymy nie tylko za siebie. Myślę, że dobrze rozumieją to kraje, które znajdowały się w strefie wpływów ZSRR. Dlatego wszyscy nasi sąsiedzi tak bardzo nam pomagają.
Rzadko zdarzają się takie nieprzyjemne incydenty jak ten ostatni. Tankowałam na trasie Kraków-Warszawa, a dwóch mężczyzn stojących obok spojrzało na mnie i mój samochód i powiedziało: "O, kolejna ukraińska kurwa przyjechała". Może myśleli, że nie rozumiem?
A może niektórych denerwują samochody na ukraińskimich tnumerach? Może chciałby się wymienić - za mój samochód i moje życie przez ostatni rok?
Nie wiedzą, że czasami ten samochód to wszystko, co człowiekowi pozostało?
Zamknij oczy i wyobraź sobie: opuszczasz swój piękny dom w Buczy, z jednym plecakiem, i podróżujesz do granicy w korku przez kilka dni. Często głodny, bo nie jest to podróż, na którą miałeś czas zrobić sobie kanapki. Zostawiasz za sobą całe swoje życie i dobytek. W twoim domu stoi rosyjski czołg, a ty masz szczęście, że w miarę szybko uciekłaś z Buczy. Znam wiele kobiet, które nikomu nie powiedziały o tym, co je spotkało, kobiet wykształconych, zajmujących wysokie stanowiska. Nie chcą, żeby ich znajomi wiedzieli. Nie chcą, żeby wszyscy wiedzieli. Nie poszły do psychologa. Nie chcą się nawet przyznać, że pochodzą z Buczy.
Ale zawsze będziemy pamiętać o życzliwości, jaką otrzymaliśmy od Polaków. Chciałabym, żebyście napisali, że ukraińskie kobiety i mężczyźni są bardzo wdzięczni Polakom. Wszyscy moi przyjaciele mówią, że nie wiemy, jak potoczyłaby się wojna, co by było, gdyby Polacy nie byli dla nas tak mili. Widzimy, co dla nas robicie. Widzimy, jak wiele dla nas robicie. Nasi chłopcy mogą spokojnie walczyć na froncie, bo wiedzą, że ich kobiety i dzieci są tu bezpieczne.
Co miesiąc oddaję część zarobionych pieniędzy na wojsko, to mój obowiązek. Musisz wspierać armię, bo jeśli tego nie zrobisz, Rosjanie przyjdą do twojego domu. My już to wiemy.
Julia Kwaśnica: "Nie myślcie, kiedy się skończy wojna. Myślcie o dzisiaj, o tym, co możesz teraz dla siebie zrobić".
Naprawdę lubiłam swoje życie przed wojną. Pracowałam w Krajowej Szkole Sądowej a popołudniami przyjmowałam pacjentów w swoim gabinecie. Jestem psychologiem i seksuologiem. Razem z przyjaciółką prowadziłyśmy kursy seksualności dla kobiet. W weekendy dokształcałam się i chodziłam na wieczorki poetyckie. Przed wojną pisałam wiersze.
Przyjechałam do Polski 6 marca 2022 roku. Nie pamiętam początku. Ale dobrze, że wtedy wyjechałam, nie widziałam na własne oczy tego całego koszmaru. Łatwiej mi teraz pomagać. Na co dzień pracuję z kobietami, które doświadczyły przemocy wojennej, których mężowie lub synowie zginęli na wojnie. Na początku nie wiedzą, co z tym wszystkim zrobić, od czego zacząć, a po apatii przychodzi złość i rozczarowanie, że muszą zaczynać wszystko od nowa. Wtedy mówię im, że to nie jest początek, że już coś macie. I porozmawiamy o tym, co właśnie masz, budując na tym.
I porozmawiajmy o kolejnym małym kroku. I powoli będziemy budować nasze życie w Polsce od nowa. Nie myśl o jego tymczasowości. Ich życie toczy się dalej i zawsze mają o wiele więcej możliwości, niż im się wydaje.

Co robimy? Szukamy czegoś, co może stać się źródłem energii dla każdej z nich. Chcemy, aby zobaczyły jasność w tym, co mają dzisiaj. Szukamy iskry, której mogłyby się chwycić kobiety, które doświadczyły traumy. Czasami są to bardzo małe kroki, które zajmują dużo czasu.
Czasami rozmawiamy o tym, co widziały wczoraj w Warszawie, ponieważ one wciąż są głową w Ukrainie, ciągle mówią, że chcą wrócić, a często ich domów już nie ma. Więc je pytam: "Co ci się podobało w Warszawie?". A one mi mówią, że spacerowały po pięknym parku i słyszały śpiew ptaków. I że widziały cukiernię z ciastkami i chciałyby spróbować ciasta, a może nawet upiec je w domu. Czasami rozmawiamy o tym cieście przez dwie sesje. Ponieważ jest to jedyna rzecz, która trzyma ich tu i teraz, a nie ciągle w przeszłości.
Kobiety również muszą zobaczyć tutaj coś dla siebie. Tylko na dziś. Nie wracać do przeszłości, ale też nie uciekać zbyt daleko w nadzieję.
Nie pytać ciągle: "Kiedy skończy się wojna?". Dlaczego? Ponieważ nadzieja zabiera nam dużo energii. Skąd ja biorę siłę? Na początku też było mi ciężko.
Teraz wyznaczyłam sobie plan na dwa miesiące. Że będę tu mieszkać. Wiele osób mieszka tu ciałem, ale sercem w Ukrainie. Trudno trwać w takim rozerwaniu. Nie myślę już o tym, kiedy skończy się wojna, ale o tym, co mogę zrobić dla siebie dzisiaj. I to właśnie powtarzam innym kobietom.
Rano prowadzę spotkania terapeutyczne dla osób, które przeżyły traumę wojenną, a wieczorem udzielam konsultacji, jak utrzymać związek na odległość lub jak się rozwieść. Wiele Ukrainek zobaczyło że jutro może nie być. I że mogą nie mieć czasu odkładać życie na później. Wojna to stres, ale i katalizatorem, który wywraca wiele rzeczy do góry nogami. Wyostrza widzenie. Chcą rozwiązać wszystkie problemy teraz, nagle, ponieważ czują, że nie mogą znieść kolejnego dnia.
Nadal prowadzę kursy na temat związków i seksualności. Potrzebujemy intymności i miłości bardziej niż kiedykolwiek. Jest to również miejsce, w którym kobiety znajdują motywację do życia.
Nie pisz dużo o mnie, tylko o naszych kobietach, naszych ludziach, jestem pod wrażeniem ich odwagi i męstwa. Nigdy nie myślałam, że możemy to zrobić. Stoimy razem i dlatego przetrwamy. A kiedy mówię o Polakach, zawsze chce mi się płakać. Jestem taka wdzięczna. Pamiętam rysunek Marty Frey, który widziałam na Facebooku. Dwie dziewczyny, Polka i Ukrainka, połączone warkoczem. To jest piękne. To właśnie czujemy tutaj. Zmieniamy historię.
Maryna Mazurak: "Na początku moje dzieci pytały mnie, po co uczymy się polskiego, jak zaraz mamy wrócić do Ukrainy".
Mieszkałam w Kijowie, nie chciałam wyjeżdżać, ale moja córka ma cukrzycę ale bałam się, że jak zajmą Kijów i będzie okupacja, to nie zdobędę dla niej leków. Przyjaciółka, która jest sportowcem i skontaktowała się z wolontariuszami z grupy, w której polscy sportowcy pomagali ukraińskim sportowcom, przyjechała do Marek (przedmieścia Warszawy - red.). Rodzina, która ją przyjęła, porozmawiała z sąsiadami, że jeszcze jedna kobieta z dwójką dzieci, potrzebuje mieszkania. Sąsiedzi się zgodzili. A potem przeżyliśmy dwa wybuchy w Iwano-Frankowsku, najgorzej zniosła je moja córka. Nie miałam wtedy już żadnych wątpliwości, że musimy wyjechać.

