Exclusive
20
min

Kristina Katrakis: Kiedy ja, Amerykanka, powiedziałam na granicy, że nie opuszczę Ukrainy, ponieważ nie mogę zostawić Ukraińców na śmierć, strażnik graniczny... płakał

Amerykańska artystka Kristina Katrakis zorganizowała międzynarodową misję pomocy Ukraińcom, do której dołączył gen. Walerij Załużny, ministrowie, biznesmeni, a nawet hollywoodzcy producenci

Daria Górska

Ponad sto tysięcy Ukraińców otrzymało pomoc dzięki teamowi Kristiny Katrakis. Zdjęcie z prywatnego archiwum

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Jej obrazy znajdują się w kolekcjach rodziny Clintonów, Brada Pitta, George'a Clooneya, Sophii Loren i Nicolasa Sarkozy'ego. W jej żyłach płynie królewska krew, a jej twarz została uwieczniona na Pomniku Niepodległości na Majdanie. Kristina Katrakis jest amerykańską artystką i właścicielką galerii, a także ambasadorką Funduszu Narodów Zjednoczonych w Ukrainie. Jako obywatelka USA mogła uciec przed wojną za ocean. Zamiast tego wraz z mężem zorganizowała centrum pomocy humanitarnej w Worochcie, gromadziła też fundusze i dostarczała niezbędne artykuły z zagranicy. Dzięki jej pracy pomoc otrzymało już ponad sto tysięcy osób. W tym samym czasie Kristina i jej zespół pracowali z entuzjazmem przez prawie dwa lata, nie otrzymując ani grosza za swoją pracę.

Teraz zakrojona na szeroką skalę międzynarodowa misja "Be the light" dostarcza niezbędne produkty przesiedleńcom wewnętrznym w różnych częściach Ukrainy, pomaga jednostkom wojskowym, ratuje zwierzęta z okupowanych terytoriów i linii frontu itp. Kristina i jej mąż Roman wielokrotnie podróżowali na linię frontu, ewakuując ludzi i wyprowadzając konwoje spod ostrzału. Niedawno Forbes Baltics uznał Kristinę Katrakis za jedną z najbardziej wpływowych osób o bałtyckich korzeniach na Ukrainie.

Walerij Załużny również dołączył do międzynarodowej misji ONZ i współpracuje z Kristiną. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Kiedy mój syn Marko przejeżdża obok steli na Majdanie, zawsze mówi: "O, mama!"

Дарія Горська: Христино, вітаю з черговою нагородою. У Forbes Baltics вас включили завдяки дідусю — литовському історику і археологу Симону Гедиміну-Пільке. До того ж у ваших жилах тече кров останнього короля Грузії та Вірменії, королів Сардинії та П’ємонту, грецьких і українських митців, польських принців і графів...

Kristina Katrakis: Jestem jak ketchup Heinz 57, w którym jest wiele różnych przypraw. Jestem bardzo dumna z mojej rodziny, moich przodków, w szczególności z polskich przodków. To starożytny ród Rzewuskich, byli bogatsi niż sam król i finansowali wiele historycznych kampanii wojskowych. Moja praprababka Ewelina Hańska była żoną Honoré de Balzaca i dzięki niej teksty Balzaca zostały zachowane i opublikowane. Majątek Eweliny znajdował się we wsi Wierchiwnia w obwodzie żytomierskim. W czasach sowieckich rodzina została rozstrzelana przez bolszewików, a naprzeciwko posiadłości wzniesiono pomnik Lenina. Ilekroć zwracałam się do różnych struktur z prośbą o usunięcie tego pomnika, nikt nie reagował. Więc sami rozwaliliśmy go młotami kowalskimi. Mam nadzieję, że kiedyś stanie tam pomnik Eweliny i Balzaka.

ДГ: Ви говорите польською?