I tak od marca mieszkamy w Markach. Najpierw przez sześć miesięcy u ludzi, którzy oddali nam swój pokój. Teraz jesteśmy już jak rodzina. Zapraszają nas na święta a my ich. W ogóle cała nasza ulica w Markach to cudowni ludzie. Kiedy pół roku później znalazłam własne mieszkanie, cała ulica mnie przeprowadzała. Każdy mi coś dał, ktoś przyniósł talerze, ktoś odkurzacz. Moja córka ma 12 lat i chodzi do ukraińskiej szkoły w Markach, a syn ma 14 lat i chodzi do polskiej szkoły. Mój syn jest bardzo zmotywowany do nauki polskiego. Już zaczyna czytać po polsku, teraz czyta "Syzyfowe prace".
Po miesiącu dzieci zapytały mnie: "Dlaczego chodzimy do polskiej szkoły i uczymy się polskiego, skoro zaraz chcemy wracać?". Przyznałam, że nie wiem, co powiedzieć i poprosiłam, by dały mi czas do namysłu. Byłam zdezorientowany, zestresowany i niepewny naszej przyszłości. Kilka dni później odpowiedziałam im i nadal żyję z tą myślą: wrócimy, ale jesteśmy tutaj teraz i głupotą byłoby nie skorzystać z możliwości, które mamy.
Nie możemy po prostu siedzieć i czekać, aż wojna się skończy. Musimy wrócić z nowymi kompetencjami, językami, umiejętnościami, a kiedy wrócimy do Ukrainy, będziemy mogli lepiej odbudować nasz kraj.
Żebyśmy mogli pomagać tym, którzy tam zostali i też mają bardzo cieżko.
I zawsze będziemy mieli te relacje polsko-ukraińskie, które teraz zbudowaliśmy.
Moja praca jest związana ze słowem. Byłam dziennikarką, pracowałam w telewizji. Po ukraińsku bawię się słowem, po polsku wciąż brakuje mi słów, wiadomo, że trudno byłoby mi pracować w zawodzie. Ale i tak jestem bardzo szczęśliwa, bo jako koordynatorka klubów ukraińskich kobiet w Ukraińskim Domu mogę wykorzystywać swoje umiejętności. Pracuję po ukraińsku i nadal robię coś pożytecznego dla innych. To bardzo ważne, że mogę być w grupie wsparcia dla ukraińskich kobiet. To daje nam wszystkim dużo dobrej energii.
Dla wielu Ukrainek, w tym dla mnie, spotkania w Klubie Ukraińskich Kobiet stały się terapeutyczne. o tu można skupić się na pracy twórczej. Dostajemy też informacje o codziennym życiu w Polsce: jak znaleźć pracę, jak założyć biznes. Ale najważniejsze jest wsparcie, które otrzymujemy. Bardzo potrzebne są spotkania z psychologami. Na przykład latem, na jednym z warsztatów psychologicznych, miałyśmy napisać kilka scenariuszy, co możemy robić tutaj, a co po powrocie do domu. Dwie kobiety w grupie zaczęły płakać. Jedna pochodziła z Dniepru, a druga gdzieś z regionu Czarkowskiego. Powiedziała, że nie wie, co napisać, bo jej domu już nie ma i nie ma dokąd wracać. To były trudne chwile. Ale dziś widzę, że większość kobiet ma już plan na najbliższy miesiąc lub dwa, a niektóre z nich nawet na dłużej.
Mamy nawet teatr amatorski w Ukraińskim Domu. Była propozycja wystawienia sztuki o wojnie, ale większość kobiet nie chciała. A poza tym potrzebujemy sztuki z rolami wyłącznie kobiecymi. Tytuł sztuki, którą wybraliśmy, brzmiał "Stacja, na której spełniają się marzenia".


Biegłam na protezie, a kamerzysta krzyczał, gdy mnie doganiał: "Zwolnij, nie mogę za tobą nadążyć!".
Kiedy patrzy się na tę kruchą dziewczynę z nieśmiałym uśmiechem, trudno sobie wyobrazić, że jest wojowniczką, która zawsze idzie własną drogą mimo przeciwności losu. W 2016 roku, podczas tak zwanej operacji antyterrorystycznej [operacja wojskowa przeciw prorosyjskim separatystom w Donbasie, w skrócie ATO - red.], Olga Benda, oburzona zachowaniem swojego pierwszego męża, który ukrywał się przed wojskowym biurem poborowym, rozwiodła się, zostawiła półtorarocznego syna z matką i sama poszła na front. Dwa wydarzenia, do których tam doszło, zmieniły jej życie: straciła nogę w ataku moździerzowym i spotkała swoją wielką miłość. Nie chciała siedzieć na wózku inwalidzkim. Dzięki swojej niezwykłej sile woli w ciągu kilku lat przebiegła dziesięciokilometrowy maraton w USA wraz ze zdrowymi sportowcami, wygrała konkurs piękności, wyszła za mąż i urodziła drugiego syna. Została pierwszą Ukrainką, która otrzymała Nagrodę Praw Człowieka im. dr. Rainera Hildebrandta w Berlinie. Teraz jej ukochany mąż Ołeksij walczy na froncie, a 31-letnia Olga prowadzi samochód, uczestniczy w nowym projekcie rehabilitacyjnym dla wojskowych i... gra w piłkę nożną.

Niełatwo podawać i strzelać bramki o kulach
- Niedawno pojechałyśmy z dziewczynami do Polski i okazało się, że miejscowe kobiety po amputacjach grają! - mówi Olga. - Polki biegają, podają, strzelają podkręcone piłki - i to wszystko o kulach! Ale żeby tak grać, trzeba dużo trenować. Piłka nożna kobiet po amputacjach to zupełnie nowy sport na Ukrainie. Drużyna mężczyzn zakwalifikowała się już do Euroligi, ale drużyna kobiet zaczęła się formować dopiero tej jesieni. Sprawa stała się pilna. Treningi rozpoczęły się w Czerkasach od ćwiczeń na kulach. Było to dla mnie bardzo trudne, bo musiałam używać kul zaraz po kontuzji, kiedy uczyłam się chodzić na jednej nodze. Przyzwyczaiłem się do protezy do tego stopnia, że z zewnątrz nawet nie widać, że nie mam jednej nogi. Chodzę płynnie i szybko. A potem nagle musiałem nie tylko chodzić o kulach, ale także za ich pomocą dryblować, strzelać gole... Zostałam też kapitanem drużyny!

W 2016 roku 23-letnia Olga mieszkała w Winnicy, pracowała jako sprzedawczyni, wychowywała małego syna Dimę i marzyła o... służbie wojskowej. Nie wiedziała, dlaczego, bo w jej rodzinie nikt nie służył w wojsku. Ale na naukę w akademii wojskowej nie było pieniędzy - rodzice Olgi wychowywali siedmioro dzieci, starczało im tylko na podstawowe potrzeby. Ukończyła studia jako operator pocztowy, pracowała jako kucharka i sprzedawczyni, ale nie była zadowolona. Kiedy zdecydowała się wstąpić do wojska i rozpoczęła szkolenie - najpierw w obwodzie lwowskim, a następnie w Międzynarodowym Centrum Pokoju i Bezpieczeństwa - szybko zdała sobie sprawę, że to jest to.
Jako członek 72. Oddzielnej Brygady Zmechanizowanej została wysłana do strefy ATO jako kucharka. Jej obowiązkiem było codzienne karmienie 70 głodnych żołnierzy. Podczas siedmiu miesięcy walk w Awdijiwce przyzwyczaiła się nawet do regularnego ostrzału.
- Nigdy nie zapomnę tego dnia w maju 2017 r. - mówi Olga. - Siedzieliśmy i piliśmy kawę, kiedy pocisk spadł tuż za naszym domem. Powiedziałam: "Jeszcze trochę i nas trafią". Patrzyłam w wodę. Atak moździerzowy rozpoczął się następnego dnia o szóstej rano. To był Dzień Matki. Obudziłam się po pierwszej eksplozji. Ściana domu, w którym spałam, została przebita na wylot, a moje oczy zasypał piasek.
Wewnętrzne przeczucie mówiło mi, że nastąpi druga eksplozja.
Dokąd uciekać? Wyjście na zewnątrz to pewna śmierć. Upadłam na podłogę, zakrywając głowę rękami. Następny pocisk, kaliber 122 mm, eksplodował pół metra dalej. Gdybym stała albo siedziała, zginęłabym na miejscu.
Co czułam w tamtej chwili? Przerażenie, szok i ogromny ból w nodze. Nie wiem, skąd wzięłam siłę, by wspiąć się na łóżko i wyjść z domu z lewą nogą wiszącą na kawałku skóry. To, co wydarzyło się później, pamiętam we fragmentach: chłopaki krzyczeli i przeklinali, próbując związać tę moją nogę opaskami uciskowymi, zanim przybyli lekarze. Leżałam w ich ramionach, prosząc o wodę. Dali mi wodę i odwrócili wzrok. W końcu przybyli medycy, podczas ostrzału nie mogli się do nas dostać. Byli zaskoczeni, że przez ten czas nie wykrwawiłam się na śmierć. A nie wykrwawiłam się, bo odłamek, choć rozszarpał wszystkie kości, ścięgna, nerwy i mięśnie w mojej lewej nodze, cudem nie trafił w główną tętnicę. Obudziłam się w szpitalu, moja noga płonęła ogniem. Poprosiłam pielęgniarkę, żeby ją naprawiła, a ona spojrzała na mnie ze współczuciem i powiedziała: "Dziecko, nie masz lewej nogi". Długo płakałam... Powiedziałem mamie przez telefon, że nic mi nie jest, ale brakuje mi części nogi i zemdlałam. I wtedy otworzyłam oczy i zobaczyłam obok siebie Lioszę. Mój ukochany przyszedł do mnie, gdy tylko dowiedział się, co się stało.
Mój chłopak bał się, że skoro straciłam nogę, będę chciała z nim zerwać
Ołeksija Bendę, operatora granatnika z 72 brygady, Olga poznała w Awdijiwce. Na początku tylko rozmawiali, potem przyjaźń przerodziła się w miłość. Nie widywali się zbyt często - byli na różnych pozycjach. W dniu, w którym została ranna, Ołeksij miał straszne przeczucia. Kiedy udało mu się wyrwać i pobiec do niej, zobaczył ruiny rozbitego domu. "Gdzie jest Olia!?" - krzyknął do chłopców. Wszyscy milczeli i zasłaniali oczy. Podszedł dowódca kompanii, położył mu rękę na ramieniu i powiedział: "Napisz raport i idź do niej do szpitala. Ona cię potrzebuje".

- Nawet jeśli miałam myśli, że Liosz może mnie teraz opuścić, to rozwiał je w chwili, gdy pojawił się w szpitalu. Dużo później, gdy byliśmy już małżeństwem, przyznał, że wtedy, w szpitalu, bardzo się bał, że będę chciała go zostawić. Lekarze ostrzegali go, że mogę go odepchnąć, bo nie chcę być ciężarem dla zdrowego faceta. Kiedy rozpłakałam się i powiedziałam: "Liosz, nie rozumiesz, ja nie mam nogi!", on tylko wzruszył ramionami: "No i co z tego? Teraz będziesz biegać wolniej i nie będziesz robić wszystkiego naraz".
Gdy tylko porzuciłam kule i stanęłam na protezie, natychmiast wróciłam do aktywnego trybu życia. Dostałam posadę urzędniczki w kijowsko-swiatoszyńskim wojskowym biurze werbunkowym, biegałam służbowo do różnych części miasta, goniłam za autobusami, kiedy się na nie spóźniałam. Potem zrobiłam prawo jazdy i nadal jeździłam, tyle że teraz to ja prowadziłam. A potem w moim życiu pojawił się sport.
W ciągu pierwszych kilku lat po amputacji Olga zajęła się surfingiem i jazdą na rolkach, wygrała konkurs piękności kobiet służących w wojsku, wzięła udział w Invictus Games w wioślarstwie na symulatorze i zaczęła profesjonalnie biegać. Cała Ukraina zebrała pieniądze na jej pierwszą protezę treningową. A kiedy Fundusz Powierniczy NATO zapłacił za kosztowną protezę biegową dla ukraińskiej weteranki, przebiegła w niej dwa dziesięciokilometrowe maratony: "Weterańską Dziesiątkę" (bieg po bruku dla personelu wojskowego, weteranów i krewnych poległych żołnierzy) oraz Maraton Korpusu Piechoty Morskiej USA. Co więcej, w niewiele ponad godzinę pokonała dystans dziesięciu kilometrów - na równi ze zdrowymi uczestnikami biegu. Olga była nie tylko pierwszą kobietą w ukraińskiej drużynie na amerykańskim maratonie, ale także jedyną uczestniczką wśród żołnierzy, która biegła z protezą nogi.
- Liosza wspierał mnie we wszystkim - wyznaje. -Kiedy zaczęłam biegać, robił ze mną okrążenia wokół stadionu. Kiedy zobaczył, że nie mam wystarczająco dużo snu z powodu setek rzeczy do zrobienia - praca, sport, obowiązki domowe - zaczął rano sam zabierać mojego najstarszego syna Dimę do przedszkola, umożliwiając mi wyspanie się i regenerację. W weekendy, kiedy zostawałam w domu, mój ukochany często nosił mnie po mieszkaniu na rękach, żebym nie musiała zakładać protezy.