KK: Płynnie. Od dzieciństwa rozmawiałam po polsku z jedną babcią, po grecku z drugim dziadkiem i po ukraińsku z moim ojcem. Co tydzień ojciec uczył mnie nowego wiersza Tarasa Szewczenki, a w niedzielę musiałam go recytować przed pomnikiem tego poety. W ten sposób nauczyłam się "Kobziarza" [tomik wierzy i ballad romantycznych Szewczenki - red.]. Ale ponieważ od dziesiątego roku życia mieszkałam w Stanach Zjednoczonych (mój ojciec został zaproszony do stworzenia dużego pomnika w Chicago i cała rodzina się tam przeprowadziła), myślę głównie po angielsku - studiowałam i pracowałam w Ameryce. Kiedy więc w 2011 roku wróciłam do Kijowa, musiałam nauczyć się ukraińskiego od nowa.

ДГ: Ваш батько Анатолій Кущ ліпив монумент «Незалежність» з вас. У сестри Либіді теж ваше обличчя. Коли бачите ці пам’ятники, впізнаєте в них себе?

KK: Nie myślę o tym. Ale mój syn Marko, kiedy przejeżdża obok steli na Majdanie, zawsze mówi: "O, mama!". Z zewnątrz wygląda to zabawnie.  

Z ojcem Anatolijem Kuszczem na Majdanie w pobliżu steli, której pierwowzorem była Kristina. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Maria Prymaczenko dała mi swój obraz i powiedziała: "To jest czerwona bestia, która połknęła gwiazdy". Wkrótce wybuchła elektrownia atomowa w Czarnobylu

ДГ: Ви малюєте з двох років. Коли батьки почали помічати ваші здібності до образотворчого мистецтва?

KK: Byłam dziwnym dzieckiem. Nie chodziłam do przedszkola, uwielbiałam szachy, wygrywałam turnieje nawet z dorosłymi. Uwielbiałam książki, przeczytałam "Iliadę" i "Odyseję" w wieku czterech lat. Rysowanie było moim pierwszym językiem i używałam go do przekazywania światu swoich myśli.

ДГ: А коли вам було шість, стався Чорнобиль, який поділив ваше життя на «до» і «після», адже ваша родина мешкала зовсім поруч з ЧАЕС…

KK: Mieszkaliśmy w Oranomie, który znajdował się na skraju 30-kilometrowej strefy wokół reaktora. Wioski położone bliżej zostały ewakuowane, nasza nie. Byłam dzieckiem i wydarzenia w Czarnobylu wydawały mi się czymś niesamowitym, wręcz mistycznym. Na krótko przed wypadkiem to, że do niego dojdzie, przewidziała sama Maria Prymaczenko [sławna ukraińska malarka ludowa - red.]. Przyszłyśmy z mamą zobaczyć tę artystkę - Maria wyszła nam na spotkanie, taka piękna, niebieskooka, już o kulach. Dała mi swój obraz i powiedziała: "Patrz, to czerwona bestia, która połknęła gwiazdy". Wkrótce po tym eksplodował czwarty blok energetyczny elektrowni atomowej w Czarnobylu. Cenię ten obraz Prymachenko i uważam Czarnobyl za bestię, która połknęła gwiazdy.

Proroczy obraz Marii Prymaczenko "Bestia, która połknęła gwiazdy". Zdjęcie z prywatnego archiwum

W noc wypadku wydarzyła się jeszcze jedna dziwna rzecz: nietoperz wleciał do naszego domu i zaplątał się w moje włosy, polała się krew. Mój grecki dziadek powiedział, że to bardzo zły znak. Rano zobaczyłam, że trawa na polu stała się srebrna. Błyszczała w słońcu!

Dopiero teraz zdajemy sobie sprawę, że był to pył radiacyjny. Wtedy nikt nic nie wiedział, krowy były wypuszczane na pastwiska, piliśmy ich mleko... Tydzień później pojawiły się u mnie poparzenia od promieniowania, rany, które się nie goiły. Potem spuchło mi gardło, guzy mnie dusiły - zaczęłam mieć problemy z tarczycą. Razem z innymi chorymi dziećmi zostałam przewieziona do Lwowa - bez rodziców. Szpitale nie chciały nas przyjąć, bo byliśmy ofiarami Czarnobyla. Po drodze konwojenci kilkakrotnie zatrzymywali autobus, zmuszali nas do rozbierania się, polewali zimną wodą z węży, podawali jod i kors. Pamiętam urządzenie, które mierzyło u mnie skumulowaną dawkę promieniowania - strasznie świeciłam. Przeszłam operację tarczycy, po której mama przez kilka tygodni trzymała mnie w ramionach, żebym się nie wykrwawiła na śmierć. Jestem jej niezmiernie wdzięczna za opiekę nade mną.

Konsekwencje Czarnobyla odczuwałam przez całe życie. Przez długi czas nie mogłam zajść w ciążę, potem poroniłam, a kiedy w końcu urodziłam dziecko, zmarło szóstego dnia z diagnozą "czarnobylskie serce" - było pełne maleńkich dziur. Bardzo ciężko przeżyłam tę stratę - również dlatego, że mój ówczesny mąż zostawił mnie w szpitalu z umierającym dzieckiem. Złożyłam pozew o rozwód. By nie zwariować, pisałam, przelewałam swój ból na obrazy. Moja seria "Zona" była wystawiana w największych muzeach na świecie i zdobyła międzynarodową nagrodę "Freedom to create".

Obraz Kristiny Katrakis z serii "Zona". Zdjęcie z prywatnego archiwum

ДГ: Кожна ваша серія — це історія кохання, болю, втрати. Чи не важко вам продавати свої роботи? Як ви відриваєте їх від серця?

KK: Dla mnie malowanie obrazu jest jak noszenie dziecka i rodzenie. Ale oderwanie go ode mnie nie boli. Kiedy obraz jest skończony, przestaje dla mnie istnieć, pozwalam mu odejść w świat, tak jak pozwalam odejść moim dorosłym dzieciom. Nie mam w domu żadnych swoich prac, z wyjątkiem tych, nad którymi pracuję. Bo jeśli wiszą na ścianach, zawsze będę myśleć o tym, co można by poprawić. A to irytujące. Obraz musi iść w świat i spełniać swoją misję - wywoływać w ludziach emocje. Nie zrobi tego w moim domu.

ДГ: Ваші роботи є в колекціях видатних голлівудських акторів, президентів України, США, Франції. Чи є покупець, яким пишаєтесь найбільше?

KK: Zazwyczaj po prostu dowiaduję się od dealerów, że jakaś celebrytka kupiła moją pracę. To oczywiście miłe, ale czasami pasywna relacja artysta-kupujący przeradza się w coś więcej. Tak było na przykład z Mary Lambert [słynną hollywoodzką reżyserką i twórczynią teledysków, która kręciła teledyski m.in. Madonny - red.]. Czuła moją serię "Zona" głęboko, jak nikt inny. Mary stała się moją przyjaciółką i kreatywną partnerką. Zamierza nakręcić serial o Czarnobylu na podstawie wspomnień dzieci z Silver Fields, które zostały opublikowane w USA. Pracowałam jako dyrektorka artystyczna przy jej filmach. Inną podobnie myślącą osobą jest żona piosenkarza Bono Ali Hewson, która założyła międzynarodową organizację Chernobyl Children International w Irlandii. To dla mnie bardzo ważne, ponieważ po utracie dziecka też dużo pracowałam, pomagając dzieciom dotkniętym skutkami katastrofy w Czarnobylu.

Znam kobietę, która uratowała dziesiątki ludzi z konwoju ostrzelanego przez Rosjan

ДГ: Христино, чому ви вирішили переїхати з Америки в Україну?

KK: Po rozwodzie z pierwszym mężem i śmierci dziecka mieszkałam w Grecji, malując kościół św. Mikołaja na wyspie Milos. Odebrałam telefon z Kijowa i zostałam zaproszona do objęcia stanowiska kuratorki muzeum sztuki współczesnej. Nic mnie nie powstrzymywało: skończyłam malować kościół i pojechałam do Ukrainy. To tu poznałam mojego obecnego męża Romana.