Mój syn śpi lepiej i dłużej podczas nalotów, niż gdy jest cicho
Pobrali się na początku 2017 roku. Po ślubie rodzina czekała na nich w domu. Czekał też trzyletni Dima, który zdążył już zakochać się w Ołeksiju i nazywał go tatą.
- Dowiedziałam się, że jestem w ciąży po raz drugi, kiedy przeprowadziliśmy się z domu mamy Lioszy do naszego własnego domu w obwodzie kijowskim - kupiliśmy go za pieniądze, które otrzymałam w ramach odszkodowania - wspomina weteranka. - Wszystko się wtedy zbiegło: przeprowadzka, blokada i dobre wieści. Miałam dobrą ciążę, choć "na protezie", bo od razu się dostosowałam: żadnych kul ani, nie daj Boże, wózków inwalidzkich. W Boże Narodzenie urodziłam Marka (choć żartowaliśmy, że równie dobrze mógłby się nazywać Ostap). Kiedy syn został przekazany ojcu, z oczu Lioszy popłynęły łzy radości. Dima również był bardzo szczęśliwy, że ma brata. Teraz, gdy Mark ma prawie trzy lata, starszy syn pomaga mi przy nim.
Moje dzieci przystosowały się do realiów wojny. W pierwszych dniach inwazji, kiedy byłam zdenerwowana i przestraszona, one też się bały. Teraz jestem spokojny - i one też są spokojne. W październiku ubiegłego roku, kiedy doszło do zmasowanego ataku, kilkakrotnie schodziliśmy do piwnicy naszego domu; mamy specjalny pokój na parterze. Gdy rozlegały się syreny i leciały rakiety, Marko spokojnie bawił się samochodzikami, a Dima grał na telefonie. Kiedy mój starszy syn słyszy syrenę, pyta, czy to ćwiczenia, czy rozminowywanie. A gdy zaczyna się ostrzał, po prostu biegnie do mnie i siadamy razem. Natomiast mały Mark jest dzieckiem wojny. Podczas nalotów śpi lepiej i dłużej niż wtedy, gdy jest cicho.

Nasz tata jest na wojnie, a ja często myślę, że sama chciałabym pojechać na front. Nie zostanę przyjęta, więc pomagam w inny sposób: zapewniam wsparcie informacyjne dla nowego projektu rehabilitacji weteranów poprzez masaż.
Z własnego doświadczenia wiem, jak bardzo potrzebny jest masaż po kontuzji i jak trudno było znaleźć masażystę - do każdego specjalisty ustawiały się kolejki. Teraz w Ukrainie istnieje pierwszy prywatny projekt o nazwie Wdzięczność dla Sił Zbrojnych, który oferuje bezpłatne masaże dla wojskowych. Został uruchomiony przez Lidię Ljubczenko, lekarkę i kręgarkę z 40-letnim doświadczeniem. Zdając sobie sprawę, że sama nie będzie w stanie pomóc każdemu, kto tego potrzebuje, postanowiła bezpłatnie uczyć wolontariuszy technik masażu. Teraz jej uczniowie pomagają także wojskowym.
Wszystkie moje osiągnięcia sportowe stały się możliwe dzięki wysokiej jakości i terminowej rehabilitacji po kontuzji. A nie każdy ma takie szczęście. Na moich treningach amp futbolowych spotykam dziewczyny, które po kontuzji lub urazie nie nauczyły się nawet chodzić po schodach czy wstawać z ziemi po upadku. Poruszają się głównie na wózkach inwalidzkich, choć są jeszcze młode i na pewno mogą żyć aktywnie - o kulach lub z protezami. Rehabilitacja takich osób jest niezwykle ważna, dlatego staram się angażować w pracę jak najwięcej wolontariuszy. Każdy może przyjść, nauczyć się, a potem zrobić dobry uczynek.
Dzięki masażowi po raz pierwszy od sześciu lat zniknął ten pisk w mojej głowie, który pojawił się po wstrząśnieniu mózgu. Płakałam z ulgi. Lidia Lubczenko zajmuje się również bólami fantomowymi, które przez dziesięciolecia nękają osoby po amputacjach. Na początku też je miałam.
Pewnego dnia zdenerwowałam się i powiedziałam do nogi: "Tak, nie ma cię, nie ma nic, co mogłoby cię zranić. Więc zamknij się i siedź cicho"
Od tego czasu biegałam, pływałam, rozciągałam się, grałam w piłkę nożną - i żadnych "fantomów". Liosza mylił się więc, mówiąc, że na jednej nodze będę biegała nieco wolniej. Okazało się, że jest dokładnie odwrotnie. Niedawno dziennikarze CNN przeprowadzili ze mną wywiad. Poprosili, bym wyszła z dziećmi na zewnątrz i dała się sfilmować, gdy chodzę na protezie. I wtedy Marko gdzieś pobiegł. Poszłam za nim, a kamerzysta poszedł za mną. Krzyczał: "Zwolnij, nie mogę za tobą nadążyć!". Sąsiedzi bardzo się śmiali.
Prowadzę aktywne, interesujące i pełne życie nawet z protezą. Teraz musimy tylko poczekać, aż nasz tata wróci do domu z wojny. Wtedy nasze szczęście nie będzie miało granic.