ДГ: В музеї?

KK: Nie, w domu (śmiech). Potrzebowałem dokumentu przetłumaczonego na niemiecki, a Roman jest lingwistą i właśnie wrócił z Monachium. Polecili go nasi wspólni znajomi. Od pierwszego wejrzenia, od pierwszej filiżanki kawy, poczuliśmy się tak, jakbyśmy znali się całe życie. Rok wcześniej Cyganka z wyspy Milos przepowiedziała mi tę miłość. Powiedziała: "Twój mąż przyjdzie do twojego domu". "A kim on będzie, hydraulikiem czy elektrykiem?" - roześmiałam się. "Nie - ona na to - poznasz go przez wspólnych znajomych". I tak się stało. Jesteśmy małżeństwem od dziesięciu lat. Nasz syn Mark ma osiem lat. Dla naszej rodziny jest Bożym błogosławieństwem .

Nawiasem mówiąc, to właśnie inicjatywa Romana zapoczątkowała ruch wolontariuszy, który później przerodził się w międzynarodową misję pomocy Ukraińcom "Be the Light".

Kristyna z synem Markiem i mężem Romanem na początku 2022 roku, przed wojną. Teraz cała trójka jest wolontariuszami. Zdjęcie z prywatnego archiwum

A stało się to tak: 24 lutego o 5 rano naszego sześcioletniego syna Marko obudziły wybuchy: "Mamo, co to jest?". "Wojna, synku". Następnego dnia wyjechaliśmy do zachodniej Ukrainy. Jedynym miejscem, w którym udało nam się znaleźć nocleg, była Worochta. Rano Roman poszedł do miasta kupić jedzenie, ale półki w sklepach były puste. A ludzie przychodzili i przychodzili...

Pierwszego dnia przybyło dwa tysiące uchodźców wewnętrznych, tydzień później było ich już pięć tysięcy. Roman powiedział: "Musimy utworzyć punkt pomocy i wykorzystać wszystkie nasze kontakty i zasoby. W przeciwnym razie wkrótce w mieście zapanuje głód". Wokół nas zebrało się wielu ludzi, zarówno miejscowych, jak przyjezdnych z Mariupola, Melitopola i Enerhodaru. W Worochcie nadal znajduje się magazyn, w którym ludzie z kartami osób wewnętrznie przesiedlonych mogą dostać wszystko, czego potrzebują: rzeczy, żywność, produkty higieniczne, ubrania. Wspólnie z lokalnymi władzami udało nam się przekształcić ośrodek rekreacyjny w stałe, bezpłatne miejsce zakwaterowania dla takich osób. Zapewniamy trzy posiłki dziennie oraz opiekę medyczną dla chorych i starszych. Worochta to prawdziwy kurort. Jednak nie da się tam zatrzymać ludzi na lata, dlatego teraz staramy się powoli angażować przesiedleńców w prawdziwe życie, pracę i wolontariat. Wielu z tych, którym pomogliśmy, teraz też chce pomagać.

Jestem bardzo dumna także z tego, że do naszej misji dołączyli ukraińscy ministrowie i urzędnicy wysokiego szczebla, znany producent i aktor Andy Cohen oraz producent Charles Wessler, który zdobył Oscara za film "Green Book". I nasz głównodowodzący Walerij Załużny, z którego wsparciem nasza misja może pomóc nie tylko cywilom, ale także żołnierzom na froncie.