Radna, która została żołnierką: urzędnicy powinni iść na front
Tetiana Szewczenko, pseudonim "Kobzar", członkini Rady Miejskiej Lwowa, pojechała na linię frontu od początku inwazji Rosji na pełną skalę. Obecnie jest naczelną pielęgniarką 103. samodzielnej brygady Wojsk Obrony Terytorialnej Sił Zbrojnych Ukrainy.
Przyszłamdo wojskowego biura rejestracji i poboru na dwa tygodnie przed rozpoczęciem Wielkiej Wojny.
Do ostatniej chwili nie wierzyłam, że wybuchnie wojna na pełną skalę. Byłam jeszcze w łóżku, kiedy przyszła wiadomość od mojego kolegi z Kijowa: "Tania, mamy wojnę. Jesteśmy bombardowani". Wstałam, spakowałam rzeczy i pojechałam do komisariatu wojskowego.
Z wykształcenia jestem pielęgniarką. Ukończyłam położnictwo i pracowałam jako pielęgniarka operacyjna w Lwowskim Obwodowym Szpitalu Klinicznym. 7 lutego 2022 roku przyszłam do sztabu 103 Lwowskiej Brygady, aby zaciągnąć się do rezerwy i spotkałam się z brygadierem. Zrozumiałam, że moje umiejętności medyczne zostaną wykorzystane, ale nauczą mnie obsługi broni i wszystkiego innego.
Miałam wtedy 49 lat. Nigdy nie byłam w wojsku. Nie wiedziałam, jak posługiwać się bronią. Dlaczego wstąpiłam do TRO? Ponieważ wierzyłem, że będę przede wszystkim broniła mojego domu, moich dzieci i mojej społeczności. Ponadto jestem członkinią rady miasta i uważam, że powinienem dawać innym przykład.
Odbyliśmy długą rozmowę z brygadierem. Próbował zrozumieć, dlaczego chciałam to wszystko zrobić. W końcu zapisał mnie do personelu centrum medycznego jako asystentkę medyczną. Wojskowe biuro poborowe kazało mi wrócić do domu i stawić się do służby w ciągu godziny. Natychmiast napisałem do kolegów z partii, którzy już służyli w ATO i JFO. Poradzili mi, co zabrać ze sobą na wojnę. Spakowaliśmy plecak według listy. 27 lutego rano otrzymałem wiadomość, że mam być na miejscu w ciągu godziny. Niestety, nie mogę nikomu podawać tego miejsca.
Źródłem mojej siły jest moja rodzina
Moja rodzina dyskutowała o moim zamiarze wyjazdu na front od 2014 roku. Wtedy zaczęła się dla nas wojna. Jednak mój najmłodszy syn miał wtedy zaledwie 5 lat, a teraz ma 14. Mam też dorosłą córkę - ma 30 lat. Mój mąż nie jest w wieku, który pozwalałby mu iść na front, pracuje jako chirurg w szpitalu. Zdałam sobie sprawę, że jestem jedyną osobą z naszej rodziny, która idzie na wojnę. Ta decyzja była najtrudniejsza dla mojej córki. Moja matka zmarła wcześnie, a była dla niej kochaną osobą. Córka powiedziała:
- Pamiętasz, co się z tobą działo, gdy zmarła twoja mama? Co zrobię, kiedy ciebie już nie będzie?
— Я буду, я ж не йду помирати. Йду боротися за свою країну. Все буде добре, — відповіла їй я.

Mój syn na moje 50. urodziny napisał długie życzenia, które od czasu do czasu czytam. Wydaje się, że wyraził w nim wszystko, czego nie mógł lub bał się wyrazić słowami. Często pyta o wojnę, ale niewiele mu o niej mówię. Nie chcę opowiadać o okropnościach. Dzielę się tylko pozytywnymi historiami. Opowiadam o moich koleżankach, młodych dziewczynach, które są tu ze mną. Mogę mówić o zmarłych, ale tylko o tych, których znałam osobiście. Dużo mówię o codziennych sprawach, o mieszkańcach, o lokalnych tradycjach, o naszym wspólnym życiu. Mój syn jest bez wątpienia dumny, że tu jestem. Dzięki Bogu, mamy ze sobą kontakt i dużo rozmawiamy. Stworzyliśmy nawet czat o nazwie "Rodzina". Piszemy rano i wieczorem: "Cześć, plus, plus, wszystko gra" ["Plus, plus" w wojskowym slangu oznacza "znakomicie" - red.] Żartujemy, wymieniamy się zdjęciami, omawiamy wiadomości. Ten rodzaj komunikacji pomaga utrzymać się na wojnie. Wsparcie rodziny jest niezwykle ważne dla każdego żołnierza. To nasz motywator, który daje nam siłę i energię.

Co jest najtrudniejsze? Czas
Na początku mojej służby zostałam awansowany do stopnia sierżanta i otrzymałam stanowisko instruktorki medycznej. Ale 1 czerwca utworzyliśmy kompanię medyczną, a ja zostałam główną pielęgniarką. Leczymy lżej rannych i chorych. Ponieważ choroby nie zniknęły. Oprócz sezonowych, ludzie cierpią na nadciśnienie, choroby układu krążenia i przewodu pokarmowego. Kiedy wstąpiłam do wojska, trudno było przyzwyczaić się do wojskowego reżimu i nauczyć się strzelać. Kiedy po raz pierwszy wzięłam do ręki karabin, był tak ciężki, że nie wierzyłam, że dam radę się nim posługiwać. Ale się nauczyłam. Teraz mam lżejszą broń, który jest znacznie poręczniejsza. Najtrudniejszy moment? Gdy w moich ramionach zmarł mężczyzna. Zadręczałam się, że zrobiłam coś złego. Kiedy nie możesz pomóc lub myślisz, że zawiodłaś, to najtrudniejsza rzecz dla każdego medyka. Kiedy się boję, zaczynam się modlić. Chociaż nie jestem osobą, która co niedzielę chodzi do kościoła i się spowiada. Ale tutaj, na froncie, naprawdę tego potrzebuję. Nie wycelowano we mnie lufy czołgu, ani karabinu maszynowego i, jeśli Bóg pozwoli, tak się nie stanie. Bo nie wiem, co by się ze mną stało w takim momencie. Nie wiem, czy byłabym w stanie powiedzieć okupantowi w oczy "Chwała Ukrainie" i zginąć w tym samym momencie. Chociaż jestem tak szalona, że może bym potrafiła. Jeszcze we Lwowie, gdy przeczytałam o okrucieństwach popełnianych przez rosyjskie wojsko w Buczy, postanowiłam, że zawsze powinnam mieć dla siebie kilka sztuk amunicji w pistolecie. Chociaż w rzeczywistości nawet nie chcę o tym myśleć.
Życie na pierwszej linii frontu: myszy przeleciały nam nad głowami
W porównaniu do innych, żyję w dobrych warunkach. Co to znaczy? Mieszkaliśmy w starym domu, który już dawno został opuszczony przez właścicieli. Toaleta była na zewnątrz, nie było prysznica. I choć na zewnątrz było minus 15 stopni, nie było prądu ani gazu, mieliśmy dach nad głową. Śnieg na nas nie padał. Wtedy zdałem sobie sprawę, czym są myszy. Dosłownie chodziły nam po głowach. Ułożyliśmy sobie nasze codzienne życie najlepiej jak potrafiliśmy. Teraz mieszkam z miejscowymi. Kiedy jest światło, jest mi ciepło. Kiedy ja i moi koledzy pojechaliśmy do Liman, nie było tam prądu ani wody. Nie było nic. Przynieśliśmy wodę ze studni, chłopaki uruchomili generator i gotowali jedzenie. Spaliśmy w śpiworach. Ludzie bardzo szybko się przystosowują. Ostatniej zimy w moim pokoju było 14 stopni, najwyżej 18. Mimo to każdego ranka budziłem się z poczuciem wdzięczności. Myślę, że nie jest mi zimno, bo są ludzie, którzy siedzą w okopach, gdzie jest minus 16 stopni. Mam więc lepsze warunki niż ktokolwiek inny.
Nie ma lekarzy
Kiedyś bardzo trudno było mi nic nie robić. Teraz jestem szczęśliwy, gdy nie mamy nic do roboty. Kiedy radio milczy, milczy też nasz zespół ewakuacyjny. Oznacza to, że nie mamy ani 300 (rannych), ani 200 (zabitych). Jednym z największych problemów jest brak lekarzy, pielęgniarek, ratowników. Wielu zginęło. Rosjanie lekceważą zasady wojny. Według nich musimy się identyfikować. Powinniśmy mieć czerwone krzyże na naszych pojazdach, ale to jest cel dla wroga. Rosjanie specjalnie śledzą trasy zespołów ewakuacyjnych. Nasz batalion został bezpośrednio trafiony przez ATGM [przeciwpancerny pocisk kierowany - red. W rezultacie mieliśmy dwóch zabitych i jednego rannego. Dlatego na wojnie unikamy jaskrawych kolorów. Wszystko jest albo zielone, albo zielono-brązowe.