Poza działalnością centrum humanitarnego w Worochcie - dostarczamy pomoc: żywność, leki, produkty higieniczne do innych regionów. I sami tam jeździmy, by dostarczyć te rzeczy osobom, które ich potrzebują. Tam, gdzie jest niebezpieczeństwo - Kostantyniwka, Kupiańsk, Czasiw Jar, Bahmut - mój mąż jedzie ze swoim zespołem, a ja zostaję z dzieckiem. Roman jest koordynatorem kryzysowym ONZ i inicjatorem wielu projektów. Pracuje również w wywiadzie międzynarodowym. Innymi słowy, to on utrzymuje naszą rodzinę. Ja od prawie dwóch lat od Fundacji ONZ za moją pracę wolontariacką nie dostałam nic.

Kiedyś z powodzeniem pracowałam jako artystka, kuratorka i koordynatorka projektów. Jednak od dwóch lat nie jestem w stanie tego robić, ponieważ każdy dzień jest teraz poświęcony misji.  

ДГ: Але ж ви все одно пишете?

KK: Obecnie pracuję nad nową serią prac poświęconych doświadczeniom wojennym. Nasze archiwum zawiera niesamowite historie, o których w odpowiednim czasie dowie się cały świat. Na przykład o konwoju, który został ostrzelany w pobliżu Makarowa. Byli w nim starsi ludzie i samochody z napisem "DZIECI", ale to nie powstrzymało Buriatów, którzy otworzyli ogień z czołgów i transporterów opancerzonych. Jedna babcia została tak poraniona, że części jej ciała poleciały na wnuki. Kiedy wyciągnięto ją z samochodu, jeszcze żywą, błagała: "Dobijcie mnie". Jeden z wrogów odpowiedział: "Nie, nie jesteśmy mordercami". A swojemu towarzyszowi powiedział: "Ona nie dożyje poranka". "Kim ty jesteś, żeby decydować, jak długo mam żyć!?" - oburzyła się ta piękna, starsza kobieta. I przeżyła, na przekór wrogowi. Teraz jest w Niemczech ze swoją rodziną.

Obraz "Dziewica z Mariupola", nad którym obecnie pracuje Christina. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Była też inna historia, Oleny Samojlenko, która w pojedynkę wyprowadziła cały konwój spod ostrzału. Miała 33 lata, pochodziła ze Zdviżywki. Rosjanie najechali ich wioskę, czołgi stały na każdym podwórku. Ludzie ukrywali się w piwnicach przez dwa tygodnie i zaczęli głodować. Potem ci, którzy mieli małe dzieci, próbowali w nocy uciekać do tych, w których gospodarstwach były krowy, ale zostali postrzeleni w nogi. Nie mieli nic do stracenia, więc postanowili wyjechać w konwoju. Wtedy nie mogliśmy do nich dotrzeć, te osady były pod kontrolą Czeczenów. W pobliżu Makarowa konwój znalazł się pod ostrzałem. Żaden z tych w pierwszych samochodach nie przeżył - zostali po prostu rozerwani na strzępy. Ich szczątki wyciągano z samochodów i zakopywano przy drodze, a rannych zostawiano na ziemi, by umarli. Pewna kobieta postanowiła spróbować uratować ocalałych. Jej mąż miał roztrzaskaną głowę, najstarszy syn był w szoku. Była przerażona, że Rosjanie zgwałcą i zabiją jej córkę - nastolatkę, prawdziwą piękność. Jej najmłodsze dziecko miało trzy lata. Przekradła się więc nocą przez trzciny do sąsiedniej wioski i zabrała ze sobą tylu, ilu mogła. Ale jak zabrać tych, którzy nie mogą chodzić? Zaryzykowała życie i poszła negocjować z Rosjanami, by pozwolili jej zabrać rannych. Przekonała ich, dali jej nawet samochód! Zaciągnęła dzieci i dorosłych - rannych i krwawiących - do samochodu, usiadła za kierownicą i zawiozła ich do szpitala. A potem wracała po innych. Odbyła pięć lub sześć takich podróży i uratowała cały konwój. Sama. Takie historie pozostają w pamięci na zawsze.