Jeśli chodzi o finansowanie, jest to teraz łatwiejsze niż kiedyś. Wszystko można znaleźć dzięki fundacjom, wolontariuszom i przyjaciołom. Nie jest tak, jak na początku, kiedy wchodziliśmy w puste mury. Nikt z nas nie był na wojnie. Nie wiedzieliśmy nawet, czego możemy potrzebować. Nawiasem mówiąc, jednym z zadań medyków jest dzielenie pomocy humanitarnej. Bardzo dużym problemem dla wojska jest dziś rejestracja i spisywanie. Jestem również zaskoczony standardami wydawania. Dla mnie to bez sensu, że ręcznik jest wydawany na dwa lata. Nie rozumiem, jak mogą być tylko dwie koszulki na żołnierza. Nie ma damskiej bielizny. 170 gramów proszku na osobę. Nie ma czegoś takiego jak gąbka do mycia naczyń czy worek na śmieci. Standardy te powinny były zostać zmienione w latach 2014-2016. Jednak do tej pory tego nie zrobiono.
Urzędnicy powinni dawać przykład innym
Gdy wracam do domu obowiązkowo: strzyżenie, fryzura, manicure. Chcę być zadbana. Zawsze staram się odbyć jak najwięcej spotkań, w tym z mieszkańcami. Aby zapoznać się z prośbami, nakreślić kolejne kroki, co jeszcze mogę zrobić i jak pomóc. Nawet gdy jestem na froncie, komunikuję się z kolegami z partii. Czasami wchodzę na Facebooka, gdzie ludzie oznaczają mnie, jeśli mają jakieś problemy. Czasami rozwiązuję je przez telefon, czasami kogoś proszę o pomoc.

Mamy wiele niedokończonych projektów, które rozpoczęły się w latach 2018-2020 podczas kampanii wyborczej. Rozkopane miejsca, niedokończone chodniki i budowa stanowią zagrożenie dla społeczności mieszkającej w pobliżu. Pytanie, czy konieczne jest odnowienie ścieżek w parkach, które są całkiem dobre? Czy konieczne jest rozpoczynanie dużych nowych projektów infrastrukturalnych w czasie wojny? Prawdopodobnie nie. Powstrzymałabym się od budowania czegoś nowego i okazałego. Czasami po prostu "zabijają" mnie wielomilionowe projekty. Jeśli chodzi o kupowanie rzeczy, które są niepotrzebne podczas wojny, każdy wykonawca, który zdecyduje się coś zrobić i ogłosić przetarg, musi jasno zrozumieć, że jeśli coś pójdzie nie tak, poniesie za to odpowiedzialność karną. Jeśli chodzi o posłów, ministrów i urzędników, uważam, że jeśli dana osoba nie zajmuje stanowiska o krytycznym znaczeniu dla kraju, powinna udać się na front. Musimy pokazać innym, że trzeba bronić kraju. Nie jestem analitykiem wojskowym, ale rozumiem, że ta wojna nie skończy się jutro, a pojutrze nie będziemy na Krymie. Każdy powinien to zrozumieć. Ale jeśli zmęczymy się wojną, nie będzie Ukrainy. Dlatego wszyscy powinni być gotowi do obrony państwa - i lepiej przygotować się z wyprzedzeniem.
Naszym jedynym celem jest zwycięstwo
Tak naprawdę wojna wiele mnie nauczyła. Zdałam sobie sprawę, jak bardzo kocham Ukrainę. Zdałam sobie sprawę, że byłam bardzo surową mamą. Nie miałam czasu na opowiadanie dzieciom o wielu rzeczach, nie spędzałam z nimi wystarczająco dużo czasu. Nauczyłam się cieszyć bardzo prostymi rzeczami i przyjmować wszystko z wdzięcznością. Zakochałam się we wsi. Zobaczyłam, jak piękne są regiony Doniecka i Charkowa, jak żyzna jest ziemia, jak piękne jest niebo - proste rzeczy, których wcześniej nie zauważałem. Moje plany nie zmieniły się zbytnio od początku wojny na pełną skalę. Naprawdę chciałem i nadal chcę mieć wnuki. Chcę podróżować. Jak najszybciej odwiedzę Portugalię i Meksyk. Marzę, że życie da mi możliwość dokończenia tego, co zaczęłam, a potem zrobienia czegoś nowego. Wiem, że na pewno mogłabym zrobić coś jeszcze dobrego dla kraju. Ale najprawdopodobniej to wszystko przyjdzie później.

Dlamnie wygrana oznacza całkowita zwycięstwem nad krajem-agresorem. Kiedy euforia zwycięstwa minie, będziemy musieli stawić czoła realiom życia - odbudowie kraju, urazom, zaburzeniom psychicznym, rozbitym rodzinom, agresji - i będziemy musieli z tym pracować. Musimy sobie pomóc. Chcę ludzi u władzy, którzy są patriotami kraju. Każdy, kto zajmuje stanowisko, musi być gotowy do ofiarnej pracy dla dobra Ukrainy. Stawiam na naszą młodzież, bo rozumiem, że bez niej nie zbudujemy Ukrainy. I mam nadzieję, że oni również przemyślą niektóre koncepcje i wizje, abyśmy mogli zbudować wolną, odnoszącą sukcesy i zwycięską Ukrainę.


Moja mama myślała, że mnie zjedli
Kiedy przyjaciele w Europie pytają o co walczyła Ukraina przez ostatnie dziesięć lat, od Rewolucji Godności po wojnę z Rosją, odpowiadam, że ta walka trwa już setki lat. A jednym z jej najstraszniejszych aktów był Hołodomor.
Kilka dni temu w Warszawie wśród rzeczy, które pospiesznie wyniosłam z mojego kijowskiego domu na początku inwazji, znalazł się pendrive z bardzo ważnym dla mnie filmem. Była ostatnia sobota listopada 2022, krótko przed rosyjską inwazją na pełną skalę, siedzieliśmy przy rodzinnym stole. Wspominaliśmy naszych krewnych, którzy zginęli w Hołodomorze. Nagrywałam rozmowę z moją babcią Tetianą, która jako dziecko przeżyła Wielki Głód. Żyła prawie sto lat i zmarła na chwilę przed wojną.
Wydaje mi się, że słuchałam jej historii wiele razy, ale dopiero teraz w pełni dociera do mnie jej straszne znaczenie i związek z wydarzeniami naszych czasów – cierpieniem i walką Ukrainy z rosyjską agresją. A także moim osobistym dramatem jednej z milionów uchodźczyń, która musiała opuścić dom, zabrać dzieci do Polski ratując je przed rosyjskimi pociskami.
Oto ta opowieść. Dla nas, Ukraińców, do zapamiętania, a dla Was, naszych przyjaciół na całym świecie, do lepszego zrozumienia. Razem musimy powstrzymać nowe zbrodnie Rosji na Skrwawionych Ziemiach – jak terytorium Ukrainy nazywa wybitny historyk Timothy Snyder.

Nieposłusznych sowieci mordowali nocą wraz z rodzinami
„Nazywam się Tetiana Szewczenko. Urodziłam się w 1923 roku we wsi Połohy w obwodzie kijowskim, podczas powstań chłopskich przeciw bolszewikom, obejmujących całą Ukrainę. Mój ojciec Iwan był krawcem. Razem z moją matką Melanią i trójką dzieci bogaci nie byli, ale mieli wszystko, czego potrzeba. Mieliśmy bydło, przestronny dom, ładne ubrania i książki. W niedziele ojciec czytał nam na głos ‘Kobziarza’ Szewczenki i Biblię, zresztą nosiliśmy to samo dumne nazwisko. Moskiewska władze była nam obca ale my, jak każda szczęśliwa ukraińska rodzina staliśmy się ich wrogami numer jeden.
W trakcie tego, jak bolszewicy szli do władzy, w każdym zakątku kraju panowała przestępczość, także i u nas.Pewnego dnia, gdy miałam trzy lata, tata pojechał ze wsi Sydory w obwodzie Kijowskim, gdzie mieszkaliśmy, do miasta Fastów, by sprzedać konia na targu. W drodze powrotnej, w pobliżu naszej wsi, napadli go złodzieje. Zażądali pieniędzy, ale on ich nie miał, bo konia nie sprzedał. Został zastrzelony.
Rok później matka wyszła za mąż za Kindrata, najlepszego stolarza w wiosce.
By złamać opór Ukrainy, Stalin rozpoczął kolektywizację [przymusowe łączenie indywidualnych gospodarstw rolnych w kołchozy od 1930 r. – red.]. W wiosce mojej matki zginęła jej siostra Iwga, mąż jej siostry Ignat i dwoje ich dzieci. Właśnie zbudowali nowy dom i przeprowadzili się do niego. Zostali rozkułaczeni [rozkułaczanie polegało w praktyce na rabunku mienia chłopów – red.]. Ignata zastrzelili, bo nie chciał oddać swojej własności. Iwgę z dziećmi wyrzucili z domu. Zmarli tuż pod płotem. Dom zabrał tzw. kołchoz (gospodarstwo zbiorowe, które było podstawą gospodarki Związku radzieckiego, - red) Później nas też rozkułaczyli. Zabrali wszystko.

Kiedy zabierali krowę, mama biegła za wozem i płakała. Bili ją po rękach biczem. Płakała, prosiła... Nie było nikogo, kto by się postawił. Tak było wszędzie. Zabrali nam stodołę i oborę, ogrodzenie rozebrali i też wywieźli. Z naszej dużej pasieki, zostawili tylko kilka uli.
Co mógł zrobić mój ojczym, skoro oni mieli broń? Ignat próbował bronić rodziny mojej ciotki i właśnie dlatego go zastrzelili. Kiedy zabrali już wszystko, zażądali, byśmy dołączyli do kołchozu. Nie mieliśmy już nic i wyrzuciliby nas z domu, ludzi masowo zsyłano wtedy na Syberię i dalej. Tam gdzie teraz jest Darnycia [stacja kolejowa – red.] w Kijowie, były wtedy lasy, a w tych lasach był obóz, tak zwane Kijowskie Sołowki. Zsyłano do niego ludzi. Mój ojczym dołączył do kołchozu i tylko dlatego zamieszkaliśmy w domu.
Jednak nadal nie było spokoju. Ludzi nieposłusznych władzy radzieckiej, po cichu zabijano. Przychodzili w nocy i mordowali całe rodziny.
Nauczycielka przewróciła mnie i wyrwała mi chleb z ust
W 1932 roku, kiedy miałam dziewięć lat, rodzicom było już bardzo trudno wyżywić całą naszą rodzinę.
Z początku ojczym chodził do ludzi, aby naprawiać im wiadra, robić stoły i inne meble. Zarabiał trochę, dopóki mógł, ale i tak zawsze byliśmy głodni. Pewnego razu latem wracałam od sąsiadów i zobaczyłam obóz pionierski, do którego trafiały dzieci bolszewików i tych, którzy współpracowali z władzą. Byłam ‘kułackim dzieckiem’, Ukrainką, więc na takie obozy mnie nie zabierano. Kiedyś na stole w ogrodzie obozu zobaczyłam kompot i pokrojony biały chleb. Nie wytrzymałam. Weszłam do ogrodu, złapałam kawałek chleba, włożyłam do ust i zaczęłam uciekać. Ale wychowawczyni mnie zobaczyła, dogoniła, rzuciła na ziemię i wyrwała mi chleb z ust. Wróciłam do domu głodna i zapłakana.
Wtedy moja matka postanowiła wysłać mnie do pracy. W wiosce była rodzina z półtorarocznym, niewidomym chłopcem. Wszyscy musieli pracować, więc nie było nikogo, kto by się nim zajął. Kilka lat wcześniej, kiedy prawdziwy tata jeszcze żył i wiodło nam się dobrze, do dzieci w naszej rodzinie przychodziła niania. Teraz, jako dziewięcioletnie dziecko, sama zostałam nianią – za kilka groszy i szklankę mleka dziennie. Było mi bardzo trudno poradzić sobie z tym niewidomym chłopcem, ale jeszcze bardziej przerażał mnie agresywny kogut na podwórku. Któregoś dnia, kiedy wychodziłam z tego domu po pracy, kogut wskoczył mi na głowę i zaczął dziobać po twarzy. Wtedy powiedziałam rodzicom, że wolałabym by mnie zabili i zakopali zamiast wysyłać do tej pracy. Matka rozpłakała się, przytuliła mnie i zostałam w domu.
Puchliśmy z głodu
W 1933 roku skończyłam dziesięć lat.
Wtedy odebrano ludziom ostatnią rzecz, jaką mieli: zboże. Nasze zostało całkowicie wymiecione ze stodoły. Ludzie chowali je, myśląc, że coś uratują. Moja mama wsypywała ziarno do dużych pięciolitrowych garnków, zwanych ‘zolijnykami’, i wkładała te garnki do pieca. Kiedy rodzice wrócili do domu, ziarna nie było. Oni [bolszewicy – red.] je znaleźli. Wyciągnęli garnki z pieca, wysypali ziarno i zabrali wszystko. Potem długo chodzili po podwórku z długimi metalowymi prętami, wbijali je w ziemię i sprawdzali, czy czegoś nie ukryliśmy.
Nadeszła zima, nie mieliśmy żadnych zapasów, a ojczym nas opuścił. W sąsiedniej wsi Szamrajiwka była cukrownia. Poszedł tam, dostał pracę i został.
Tej zimy mój dziadek Polikarp zmarł z głodu, a po nim jego brat Petro i cała jego rodzina, brat i siostra mojej mamy. Moja babcia Kateryna wspięła się na drzewo wiśniowe, by zerwać owoce. Wbiła sobie kolec w nogę i zmarła z powodu zakażenia.

Byliśmy spuchnięci od głodu – ja, moja matka i brat. Tylko moja siostra Mania nie była spuchnięta. Mama sprzedała jeden ul, by wymienić go na worek mąki. Do dziś nie wiem, co to było. Gdy mama tę mąkę ugotowała, nie można było tego jeść.
Mój młodszy brat Kola był tak głodny, że kiedyś nałapał wróbli, wrzucił je do garnka razem z piórami i ugotował. Po powrocie do domu mama wylała zawartość garnka, bo bała się, że się zatrujemy.
Ratowaliśmy się chwastami. Mama mówiła: ‘Idź, Taniu, nazbieraj komosy ryżowej’. Byłam starsza, więc poszłam. Tę roślinę dawano świniom, więc nazywała się świńska komosa ryżowa. Mama mnie wysyłała, ja przynosiłam świńską trawę, mama ją kroiła, zalewała wrzątkiem, odcedzała na sicie, potem rozgniatała wszystko rękami i robiła kulki. Rozgrzewała piec i kładła te kulki na blasze do pieczenia. Lekko je przypiekała, a my je jedliśmy. Zimą jedliśmy plewy [łuski po ziarnach zbóż – red.]. Kilka dyń mama wyniosła wcześniej na strych, by zamarzły. Przynosiła je potem ze strychu, rąbała siekierą na kawałki, wrzucała do garnka i wkładała garnek do pieca z pestkami i podrobami.<span>My, dzieci, wołaliśmy: ‘Mamo, jesteśmy głodni!’</span><span>A mama na to: ‘Ale to się jeszcze nie ugotowało!’ </span><span>My: ‘Nieważne, czy się ugotowało, byle było ciepłe!’ </span><span>Mama wyciągała ‘wnętrzności’ dyni z garnka, a my je jedliśmy. </span>
Zresztą i tak nie było czym tego podgrzewać. Żeby jedzenie było ciepłe, paliliśmy w piecu chwastami. Na ścianach domu był szron, który mama zdrapywała motyką i wyrzucała przez próg. Tak przetrwaliśmy do wiosny.
W wiosce była rodzina, która porywała i zjadała dzieci
Potem zaczęły rosnąć ogórki, kukurydza była młoda i zrobiło się łatwiej. Ale nie było czego sadzić, bo wszystko, co mieliśmy, zjedliśmy zimą. Zebraliśmy więc popiół i położyliśmy na nim obierki z warzyw. Te grubsze kiełkowały. Sialiśmy też konopie i jedli nasiona. Łopian cięliśmy na rurki, obieraliśmy i zjadali.
Po drugiej stronie drogi nie było już ludzi, wszyscy poumierali. Rosły zdrowe łopiany z wielkimi kapeluszami. Wzięłam więc nóż i poszłam ściąć te łopiany, a potem usiadłam do jedzenia. Kiedy się najadłam, zasnęłam pośród nich. A mama szukała mnie po całej wiosce. Bo w naszej wiosce była rodzina, która porywała i zjadała dzieci. Moja matka myślała więc, że zostałam zjedzona. Kiedy się wyspałam, wróciłam do domu i zastałam matkę we łzach, ledwo żywą. ‘Gdzie byłaś, córko?’ – zapytała. ‘Spałam w łopianach’ – odpowiedziałam.
Mimo głodu mama musiała pracować, choć nie otrzymywała żadnego wynagrodzenia. Rano, gdy było jeszcze ciemno, do każdego domu przychodził brygadier i wydawał rozkazy, gdzie iść do pracy. Rozkazywał też mojej matce Melaszce.
Pewnego dnia poszłam z nią na pole, bo powiedzieli, że dadzą nam obiad. Pomagałam wykopywać buraki najlepiej jak umiałam. O 12.00 wywieszono flagę – sygnał, że czas na obiad. Wszyscy pobiegli – pobiegłam i ja. Ustawiłam się w kolejce po zacierkę [danie z grudek gotowanego ciasta – red.], ale nic mi nie dali. Powiedzieli: „Wczoraj nie byłaś. Przychodż jutro, to ci damy”. Nikt się za mną nie wstawił, bo wszyscy chcieli jeść i bali się, że komuś zabraknie. Rozpłakałam się i poszłam.
Nawet jeśli nie otrzymywaliśmy wtedy wynagrodzenia za pracę, podatki wciąż na nas nakładali. A skąd tu było wziąć pieniądze? Cokolwiek wyrosło w ogrodzie – cebula, czosnek, fasola – wszystko sprzedawało się i płaciło podatki. Musieliśmy też płacić podatki za mojego ojczyma, który nas zostawił. Nie było poczty, więc mama poszła go szukać do Szamrajiwki, do cukrowni. Mieszkał tam z młodą kobietą.
Ta jego nowa żona chciała, żeby razem pracowali w kopalniach w Doniecku. Ale moja matka przyszła do fabryki, znalazła go i powiedziała: ‘Wymelduj się z domu, brak mi pieniędzy, żeby zapłacić podatki, a ja mam dzieci’. Po czym wróciła do domu.Najwyraźniej wstydził się, tęsknił za domem i nie chciał jechać do Donbasu. Kilka dni później przyszedł do nas z białym bochenkiem chleba w rękach. Matka była wtedy w polu, w domu byłam tylko ja. Wcześniej mama powiedziała, żebym nie go wpuszczała jeśli przyjdzie. Pobiegłam więc do babci Nastii, sąsiadki, zapytać o radę. Powiedziała: ‘Wpuść ojca do domu, córko. Jak przyjdzie matka, to się pogodzą’.
Mama przyszła – i się pogodzili, ojczym został. W sąsiedniej wsi Ustymiwka dostał pracę jako cieśla na kolei i był w stanie utrzymać rodzinę. Robotnicy byli tam karmieni w stołówce, dostawali okruchy chleba zmieszane z łuskami ziaren, kawałek śledzia. Przynosił to wszystko do domu i tak przeżyliśmy.
Władza radziecka odebrała mi wszystko: dzieciństwo, szczęście i życie najbliższych. Był rok 1935. Do drugiej wojny światowej pozostały cztery lata."

W wyniku sowieckiego ludobójstwa na Ukrainie w latach 1933-1934 zginęło ponad 4,5 miliona Ukraińców. Ale naród nie złamał się – walka o wolność trwała przez dziesięciolecia i 24 sierpnia 1991 roku zakończyła się przyjęciem Deklaracji niepodległości Ukrainy. Podjęta przez Moskwę próba demontażu ukraińskiej demokracji za pośrednictwem jej protegowanego Wiktora Janukowycza w 2014 r. została odrzucona przez zwycięstwo Majdanu. Jednak przeklęta Rosja znów zaatakowała i wciągnęła nas w krwawą wojnę, która trwa do dziś.
Ukraina zwycięży. Chwała Ukrainie i jej bohaterom. Wieczna pamięć ofiarom Hołodomoru, sowieckich represji i wojny rosyjsko-ukraińskiej.
%20(1).avif)
Wesprzyj Sestry
Zmiana nie zaczyna się kiedyś. Zaczyna się teraz – od Ciebie. Wspierając Sestry,
jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.