Olena Samojlenko (trzecia od prawej z chłopcem w ramionach) i ludzie, których uratowała. Worochta w 2022 roku. Obecnie przebywają w Niemczech. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Podobnie jak historia o strażnikiem granicznym. Proszę sobie tylko wyobrazić: trzeciego dnia wojny spotykamy naszą pierwszą ciężarówkę z pomocą humanitarną na granicy z Rumunią. Strażnik graniczny, patrząc na nasze paszporty - mój i mojego sześcioletniego syna - pyta: "Co tu robicie, jesteście Amerykanami. Dlaczego nie wyjedziecie?". "I co, zostawić wszystkich na śmierć, wyjechać z Ukrainy? Kto nam pomoże, jeśli wszyscy wyjadą?" Byłam zaskoczona: ten dorosły mężczyzna nagle... zaczął płakać.

ДГ: Варіант виїзду ви взагалі не розглядали?

KK: Pomogliśmy w wyjeździe wielu rodzinom, ale sami zdecydowaliśmy się zostać. To był świadomy wybór dla wszystkich, nawet dla Marka. Już na początku odbyłam z nim poważną rozmowę i zapytałam wprost, czy chce, abym wywiozła go za granicę. Powiedział, że zostanie z tatą i będzie bronił Ukrainy. I tak się stało. Jest z nami już od dwóch lat, rozładowuje ciężarówki i dostarcza rzeczy dzieciom, które przyjechały ze wschodu. Patrząc im w oczy, słuchając ich historii, zawsze mówi: "Mamo, nie możemy teraz nigdzie jechać. Jest jeszcze tylu ludzi, którym trzeba pomóc! Kiedy wojna się skończy, pojedziemy nad morze". Mark ma nawet medal od Załużnego za pomoc Ukrainie. Nasz syn ma własną misję i jesteśmy z niego bardzo dumni, dlatego nawet nie mówimy o wyjeździe do USA. Dziennikarze nazywają mnie "symbolem Ukrainy", ponieważ stela "Niepodległość" ma moje rysy. Więc niech mi pani odpowie: Jeśli ja, symbol kraju, ucieknę, to co stanie się z Ukrainą?

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, była felietonistką gazety Fakty, zajmowała się głośnymi sprawami karnymi i ważnymi problemami społecznymi, publikowała wywiady z wybitnymi osobistościami. Podczas operacji antyterrorystycznej zgłosiła się na linię frontu. Pracowała jako dziennikarka radiowa, aktorka teatru byłych skazanych „Postscript”, dyrygentka chóru kościelnego i tłumaczka gościnna w Strefie Wykluczenia w Czarnobylu.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
Kateryna Bakalczuk-Kłosowska Ukraińcy za granicą

Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.

– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.

Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.

Kolędnicy z Żytomierza

– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.

Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.

– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.

Występ na koncercie charytatywnym na Stadionie Śląskim, 2022. Zrzut ekranu

Pierwsze występy

Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.

– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy

Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.

Pierwsze porażki

– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.

Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie

Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.

– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.

„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.

Podczas warszawskiego występu na charytatywnej aukcji ikon malowanych przez współczesnych ukraińskich i polskich artystów udało się zebrać kilkadziesiąt tysięcy złotych na rehabilitację dzieci poległych żołnierzy

Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu

Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.

– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.

Powiedziałam sobie: „Dasz radę”

Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.

– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.

W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole

Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.

– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.

Przyjeżdżaj jutro

Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.

– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.

Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.

„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy

Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.

Camerata Silesia

Rady dla tych, którzy szukają siebie

Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.

Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.

Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.

Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.

Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.

Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.

Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.

Zdjęcia: archiwum prywatne Kateryny Bakalczuk-Kłosowskiej

20
хв

Z biblioteki na scenę. Opowieść o Ukraince, która żyje, by śpiewać

Tetiana Wygowska
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Im więcej kobiet w armii, tym większe ich prawa

Ексклюзив
20
хв

„Jesteśmy bezdomni, ale nie sami”: jak migranci, bezdomni i wolontariusze ratują się nawzajem

Ексклюзив
20
хв

Agnieszka Holland: Światło jest w nas

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress