Historie
Co tydzień Sestry publikują historie naocznych świadków rosyjskich zbrodni wojennych. Świat musi usłyszeć ich głos, a przestępcy muszą zostać ukarani

Moja mama myślała, że mnie zjedli
Kiedy przyjaciele w Europie pytają o co walczyła Ukraina przez ostatnie dziesięć lat, od Rewolucji Godności po wojnę z Rosją, odpowiadam, że ta walka trwa już setki lat. A jednym z jej najstraszniejszych aktów był Hołodomor.
Kilka dni temu w Warszawie wśród rzeczy, które pospiesznie wyniosłam z mojego kijowskiego domu na początku inwazji, znalazł się pendrive z bardzo ważnym dla mnie filmem. Była ostatnia sobota listopada 2022, krótko przed rosyjską inwazją na pełną skalę, siedzieliśmy przy rodzinnym stole. Wspominaliśmy naszych krewnych, którzy zginęli w Hołodomorze. Nagrywałam rozmowę z moją babcią Tetianą, która jako dziecko przeżyła Wielki Głód. Żyła prawie sto lat i zmarła na chwilę przed wojną.
Wydaje mi się, że słuchałam jej historii wiele razy, ale dopiero teraz w pełni dociera do mnie jej straszne znaczenie i związek z wydarzeniami naszych czasów – cierpieniem i walką Ukrainy z rosyjską agresją. A także moim osobistym dramatem jednej z milionów uchodźczyń, która musiała opuścić dom, zabrać dzieci do Polski ratując je przed rosyjskimi pociskami.
Oto ta opowieść. Dla nas, Ukraińców, do zapamiętania, a dla Was, naszych przyjaciół na całym świecie, do lepszego zrozumienia. Razem musimy powstrzymać nowe zbrodnie Rosji na Skrwawionych Ziemiach – jak terytorium Ukrainy nazywa wybitny historyk Timothy Snyder.

Nieposłusznych sowieci mordowali nocą wraz z rodzinami
„Nazywam się Tetiana Szewczenko. Urodziłam się w 1923 roku we wsi Połohy w obwodzie kijowskim, podczas powstań chłopskich przeciw bolszewikom, obejmujących całą Ukrainę. Mój ojciec Iwan był krawcem. Razem z moją matką Melanią i trójką dzieci bogaci nie byli, ale mieli wszystko, czego potrzeba. Mieliśmy bydło, przestronny dom, ładne ubrania i książki. W niedziele ojciec czytał nam na głos ‘Kobziarza’ Szewczenki i Biblię, zresztą nosiliśmy to samo dumne nazwisko. Moskiewska władze była nam obca ale my, jak każda szczęśliwa ukraińska rodzina staliśmy się ich wrogami numer jeden.
W trakcie tego, jak bolszewicy szli do władzy, w każdym zakątku kraju panowała przestępczość, także i u nas.Pewnego dnia, gdy miałam trzy lata, tata pojechał ze wsi Sydory w obwodzie Kijowskim, gdzie mieszkaliśmy, do miasta Fastów, by sprzedać konia na targu. W drodze powrotnej, w pobliżu naszej wsi, napadli go złodzieje. Zażądali pieniędzy, ale on ich nie miał, bo konia nie sprzedał. Został zastrzelony.
Rok później matka wyszła za mąż za Kindrata, najlepszego stolarza w wiosce.
By złamać opór Ukrainy, Stalin rozpoczął kolektywizację [przymusowe łączenie indywidualnych gospodarstw rolnych w kołchozy od 1930 r. – red.]. W wiosce mojej matki zginęła jej siostra Iwga, mąż jej siostry Ignat i dwoje ich dzieci. Właśnie zbudowali nowy dom i przeprowadzili się do niego. Zostali rozkułaczeni [rozkułaczanie polegało w praktyce na rabunku mienia chłopów – red.]. Ignata zastrzelili, bo nie chciał oddać swojej własności. Iwgę z dziećmi wyrzucili z domu. Zmarli tuż pod płotem. Dom zabrał tzw. kołchoz (gospodarstwo zbiorowe, które było podstawą gospodarki Związku radzieckiego, - red) Później nas też rozkułaczyli. Zabrali wszystko.

Kiedy zabierali krowę, mama biegła za wozem i płakała. Bili ją po rękach biczem. Płakała, prosiła... Nie było nikogo, kto by się postawił. Tak było wszędzie. Zabrali nam stodołę i oborę, ogrodzenie rozebrali i też wywieźli. Z naszej dużej pasieki, zostawili tylko kilka uli.
Co mógł zrobić mój ojczym, skoro oni mieli broń? Ignat próbował bronić rodziny mojej ciotki i właśnie dlatego go zastrzelili. Kiedy zabrali już wszystko, zażądali, byśmy dołączyli do kołchozu. Nie mieliśmy już nic i wyrzuciliby nas z domu, ludzi masowo zsyłano wtedy na Syberię i dalej. Tam gdzie teraz jest Darnycia [stacja kolejowa – red.] w Kijowie, były wtedy lasy, a w tych lasach był obóz, tak zwane Kijowskie Sołowki. Zsyłano do niego ludzi. Mój ojczym dołączył do kołchozu i tylko dlatego zamieszkaliśmy w domu.
Jednak nadal nie było spokoju. Ludzi nieposłusznych władzy radzieckiej, po cichu zabijano. Przychodzili w nocy i mordowali całe rodziny.
Nauczycielka przewróciła mnie i wyrwała mi chleb z ust
W 1932 roku, kiedy miałam dziewięć lat, rodzicom było już bardzo trudno wyżywić całą naszą rodzinę.
Z początku ojczym chodził do ludzi, aby naprawiać im wiadra, robić stoły i inne meble. Zarabiał trochę, dopóki mógł, ale i tak zawsze byliśmy głodni. Pewnego razu latem wracałam od sąsiadów i zobaczyłam obóz pionierski, do którego trafiały dzieci bolszewików i tych, którzy współpracowali z władzą. Byłam ‘kułackim dzieckiem’, Ukrainką, więc na takie obozy mnie nie zabierano. Kiedyś na stole w ogrodzie obozu zobaczyłam kompot i pokrojony biały chleb. Nie wytrzymałam. Weszłam do ogrodu, złapałam kawałek chleba, włożyłam do ust i zaczęłam uciekać. Ale wychowawczyni mnie zobaczyła, dogoniła, rzuciła na ziemię i wyrwała mi chleb z ust. Wróciłam do domu głodna i zapłakana.
Wtedy moja matka postanowiła wysłać mnie do pracy. W wiosce była rodzina z półtorarocznym, niewidomym chłopcem. Wszyscy musieli pracować, więc nie było nikogo, kto by się nim zajął. Kilka lat wcześniej, kiedy prawdziwy tata jeszcze żył i wiodło nam się dobrze, do dzieci w naszej rodzinie przychodziła niania. Teraz, jako dziewięcioletnie dziecko, sama zostałam nianią – za kilka groszy i szklankę mleka dziennie. Było mi bardzo trudno poradzić sobie z tym niewidomym chłopcem, ale jeszcze bardziej przerażał mnie agresywny kogut na podwórku. Któregoś dnia, kiedy wychodziłam z tego domu po pracy, kogut wskoczył mi na głowę i zaczął dziobać po twarzy. Wtedy powiedziałam rodzicom, że wolałabym by mnie zabili i zakopali zamiast wysyłać do tej pracy. Matka rozpłakała się, przytuliła mnie i zostałam w domu.
Puchliśmy z głodu
W 1933 roku skończyłam dziesięć lat.
Wtedy odebrano ludziom ostatnią rzecz, jaką mieli: zboże. Nasze zostało całkowicie wymiecione ze stodoły. Ludzie chowali je, myśląc, że coś uratują. Moja mama wsypywała ziarno do dużych pięciolitrowych garnków, zwanych ‘zolijnykami’, i wkładała te garnki do pieca. Kiedy rodzice wrócili do domu, ziarna nie było. Oni [bolszewicy – red.] je znaleźli. Wyciągnęli garnki z pieca, wysypali ziarno i zabrali wszystko. Potem długo chodzili po podwórku z długimi metalowymi prętami, wbijali je w ziemię i sprawdzali, czy czegoś nie ukryliśmy.
Nadeszła zima, nie mieliśmy żadnych zapasów, a ojczym nas opuścił. W sąsiedniej wsi Szamrajiwka była cukrownia. Poszedł tam, dostał pracę i został.
Tej zimy mój dziadek Polikarp zmarł z głodu, a po nim jego brat Petro i cała jego rodzina, brat i siostra mojej mamy. Moja babcia Kateryna wspięła się na drzewo wiśniowe, by zerwać owoce. Wbiła sobie kolec w nogę i zmarła z powodu zakażenia.

Byliśmy spuchnięci od głodu – ja, moja matka i brat. Tylko moja siostra Mania nie była spuchnięta. Mama sprzedała jeden ul, by wymienić go na worek mąki. Do dziś nie wiem, co to było. Gdy mama tę mąkę ugotowała, nie można było tego jeść.
Mój młodszy brat Kola był tak głodny, że kiedyś nałapał wróbli, wrzucił je do garnka razem z piórami i ugotował. Po powrocie do domu mama wylała zawartość garnka, bo bała się, że się zatrujemy.
Ratowaliśmy się chwastami. Mama mówiła: ‘Idź, Taniu, nazbieraj komosy ryżowej’. Byłam starsza, więc poszłam. Tę roślinę dawano świniom, więc nazywała się świńska komosa ryżowa. Mama mnie wysyłała, ja przynosiłam świńską trawę, mama ją kroiła, zalewała wrzątkiem, odcedzała na sicie, potem rozgniatała wszystko rękami i robiła kulki. Rozgrzewała piec i kładła te kulki na blasze do pieczenia. Lekko je przypiekała, a my je jedliśmy. Zimą jedliśmy plewy [łuski po ziarnach zbóż – red.]. Kilka dyń mama wyniosła wcześniej na strych, by zamarzły. Przynosiła je potem ze strychu, rąbała siekierą na kawałki, wrzucała do garnka i wkładała garnek do pieca z pestkami i podrobami.<span>My, dzieci, wołaliśmy: ‘Mamo, jesteśmy głodni!’</span><span>A mama na to: ‘Ale to się jeszcze nie ugotowało!’ </span><span>My: ‘Nieważne, czy się ugotowało, byle było ciepłe!’ </span><span>Mama wyciągała ‘wnętrzności’ dyni z garnka, a my je jedliśmy. </span>
Zresztą i tak nie było czym tego podgrzewać. Żeby jedzenie było ciepłe, paliliśmy w piecu chwastami. Na ścianach domu był szron, który mama zdrapywała motyką i wyrzucała przez próg. Tak przetrwaliśmy do wiosny.
W wiosce była rodzina, która porywała i zjadała dzieci
Potem zaczęły rosnąć ogórki, kukurydza była młoda i zrobiło się łatwiej. Ale nie było czego sadzić, bo wszystko, co mieliśmy, zjedliśmy zimą. Zebraliśmy więc popiół i położyliśmy na nim obierki z warzyw. Te grubsze kiełkowały. Sialiśmy też konopie i jedli nasiona. Łopian cięliśmy na rurki, obieraliśmy i zjadali.
Po drugiej stronie drogi nie było już ludzi, wszyscy poumierali. Rosły zdrowe łopiany z wielkimi kapeluszami. Wzięłam więc nóż i poszłam ściąć te łopiany, a potem usiadłam do jedzenia. Kiedy się najadłam, zasnęłam pośród nich. A mama szukała mnie po całej wiosce. Bo w naszej wiosce była rodzina, która porywała i zjadała dzieci. Moja matka myślała więc, że zostałam zjedzona. Kiedy się wyspałam, wróciłam do domu i zastałam matkę we łzach, ledwo żywą. ‘Gdzie byłaś, córko?’ – zapytała. ‘Spałam w łopianach’ – odpowiedziałam.
Mimo głodu mama musiała pracować, choć nie otrzymywała żadnego wynagrodzenia. Rano, gdy było jeszcze ciemno, do każdego domu przychodził brygadier i wydawał rozkazy, gdzie iść do pracy. Rozkazywał też mojej matce Melaszce.
Pewnego dnia poszłam z nią na pole, bo powiedzieli, że dadzą nam obiad. Pomagałam wykopywać buraki najlepiej jak umiałam. O 12.00 wywieszono flagę – sygnał, że czas na obiad. Wszyscy pobiegli – pobiegłam i ja. Ustawiłam się w kolejce po zacierkę [danie z grudek gotowanego ciasta – red.], ale nic mi nie dali. Powiedzieli: „Wczoraj nie byłaś. Przychodż jutro, to ci damy”. Nikt się za mną nie wstawił, bo wszyscy chcieli jeść i bali się, że komuś zabraknie. Rozpłakałam się i poszłam.
Nawet jeśli nie otrzymywaliśmy wtedy wynagrodzenia za pracę, podatki wciąż na nas nakładali. A skąd tu było wziąć pieniądze? Cokolwiek wyrosło w ogrodzie – cebula, czosnek, fasola – wszystko sprzedawało się i płaciło podatki. Musieliśmy też płacić podatki za mojego ojczyma, który nas zostawił. Nie było poczty, więc mama poszła go szukać do Szamrajiwki, do cukrowni. Mieszkał tam z młodą kobietą.
Ta jego nowa żona chciała, żeby razem pracowali w kopalniach w Doniecku. Ale moja matka przyszła do fabryki, znalazła go i powiedziała: ‘Wymelduj się z domu, brak mi pieniędzy, żeby zapłacić podatki, a ja mam dzieci’. Po czym wróciła do domu.Najwyraźniej wstydził się, tęsknił za domem i nie chciał jechać do Donbasu. Kilka dni później przyszedł do nas z białym bochenkiem chleba w rękach. Matka była wtedy w polu, w domu byłam tylko ja. Wcześniej mama powiedziała, żebym nie go wpuszczała jeśli przyjdzie. Pobiegłam więc do babci Nastii, sąsiadki, zapytać o radę. Powiedziała: ‘Wpuść ojca do domu, córko. Jak przyjdzie matka, to się pogodzą’.
Mama przyszła – i się pogodzili, ojczym został. W sąsiedniej wsi Ustymiwka dostał pracę jako cieśla na kolei i był w stanie utrzymać rodzinę. Robotnicy byli tam karmieni w stołówce, dostawali okruchy chleba zmieszane z łuskami ziaren, kawałek śledzia. Przynosił to wszystko do domu i tak przeżyliśmy.
Władza radziecka odebrała mi wszystko: dzieciństwo, szczęście i życie najbliższych. Był rok 1935. Do drugiej wojny światowej pozostały cztery lata."

W wyniku sowieckiego ludobójstwa na Ukrainie w latach 1933-1934 zginęło ponad 4,5 miliona Ukraińców. Ale naród nie złamał się – walka o wolność trwała przez dziesięciolecia i 24 sierpnia 1991 roku zakończyła się przyjęciem Deklaracji niepodległości Ukrainy. Podjęta przez Moskwę próba demontażu ukraińskiej demokracji za pośrednictwem jej protegowanego Wiktora Janukowycza w 2014 r. została odrzucona przez zwycięstwo Majdanu. Jednak przeklęta Rosja znów zaatakowała i wciągnęła nas w krwawą wojnę, która trwa do dziś.
Ukraina zwycięży. Chwała Ukrainie i jej bohaterom. Wieczna pamięć ofiarom Hołodomoru, sowieckich represji i wojny rosyjsko-ukraińskiej.
%20(1).avif)

Jak Ludmiła odbiła męża z rosyjskiej niewoli
Pewnego dnia powstanie film o Ludmille Belinskiej. W marcu 2022 roku dowiedziała się, że jej mąż Rusłan zginął na froncie. Kobieta zebrała siły i powiedziała o tym swoim trzem córkom, próbując wymyślić, jak żyć dalej. Nagle, kilka dni później, otrzymała kolejny telefon z informacją, że jej Rusłan żyje, ale jest ciężko ranny i znajduje się w niewoli. Wtedy Ludmiła Belinska podjęła odważną i desperacką decyzję o wyjeździe na terytorium okupowane przez Rosjan. Jej celem było uratowanie męża z niewoli. I udało jej się.
"Mój mąż służył w SBU, więc nie było szans, że okupanci go wypuszczą".
- "Mógł uniknąć pójścia na wojnę, ponieważ mamy trójkę dzieci", mówi Ludmiła Belinska. "Miał możliwość wyjazdu za granicę. Ale gdyby tak się stało, to nie byłby mój Rusłan. Wojna na pełną skalę złapała nas w domu, w Odessie. Mój mąż od razu powiedział, że jeśli każdy, kto może skorzystać nawet z legalnego zwolnienia ze służby, skorzysta z niego, to nie pozostanie nikt, kto mógłby bronić kraju. I poszedł. I natychmiast znalazł się na linii frontu we wsi Ołeksandriwka w obwodzie chersońskim...

Podczas naszych krótkich rozmów mąż zdołał jedynie powiedzieć, że wszystko jest pod kontrolą. Ale to nie była prawda - w tym samym czasie mówił swoim braciom, że sytuacja jest krytyczna. Powiedział, że nie wie, czy dożyje następnego dnia. Kiedy rano 29 marca nie otrzymałam zwykłej wiadomości od Rusłana, pocieszałam się, że napisze później. I wtedy otrzymałam telefon od jego towarzyszy: "Ludmiła, twój mąż jest bohaterem. Nie żyje".
Nie mogłam i nie chciałam w to uwierzyć. Zapytałam, czy to on, czy to pomyłka. Powiedziano mi: "Został postrzelony w głowę, widziały to trzy osoby. Nikt nie przeżywa takich ran". Jego współtowarzysze broni powiedzieli, że ciało Rusłana nadal leży w okopie i że nie mogą go jeszcze wyciągnąć, ale spróbują to zrobić za kilka dni. I powiedzieli: "Przygotujcie się do pogrzebu".
To był najtrudniejszy czas dla całej naszej rodziny. Nigdy nie zapomnę, jak moja najstarsza córka płakała, a młodsze dzieci nie mogły zrozumieć, jak to możliwe - ich ojciec obiecał im, że wróci. Drżałam na dźwięk każdego telefonu - bałam się, że to bracia mojego męża powiedzą, że już przywieźli jego ciało... Ale nigdy więcej nie zadzwonili. A im dłużej nie było żadnych informacji, tym bardziej zaczynałam mieć nadzieję. Doszło nawet do tego, że poszłam do wróżki. Powiedziała: "Rusłan jest wśród zmarłych, ale żyje".
Kolejny telefon zadzwonił tydzień później, 6 kwietnia. To był telefon od okupantów. Powiedzieli, że jej mąż żyje i jest w niewoli.
- "Powiedzieli, że jest ciężko ranny i zaczęli pytać, gdzie i kiedy służył, jaki miał stopień" - wspomina Liudmiła. "Nic im nie powiedziałam. Myślałam, że to może być oszustwo - słyszałam historie o tym, jak oszuści znajdują dokumenty zaginionych żołnierzy i pod pretekstem, że rzekomo byli w niewoli, wyłudzają pieniądze od ich rodzin. Tak więc, bez względu na to, jak bardzo chciałam wierzyć, że Rusłan naprawdę żyje, nie powiedziałam dzieciom o tym telefonie.
Fakt, że Rusłan Belinski służył kiedyś w Służbie Bezpieczeństwa Ukrainy, dodatkowo komplikował i tak już trudną sytuację. I, jak się później okazało, okupanci, którzy wzięli go do niewoli, dowiedzieli się o tym. Prawdopodobieństwo, że zostanie zwolniony lub wymieniony z taką biografią, było zerowe.
- Niestety, Rusłan sam im o tym powiedział. Nie wiedział, z kim rozmawia, ponieważ w tym czasie był w stanie krytycznym - z poważną raną głowy, dużą utratą krwi i temperaturą powyżej czterdziestu" - mówi Ludmila.
Następnego dnia odebrałam kolejny telefon - tym razem ze szpitala w obwodzie chersońskim. Powiedzieli, że mają Rusłana, ale jest on przenoszony do innego szpitala z oddziałem neurochirurgii. Nieco później zadzwonił lekarz z innego szpitala regionalnego, w którym Rusłan był operowany. Poprosiłam go o przesłanie mi zdjęcia Rusłana. Dopiero gdy zobaczyłam zdjęcie mojego męża, zalałam się łzami szczęścia - to był on! Wyczerpany, z zabandażowaną głową, ale żywy!
"Kiedy Rosjanie nie patrzyli, Rusłan potajemnie wybierał mój numer i mówił mi, co się dzieje".
Po przekazaniu dzieciom dobrych wieści, Liudmila zaczęła zbierać informacje o stanie zdrowia męża. Operacja zakończyła się sukcesem, ale czekało go długie i trudne leczenie. A najbardziej niebezpieczne było to, że oddział Rusłana był pilnowany przez okupantów przez całą dobę.
- "Zaczęłam szukać sposobów, by pomóc mężowi na odległość" - mówi Belinska. "Dzięki moim przyjaciołom znalazłam ludzi na okupowanym terytorium, którzy zgodzili się przynosić Rusłanowi domowe posiłki. Przelewałam pieniądze na ich kartę. Kupili też Rusłanowi rosyjską kartę SIM do telefonu (po "referendum" ukraińskie połączenia zostały odcięte w regionie) i Rusłan mógł do mnie zadzwonić. Jego głos brzmiał zupełnie inaczej, na początku nawet go nie poznałam. Powiedział: "Masia, to ja". Poprosiłam go, żeby powiedział mi imiona naszych dzieci. Zrobił to i ostatnie wątpliwości, że to naprawdę mój Rusłan, rozwiały się.
Czasami udawało nam się do siebie zadzwonić. Kiedy Rosjanie nie patrzyli, Rusłan wybierał mój numer i dawał mi znać, co się dzieje. Trwało to przez kilka miesięcy. Stan męża stopniowo się poprawiał, ale z powodu poważnego uszkodzenia mózgu nie mógł wstać, ani nawet poruszyć nogami.
Przede wszystkim bałam się, że przyjdzie moment, kiedy Rosjanie zabiorą go ze szpitala do więzienia lub jakiejś piwnicy. Przez pierwsze kilka miesięcy okupanci w ogóle nie opuszczali jego pokoju - Rusłan był dla nich cennym więźniem. Ale potem nastąpiła rotacja. Do szpitala przyszli nowi strażnicy, którzy nie byli już tak uważni jak ich poprzednicy. Uznali, że Rusłan jest w tak ciężkim stanie, że im nie ucieknie. Zrozumiałam, że to moja szansa. Musiałam pójść po męża - teraz albo nigdy.
- Sam pomysł udania się na okupowane terytorium i porwania człowieka, który był pilnowany i nie był w stanie poruszać się o własnych siłach, brzmiał absurdalnie. Moja rodzina i przyjaciele, którym powiedziałam o moim planie, starali się mnie od niego odwieść. Mój szef w pracy był pewien, że okupanci wezmą mnie do niewoli lub zabiją. Ale jedyną rzeczą, której naprawdę się bałam, było pozostawienie moich dzieci samych. Resztę szczegółowo zaplanowałam.
Po pierwsze, dowiedziałam się, jak ludzie dostają się na terytoria okupowane. Dowiedziałam się, że istnieją przewoźnicy, którzy regularnie jeżdżą tam i z powrotem, pomimo całego ryzyka. Oczywiście nie każdy zgodziłby się przewieźć samochodem żołnierza porwanego z niewoli. Ale znalazłam jednego odważnego człowieka. Szczerze powiedziałam mu, dokąd jedziemy i kogo zamierzamy zabrać, ponieważ nie chciałam go wrobić. Poinformowałam lekarza w szpitalu, w którym leczono Rusłana. I obiecując dzieciom, że wkrótce przyprowadzę ich tatę z powrotem, wyruszyłam w drogę.
"Kiedy w końcu usłyszeliśmy 'Dobry wieczór' po ukraińsku na czwartym punkcie kontrolnym, łzy napłynęły mi do oczu".
Podróż była długa - prawie dwa dni zajęło nam przedostanie się z Odessy do obwodu chersońskiego przez kolejki na punktach kontrolnych. Dla wrogich punktów kontrolnych miałam przygotowaną legendę, że jadę odwiedzić krewnych. Ale okupanci nie zadali mi ani jednego pytania - być może dlatego, że byłam kobietą. Przesłuchiwali mężczyzn i dokładnie ich przeszukiwali.
Kiedy dotarła do szpitala, zobaczyła dziesiątki uzbrojonych Rosjan.
- "Byli wszędzie - w recepcji, na korytarzach" - mówi Ludmila. "Okazało się, że jeden z ich ważniejszych Rosjan został ranny dzień wcześniej. Leżał na jednym z oddziałów, a wszyscy ci ludzie dbali o jego bezpieczeństwo. Nie mogłam sobie wyobrazić, jak w takiej sytuacji niepostrzeżenie wydostać ze szpitala sparaliżowanego człowieka. Ale miałam szczęście. Okupanci byli tak skupieni na swoich rannych, że zapomnieli nawet o dyżurze w pobliżu oddziału Rusłana. Weszłam do środka. Nigdy nie zapomnę tego momentu. Mój mąż wiedział, że do niego idę, czekał na mnie i bardzo się o mnie martwił. Zwłaszcza, że byłam już na okupowanym terytorium bez łączności, a on nie mógł się do mnie dodzwonić. Kiedy weszłam na oddział, czas jakby się zatrzymał. Patrzyliśmy na siebie i nie mogliśmy powiedzieć ani słowa. Po prostu płakaliśmy...
Teraz pozostało wyprowadzić męża za szpitala.
- Nowi żołnierze, którzy zebrali się w szpitalu z powodu rannego rosyjskiego szefa, nie wiedzieli, kim jest Rusłan. "Najważniejsze było, aby nie zostać zauważonym przez tych, którzy widzieli go wcześniej", wyjaśnia Ludmiła, "Nie mogę tego nazwać inaczej niż szczęściem - prześlizgnęliśmy się. Zawsze będę wdzięczna lekarzom, którzy dali nam nie tylko prawdziwe zwolnienie, ale także fałszywe zaświadczenie stwierdzające, że Rusłan rzekomo został ranny w wypadku samochodowym. Musiałam pokazywać to fałszywe zaświadczenie na punktach kontrolnych wroga, aby nikt nie podejrzewał, że Rusłan był żołnierzem rannym na froncie.
Martwiłam się, czy mój mąż będzie w stanie siedzieć w samochodzie, ale udało mu się. Modliłam się i powtarzałam pod nosem słowa, które wymyśliłam dla okupantów na punktach kontrolnych. Wymyśliłam całą bajkę o wypadku, który rzekomo miał Rusłan, z wieloma szczegółami, aby była przekonująca. Na pierwszym punkcie kontrolnym zaczęłam ją opowiadać... Nagle, podczas naszego przesłuchania, nasi zaczęli ostrzeliwać pozycje wroga. Okupanci kazali nam odjechać. Potem był drugi punkt kontrolny. I znowu zaczęło się przesłuchanie, ale zanim zdążyłam opowiedzieć swoją historię, okupanci otrzymali pilny rozkaz przepuszczenia nas. W takich momentach nie sposób nie pomyśleć, że to wszystko dzieło anioła stróża. A na trzecim punkcie kontrolnym sprawdzili tylko nasze dokumenty - okupanci byli pewni, że byliśmy już przesłuchiwani i przeszukiwani na poprzednich dwóch punktach kontrolnych. A kiedy w końcu usłyszeliśmy "Dobry wieczór" po ukraińsku na czwartym punkcie kontrolnym, łzy napłynęły mi do oczu. Jesteśmy w domu. Udało nam się.
Najpierw zadzwoniłam do dzieci. Powiedziałam im, że mój tata jest ze mną i wkrótce będziemy na miejscu. Tego dnia mój mąż obchodził urodziny. Dzieci pobiegły kupić tort. Rusłan zadzwonił w dniu swoich trzecich urodzin. Pierwsze były, gdy się urodził, a drugie, gdy cudem przeżył w okopie. Więc teraz przeżył trzecie.

Historia uratowania mojego męża z okopu jest nie mniej imponująca. Okazało się, że Rusłan leżał w ziemi od trzech dni - tam, gdzie jego towarzysze widzieli go po raz ostatni. Bez jedzenia, wody i opieki medycznej. Nie wiem, jak to możliwe, ale przeżył. Rusłan mówi, że to jego rodzinna ziemia nie pozwoliła mu umrzeć. Znaleźli go mieszkańcy Ołeksandriwki, którzy przeszukiwali okopy w poszukiwaniu żywych do uratowania i zmarłych do pochowania. Usłyszeli jęki Rusłana, zabrali go do stodoły, ubrali w swoje ubrania i zakopali dokumenty w ogrodzie. Rusłan nie mógł jeść, więc dali mu surowe jajka i mleko. Mieli nadzieję, że za kilka dni żołnierz poczuje się lepiej. Ale mężczyzna stracił przytomność, rana ropiała, zaczęła się gorączka i stało się jasne, że nie przeżyje bez pomocy medycznej. W tym czasie transport jeździł tylko w kierunku okupowanego Chersonia, więc wsadzili Rusłana do autobusu. Autobus został zatrzymany przez okupantów, a Rusłan trafił do niewoli.
Po zajęciu prawobrzeżnej części obwodu chersońskiego odnalazłam ludzi, którzy uratowali życie mojemu mężowi i osobiście im podziękowałam. A oni zwrócili mi jego wykopanego z ziemi dokumenty. Od tego czasu Rusłan przechodzi rehabilitację w domu w Odessie. Już jest bardzo dobrze. Lekarze i rehabilitanci wyjaśnili, że z powodu uszkodzenia mózgu zdolności motoryczne Rusłana są upośledzone, ale stopniowo zdrowe części mózgu przejmą funkcje uszkodzonych.
- "Mąż nie tylko wstaje, ale także chodzi!" - cieszy się Ludmiła Belinska. "Nadal korzysta z chodzika, ale jego kroki stają się coraz pewniejsze. A wszystko to tylko dzięki jego sile woli - bardzo się stara dla dzieci. Każdego dnia, bez względu na pogodę i stan zdrowia, udaje się do centrum rehabilitacji, gdzie ciężko pracuje przez długi czas. Nie mam wątpliwości, że wkrótce Rusłan będzie mógł chodzić, nie opierając się o nic.
Dzieci nie opuszczają ojca na krok. Najstarsza córka stale towarzyszy mu w rehabilitacji. A ja pracuję i wciąż staram się za wszystkim nadążyć. Czasami, patrząc wstecz, nie mogę nawet uwierzyć, że przeszliśmy przez to wszystko. Nie mogę powiedzieć, że nie mamy teraz trudnych chwil. Rehabilitacja nie jest łatwym procesem. Rusłan może się denerwować. Ale w takich momentach staram się być przy nim: odwrócić jego uwagę, zażartować. Rusłan i ja byliśmy razem przez pół życia, ale teraz kochamy się i doceniamy bardziej niż kiedykolwiek. Nasze dzieci żyją i mają się dobrze, a my jesteśmy przy sobie. I to jest dla nas najważniejsze.



Podróżniczka Olena Bondarenko: "Chciałam udowodnić, że na szczyt można wejść bez względu na to, ile ma się lat"
"Udało mi się! Przeszłam Łuk Karpat od Dunaju w Bratysławie do Dunaju w Orszowej. Wczoraj, sto ósmego dnia, zakończyłam wędrówkę na granicy z Serbią" - napisała tej jesieni na swojej stronie na Facebooku dziennikarka i tłumaczka Olena Bondarenko. Przed nią tylko dwie kobiety na świecie - Czeszka i Polka - ukończyły tę trudną, samotną, górską podróż przez Słowację, Polskę, Ukrainę i Rumunię. Olena jest pierwszą Ukrainką, która zapisała się w historii podboju Łuku Karpat.
Na samą myśl o Łuku Karpackim, robiło mi się zimno
- "Cała 2500-kilometrowa podróż była wyzwaniem, któremu oddałam się cała" - mówi Olena Bondarenko . "W górach nie można się relaksować. Trzeba obliczać godziny, kontrolować kierunek i wyczuwać zmiany pogody. Musisz wiedzieć, kiedy się zatrzymać, gdzie rozbić namiot na noc, jak znaleźć źródło i jakie dzikie zwierzęta są w pobliżu. Jeśli masz możliwość spędzenia nocy pod dachem, powinieneś tam spać, ponieważ jest to bezpieczniejsze niż w namiocie. Nocowałam na przykład na kościelnej dzwonnicy, w opuszczonych domkach pasterskich, w wieży myśliwskiej, w przeciekających schroniskach turystycznych, w cuchnących ruinach budynków - raz nawet obok zwierzęcych zwłok.
- Łuk Karpat jest najtrudniejszą Twoją górską wyprawą, ale nie pierwszą.
- Na początku chodziłam po długich trasach w Polsce. Na przykład Główny Szlak Beskidzki o długości 500 kilometrów przeszłam w 20 dni. Dwa lata temu podarowałam sobie Pireneje. 850 kilometrów gór między Francją a Hiszpanią wspominam jako jedną z moich najlepszych wypraw. Chciałam udowodnić, że mimo wieku można zdobywać szczyty. Swoją drogą, to właśnie na długich trasach spotykam dojrzałych, często starszych podróżników solo. I to jest bardzo inspirujące - oznacza, że w wieku 52 lat wciąż mam przed sobą długą drogę.
Szłam przez Pireneje od Oceanu Atlantyckiego do Morza Śródziemnego przez 52 dni. A kiedy zobaczyłam morze na niebie, chciałam zawrócić w wysokie góry. Nie lubię komercyjnych miejsc i hałaśliwych ludzi. Lubię jeździć tam, gdzie przyroda i zwierzęta są dzikie, a ludzie prawdziwi. Niestety, takich gór w Europie jest niewiele.

Pewnego dnia w Krakowie, gdzie teraz mieszkam, siedziałam wyczerpana po kolejnej podróży do wschodniej Ukrainy jako reporterka polskich mediów. Nie wiedziałam, czy stać mnie teraz psychicznie na kolejny wyjazd. I wtedy napisał do mnie przyjaciel: "Góry zawsze wszystko naprawią i uleczą. Jedź na Korsykę! Zrób GR 20 i bądź sobą". Odebrałam to jako znak. Szlak GR 20 jest uważany za najtrudniejszy szlak wysokogórski w Europie. Byłam go ciekawa. Zrobiłam Korsykę dla ambicji i nie czerpałam z niej takiej przyjemności jak z Pirenejów. A kiedy myślałam o kolejnej długiej podróży, nic innego poza Karpatami nie przychodziło mi do głowy. Nawet nie wiedziałam zbyt wiele o ukraińskich górach, a na samą myśl o Łuku Karpackim robiło mi się zimno. Karpaty rozciągają się na setki kilometrów z grzbietami w każdym kierunku. Ciągną się aż po horyzont i nie spotykają się. Pomiędzy nimi są rzeki, nieprzeniknione lasy, miasta, płaskowyże. Ta wyprawa wymagała ode mnie poważnego treningu.
- Jak wyglądał ten trening?
- Na początek przeczytałam książkę Polki Ewy Chwałko, której udało się przejść całe pasmo Karpat. Potem rozmawiałam z nią i z przerażeniem dowiedziałam się, że Ewa przygotowywała się do Karpat przez trzy lata. Trzy lata! Zaplanowała wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Wiedziała, gdzie będzie spać każdej nocy. Ja nie mam tyle czasu, a mój styl jest zupełnie inny. Lubię, gdy podróż jest przygodą. Przestudiowałam mapy i ułożyłam trasę jak puzzle. Z logicznymi i płynnymi przejściami, aby tracić jak najmniej sił i dni. Korzystałam z map w aplikacji Mapy.cz.
- Dlaczego w ogóle wyruszyłaś na tę wędrówkę?
- Drugiego dnia Wielkiej Wojny pojechałam w Ukrainę, bo tam mieszkają moi rodzice i syn. Wszyscy jechali do Polski, ale ja jechałam w Ukrainę. Pomyślałam, że mogę się przydać, bo miałam doświadczenie w szkoleniu wojskowym. Poszłam do wojskowego biura poborowego na miesiąc, ale nie zostałam przyjęta. W tym czasie było wystarczająco dużo mężczyzn z doświadczeniem bojowym. Wtedy zdecydowałam, że spróbuję być przydatna w inny sposób: będę pisała reportaże o wojnie w Ukrainie dla polskich mediów. Na początku to działało, ale temat naszej wojny szybko zniknął z pierwszych stron zachodnich mediów. Próbowałam też zostać tłumaczką dla ukraińskiego wojska i moja kandydatura została prawie zatwierdzona. A potem, być może dlatego, że spojrzeli na rok mojego urodzenia, zostałam odrzucona. Byłam niesamowicie zdenerwowana, czułam się tak, jakbym została wykluczona z życia w obszarach, w których czuję się silna. Wtedy postanowiłam udowodnić sobie, że mogę przejść do historii trudnych przejść. W końcu statystyki Łuku Karpat pokazują, że znacznie więcej osób go rozpoczęło niż ukończyło.

"Zalecono mi odstraszanie niedźwiedzi głośnymi petardami"
- Czy spotkałaś dzikie zwierzęta?
- Widziałam żubra w nocy w rumuńskim Fegherashi. Na początku bałam się, że jestem odwodniona i mam halucynacje. Potem zastanawiałam się, skąd żubry wzięły się w Rumunii. A potem przypomniałam sobie, że kiedyś napisałam artykuł o żubrach. Ale co innego siedzieć na kanapie w domu i pisać o polskich żubrach w Rumunii, a co innego otworzyć zamek błyskawiczny namiotu w nocy i zobaczyć to zwierzę nad sobą na tle czerwonego księżyca w pełni.
Dzikie zwierzęta nie szukają kontaktu z ludźmi. Niedźwiedzie, dziki, wilki, rysie, które nie znają ludzi, są im obojętne. Żubry są takie same. Samiec żubra spaceruje samotnie. On i ja spojrzeliśmy na siebie, a potem ta ogromna ciemna góra odwróciła się i poszła sobie. Ale zostawił po sobie niezapomniane wrażenie.
Każde dzikie zwierzę może wzbudzić strach w człowieku. Lisy lubią kraść buty. Dlatego nawet mokre powinno się chować w namiocie. Myszy gryzą nie tylko jedzenie. Jedna dostała się do mojego śpiwora. Nie było to śmiertelne, ale nieprzyjemne.
Kiedy idziesz przez las, patrzysz na ślady i wiesz, z kim możesz mieć do czynienia. Najwięcej niedźwiedzi jest w Rumunii, a najwięcej tropów wilków na Słowacji. Nie można zabić tych zwierząt, są pod ochroną. Raz spotkałam zrozpaczonego słowackiego pasterza - stado wilków rozszarpało sto jego owiec. Pasterz ostrzegł mnie, żebym nie szła dalej, bo tam właśnie są wilki. Ale jak mam nie iść, skoro moja ścieżka tam prowadzi? I tak podążam śladami wilków, widzę ich odchody białe od kości, które zjadły. Nawiasem mówiąc, wilki nie zjadają owiec w całości - zjadają miękkie, smaczne części, pozostawiając rogi i nogi. Weszłam do lasu i poczułam okropny smród. Zobaczyłam rozszarpane owce leżące w krzakach... Przyspieszyłam kroku i cieszyłam się, że wilki są już najedzone.
- Czy da się przewidzieć, co zrobią dzikie zwierzęta?
- Zachowanie zwierząt zależy od stopnia ich socjalizacji i wcześniejszych doświadczeń z ludźmi. Zwierzę, które nigdy nie widziało człowieka, raczej nie ucieknie przed tobą: wąż nie zsunie się z drogi, dzikie konie lub krowy będą spokojnie leżeć na ścieżce. A jeśli, na przykład, niedźwiedź został nauczony, że ludzie mają jedzenie, będzie go szukał, domagał się go, a może nawet wejdzie do namiotu.
Widziałam niedźwiedzie żebrzące na autostradzie Transfegeras w Rumunii. Zwierzęta wyszły na drogę, chodziły swobodnie między samochodami i tańczyły na tylnych łapach. Dla niedźwiedzi jest to łatwy sposób na zdobycie pożywienia. Wiedzą, że ludzie wyrzucają chleb z samochodów i gonią je, domagając się więcej.
- Wiedziałaś, że może być niebezpiecznie, prawda? Jak zamierzałaś się bronić?
- Czytałam o zachowaniu zwierząt, rozmawiałam ze znanym polskim leśnikiem, który zna się na niedźwiedziach. Bałam się tych nieprzewidywalnych drapieżników bardziej niż czegokolwiek innego. W końcu oficjalnie w samej Rumunii jest ich od sześciu do ośmiu tysięcy. Niemożliwe jest spacerowanie po Rumunii bez zobaczenia ursu (niedźwiedź w języku rumuńskim). Chciałam więc wiedzieć, co zrobić, gdybym musiała spędzić noc w niedźwiedzim lesie.
Aby uchronić się przed niedźwiedziami, doradzono mi używanie głośnych petard. Najgorzej jest, gdy las jest szczelnie otoczony z dwóch stron: nic nie widać, ale możliwe, że ktoś nas wtedy widzi. Śpiewałam więc głośno i trzymałam petardy pod ręką, czasem w drżących, spoconych dłoniach. Na szczęście nie musiałam używać żadnej z nich. Kiedy zeszłam z gór, dałam je pasterzom, którzy przyjęli je z wdzięcznością.
Ogólnie rzecz biorąc, nie prowadzę wojny z naturą. Nawet nie noszę ze sobą sprayu na komary. Niech mnie ugryzie owad, niech mnie zrani jeżyna. To po prostu naturalne. Nóż mam do obierania ogórków czy rozpalania ogniska, a nie do obrony. I tak naprawdę bardziej bałam się ludzi niż zwierząt.

Jak spotkałaś niedźwiedzie?
- Spotkałam niedźwiedzia w pobliżu rumuńskiej góry Negoi. Spędziłam tam noc w schronisku nad jeziorem i już miałam wracać na szlak, gdy jakiś turysta powiedział do mnie: "Look, bears!". Spojrzałam i zobaczyłam dwa duże niedźwiedzie birmańskie w pobliżu szlaku. Pożyczyłam lornetkę od innego turysty, Rumuna, i przyjrzałam się bliżej: niedźwiedzie tupały po śniegu i nigdzie się nie wybierały. Dzień nie stał w miejscu, a ja miałam do pokonania bardzo trudny odcinek. Rumun machnął rękami: "Idź spokojnie. Niedźwiedzie to nie problem". Zwrot "Usru? Nie ma problemu!" jest w Rumunii bardzo popularne.
Reszta była jak film. Rumun obserwował mnie przez lornetkę, a nad jeziorem, niczym w szekspirowskim teatrze, siedziała rumuńska rodzina, obserwując Ukrainkę uganiającą się za niedźwiedziami. Śpiewałam coś, żeby zwierzęta widziały mnie z daleka. Kiedy drapieżnik dostrzega człowieka z daleka, ma czas na podjęcie decyzji, czy zaatakować, czy spokojnie się rozejść. Nie można patrzeć na zwierzę - bezpośredni kontakt odbierają jako agresję. Spojrzałem więc kątem oka. Duże brązowe cielsko zwróciło ku mnie ładną twarz... Zauważyłam! Szłam dalej, śpiewałam swoją piosenkę, wspinałam się. Byłam dzielna, bo serce mi waliło. I wtedy jeden niedźwiedź zawrócił do swojej jaskini. A drugi podążył za nim.
W tym momencie byłam dumna, że mam ukraińską wstążkę na plecaku. Ludzie siedzący w teatrze byli świadkami, jak Ukrainka przechodziła obok niedźwiedzi, śpiewając. Byłam dumna, że mogłam to zrobić. Tacy właśnie jesteśmy my, Ukraińcy!
"Psy pasterskie są tak głodne i wściekłe, że atakują podróżnych".
- Czy to prawda, że psy pasterskie były straszniejsze od niedźwiedzi?
- Są naprawdę bardzo agresywne. Są zawsze głodne, wściekłe i rzucają się na ludzi. Pasterze w górach prawie nie karmią swoich psów. One nie odróżniają dobra od zła. Widziałam, jak pasterze bili swoich kudłatych pomocników kijami z metalowymi końcówkami. To było straszne! Często zastanawiałam się, dlaczego pies zostaje z pasterzem po czymś takim. Dlaczego nie ucieka?
Rumuńskie psy, którzy wypasają stada, są duże i silne. W górach są śmiertelnie niebezpieczne dla obcych. Zdarzało się, że biegły w moją stronę z taką prędkością, że nie zdążyłam wyjąć petard z otwartej kieszeni. Psy obserwują stado, a gdy widzą obcego, wszystkie biegną w jego stronę i otaczają go. Niektóre podchodzą od tyłu. Jakimś cudem udało mi się utrzymać psy na odległość pałki, ale nie dałoby się długo odpierać zgrai dziesięciu napastników jednym kijem. Na szczęście z pomocą przyszli mi pasterze, którzy odpędzili psy. Czytałam o polskiej turystce, która zrezygnowała z wędrówki Łukiem Karpat, ponieważ została dotkliwie pogryziona przez rumuńskie psy.

-Cztery kraje wzdłuż pasm górskich. Co jest najbardziej zaskakujące?
- Gorzej niż dzikie zwierzęta, węże, kleszcze i nieustający deszcz martwił mnie widok ludzi niszczących przyrodę. W Ukrainie jest to niestety najbardziej widoczne. Zebrałam dwa worki śmieci, zaniosłam je do wioski, a miejscowi powiedzieli:
"Dlaczego przyniosłaś śmieci? Będziemy musieli zanieść je z powrotem w góry".
Na międzynarodowej trasie E8 widziałam kilogramy zużytych pieluch dziecięcych przy drodze. A "przedsiębiorcy" zbierający borówki zostawiają po sobie góry plastiku, śmieci, starych ubrań, niszcząc drogi i pola owoców. Sposób, w jaki ludzie niszczą góry, jest widoczny w całych Karpatach. Wyschnięte źródła, spragnione zwierzęta. Rumuńscy pasterze nie mają wody na łąkach i piją wodę importowaną. Co w takim razie piją ich psy?
- Czy opowiadałaś obcokrajowcom o Ukrainie podczas swoich podróży? Jak reagowali?
- "Przez tyle lat mówiono nam, że Rosja jest wielka i dobra, że to niemożliwe, by taki kraj nagle stał się zły i rozpoczął wojnę" - mówili mi niektórzy Słowacy. Skarżyli się, że to wszystko polityka, a prawda jest gdzie indziej. W odpowiedzi powiedziałam im, że jestem dziennikarką wyciągnęłam telefon i pokazałam zdjęcia, które sama zrobiłam, aby mogli zobaczyć prawdziwą wojnę, którą rozpętała Rosja.
Podobne rzeczy zauważyłam w Rumunii. Co więcej, Rumuni często nie chcieli mnie słuchać, odwracali wzrok od moich zdjęć. Śmiali się: "Chcesz nas przekonać, że Biden jest lepszy od Putina?". Starałam się mówić spokojnie i kazałam im patrzeć na zdjęcia: "Zrobiłam to w Mikołajowie, ta kobieta później zmarła z powodu odniesionych ran. A to jest Chersoń, byłam na miejscu wybuchu. Matka tej dziewczynki zawinęła ją w szmaty i ukryła w piwnicy przed Buriatami". I niektórzy ludzie zdali sobie sprawę, że wojna w Ukrainie była prawdziwa, że nie był to program telewizyjny.
Ale oczywiście byli też tacy, którzy szczerze nas wspierali. Raz spotkałam na drodze Czecha, który z daleka szeroko się uśmiechał i głośno mnie pozdrowił: "Chwała Ukrainie!". Odpowiedziałam mu tym samym i zapytałam, skąd wie, kim jestem.
"Jesteś już znana tutaj. To ty jesteś Ukrainką, która idzie sama" - wyjaśnił Czech. I to było bardzo miłe.
Słowak dogonił mnie w pobliżu miasta Piestany. Było to po tym, jak Rosjanie wysadzili tamę w Kachowce. Przytulił mnie i zalał się łzami. Ludzie widzieli we mnie kawałek Ukrainy i składali mi kondolencje. Pytali, czy mam co jeść, czy mam pieniądze. I czułam, że to nie tyle troska o mnie, co o Ukrainę.
Zdjęcia z archiwum Oleny Bondarenko


Reżyserka Iryna Cilyk: "Wiem już jak to jest być żoną, do której z wojny wrócił nieznajomy"
Spotykamy się z Iryną Cilyk rano po prezentacji jej drugiego filmu "Ja i Feliks", na festiwalu filmowym "Ukraina!" w Warszawie. Film jest adaptacją powieści jej męża, pisarza Artema Czecha "Kim jesteś?", opowiadającej o dorastaniu młodego chłopca Tymofieja w latach 90. i jego relacjach z dorosłymi, które zostały zniszczone przez erę postsowiecką. Za kilka godzin dowiemy się, że film zdobył specjalne wyróżnienie na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych.

Historia, która wydawała się zrozumiała tylko dla osób z podobną przeszłością, znalazła fanów w innych krajach. Świadczy o tym w szczególności nagroda na Festiwalu Filmowym Giffoni we Włoszech, kraju, który kompletnie nie wie, czym był Związek Radziecki. To samo można powiedzieć o debiucie Iryny, dokumencie "Ziemia jest niebieska jak pomarańcza", o matce z czwórką dzieci, która przez sześć lat mieszkała w strefie frontowej Donbasu. Film zdobył ponad 30 prestiżowych międzynarodowych nagród i nadal jest prezentowany za granicą. Iryna Cilyk w wywiadzie dla Sestry.eu opowiedziała o załamaniu się postrzegania Ukrainy przez Zachód, próbach nakłonienia ukraińskich artystów do współpracy z rosyjskimi intelektualistami, kryzysie ukraińskiego przemysłu filmowego i jej osobistych doświadczeniach podczas wojny.
AnnaŁodygina: W ostatnich latach dużo podróżowałaś na międzynarodowe festiwale, prezentacje, panele dyskusyjne i spotykałaś się z publicznością w różnych krajach. Czy ludzie za granicą rozumieją, że Rosja od dziesięcioleci terroryzuje nasz kraj, zabija ludzi, niszczy ukraińską inteligencję i organizuje Hołodomor?
Iryna Cilyk: Przynajmniej teraz nie musimy już tłumaczyć i udowadniać, że my, Ukraińcy, istniejemy. Pamiętam, jak podróżowaliśmy na początku rosyjskiej inwazji w latach 2014-2015, to był zupełnie inny poziom dyskusji. Mówiono nam o wojnie domowej na Ukrainie. Nasz kraj był postrzegany jako satelita rosyjskiego świata i jego kultury. W ciągu ostatnich dwóch lat zobaczyłam ogromny postęp, abstrahując od konkretnych ludzi, którzy czasami rozczarowują. Ogólnie rzecz biorąc, wydaje się, że dziś świat chce poznać Ukrainę.
Często słyszę, jak obcokrajowcy zastanawiają się, w jaki sposób przegapili istnienie tak odrębnego, interesującego narodu europejskiego, który dopiero teraz zaczynają odkrywać. Oczywiście są też inne poglądy i reakcje. Czasem spotykam się z arogancją ludzi Zachodu, którzy wciąż wierzą, że wiedzą o nas coś lepiej. Czasami ludzie nie chcą zmieniać optyki, do której są przyzwyczajeni i generalnie przyznać, że mogli się w czymś mylić. Niepokojące są zwłaszcza próby pouczania nas, "barbarzyńców", przez niektórych przedstawicieli cywilizowanego świata, jak mamy się zachowywać, gdy zaprasza się nas do współpracy z rosyjskimi intelektualistami.
AŁ: Jakie argumenty podają przedstawiciele cywilizowanego świata, gdy próbują posadzić Ukraińców i Rosjan w tym samym panelu dyskusyjnym?
IC: Mówi się, że jesteśmy tak obsesyjnie skupieni na własnej tragedii, że nie potrafimy wyjść poza nią. Dotyczy to zwłaszcza starej Europy - Niemców, Francuzów i tak dalej - którzy uważają, że pewne lekcje z przeszłości dają im prawo do zrozumienia sytuacji. Albo kryje się za tym wiele strachu. Uważają, że powinni szukać więzi z potencjalnymi sojusznikami i że jest to coś, co może przynieść im tylko korzyści. Zdaniem Zachodu powinniśmy budować relacje z rosyjskimi intelektualistami, którzy są w opozycji do obecnego rosyjskiego rządu. Ale po pierwsze, wróg mojego wroga nie zawsze jest moim przyjacielem i sojusznikiem. Po drugie, uporczywe próby łączenia nas z rosyjskimi intelektualistami są bardzo przedwczesne. Rozumiem, że analogie historyczne mogą nie być całkowicie odpowiednie, ale wyobraźmy sobie lata 1943-1944. Nie było tendencji, by niemieccy intelektualiści sprzeciwiający się nazistowskim Niemcom spotykali się przy wspólnych okrągłych stołach z Żydami, Polakami, Ukraińcami itp. Być może były takie momenty. Ale pole do poważnych dyskusji i ewentualnego dialogu pojawiło się później.
AŁ: Niemcy po zakończeniu II wojny światowej również nie od razu zdali sobie sprawę z tego, co się stało. Zrobiło to dopiero następne pokolenie...
IC: Tak, potrzeba czasu na pełną refleksję. Wojna w Ukrainie wciąż trwa, Rosja nie przyznała się do winy, a rana jest otwarta. A oni próbują nas jak najszybciej nas zjednoczyć. Te uporczywe wezwania do dialogu i współpracy są formą przemocy.
AŁ: Jednocześnie w ciągu ostatniego półtora roku Rosja zwiększyła swoją obecność w przestrzeni kulturalnej za granicą - w przeciwieństwie do naszej niekonsekwentnej polityki. Wydaje się wręcz, że ukraiński rząd robi wszystko, by uniemożliwić działanie sektora kultury. Możemy przypomnieć mianowanie niekompetentnej osoby, która nie ma nic wspólnego z kinem, na stanowisko szefa Państwowej Agencji Filmowej (2 listopada filmowcy zaapelowali do rządu rząd do odwołania kierownictwa Państwowej Agencji Filmowej - red.), naciski i próby zniszczenia Centrum Dovzhenko, konkursy artystyczne, w których miliony środków budżetowych są wydawane na filmy Artema Kolubajewa, współpracownika szefa Administracji Prezydenta Andrija Jermaka. Dlaczego społeczność filmowa nie krzyczy o tym głośno?
CI: Społeczność filmowa jest sparaliżowana strachem przed utratą tych niewielkich możliwości, które dziś ma. To łamie mi serce, zwłaszcza po tym wszystkim, przez co przeszliśmy od czasu Majdanu, i po uświadomieniu sobie, jak ważne jest, aby nie być pozbawionym głosu. Kiedy milczymy, pozwalamy grać sobie i innym według zasad stworzonych przez niegodnych ludzi, którzy naprawdę nie powinni zajmować stanowisk kierowniczych. Mała grupa buntowników, którzy nie boją się głosić prawdy, którzy nie boją się trafić na czarną listę, nie wystarczy. Niestety, nie widzę solidarności społeczności filmowej. Nie chcę też powiedzieć, że ja, w przeciwieństwie do moich kolegów, jestem tak odważna i wiem dokładnie, jak pokonać te smoki. Ale jeśli nie możemy ich pokonać, to zasługujemy na taką przyszłość. Obecna sytuacja wiele mówi o nas jako społeczności: albo pozwolimy się zniszczyć, albo zaczniemy wpływać na to, co się dzieje.
AŁ: Jak sytuacja może się zmienić wraz ze zmianą rządu?
CI: W dużej mierze sami musimy przyczynić się do tej zmiany. Bardzo ważne jest, aby nie milczeć.
AL: Co musi się wydarzyć?
IC: Musimy nazywać rzeczy po imieniu i występować przeciwko dyktaturze złego smaku, korupcji, nieprzejrzystych przetargów itp. Tak wielu naszych kolegów walczy teraz na froncie, broniąc wolności i demokratycznej przyszłości Ukrainy, a my mamy pozwolić, żeby tu dalej trwała wewnętrzna wojna?
AL: Rok temu świat mocno wspierał Ukrainę. Co zrobić, by dalej tak się działo?
IC: Musimy słuchać własnej intuicji, szczerze opowiadać nasze historie. Wciąż słyszę, jak ludzie za granicą mówią, że my, Ukraińcy, jesteśmy niezrozumiali. Ale to wszystko jest procesem i poszukiwaniem, wciąż zastanawiamy się, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Nie da się tego w pełni zrozumieć, nie wiedząc, kim byliśmy. Na przykład dopiero teraz, zdałam sobie sprawę z wielu rzeczy dotyczących naszych poprzedników, w szczególności intelektualistów XX wieku, którzy byli tak samo młodzi i fajni jak my, ale byli w jeszcze gorszej sytuacji - uwięzieni w systemie sowieckim. Czasami świadomie bronili tego, czego chcieli, wiedząc, że czekają ich tylko represje, więzienie i śmierć. Ile było w tym siły, odwagi, wyzwania i poświęcenia! Mieli znacznie mniej możliwości niż my. Dziś jesteśmy bardziej widoczni dla świata. I to jest przywilej. Jesteśmy słyszani, nasze głosy są obecne, odzyskujemy naszą podmiotowość.
Jednak dziś tracimy również wiele osób z naszego pokolenia. Moi rówieśnicy odchodzą, zanim zdążą opowiedzieć swoje historie. Wciąż nie mogę zaakceptować i zrozumieć śmierci pisarki Viki Ameliny. Miała być na stypendium w Paryżu i pracować nad książką o rosyjskich zbrodniach wojennych na podstawie zeznań różnych kobiet, które zebrała. Książka ta nie zostanie ukończona, nie wspominając o życiu samej Viki, błyskotliwej intelektualistki i matki nastolatka. Jest jedną z wielu osób zabitych przez Rosję. Niedawno na scenie zalałam się łzami, gdy mój kolega Jurko Prochaśko, tłumacz, krytyk literacki i psychoterapeuta, powiedział, że jest nas coraz mniej - skoro tak, to musimy teraz bardziej dbać o siebie nawzajem.
AŁ: W świecie, w którym zdecydowana większość ludzi rozumie, że Rosja zaatakowała Ukrainę, Nawalny wygrywa Oscary w kategorii "Najlepszy film dokumentalny"? Dlaczego? O nagrodę w tej samej kategorii ubiegał się film "Dom z drzazg" o dzieciach z sierocińca w Donbasie. Czy ten film nie jest wystarczająco dobry dla Hollywood? A może ekipa stojąca za filmem o Aleksieju Nawalnym miała więcej pieniędzy na promocję? A może była to decyzja polityczna?
IC: Mówiąc o konkursach i ocenach, nigdy nie można mówić o obiektywizmie. To kombinacja różnych czynników i reguł gry. Oscary to tak naprawdę wielka polityka i wielkie pieniądze. Nie mogę powiedzieć, dlaczego ten konkretny film wygrał, ale na pewno był promowany na poziomie, którego większość z nas nie jest w stanie osiągnąć. Promocja była bardzo intensywna. Zespół filmu o Nawalnym wysłał nawet e-maile do różnych uniwersytetów z informacją o możliwości obejrzenia filmu i wsparcia go.
Zachodowi trudno jest zaakceptować prawdę, że wojna Rosji przeciwko Ukrainie nie jest tylko wojną Putina. Oznacza to przyznanie, że duży kraj z milionami ludzi wspierających swojego przywódcę został tak głęboko zatruty propagandą, że już zamienił się w potwora. To przerażające, zwłaszcza gdy ten potwór wymyka się spod kontroli. Niedawno w Luksemburgu pewien Włoch zwrócił się do mnie ze słowami wsparcia dla Ukrainy. Powiedział, że do niedawna sama myśl o broni nuklearnej i możliwości jej użycia paraliżowała go strachem. Ale teraz zrozumiał, że strach tylko karmi zło. I to jest prawda. Jeśli nie powstrzymamy terrorystów tutaj, rozwiną skrzydła gdzie indziej i podniosą głowy.
AL: Czy Twoje podejście do wychowania dziecka zmieniło się z powodu wojny? Jak bardzo jest ono patriotyczne, biorąc pod uwagę zło wokół i prawdopodobieństwo, że w wieku 18 lat Twój syn może wstąpić do wojska?
IC: Mój syn ma obecnie 13 lat. Już wiem, że uporczywe próby wykształcenia czegoś w dziecku powodują w nim tylko odrzucenie tego. Najlepiej działa osobisty przykład, styl życia rodziców i ich otoczenie. Wiele lat zajęło mi uświadomienie sobie, że mój syn chroni się przed traumami. Jego sposób bycia to maska cynizmu i obojętności. Wydawało się, że moje dziecko, które było bardzo zaangażowane w politykę, życie kraju i weteranów, w końcu zaczęło się dystansować, a nawet ostentacyjnie wszystko dewaluować. Przez długi czas mnie to bolało, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że w rzeczywistości był po prostu przytłoczony wszystkim, co działo się wokół niego i nie mógł już tego wchłonąć. Nie oznacza to, że jest obojętny lub nieczuły. Wystarczy go trochę dotknąć, a zdasz sobie sprawę, że w środku jest zupełnie inny, niż stara się pokazać.

AL: Niedawno napisałaś na Facebooku, że po tym jak Twój mąż przyznał, że dwukrotnie służył w siłach zbrojnych, pewna kobieta poprosiła Cię o radę, jak zbudować relację z własnym mężem, który również wrócił z wojny. Stracili bliskość i czułość. Jak Ty i Artem przechodzicie przez ten proces?
IC: Jest to dla mnie osobny bolesny temat. Byłam już w roli kobiety, do której wrócił z wojny obcy mężczyzna i nie rozumiałam jak z nim żyć, a on nie rozumiał jak żyć w pokoju. Dużo czasu zajęło nam zbudowanie na nowo wspólnej intymności. Był przygnębiony. Potem przypadkowo dołączył do zespołu artystów, którzy tworzyli rekwizyty do różnych projektów. Po raz pierwszy w życiu mój mąż pracował fizycznie i, co dziwne, to go wyciągnęło z depresji.
Kiedy Artem poszedł na wojnę po raz drugi i znów znaleźliśmy się w różnych wymiarach, po pierwsze, odkrył terapię dla siebie, ponieważ to naprawdę mu pomaga, a po drugie, oboje pracowaliśmy nad tym, aby nie stracić emocjonalnej więzi. To codzienna praca, kiedy nieustannie starasz się utrzymać kontakt. Korzystałam z każdej możliwej okazji, by go odwiedzać.
Kiedy widzę, jak wiele rodzin w tej sytuacji się rozpada, nawet w moim kręgu, pęka mi serce. Będzie jeszcze więcej rozwodów. W tym samym czasie, być może nowe rodziny powstaną na zgliszczach. Tak czy inaczej, wojny i wszelkie inne wstrząsy niszczą wiele rodzin. To wielkie nieszczęście i wielkie wyzwanie dla wszystkich.
AL: Nie możesz zaakceptować wszystkiego, co się dzieje, ale musisz nauczyć się z tym żyć. Czy znalazłeś sposób na poradzenie sobie z bólem?
IC: Nie nauczyłam się. Jestem bardzo emocjonalna i empatyczna, za dużo na siebie biorę. Czasami wpadam w doły psychiczne i nie mogę się z nich wydostać. A potem, przeciwnie, mocno odczuwam chwile szczęścia. I jestem za to bardzo wdzięczna, bo widzę wokół siebie ludzi, którzy stracili tę zdolność, którzy leczą się na depresję, którzy nie potrafią już czuć się szczęśliwi nawet przez chwilę. Bardzo się boję, że ja też gdzieś to stracę.
Pogodziłam się z myślą, że ta wojna będzie trwała zawsze i nie jestem pewna, czy dożyję jej prawdziwego końca. Nawet jeśli walki się zakończą, ta wojna może się powtórzyć. Lewiatan pragnie krwi i wciąż wraca. Gdy tylko przestałam się trzymać nadziei, że "jeszcze rok i koniec", poczułam się lepiej.
AŁ: Wydaje mi się, że nauczyliśmy się żyć chwilą.
IC: Bardzo ważne jest, by nie odkładać życia na później. Zdałam sobie z tego sprawę jeszcze przed inwazją na pełną skalę, kiedy kręciłam film "Ziemia jest niebieska jak pomarańcza" lub kiedy pojechałem do Awdijiwki. Szczególnie uderzyli mnie wtedy nastolatkowie. Za oknem słychać było odgłosy eksplozji, a oni ćwiczyli balet klasyczny, hip-hop, filmowali, śmiali się i zakochiwali po raz pierwszy. Chwila po wojnie może nigdy nie nadejść, ale życie dzieje się dzisiaj. Dlatego bardzo ważne jest, aby nadal żyć. Trzeba nad tym pracować, pomagać sobie. Niestety nie każdego stać na psychoterapeutę.
AŁ: Wielokrotnie prezentowałeś swoje filmy za granicą. Oba opowiadają o ukraińskich realiach. Czy obcokrajowcy je rozumieją?
IC: Mój pierwszy film, "Ziemia jest niebieska jak pomarańcza", wydaje się opowiadać o zwykłej rodzinie żyjącej w zupełnie innym wymiarze dla obcokrajowców. Ale w gruncie rzeczy jest to opowieść o ludziach, którzy w trudnych czasach, na przekór wszystkim okolicznościom, starali się żyć i walczyli o pogodę ducha. Okazało się, że ta historia jest uniwersalna i zrozumiała dla całego świata. Choć bardzo się od siebie różnimy, w ostatecznym rozrachunku wszystkim zależy na podstawowych rzeczach: rodzinie, miłości i sztuce. Niedawno pokazywałam film w Meksyku i byłem pod ogromnym wrażeniem odbioru. Duża publiczność, bardzo emocjonalne recenzje, płaczący starsi ludzie To zawsze porusza. Myślisz: gdzie jesteśmy my, a gdzie oni? Ale tak naprawdę oni też są blisko historii o celebrowaniu życia i szanowaniu śmierci. W meksykańskiej kulturze właśnie o to chodzi.
Myślałem, że drugi film, "Ja i Felix", będzie bardziej rezonował z ludźmi o podobnej przeszłości do naszej - tymi, którzy pamiętają postsowieckie niestabilne czasy. Dlatego było dla mnie wielkim zaskoczeniem, gdy otrzymaliśmy nagrodę specjalną na włoskim Giffoni Film Festival w kategorii Generator +16. To największy europejski festiwal filmowy dla dzieci i młodzieży. Filmy są oceniane nie przez profesjonalne jury, ale przez 600 włoskich nastolatków. Oznacza to, że mogli porównać się z ukraińskim chłopcem z lat 90. To była dla mnie wielka niespodzianka.
AŁ: Poleć nam do obejrzenia jakiś dobry ukraiński film.
IC: Dystrybutorzy mówią, że w ciągu ostatnich dwóch lat popyt na ukraińskie filmy wzrósł, a ludzie chętnie chodzą na ukraińskie premiery. Jest teraz wiele do obejrzenia. Niedawno się pojawił się dokument "20 dni w Mariupolu" Mścisława Czernowa. W filmie uchwycono straszne wydarzenia, oglądanie go jest bolesne, ale jednocześnie napełniło mnie jakąś dziwną siłą wynikającą z uświadomienia sobie, że te rosyjskie zbrodnie zostały zarejestrowane.

.avif)

W Izraelu przyzwyczailiśmy się do wojny. Zawsze mamy się na baczności
Ataki rakietowe Rosjan, okupacja, ewakuacja, wyjazd do Tel Awiwu i ponowna wojna na terytorium Izraela - tego wszystkiego doświadczyła Inna Makojedowa, sanitariuszka pogotowia ratunkowego z obwodu charkowskiego, w ciągu ostatniego roku i dziewięciu miesięcy. Zmasowany atak Hamasu na Izrael 7 października miał miejsce dzień po krwawym rosyjskim ataku terrorystycznym we wsi Groza. To bombardowanie było osobistą tragedią dla Inny - jej przyjaciele, pacjenci i kolega znaleźli się wśród 59 zabitych osób. Kiedy Rosjanie zaczęli bombardować Charków, Inna jechała karetką do szpitala z ciężko chorym dzieckiem.

"Zdarzały się sytuacje, kiedy trzeba było natychmiast ratować pacjenta. A my jechaliśmy - bez włączania świateł. Ze świadomością, że ta podróż może być ostatnią".
- "Jechałam samochodem z dzieckiem, widząc zniszczone domy i niezwykle puste ulice po pierwszych atakach rakietowych" - wspomina Inna. "Do szpitala w Saltowce w Charkowie zaczęto przywozić rannych i martwych żołnierzy - bardzo młodych chłopców. A następnego dnia odbieraliśmy telefony od cywilów. Karetka pogotowia nie mogła dojechać do mężczyzny, który został postrzelony przez Rosjan, więc jego rodzina musiała sama zawieźć go na taczce do miejsca, w któe mogliśmy dojechać karetką. Okazało się, że ranny był naszym kolegą, byłym kierowcą w szpitalu rejonowym.
Postanowiliśmy zabrać go do Kupiańska i po drodze, we wsi Groza, natknęliśmy się na czołgi wroga, z których jeden zablokował nam drogę. Rosjanie kazali nam zawrócić. Odpowiedziałam, że w samochodzie jest pacjent, który pilnie potrzebuje operacji. Usłyszałam: "Zastrzelimy ciebie i twojego pacjenta". Nie wiedząc, co robić, zadzwoniłam kolegów w Charkowie, a wtedy Rosjanie otworzyli ogień do naszego samochodu. Pierwszą rzeczą, o której pomyślałem w tym momencie, było: "Co teraz stanie się z naszym rannym? Kto będzie go operował?". Cóż, nie pojechaliśmy dalej, my dalej polecieliśmy... I cudem przeżyliśmy.
Pacjent spędził następny tydzień we wsi Szewczenkowo, dopóki okupanci nie otworzyli drogi dla karetek pogotowia. Udało nam się przewieźć go do szpitala w Kupiańsku. Przeżył, ale stracił nogę. Podczas tej podróży Rosjanie zatrzymywali nas na każdym punkcie kontrolnym z komendą "Ręce na maskę!", po czym przeszukiwali cały samochód, każdą kieszeń. Okupanci zabronili nam jeździć podczas godziny policyjnej - powiedzieli, że natychmiast nas zastrzelą. Ale zdarzały się sytuacje, że trzeba było ratować pacjenta w nocy i to natychmiast. Więc jechaliśmy. Bez włączania świateł, omijając drogi - jakkolwiek Zdawaliśmy sobie sprawę, że każda podróż może być ostatnią. Ale nie mogliśmy przestać tego robić.

Kiedy podczas okupacji odcięto usługi telefonii komórkowej, Inna znalazła sposób na utrzymanie kontaktu ze swoimi pacjentami. Została dyspozytorką pogotowia ratunkowego:
- "Nie było już możliwości zadzwonienia pod numer 103, więc utrzymywaliśmy kontakt przez media społecznościowe" - mówi ratowniczka medyczna. "Spisałam sposób działania we wszystkich istniejących grupach - wyjaśniłam, gdzie i jak się ze mną skontaktować, i przyjmowałam zgłoszenia. Skonsultowałam się z kilkoma osobami, przekazałam jak działać zespołowi, który był w drodze do wezwania. Ludzie nam bardzo pomagali. Kiedy w marcu pilnie potrzebowaliśmy paliwa, a nie było gdzie go kupić, zamieściłam ogłoszenie w mediach społecznościowych i przybiegł do nas mężczyzna z kanistrem benzyny.
Ale nadszedł dzień, kiedy skończyły mi się lekarstwa. Okupanci właśnie otworzyli przejście dla pieszych przez tamę na terytorium kontrolowane przez Ukrainę i postanowiłam spróbować pojechać do Charkowa po leki. Nie było to łatwe - na punktach kontrolnych okupanci organizowali przesłuchania, podczas których mówiłam co mi ślina na język przyniesie, byle przejść. W Charkowskim Centrum Medycyny Ratunkowej czekali już na mnie z lekami. Ale musieliśmy jakoś przemycić ten skarb z powrotem. Przeprowadziliśmy więc całą operację: zamiast mnie, ale pod moim nazwiskiem, przez rosyjskie posterunki przeszła inna osoba (bo okupanci prowadzili listy wyjeżdżających i wracających). Ja z lekami dotarłam do naszej dzielnicy inną drogą. Zrobiliśmy kilka takich wypadów.
"Przez te wszystkie miesiące na naszym oddziale pogotowia ratunkowego powiewała ukraińska flaga i żadne groźby nie zmusiły nas do zdjęcia jej".
Okupanci próbowali przekonać Innę Makojedową do współpracy.
- "Próbowali nas zmusić" - wspomina lekarka. "Nie braliśmy od nich pensji i ignorowaliśmy ich, chociaż rozumieliśmy, jak to się może skończyć. Kiedy okupanci powiedzieli nam kiedyś, że musimy zabrać ich rannego żołnierza na granicę, a my odpowiedzieliśmy, że samochód jest niesprawny, zmusili naszą brygadę do zrobienia tego, trzymając nas na muszce. Członkowie zespołu nie odezwali się przez sześć godzin, a my bardzo się o nich martwiliśmy. Na szczęście nasi koledzy przeżyli. Podczas transportu okupanci pilnowali, by nasi medycy nie dotykali rannego - bali się, że celowo pogorszą jego stan. Zrozumieliśmy, że to nasi wrogowie. Nawiasem mówiąc, przez cały ten czas na naszym oddziale wisiała ukraińska flaga. I żadne "ostrzeżenia" ani groźby nie mogły nas zmusić do jej zdjęcia.
Latem okupanci zaczęli atakować mnie bezpośrednio. Uporczywe wezwania do współpracy z opowieściami o tym "jakim jestem wartościowym pracownikiem" przerodziły się w agresywne groźby. Rosjanie zażądali, abym uczestniczył w spotkaniach z ich tak zwaną administracją. Ale nie przyszedłem ani razu. Zaczęli mnie śledzić. Okupanci czekali na mnie na ulicy, podchodzili pod mój dom. Osoba, którą nazywali "ministrem zdrowia obwodu charkowskiego", powiedziała, że "zajmie się mną". Otrzymywałem ostrzeżenia, że "za to, co robię, trafię do piwnicy".
Zaczęli też grozić mojemu mężowi. Był szefem drogówki, a gdy okupanci się o tym dowiedzieli, namawiali go, by został szefem powiatowej służby drogowej. Gdy odmówił, powiedzieli, że w takim razie "znajdą dla niego mundur".
Jednak do ostatniej chwili nie chciałam odchodzić - uważałam, że nie mam moralnego prawa opuszczać moich kolegów i pacjentów. Ale wtedy okupanci powiedzieli, że dadzą mi tydzień na podpisanie umowy o współpracy. Ostrzegli mnie, że nikt nie wpuści mnie na terytorium kontrolowane przez Ukrainę - wszyscy na punktach kontrolnych zostali ostrzeżeni. I dali mi jasno do zrozumienia, że jeśli chcę pozostać przy życiu, lepiej zgodzić się na ich warunki. Było tylko jedno wyjście - wyjechać. Musiałam to zrobić przez rosyjską granicę, opowiadając strażnikom granicznym legendę, że jadę na wakacje do mojego wujka, który mieszka w Noworosyjsku. Podróżowaliśmy razem z mężem i tylko dzięki szczęściu, po dwunastu godzinach przesłuchań na granicy, okupanci uwierzyli w moją opowieść o krewnym. W przeciwnym razie byłabym martwa...
Czekała nas długa podróż - przez Białoruś, Polskę, Słowację i Austrię. Zatrzymaliśmy się w Izraelu. Dlaczego właśnie tutaj? Pilnie potrzebowałam leczenia: w lutym, przed wybuchem wielkiej wojny, miałem skomplikowaną operację dentystyczną. W czasie okupacji musiałam sama zdejmować szwy i zaczął się stan zapalny. Kiedy wyjechaliśmy 1 sierpnia, sytuacja stała się już krytyczna. Przyjaciele w Izraelu obiecali szybką pomoc w leczeniu. Kto mógł przypuszczać, że wkrótce znów znajdziemy się na wojnie...
"Dzieci w Tel Awiwie w większości znają kilka języków obcych"
Inna pomimo nieznajomości hebrajskiego po trzech miesiącach pobytu w tym kraju, znalazła pracę.
- "W Izraelu nie ma zasiłków ani programów wsparcia dla uchodźców" - kontynuuje Inna - "Życie jest drogie, czynsz jest wysoki - tylko zamożni ludzie mogą sobie pozwolić na pozostanie tutaj bez pracy. Moi przyjaciele pomogli mi zorganizować leczenie, ale za wszystko płacę sama. Nie ma tu hosteli ani obozów dla uchodźców, więc jeśli nie masz się u kogo zatrzymać, jest tylko jedno wyjście - wynajem turystyczny. Nasze pierwsze mieszkanie wynajmowaliśmy na doby. Było to nieopłacalne, ale na szczęście dość szybko udało nam się znaleźć stałe lokum i teraz płacimy tysiąc dolarów miesięcznie. Jak na Tel Awiw to dobra cena - można nawet powiedzieć, że to niedrogo.
Lekarz nie może znaleźć pracy w Izraelu bez dyplomu i znajomości hebrajskiego. Przez pierwsze trzy miesiące, jako obcokrajowcy, nie mieliśmy nawet prawa do pracy. Poza tym nie mogę pracować w samym Tel Awiwie, tylko w odległej dzielnicy. Ale ci, którzy bardzo tego chcą, zawsze znajdą jakieś wyjście. Zaczęłam szukać pracy, jednocześnie ucząc się hebrajskiego i poprawiając swój angielski. Nawiasem mówiąc, znajomość angielskiego jest tutaj bardzo ceniona, w niektórych przypadkach nawet bardziej niż znajomość hebrajskiego.
Mój mąż poszedł do pracy na budowę, a moją pierwszą pracą było sprzątanie. Przez miesiąc myłam i sprzątałam różne pomieszczenia. W końcu 50 procent moich zarobków zabierała firma zatrudniająca, a ja widziałam, że kwota, którą otrzymywałam, nie wystarczała na życie i opłacenie leczenia. Wtedy postanowiłam spróbować opieki nad dziećmi ze specjalnymi potrzebami. Tutaj jest na to duże zapotrzebowanie: pomimo tego, że istnieją wyspecjalizowane przedszkola dla dzieci, większość czasu spędzają one w domu. Jednak dla Izraelczyków dzieci są świętością, więc selekcja do tej pracy jest bardzo surowa. I właśnie tutaj wykształcenie medyczne i doświadczenie jako lekarza zadziałały na moją korzyść. Teraz mam już kilku stałych klientów i zarabiam wystarczająco dużo. To ciężka praca, 14 godzin dziennie, gdzie jesteś nianią, pielęgniarką, a czasem gosposią. Ale radzę sobie z tym. Każdego dnia bariera językowa staje się mniej zauważalna. Ponadto w Izraelu dzieci są w większości dwujęzyczne i trójjęzyczne, biegle posługują się hebrajskim, angielskim, a nawet rosyjskim. To znacznie ułatwia komunikację.
"Znowu pakuję walizkę"
- "Przyjechaliśmy do Izraela w poszukiwaniu bezpieczeństwa" - mówi Inna Makojedowa - "Niestety, to ostatnie się nie udało - wojna złapała nas również tutaj".
Nie potrafię opisać moich uczuć, kiedy obudziliśmy się rano 7 października, słysząc eksplozje. Na początku były daleko, ale od razu rozpoznałam ten dźwięk - nigdy nie pomylę go z niczym innym. Dzień wcześniej w Grozie wydarzyła się tragedia. Rzecz w tym, że wieś Ogurtsivka, z której pochodzę i wieś Groza leżą blisko siebie, i wszyscy się tam znamy. Dwóch moich przyjaciół, mój kolega, pacjenci, rodzice i siostra kuzynów mojego męża zginęli w kawiarni, która została zniszczona przez rosyjski pocisk... I zanim zdążyłam złapać oddech, wojna znów pojawiła się za naszymi oknami. Ale nie chcę już uciekać - tylko wrócić do ojczyzny po zakończeniu leczenia.
W Ukrainie, jeszcze przed okupacją, miałem spakowaną walizkę z dokumentami. Teraz jest tak samo - chodzę z nią do schronów. W Izraelu nie ma domów bez schronów przeciwbombowych. Są wszędzie.

Mamad to pomieszczenie w mieszkaniu jednorodzinnym z żelbetowymi ścianami, opancerzonymi drzwiami oraz kilkoma gniazdkami elektrycznymi, telefonicznymi i radiowymi. Niektóre mamady mają małe okna ze stalowymi okiennicami. Niektórzy ludzie urządzają swoje schrony jako pokoje dziecięce, biura lub biblioteki. Mamady znajdują się głównie w nowych budynkach wybudowanych po 1992 roku. Siedziałam w takim schronie zaledwie kilka godzin temu - podczas kolejnego ostrzału, który zastał mnie w mieszkaniu mojego klienta na 28 piętrze. Gdy tylko rozległ się alarm, wszyscy w mieszkaniu natychmiast pobiegli do mamadu. W takich pomieszczeniach nie ma zasięgu telefonii komórkowej ani internetu. Ale nikt nie pomyślał, żeby wyjść nim odwołano alarm - wszyscy siedzieli i cierpliwie czekali.
W domu, w którym mieszkam, schron przeciwbombowy zajmuje całe pierwsze piętro. Mieszkamy na trzecim, a szybkie zejście na dół zajmuje zwykle kilka minut. Większość społeczeństwa schron przeciwbombowy nazywa "mamak". Nigdy nie widziałem tutaj domu bez takich pomieszczeń. Pod tym względem Izrael jest bezpieczniejszy niż Ukraina - dzięki takim schronom, nawet jeśli bomba uderzy w dom, prawdopodobieństwo przeżycia jest wysokie.
Od pierwszego dnia zmasowanych ataków Hamasu w Izraelu ludzie mogą chodzić do pracy, pod warunkiem, że w budynku, w którym pracują, jest schron. A ponieważ mamaki i mamady zostały zbudowane wszędzie, życie się nie zatrzymuje. W supermarkety są wszystkie produkty, nawet lotnisko jest otwarte. Wiele linii lotniczych odwołało wszystkie loty, ale izraelscy przewoźnicy nadal latają.
Ludzie są spokojni - nikt nie ucieka, wszyscy żyją i pracują. Mieszkańcy są przyzwyczajeni do życia w strefie wojny. Jeśli rozlega się ostrzeżenie o nalocie, wszyscy wstają i udają się do schronu jak na zawołanie. Zatrzymuje się cały transport. Jeśli w pobliżu nie ma schronu, ludzie kładą się na ziemi. Wszyscy dokładnie wiedzą, jak powinni się zachować.
Wszyscy znają podstawy pierwszej pomocy: potrafią założyć opaskę uciskową, zatamować krwawienie i noszą przy sobie apteczki pierwszej pomocy. Ludzie uważają te rzeczy za oczywiste. W Izraelu "przyzwyczajenie się do wojny" oznacza, żeby mieć się na baczności: nie ignorować alarmów i nie pozwalać sobie na dekoncentrację. W tym sensie my, Ukraińcy, możemy się od nich wiele nauczyć.


"Kazali mi odwrócić się plecami do Mykyty. Żołnierz przeładował broń i powiedział, że go zastrzeli"
Bądź dzielna - powiedział sołtys
Obudził nas telefon od krewnych. Powiedzieli, że bombardują lotniska pod Czernihowem, stychać wybuchy. Pobiegliśmy wypłacić gotówkę z bankomatu, zatankowaliśmy samochód i wieczorem 24 lutego pojechaliśmy do Mychajło-Kotsiubyńska, wioski niedaleko Czernihowa. Myśleliśmy, że będziemy tam bezpieczni. Na początku tak było.
A potem zobaczyliśmy ponad sto rosyjskich czołgów i artylerię. Jechali główną drogą. Najpierw nie zatrzymywali się w wiosce, ale niedługo później zrobili to, żeby plądrować sklepy. Ich samoloty zbombardowały miejscową szkołę.

Z 3 na 4 marca nasi chłopcy zabili część Rosjan w potyczce. Pozostali przy życiu przyjechali do Kotsiubynske i przenocowali w klinice weterynaryjnej. Następnego dnia zaczęli dręczyć mieszkańców wioski.
Rano przyszli na nasze podwórko, sprawdzili dokumenty i telefony. Zapytali, co tu robimy. Powiedzieliśmy, że uciekliśmy przed wojną.
Rozpoczął się ostrzał. Pobiegliśmy ukryć się w piwnicy. Około pięciu rosyjskich żołnierzy poszło za nami. Ich dowódca zabrał nasze telefony, sprawdził je, a następnie kazał Mykycie, mojej mamie i starszemu bratu iść za nim, aby coś wyjaśnić. Nie wracali. Kiedy czekałam, słyszałam, jak rosyjscy wojskowi mówili, że w Syrii nie jest tak strasznie jak tutaj.
Po chwili jeden z żołnierzy zszedł na dół, wskazał na mnie palcem i zapytał, czy jestem dziewczyną Mykyty. I kazał mi iść przed sobą. Szedł za mną z odbezpieczonym karabinem. Kiedy zauważył, że staram się omijać rozbite na podłodze szkło, zagroził, że mnie zastrzeli, jeśli nie pójdę prosto.
Chwilę później zobaczyłam Mykytę na kolanach. Zaczęli mnie przesłuchiwać. Powiedzieli, że czytali w Internecie, że pisano o nich jako o gwałcicielach i mordercach, i zażądali, abym powiedziała, co myślę: czy są dobrzy, czy nie. Powiedziałem, że nic nie wiem. Potem kazali mi odwrócić się plecami do Nikity. Żołnierz przeładował broń i powiedział, że go zastrzeli. A potem kazali mi jednak iść, żebym - jak mówili - nie pokryła się krwią.
Zapytałam wtedy, dlaczego to robią. To metoda edukacyjna - odpowiedział żołnierz. Powiedzieli, że dzięki temu Mykyta powiedział im wszystko. Nie mam pojęcia, co im mówił.
Później wszyscy zostaliśmy zwolnieni - ja, matka Mykyty, mój starszy brat i wujek, z którym wtedy mieszkaliśmy. Ale nie Mykyta. Powiedziano nam, że w najlepszym wypadku grozi mu 15 lat więzienia i że odsiedzi swój wyrok w Ukrainie.
Słyszeliśmy, że wielu mieszkańców zostało zabranych do niewoli, dotkliwie pobitych, ale ostatecznie ich wypuszczono. Mieliśmy nadzieję, że Mykytę też uwolnią. Ale tak się nie stało. Następnego dnia matka Mykyty poszła do Rosjan, aby dowiedzieć się, co stało się z jej synem.
Spotkała sołtysa, który szedł na spotkanie z okupantami. Obiecał dowiedzieć się, co stało się z Mykytą. Kilka godzin później spotkali się ponownie, sołtys poklepał mamę po ramieniu, powiedział "bądź dzielna". I poszedł. Nie rozumieliśmy, co to oznacza. Więc szukaliśmy dalej i pytaliśmy, kogo się dało. Mój wujek pracował na farmie w wiosce, a Rosjanie często przychodzili tam po wodę i mleko. Dowiedzieliśmy się od nich, że oddział, który zabrał Mykytę odszedł i prawdopodobnie zabrali go ze sobą. Nie wiadomo, dokąd.
19 marca, kiedy na drodze do Sławutycza nie było już rosyjskich żołnierzy, razem z matką Mykyty opuściłyśmy wieś.

Piszemy listy
Po wyzwoleniu wioski spod okupacji w lesie znaleziono ciało mężczyzny. Został zatrzymany razem z Mykytą. Od jego żony Natalii dowiedziałam się o wynikach sekcji: został zabity strzałem w głowę. Palce jego związanych rąk były połamane. Dłonie miał pokryte pęcherzami - najprawdopodobniej był zmuszany do kopania okopów.
Kontynuowaliśmy poszukiwania Mykyty wraz ze służbami specjalnymi i ukraińskim wojskiem. Ale jego ciała nie znaleziono i mieliśmy nadzieję, że został wywieziony na terytorium Rosji. Ale przez półtora roku - od tamtego czasu do teraz - nikt go nie widział ani nic o nim nie słyszał. Rosjanie też nic nie mówią o Mykycie.
Zaczęliśmy wysyłać listy do wszystkich ośrodków zatrzymań, a jeden z nich trafił do Biełgorodu, co mogło oznaczać, że Mykyta tam jest. Znaleźliśmy miejscowego prawnika i poprosiliśmy go, aby tam pojechał, ale nie pozwolono mu nawet wejść do aresztu.
Kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że nie jesteśmy w stanie samodzielnie odnaleźć Mykyty, zdecydowaliśmy się skrzyknąć z innymi Ukraińcami, których krewni zaginęli bez śladu. I założyliśmy stowarzyszenie.
Wiosną 2022 r. wszyscy szukali swoich krewnych za pośrednictwem specjalnych grup na Facebooku, pisząc do policji, SBU i Czerwonego Krzyża. To właśnie wtedy znalazłam na Facebooku Karinę Diaczuk, jedną z założycielek organizacji pozarządowej "Cywile w niewoli". Na początku tylko dzieliliśmy się informacjami, a później stworzyliśmy publiczne stowarzyszenie i zaczęliśmy rozmawiać z Rzecznikiem Praw Obywatelskich i przedstawicielami Czerwonego Krzyża. Ci ostatni powiedzieli, że kiedy odwiedzają więzienia, strona rosyjska pozwala im wchodzić tylko do wybranych kolonii lub cel. Jeśli jednak widzą cywilów w celach z żołnierzami, zapisują informacje i przekazują je rodzinom.
Co teraz robimy? Rodzice Mykyty oddali krew, ale jak dotąd nie znaleziono zgodności DNA. Wiem, że istnieją przypadki, że Rosjanie zwracają ciała. Tak więc uzyskanie oficjalnego potwierdzenia, że ukochana osoba znajduje się w rosyjskiej niewoli, nie gwarantuje, że wróci ona do domu żywa. Ludzie są tam niszczeni nie tylko fizycznie, ale także moralnie. Na przykład udają, że robią wymiany, a potem mówią: "Zostałeś porzucony", a to fatalnie wpływa na psychikę więźniów.
Od półtora roku nie mamy o nim żadnych informacji. Chcę wierzyć, że wróci, ale rozumiem, że muszę być gotowa na wszystko. Rozumiem, że nawet jeśli wróci, będzie inny po tym, przez co przeszedł. Ale moim jedynym życzeniem jest, aby wrócił żywy. To jedyna rzecz, o którą modlę się do Boga.
Kto będzie szukał cywilów?
- "Porwania ukraińskich cywilów na okupowanych terytoriach i wywożenie ich w nieznane miejsca to bardzo poważny problem dla Ukrainy" - komentuje Tatiana Katryczenko, koordynatorka Media Initiative for Human Rights. "W innych konfliktach zbrojnych na świecie nie było tak wielu zatrzymanych cywilów, dlatego informacje te powinny być przekazywane Europejczykom i Amerykanom tak głośno, jak to tylko możliwe. W końcu, gdy nie mówi się o problemie, łatwiej jest go zignorować.
W rzeczywistości w Ukrainie nie ma jednego odpowiedzialnego organu, ani jednego oficjalnego przedstawiciela, którzy mogliby zajmować się rejestracją, poszukiwaniem i negocjowaniem procesu uwalniania cywilnych zakładników. Dziś urzędnicy tylko zbierają wnioski od obywateli dotyczące zaginionych. Nie ma jednolitej bazy danych tych osób. W związku z tym niemożliwe jest podanie dokładnych liczb.
Mamy sztab koordynacyjny w ramach wywiadu obronnego Ukrainy, który zbiera informacje i negocjuje wymian żołnierzyy. Mamy krajowe biuro informacyjne, które działa jako baza danych, zbiera informacje zarówno o wojskowych, jak i cywilnych zatrzymanych w konflikcie, mamy komisarza ds. praw człowieka, który mówi również o cywilach, ale oni nie mają prawa do negocjacji wymian cywilów.
Opublikowaliśmy na naszej stronie wezwanie w siedmiu językach do uwolnienia cywilnych zakładników. Chodzi o to, by ludzie w różnych krajach mogli przeczytać krótkie historie cywilnych więźniów. Artysta rysuje portrety tych zakładników. Chcemy, żeby ludzie pisali listy do lokalnych ambasad rosyjskich, domagając się uwolnienia naszych bliskich.


"Straciłam nogę, ale nie straciłam siebie"
8 kwietnia ubiegłego roku Nastia Szestopal czekała na ewakuację na stacji kolejowej w Kramatorsku i znalazła się w epicentrum jednego z najkrwawszych rosyjskich ataków terrorystycznych tej wojny. W wyniku ataku rakietowego na stację kolejową zginęło 61 osób. Nastia straciła dużo krwi i nogę, ale cudem przeżyła.
Dziewczyna mówi, że od tego momentu zaczęło się dla niej nowe życie. Nawet z protezą Nastia spełnia marzenia, których nie odważyła się realizować przed tragedią. Niedawno pojawiła się w ukraińskich magazynach Vogue i Playboy, i planuje karierę modelki w Niemczech, gdzie przeszła leczenie. Ze swoją sztuczną nogą Nastia przechodzi ponad dziesięć tysięcy kroków dziennie.

"Kiedy doszło do eksplozji, siedziałam na ławce i czytałam".
Tego dnia Nastia znalazła na stacji kolejowej, ponieważ zdecydowała się opuścić swoją rodzinną Drużkowkę w obwodzie donieckim. Miejscowość była nieustannie ostrzeliwana przez Rosjan. Przyjaciele zaprosili ją do Dniepru, gdzie było spokojniej.
- "Wyobraź sobie, że planowałam jechać blablacarem, a nie pociągiem", mówi Nastia ."Kierowca zaproponował, że odbierze mnie w innym miejscu, ale nalegałam, by przyjechał po mnie na stację. Przyjaciółka mojej mamy poprosiła mnie, żebym poczekała na samochód w pracy, ale odmówiłam. Innymi słowy, zrobiłam wszystko, by znaleźć się w epicentrum tragedii. W momencie eksplozji siedziałem na ławce na ulicy, dokładnie w miejscu, w które uderzył pocisk. Nie było alarmu przeciwlotniczego, spokojnie czytałem książkę...
Po pierwszej eksplozji zdałam sobie sprawę, że leżę na ziemi w kałuży krwi. Ludzie biegali wokół mnie, a ja nie mogłam wstać. Potem nastąpiła druga eksplozja. Zobaczyłam, że moja lewa noga jest nienaturalnie wygięta. Czułam, że tracę krew i siły. Z każdą sekundą traciłam ich coraz więcej. Pomyślałam, że jeśli nikt mi teraz nie pomoże, umrę tutaj. Wołałam o pomoc, ale ludzie biegali i ignorowali mnie. Nie wiem, jak długo tam leżałam, aż zauważył mnie ratownik. Pociągnął mnie za nogę i powiedział swojemu koledze, że "jest tu bardzo ciężko ranna dziewczyna".
W międzyczasie próbowałam sięgnąć po smartfona. Był pokryty krwią. Próbowałam go podnieść, ale ręce nie chciały mnie słuchać. Nie mogłam nacisnąć ekranu i wykonać połączenia.
A kiedy dwóch ratowników podniosło mnie wydawało mi się, że odpadnie mi kawałek nogi. Widok wokół był przerażający. Wiedziałam, że nigdy go nie zapomnę. Porozrywane ciała, ranne dzieci... To było piekło na ziemi.
Już w karetce Nastia była w stanie odebrać jeden telefon - w ten sposób jej rodzina dowiedziała się, że żyje. Znalezienie jej nie było łatwe.
W szpitalu była zarejestrowana na numer telefonu, nie na nazwisko - "Kiedy moja mama w końcu zorientowała się, gdzie jestem i pobiegła do szpitala, leżałam już na stole operacyjnym. Miałam przebitą tętnicę i straciłam dużo krwi. Po pierwszej operacji zapadłam w śpiączkę.
Kiedy odzyskała przytomność i zobaczyła, że wciąż ma nogę, była szczęśliwa. Lekarze zrobili wszystko, co w ich mocy. Najpierw w Kramatorsku, potem w Pawłogrodzie, w Dnieprze.. W nocy po drugiej operacji stan Nastii się pogorszył. A po trzeciej operacji zobaczyła, że nogi nie ma.
"Teraz, gdy moja noga została amputowana, mogę trochę odpocząć".
Moja reakcja była nieco dziwna. Byłam tak wyczerpana znieczuleniem i operacjami, że pomyślałam: "Teraz, gdy moja noga została amputowana, mogę przynajmniej trochę odpocząć". Tak bardzo chciałam spać. Ale sen nie przychodził, ponieważ po zmęczeniu przyszła świadomość tego, co się stało. Mam dziewiętnaście lat. Kiedyś tańczyłam i uprawiałam sport. A teraz nie mam nogi. Jak mam dalej żyć?
Pomogła rodzina.

- Najbardziej pomogły spokój i pewność siebie mojej mamy - przyznaje Nastia - Kiedy powiedziałam jej przez telefon, że amputowano mi nogę, zamilkła na chwilę, a potem powiedziała: "W porządku. Najważniejsze, że żyjesz". I pomyślałam, że prawdopodobnie miała rację.
Następne miesiące były bardzo trudne. Dowiedziałam się, czym jest ból fantomowy, taki, który sprawia, że masz ochotę wyskoczyć przez okno. Kiedy wydaje się, że noga, której już nie ma, płonie, drga. Czujesz kolano, palce, ale ich tam nie ma i bolą. To może doprowadzić do szaleństwa. Operacje, które nie zakończyły się amputacją nogi, również były bardzo wyczerpujące. W sumie było ich sześć. Moi krewni i ci, których spotkałam w szpitalu - wojskowi i personel medyczny - pomogli mi pozostać silną. Tak bardzo we mnie wierzyli. Nigdy nie zapomnę pielęgniarki, która postawiła mnie na nogi. Myślałam, że nie będę w stanie nawet usiąść, a co dopiero wstać. Ale nauczyła utrzymywać równowagę na jednej nodze. Okazało się to możliwe.
"Teraz wiem, jak ważne jest, aby pozwolić sobie przeżyć ten ból. A potem znaleźć nowy sens życia"
Do Niemiec zaprosili Nastię znajomi:
- Mój przyjaciel, który był wtedy w Niemczech, zamieścił informacje o mnie w mediach społecznościowych - opowiada dalej dziewczyna - A Niemcy Miru i Martin, którzy nie znali mnie ani mojego przyjaciela, napisali, że chcą pomóc. Zaprosili mnie do Essen. Znaleźli mieszkanie i załatwili mi przyjęcie do lokalnej kliniki - jak się okazało, jednej z najlepszych w Niemczech. Będę wdzięczna tym niesamowitym ludziom do końca życia.
W tej klinice otrzymałam protezę i tam zaczęłam uczyć się jej obsługi. Nie było to łatwe. Jestem drobna, ważę najwyżej 35 kilogramów, podczas gdy proteza waży osiem. Czasami wydawało mi się, że gorset (który jest niezbędny, ponieważ mam bardzo wysoki poziom amputacji, ściska wszystkie moje narządy wewnętrzne. W rzeczywistości uczyłam się chodzić od nowa. I żyć - akceptując nową rzeczywistość i nową Nastię.
Pojawiły się depresje, rozpacz. Straszne sny, w których wracałam do dnia, w którym umierałam. Teraz wiem, jak ważne jest, by pozwolić sobie przeżyć ten ból. A potem odnaleźć sens życia na nowo. Zrozumieć, że życie jest piękne z nogą lub bez. Tak, to, co się stało, bardzo mnie zmieniło. Tam, na stacji kolejowej w Kramatorsku, stara Nastia umarła. Zamiast niej narodziła się inna - taka, która wie, jak naprawdę docenić życie.

"Teraz lubię swoje ciało bardziej niż przed tragedią"
Nastia założyła bloga na Instagramie, gdzie opowiada o swojej rehabilitacji. Rok temu na blogu pojawiły się filmy, na których Nastia opanowuje swoją pierwszą protezę i stawia pierwsze kroki. Tej wiosny Nastia opublikowała film, na którym chodzi na dwóch nogach. Jej chód wygląda tak pewnie, jakby w ogóle nie miała protezy. Nastia nosi krótkie sukienki i sukienki.
- "Pewność siebie nie przyszła od razu" - przyznaje Nastia - "Były chwile, kiedy myślałam, że wszyscy wokół mnie patrzą na moją protezę. Ale później zdałam sobie sprawę, że wszystko zależy ode mnie. To nie ludzie skupiają się na mojej protezie, tylko ja. Teraz mogę swobodnie chodzić w szortach. Lubię swoje ciało bardziej niż przed tragedią! Aby to osiągnąć, długo pracowałam ze sobą i z psychologiem. Nadal chodzę na terapię, bo psychoterapeuta pomaga mi zmniejszyć ból fantomowy. Nadal go odczuwam - czasem bardziej, czasem mniej. Mogę żyć z tym bólem do końca życia. I środki przeciwbólowe tu nie pomogą, bo przyczyny są w mojej głowie.
Zaczełam blogować na Instagramie, aby dzielić się swoim doświadczeniem i wspierać ludzi w podobnej sytuacji. Niestety w Ukrainie jest ich teraz bardzo dużo. Piszą do mnie ludzie z Chersonia, Charkowa i wielu innych regionów. Pytają mnie, jak sobie poradziłam. Wielu z nich ma amputacje, które nie są tak poważne jak moja, ale ludzie nie wiedzą, co robić dalej. Zauważyłam, że w takich sytuacjach starszym ludziom jest trudniej niż młodszym - myślą, że życie się skończyło, choć tak nie jest.
Radzę nie zamykać się na otaczających nas ludzi, przyjmować ich pomoc i troskę.
Moja mama, przyjaciele, a później chłopak, z którym obecnie się spotykam, pomogli mi się nie poddawać. Ważne jest również, aby nie wstydzić się swoich emocji. Dziś można płakać, złościć się, a jutro chodzić z protezą w krótkiej sukience, robić zdjęcia i czuć się szczęśliwym. Moja proteza stała się moją osobistą marką - niedawno byłam w Kijowie na sesji dla Vogue'a i Playboya, i odkryłam, że ludzie rozpoznają mnie po niej na ulicy.

Teraz mieszkam w Essen. Znam już niemiecki całkiem dobrze. Zrobiłam kurs na prawo jazdy, gdzie cała teoria jest po niemiecku i nie stanowi to już dla mnie problemu. Jednocześnie kończę studia na Uniwersytecie Drahomanova w Kijowie, gdzie studiuję pedagogikę społeczną. Ta specjalność jest dla mnie ważna, ponieważ chciałbym założyć coś w rodzaju fundacji lub centrum rehabilitacji psychologicznej osób po amputacjach. Czuję, że mam się czym z nimi podzielić.


Gdy odbierałam poród, nie słyszałam wybuchów
Przed wojną Iryna Jazowa była jedną z najlepszych terapeutek w Szpitalu Miejskim w Irpinie - podczas pandemii koronawirusa właściwie żyła w pracy. Po zajęciu Buczy stała się znana jako lekarka, która ratowała rannych mieszkańców i odbierała poród sąsiadki. Dzięki Irynie przeżyła kobieta i jej czteroletnie dziecko, do których Rosjanie strzelali z samochodu. A także sąsiad, który został postrzelony w nogę przez okupantów.
Później Irynie, jej mężowi i trójce dzieci udało się przenieść do Polski. Obecnie pracuje jako lekarka w szpitalu w pobliżu Katowic, gdzie ranni ukraińscy żołnierze są często przywożeni na leczenie. Iryna opowiedziała nam o wydarzeniach w Buczy i pomocy, jakiej udziela Ukraińcom w Polsce.

Ból nie do zniesienia
Pierwsze eksplozje, które Irina Jazowa usłyszała rano 24 lutego 2022 r., nie zatrzymały jej w domu. Wiedziała, że czeka na nią starszy pacjent.
- Po wizycie wyszłam na zewnątrz, a tam latały helikoptery, słychać było wybuchy - mówi Iryna. "Kilka dni później Rosjanie byli już na mojej ulicy w Buczy. A 1 marca nie mogłam pojechać do szpitala - zepsuł się przejazd kolejowy.
Na sąsiednim podwórku rosyjski czołg rozbił aptekę. Ludzie zbierali porozrzucane na ulicy lekarstwa i przynosili je do piwnicy, gdzie sortowaliśmy je z sąsiadami, a motem dostarczaliśmy do szpitala. Kto wiedział, że za kilka dni my będziemy tego wszystkiego potrzebować... Wrogie czołgi ostrzelały samochód wielodzietnej rodziny, a matka i jej maleńka córeczka zostały postrzelone w nogi. Sąsiedzi zabrali je do swoich domów, a mnie wezwano na pomoc.

Noga dziecka była całkowicie poparzona. Zabranie tych ludzi do szpitala było niemożliwe, wszyscy moglibyśmy zginąć. Jedyne, co pozostało, to szukać leków przez lokalne czaty i biegać do domów, w których je odbieraliśmy między garażami, starając się nie zostać zauważonym przez Rosjan. Na szczęście udało mi się znaleźć potrzebne antybiotyki.
W tym czasie w domu czekał na nią mąż i trójka dzieci. Wieżowiec, w którym mieszkała, był później pokazywany w wielu reportażach z wyzwolonej Buczy - dom przy Tarasiwskiej ocalał, ale okupanci splądrowali prawie wszystkie mieszkania. A kilka dni przed tym, jak Rosjanie zaczęli grabieże Iryna uratowała swojego rannego sąsiada tuż przy wejściu. Okupanci strzelali do niego, gdy szedł ulicą.
- Kule przebiły obie nogi Wołodymyra, leżał na asfalcie do późnego wieczora" - wspomina Iryna.
Na początku modlił się, by czołgi go nie przejechały. A potem chciał, żeby go przejechały.
Sąsiedzi przynieśli go do wejścia, ale nie mogli zabrać do mieszkania. Zorganizowaliśmy więc dla niego miejsce w przejściu między piętrami i spędził tam pięć dni. Kiedy zobaczyłam, że ma złamaną kość, mięśnie i ścięgna, rozcięłam jego ubranie, przemyłam ranę i zrobiłam opatrunek. Znalazłam bandaże, leki przeciwzapalne, elektrolity zapobiegające odwodnieniu, a nawet antybiotyk. Najbardziej bałam się, że może wdać się sepsa. Wołodia krzyczał z bólu ta głośno... Ale trzeciego dnia w końcu poczuł się lepiej. Kiedy po raz pierwszy w ciągu tych strasznych dni miał ochotę zapalić papierosa, zdałam sobie sprawę, że wraca do zdrowia.

Poród bez światła i wody
W jednym z mieszkań tego samego wieżowca urodziła się Alisa. Jej matka, Anna Timchenko, zaczęła rodzić 7 marca, kiedy w Buczy trwały już walki uliczne, a w domu nie było prądu, ani wody. Anna i nasza bohaterka mieszkały w tym samym budynku, ale nie spotkały się przed porodem.
- "Wyobraź sobie, że nigdy wcześniej nie odbierałam porodu" - przyznaje Iryna - "Myślę, że pomogło mi to, że jako studentka chciałam zostać ginekolożką i znałam teorię. W ekstremalnym momencie wszystko mi się przypomniało. Oczywiście zdawałam sobie sprawę z ryzyka, ale nie było wyboru, więc wzięłam się w garść i zrobiłam, co mogłam.
Pomogły mi dwie sąsiadki. Jedna z nich przyszła po mnie o czwartej nad ranem, kiedy Ani odeszły wody. Rodząca kobieta miała wtedy 21 lat i był to jej pierwszy poród. Powtarzałam jej: "Poród to naturalny proces fizjologiczny. Naszym zadaniem jest tylko pomóc". Wszyscy wspieraliśmy się nawzajem. Żartowaliśmy z atmosfery w mieszkaniu: brak światła, za to piękny koc, a dookoła świece. Sytuację bardzo komplikował fakt, że nie było wody, ale uratowały nas zapasy chusteczek nawilżanych, które Ania i jej mąż zdążyli wcześniej kupić.
Za oknem ciągle coś wybuchało, ale ja ich nie słyszałam. Dla mnie wojna wtedy nie istniała. Liczyły się tylko narodziny nowego człowieka.
Był moment, który przerażał wszystkich - kiedy dziecko nie krzyczało. Ale wiedziałam, co robić: wysysać śluz z nosa, klepać po plecach i po piętach. Po tych zabiegach usłyszeliśmy oczekiwany krzyk - i odetchnęliśmy. Udało się. To było prawdziwe szczęście.

Po porodzie Irina wróciła do swojego mieszkania i położyła się do łóżka, nie zmieniając ubrania, zakrwawiona - ku przerażeniu dzieci i męża. Jednak sytuacja w Buczy pogarszała się i rodzina postanowiła natychmiast się ewakuować. Spieszyli się, więc Ira wsiadła do samochodu w zakrwawionej po porodzie koszulce. Anna, rodząca kobieta, i jej ranny sąsiad Wołodymyr również zdecydowali się opuścić Buczę.
- Zdaliśmy sobie sprawę, że musimy jak najszybciej uratować nasze dzieci" - wyjaśnia Iryna. "Nigdy nie zapomnę martwych ciał, które widzieliśmy wzdłuż drogi. Przewróconych samochodów z napisem "dzieci", porozrzucanych dziecięcych ubrań i pieluch, wieżyczek rosyjskich czołgów wycelowanych w nas. Były momenty, kiedy myślałam, że już po nas, zastrzelą nas. Ale założyliśmy białe opaski, odpowiedzieliśmy na wszystkie pytania okupantów w punktach kontrolnych i jakoś uciekliśmy z tego piekła.
Telefon po 20 minutach
Jak większość Ukraińców, rodzina Iryny wyjechała do Polski "na kilka miesięcy, do zakończenia wojny". Ale los miał wobec nich inne plany.
- "Miałam wątpliwości, czy uda mi się znaleźć pracę w Polsce w mojej dziedzinie" - mówi lekarka - "Owszem, jestem doświadczoną lekarką, ale nie mówiłam po polsku. Kiedy przyjechaliśmy, mówiłam tylko jedno zdanie: "Nie wiem", co oznacza "nie znam". Ale oczywiście, ze względu na podobieństwo naszych języków, rozumiałam Polaków całkiem dobrze.
Jak tylko przyjechałam, zainstalowałam w telefonie aplikację tłumacza, która bardzo mi pomogła. Zacząłam aktywnie uczyć się nie tylko rozumieć, ale i mówić. Teraz, gdy polski nie jest już dla mnie problemem, zdaję sobie sprawę, jak śmiesznie brzmiały niektóre z moich zwrotów. Ale było w porządku, mówiłam i w ten sposób pokonałam barierę psychologiczną. Moje poszukiwania pracy potoczyły się szybko i nawet trochę dziwnie. Razem z koleżanką pojechałam do najbliższego szpitala pod Katowicami, niedaleko domu, i zostawiłam CV w recepcji, niczego nie oczekując. Następnie wraz z koleżanką poszłyśmy do kawiarni, a dwadzieścia minut później odebrałam telefon ze szpitala z zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną.

Irina została więc zatrudniona - najpierw w dziale przyjęć, a następnie w dziale terapeutycznym.
- "Teraz jestem już odpowiedzialna za oddział, dyżuruję w szpitalu" - mówi Iryna - "Nie mam prawie żadnych problemów z językiem - z wyjątkiem tego, że czasami nie mogę znaleźć słowa. Ale ludzie wokół mnie są wyrozumiali.
Ważne jest dla mnie, aby wzbudzać w ludziach zaufanie, a nie litość. Dlatego prawie nikomu nie opowiadałam o tym, co przeszłam w Buczy.
Zamiast tego pokazałam, co wiem i potrafię. Jednocześnie miałam dużo szczęścia do ludzi, których spotkałam w Polsce. Mam na myśli kobietę, w której mieszkaniu matki początkowo mieszkaliśmy (teraz wynajmujemy własne), a także ordynatora oddziału szpitala, który od początku pomagał Ukraińcom. Z jego inicjatywy szpital zaczął przyjmować ukraińskich żołnierzy na rehabilitację. Być może zaprosił mnie do pracy, bo jestem Ukrainką. Teraz założył nawet fundację, która pomaga Ukrainie. Obejmuje ona opiekę nad wojskiem i zakup niezbędnego sprzętu dla ukraińskich szpitali. Pomagam fundacji jako tłumaczka.
Kiedyś wieczorem otrzymałam telefon ze szpitala z informacją, że przywieziono do nas na leczenie ukraińskich żołnierzy. Przyjechałam i powiedziano mi, że na jednym z oddziałów są chłopaki z Buczy i Irpina. Powiedzieli, że mogę znać niektórych z nich. Poszłam więc na oddział i rzeczywiście zobaczyłam znajomą twarz. Mój sąsiad mnie wita! Człowiek, który mieszkał w moim budynku w Buczy na dziewiątym piętrze. Był ranny na froncie i spotkaliśmy się przypadkiem. Znowu, nawet w innym kraju, pomogłam sąsiadowi.
Jestem ciągle w kontakcie z Anyą Timchenko, której poród odebrałam. Kiedy Alisa skończyła roczek, jej mama wysłała mi jej zdjęcia i filmy. Wspomnienia tego, co razem przeżyłyśmy, pozostaną z nami na zawsze. Rodzina z Bachmutu mieszka teraz w moim mieszkaniu w Buczy. Stracili wszystko i cieszę się, że mamy okazję w jakiś sposób pomóc tym ludziom.
Teraz Iryna planuje zdać egzamin z języka polskiego i nostryfikować dyplom lekarza.
- "Jest to specjalny czteroetapowy egzamin dla pracowników służby zdrowia" - wyjaśnia lekarka - "Jeśli go zdam, będę miała prawo do pracy w Polsce i wszystkich krajach UE na takich samych warunkach jak obywatele UE. Bo teraz warunki (a co za tym idzie wynagrodzenie) są inne. W naszych realiach trudno o dalekosiężne plany. Ale to jest minimum, które chcę spróbować zrealizować. Niezależnie od tego, jak potoczy się życie, zdobywam teraz bezcenne doświadczenie. Dodatkowo moje dzieci są bezpieczne. A to zawsze było i jest dla mnie priorytetem.
Przeżyła, ale nie chciała żyć
- W rzeczywistości czasami też jestem przytłoczona. Wszystko wydaje się być względnie normalne, ale potem słyszysz o kolejnym ataku rakietowym lub czyjejś śmierci i załamujesz się. Gubię się, nie mogę podejmować decyzji. Ale jako lekarz muszę się opanować. W takich momentach zadaję sobie pytanie: "Gdzie jest Ira Jazowa, która była tam, pod okupacją?". Chciałabym mieć jej opanowanie i determinację" - mówi Iryna.
Przyznaje, że wiele rzeczy sprawia, że się poddaje: obawy o rodzinę w Ukrainie, niepewna przyszłość i stosunek do Ukraińców w Polsce, który ostatnio nieco się zmienił. Jeden z jej synów był prześladowany w szkole z powodu swojej narodowości.
- Ale są sytuacje, które sprawiają, że bardziej doceniam życie i wszystko, co mam. Niedawno kobieta z obwodu donieckiego została przywieziona do szpitala z oderwanymi nogami. Jej mąż i matka zostali zabici na jej oczach. Ona i jej dziecko przeżyli. Tak, przeżyła, ale nie chciała już dłużej żyć. Więc pracowałam z nią przez bardzo długi czas, próbując jej pomóc. Byłam nie tylko terapeutką, ale także psycholożką. W końcu udało mi się przywrócić jej pragnienie życia. Zrozumiała i poczuła, że ma po co żyć. Uwierzyła, że będzie w stanie opanować protezy. I rzeczywiście tak się stało - teraz chodzi. W takich chwilach czuję, że nie żyję na próżno. I mam siłę, by dalej podążać tą ścieżką" - mówi Irina.


Alisa Kowalenko: "Szukam światła w ciemnościach"
Alisa Kowalenko jest ukraińską reżyserką. Walczyła w szeregach Ukraińskiej Armii Ochotniczej. Inwazja Rosji na Ukrainę zastała ją w pociągu, w drodze do Donbasu, gdzie pracowała nad filmem dokumentalnym "We Will Not Fade Away". Film opowiada o 5 nastolatkach. Dwoje z nich nadal pozostaje na terytoriach okupowanych przez Rosję.

Tetiana Litwinowa-Mihalenok: Tajwański Międzynarodowy Festiwal Filmów o Prawach Człowieka otworzył Twój film "We Will Not Fade Away". Jak publiczność go przyjęła? Czy ludzie na Tajwanie śledzą wydarzenia na Ukrainie?
Alisa Kowalenko: Wszyscy są zaniepokojeni wiadomościami z Ukrainy. Tajwańczycy po sąsiedzku mają Chiny, więc również czują się zagrożeni przez totalitarne państwo. Wiele mówi się o tym, że Tajwan może być następny. Id dziennikarzy często słyszałam: Dziś Ukraina, jutro Tajwan.
Nawiasem mówiąc, w listopadzie na Tajwanie pojawią się dwa ukraińskie filmy. Nasz film "We Will Not Fade Away" i "20 Days in Mariupol". To naprawdę fajne, że ukraińskie filmy będą pokazywane w tamtejszych kinach.

T. L-M.: "We Will Not Fade Away" udział w ponad 30 festiwalach. Został uznany za najlepszy film dokumentalny na VII Złotym Festiwalu Filmowym im. Dzyga"Film Award" na 14. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Odessie, otrzymał nagrody na festiwalach goEast w Niemczech, CROSSING EUROPE Filmfestival Linz w Austrii oraz CROSSING EUROPE Filmfestival Linz w Austrii. Austrii oraz CROSSING EUROPE Filmfestival Linz w Austrii.. Ponadto film został wyróżniony na festiwalu w Vancouver w Kanadzie. Vancouver, Kanada.. Jak myślisz, dlaczego ten film tak bardzo poruszył serca jury?
A.K. : Film jest tak emocjonalny i czuły, że ludzie nie oglądają go jako filmu politycznego o wojnie w Ukrainie. To historia nastolatków, w których życie wchodzimy i z nimi żyjemy. Ten emocjonalny poziom opowieści budzi w ludziach empatię. W pełne światła życie bohaterów wkracza wojna, która niszczy ich marzenia. Ale to dość lekki film. Myślę, że to również jest zaskakujące. Pokazuję niestereotypowo Donbas - zwykle pokazywany jako przygnębiający, gdzie wszystko jest złe.
T.L.M.: Film opowiada o piątce nastolatków, którzy mieszkają w Donbasie i wybierają się w podróż w Himalaje. Z jednej strony Twój film jest odzwierciedleniem rzeczywistości, w której żyją te dzieci, a z drugiej strony jest to film o życiu i marzeniach. Co chciałaś opowiedzieć tym filmem?
A.K. : Mimo okoliczności, w jakich dorastasz, ze światłem w sobie możesz rozpędzić mrok wokół siebie, możesz walczyć o swoje marzenia i je realizować. O tym przede wszystkim jest mój film. Życie moich bohaterów jest takie jak moje dzieciństwo. Pamiętam, jak bardzo chciałem uciec od szarej rzeczywistości lat dziewięćdziesiątych, kiedy wszyscy byli biedni, nie mieliśmy nic, ale mieliśmy marzenia. Ten inny świat, który próbowaliśmy sobie wymyślić, pomógł stworzyć wyimaginowaną tarczę przed depresją.
Pamiętam cytat z Tonino Guerry, scenarzysty Felliniego, który powiedział, że w dzieciństwie jesteśmy wieczni. Chciałem uchwycić tę wieczność. Poczucie, że wciąż mamy przed sobą całe życie, choć na tle ciemności, daje nam poczucie wieczności.

T.L.M.: Zacząłeś kręcić swój film przed inwazją na pełną skalę, w 2018 roku. Jak postrzegałeś Donbas w tym okresie? Co było najbardziej interesujące?
A.K. : Przede wszystkim interesowało mnie młode pokolenie. Byłam zdumiona tym, jak różne jest ich myślenie. Wiemy, że w Donbasie ludzie w wieku 50+ mają nostalgię za Związkiem Radzieckim. Ale te dzieci są zupełnie inne. Zobaczyłam, że to pokolenie będzie kręgosłupem nowego Donbasu. Widziałam też wiele problemów i naszych błędów. Po 2014 roku było bardzo mało komunikacji. W Stanicy Ługańskiej, gdzie kręciłam film, w ogóle nie było ukraińskich kanałów telewizyjnych ani radiowych. To kompletny absurd, były tylko kanały LPR i rosyjskiej telewizji. Oczywiście młodzi ludzie nie oglądają telewizji, ale starsze pokolenie? Tam jest kompletna prorosyjska schizofrenia. To absolutnie nasz błąd, popełniliśmy go. Ale od 2014 roku Donbas również bardzo się zmienił. Pokolenie 30-40-latków też jest inne. Czułem, że Donbas stał się bardziej proukraiński, bardziej świadomy.
T.L.M.: Dlaczego zdecydowałeś się robić filmy dokumentalne, a nie fabularne?
A.K. : Myślę, że życie pisze najlepsze scenariusz. Bardzo interesuje mnie rzeczywistość. Nie wiesz, co ona może ci dać. Jest jak rzeka, do której wchodzisz i cię niesie. Istnieje niebezpieczeństwo nieprzewidywalności, ale jednocześnie odkrywasz coś interesującego. Nie przychodzisz z gotowymi odpowiedziami, które chcesz przekazać. Eksplorujesz. To ciekawe, bo w filmach fabularnych wiesz, co chcesz powiedzieć, szukasz tylko formy, masz już napisany scenariusz. A kino dokumentalne to bardzo interesująca podróż.
T.L.M.: Jesteś członkinią SEMA Ukraine, organizacji zrzeszającej ukraińskie kobiety, które zostały schwytane, uwięzione, torturowane i wykorzystywane seksualnie na terytoriach okupowanych. Obecnie kręcisz nowy film. O czym jest? I dlaczego był moment, kiedy nie chciałaś nad nim pracować?
A.K.: Rozmawialiśmy na temat nakręcenia filmu dokumentalnego o kobietach, które były torturowane i wykorzystywane seksualnie. Czułam jednak, że nie jestem gotowa na ten temat. Nie byłam gotowa, bo mam swoją osobistą historię, do której jeszcze wrócę. Wciąż nie mogę się od niej zdystansować. Kiedy jednak coraz więcej kobiet zaczęło dołączać do naszej organizacji po wojnie na pełną skalę, rozmowa o tworzeniu filmów dokumentalnych rozpoczęła się na nowo. Czułam, że ważne jest pozostawienie dokumentu o tych zbrodniach.
T.L-M.: Na jakim etapie przygotowywania filmu jesteś?
A.K. : Wciąż szukam wizualnej formy dla tych historii. Każda kobieta ma swoją własną opowieść, ale są wspólne momenty, które łączą je wszystkie. To psychologiczny portret wielokrotny o syndromie posttraumatycznym, o tym, jak może stać się posttraumatycznym wzrostem, jak można przejść przez tę ścieżkę do pełnego zdrowienia.
T.L-M.: Czy ta praca ma dla ciebie efekt terapeutyczny?
A.K. : Efekt jest zarówno traumatyczny, jak i terapeutyczny. Kiedy pojechaliśmy do Chersonia, wysłuchałam czterech historii jednego dnia i spotkałam się z czterema kobietami. Kiedy wróciłam do hotelu, czułam się, jakbym miała ogromną ranę w środku. Jednocześnie widać, że w tych kobietach pozostało tak wiele światła. Nie utonęły w swojej traumie. Nadal coś robią. To też daje mi nadzieję, daje mi to światło. Prawdopodobnie jestem osobą, która lubi szukać światła w ciemności.
T.L.M.: Byłaś jeńcem wojennym, gdzie doświadczyłaś przemocy seksualnej. Czy to był impuls do stworzenia nowego filmu? Dlaczego w ogóle zdecydowałaś się podzielić swoją historią?
A.K. : Wiele lat temu trafiłam do Teatru Wysiedlonych. Byłam zainteresowana pracą w teatrze dokumentalnym. Z reżyserem Georgem Geno rozmawialiśmy o różnych historiach, które mogłyby stać się podstawą takiego teatru, opowiedziałam mu o niewoli, myślałam o zrobieniu czegoś o więźniach. W pewnym momencie zapytał mnie: "Dlaczego chcesz mówić o kimś innym, a nie o swoim własnym doświadczeniu?". Rozmawialiśmy o tym bardzo długo, a on stał się pierwszą osobą, z którą podzieliłem się całą moją historią. Georg powiedział, że jeśli się otworzę, może to mieć efekt terapeutyczny. Tak zaczęliśmy pracę nad sztuką "Captivity". Spisałam absolutnie wszystko, co mi się przydarzyło. Najpierw sztuka została wystawiona w Niemczech, a następnie w Golden Gate Theatre.
Dajemy pewien przykład, że nie należy bać się o tym mówić, nie należy się zamykać. To nie znaczy, że trzeba o tym mówić publicznie, jeśli ktoś nie jest gotowy. Ale przynajmniej należy dzielić się z bliskimi, zwracać się do psychologów, organizacji praw człowieka i dokumentować te przestępstwa. To jest bardzo ważne, żeby dokumentować zbrodnie.

T.L-M.: Kiedy rozpoczęła się inwazja na pełną skalę, wstąpiłaś do Ukraińskiej Armii Ochotniczej. Dlaczego?
A.K. : Filmowałam Majdan i byłam jego uczestniczką. To dwie różne role, ale zawsze chciałem być bezpośrednio zaangażowana w wydarzenia. Ta potrzeba pogłębiła się, gdy po wyjściu z niewoli filmowałam wolontariuszy DUK (Ukraiński Korpus Ochotniczy). Wtedy obiecałam sobie, że jeśli ta wojna się nie skończy, odłożę kamerę i będę broniła swojego kraju. Z jakiegoś powodu nigdy nie myślałam, że walki mogą rozprzestrzenić się na cały kraj. Nie było jednak wątpliwości, że Rosja zajmie wschodnią część kraju i dojdzie do eskalacji. A jeśli rozprzestrzeni się, odłożę kamerę. Ta decyzja przyszła więc naturalnie. Pytanie tylko gdzie? W Dnieprze nie pozwolono mi nawet wejść do wojskowego biura rekrutacyjnego bez wojskowej legitymacji. Dowódca, którego znałam i szanowałam, zbierał jednostkę w Kijowie. Właśnie wyjeżdżali na front. Po prostu do nich dołączyłam. Tak to się zaczęło.
T. L-M.: Czy musiałeś brać udział w aktywnych działaniach wojennych, operacjach ofensywnych?
A.K. : Tak, była kontrofensywa w rejonie Charkowa. Nie było okopów, było poczucie, że nie masz nad niczym kontroli, to cię przerażało, dezorientowało. Kiedy zaczynasz kontrolować i rozumieć sytuację, wracasz do normalności.

T. L-M.: Jakie funkcje pełniłaś w jednostce ochotniczej?
A.K. : Na mojej karcie było napisane "strzelec". W rzeczywistości pełniliśmy funkcje piechoty: zajmowaliśmy sektory i pozycje. Działaliśmy jak piechota, choć nasza jednostka była szturmowa. Ale nie szturmowaliśmy dużo - szturmowaliśmy "zieloną strefę" (śmiech). To była operacja ofensywna, prawie na granicy z Rosją. Były tam jeszcze wsie, które trzeba było wyzwolić. Pojechaliśmy na tę operację, ale niestety nie zakończyła się sukcesem. Zginęło wielu chłopaków z lewej i środkowej flanki - my byliśmy po prawej. Wszystko wokół nas eksplodowało, to było jak hollywoodzki film wojenny. Nie byliśmy w stanie wyzwolić tych wsi, ale udało nam się wyprzeć rosyjskie wojsko z "zielonej strefy" pod nimi.

T.L-M.: Jak rodzina zareagowała na twoją decyzję o wyruszeniu na wojnę? Jak im o tym powiedziałeś?
A.K.: Stefan, mój mąż spodziewał się, że do tego dojdzie. Zareagował dość spokojnie. Bardziej spanikował, gdy na początku inwazji na pełną skalę utknęłam w Zolotomiu-4, gdzie kręciłam swój film. To była linia frontu. W tym czasie armia rosyjska posuwała się dość szybko. Mój mąż bał się, że dostanę się do niewoli.
Moja decyzja o wyjeździe na wojnę była bardzo trudna dla mojej matki. Nie mogła się z tym pogodzić. Przyjechałam do Użhorodu na dwa dni, aby pożegnać się z rodziną. Mój syn był tam z matką. Była bardzo zmartwiona, płakała. Przed moim wyjazdem syn wpadł w histerię. Płakał, łapał mnie za ręce i nogi. To było przerażające. Miał tylko pięć lat, kiedy pojechałam na front. To było trudne. Ale zrozumiałam, że nie mogłam postąpić inaczej. Nie mogłam wyjechać gdzieś do Francji (mąż Alisy pochodzi z Francji - przyp. autorki), po prostu nie mogłam tam mieszkać. Rozdarłoby mnie poczucie winy.
T.L-M.: Podczas wojny nagrywałeś blogi dla swojego syna. Dlaczego? I czy stanie się to podstawą nowego dokumentu?
A.K.: Nagrałam te filmy, ponieważ chciałam zachować pamięć na wypadek mojej śmierci. Zdałam sobie sprawę, że bardzo trudno jest rozmawiać z pięcioletnim dzieckiem o poważnych, głębokich rzeczach, więc pomyślałam, że to powinno mieć formę listu do przyszłości. Potem obejrzałam wideo i poczułam, że to może być film o doświadczeniu egzystencjalnym. Nie o wojnie, gdzie jest akcja i wszystko wybucha, ale o chwilach oczekiwania, o tym, jak możemy rozmawiać z naszymi dziećmi o tym doświadczeniu. Ten film będzie więc bardziej dokumentalnym esejem poetyckim.
T.L.M.: Jak często rozmawiasz z synem o wojnie?
A.K.: Od samego początku o tym rozmawialiśmy. Oczywiście nie o żadnych strasznych rzeczach. W prostych słowach, spokojnie, bez paniki, tłumaczyliśmy, co się dzieje, dlaczego, co może być niebezpieczne. Oczywiście dziecko kopiuje zachowanie swoich rodziców. Stefan i ja podchodzimy do wszystkiego bardzo spokojnie, więc Theo również reaguje dość spokojnie. Rozmawiamy o geopolityce, demokracji, totalitaryzmie. Kiedyś przy śniadaniu zapytał mnie, która dyktatura jest silniejsza: chińska czy rosyjska?
Nagrywając filmy z frontu miałam mu powiedzieć, że chodzę po lesie i zbieram grzyby? Oczywiście starałam się robić zdjęcia kotom i psom - przybiegały do nas, żeby się schować przed wybuchami. Ale to ważne, żeby opowiadać dziecku o swoim życiu, żeby utrzymywać ten emocjonalny kontakt. Dlatego w moich dziennikach wideo czasami mówiłem, że przejdziemy do ofensywy, że może to być niebezpieczne, że musimy wyzwolić nasze terytoria.


Droga z niewoli. Olga Czerniak: "Słuchałam, jak torturowano moje dziecko"
280 dni, które Rosja ukradła Oldze Czerniak. 280 dni w niewoli, po których musiała nauczyć się uśmiechać i cieszyć prostymi rzeczami. Jak na spowiedzi, Olga opowiada o wszystkim, o czym nigdy nie zapomni. O donosie, który został napisany przez jej "przyjaciół". O najcięższych torturach, których doświadczyła. O tym, jak ona, odważna i wolna, została zmuszona do strachu przed własnym nazwiskiem. A także o jej podróży do domu. Podróży liczącej cztery i pół tysiąca kilometrów.
Wielu mieszkańców Chersonia zostało kolaborantami
Przed wojną żyło nam się świetnie: pracowałam w Chersońskim Departamencie Pracy i Ochrony Socjalnej, mój syn studiował, planowaliśmy wycieczki za granicę i nie narzekaliśmy. Rano 24 lutego obudził mnie telefon od matki. Płakała i powtarzała: "Wojna! Wojna się zaczęła". Nie wierzyłam w to.
Każde wyjście do miasta napawało przerażeniem: rosyjskie wojsko, które przejęło Chersoń, jeździło transporterami opancerzonymi, ignorując pieszych i regularnie przejeżdżając ludzi. Niezależnie od tego, czy ktoś był żywy, ranny czy martwy, wrzucali go do bagażnika. A potem nikt o nich nie słyszał.
Do pierwszego czerwca nadal chodziliśmy do pracy pieszo, ponieważ transport już nie działał. Zajmowało to półtorej godziny w jedną stronę. Po południu miasto zdawało się wymierać: ludzie wychodzili z domów tylko po to, by kupić chleb lub wypłacić pieniądze. Kolejki rozpraszał tylko ogień z karabinów maszynowych.
Wielu mieszkańców Chersonia stało się kolaborantami i pomagało okupantom. W powietrzu wisiał strach. Ja i mój mąż, który pracował jako zastępca kierownika miejskiego wydziału kadr, staraliśmy się trzymać razem. Chodziłam z nim nawet do pracy.
W nocy 11 sierpnia 2022 r. usłyszeliśmy walenie do drzwi: "Żandarmeria wojskowa, sprawdzanie dokumentów" ("Военная полиция, проверка документов"). Nie otworzyłam od razu, chciałam dać mężowi czas na schowanie ważnych dokumentów. Zapytałam, dlaczego tak późno, i usłyszałam, jak jeden z nich wydaje polecenie przyniesienia łomu i wyważenia drzwi. Wtedy wpuściłam ich do środka.
Rosjanie wpadli do środka krzycząc: "Stań pod ścianą! Ręce w górę, broń na podłodze". Powiedziałem im, że nie mam broni. Kazali mi nie rozmawiać z nimi po ukraińsku. Krzyczeli że wiedzą, że umiem mówić po rosyjsku. Aby ich nie denerwować, przeszłam na ich język.
Potem przeszukali mnie całą. Mimo że byli mężczyznami, nie mieli do tego prawa. Kazali mi zamknąć usta, opuścić głowę i iść do kuchni.
Co najmniej dziesięciu mężczyzn weszło do naszego domu. Dom był otoczony, a w oknach widziałem laser z celowanej broni. Żaden z nich się nie przedstawił ani nie pokazał żadnych dokumentów, po prostu zaczęli przeszukiwać mieszkanie, rzucając rzeczy na podłogę. Pytali, gdzie trzymamy broń i narkotyki. Zażądali ode mnie paszportu, ale ja mam ukraiński dowód osobisty. Powiedziałem im: "Macie w rękach mój paszport". Nie uwierzyli mi. Powiedzieli, że to karta, a nie paszport. Znaleźli mój stary paszport, a w nim moje nazwisko panieńskie, które zmieniłam w 2020 r. Zaczęli nazywać mnie suką, ponieważ rzekomo byłam agentką i żyłam na dwóch paszportach.

Od mojego syna i męża zażądano napisania donosu na mnie
Po przeszukaniu mieszkania wyprowadzili nas: mojego męża, syna i mnie. Założyli nam na oczy maski i wsadzili do samochodu. Podczas jazdy przesłuchiwali mnie.
- "Znasz Andreja?"
- Tak.
- Kim on jest dla ciebie?
- To siostrzeniec.
- Gdzie się ukrywa?
- Nie ma go tutaj. Nie rozmawiałam z nim od prawie roku, ponieważ wyjechał za granicę - odpowiedziałam, chociaż rozmawiałam z nim, jest dla mnie jak własne dziecko.
Na początku myślałam, że po prostu biorą wszystkich z przygotowanych list. Dopiero podczas przesłuchania zdałam sobie sprawę, że dostali na nas donos. Sąsiedzi donieśli, że mój siostrzeniec był w ukraińskich siłach zbrojnych i że rzekomo przekazywałam mu lokalizacje rosyjskiej armii.
Mojemu mężowi udało się ukryć główne dokumenty dotyczące nieruchomości, pieczątkę służbową, a nawet pieniądze. Podczas aresztowania dobrze sprawdzili nasze mieszkanie, ale nie znaleźli tego, co ukryliśmy. Znaleźli jednak niektóre dokumenty z pracy mojego męża, dlatego na wszelki wypadek postanowili go zabrać. Zabrali mojego syna, który miał wtedy 19 lat, aby zmusić mnie do zeznań.
Powiedzieli, że przesłuchanie zaczną od niego, a potem zajmą się mną. Postawili mnie na korytarzu, zabronili się ruszać i mówić. A ja stałam pod drzwiami i słuchałam, jak torturują moje dziecko... Nie życzę tego nawet mojemu wrogowi. Nie wiem, jak mogłam to znieść. Mój syn bardzo płakał, błagał: "To boli, proszę, nie rób tego! Potwierdzę wszystko, czego chcesz". A kiedy w końcu zabrali go z tego pokoju, położyli go obok mnie i rozkazali mu: "Mów, co chciałeś powiedzieć swojej matce?"
I mój syn powiedział: "Mamo, potwierdź wszystko, czego żądają. Nie pozwól, żeby znowu mi to zrobili".
A potem mnie posadzili na jego miejscu. Założyli mi na palce wskazujące metalowe szczypce z podłączonymi do nich przewodami. Zapytałam o nazwisko przesłuchującego, w odpowiedzi porazili mnie pierwszy raz prądem.
Zapytali, gdzie jest mój siostrzeniec. Powiedzieli, że wiedzą, że jest w ukraińskiej armii. Odpowiedziałam, że nic nie wiem. W moim telefonie znaleźli jedną wiadomość od Andrija. Nie zdążyłam usunąć niektórych SMS-ów, ten jeden został. Kiedy jechałam do Symferopola, zobaczyłam, ile sprzętu wojskowego przyjeżdża, napisałam do niego, że dużo sprzętu wojskowego jedzie w kierunku Chersonia. A on odpisał: "Szopy kopią okopy". W końcu przekonałam ich, że oprócz mnie, nikt z rodziny nie rozmawiał z moim siostrzeńcem. Później mój mąż powiedział, że w ten sposób uratowałam im życie. Po 15 dniach zostali wypuszczeni. Wcześniej mój mąż był torturowany, bity. Zmusili go też, żeby napisał na mnie donos.

Ciała zmarłych w czarnych workach
Ponad 130 osób z Chersonia było przetrzymywanych w tymczasowym areszcie dla 60 osób. Cela, w której byłam ja i pięć innych kobiet, mogła pomieścić dwie osoby. Spałyśmy na podłodze. Leki można było dostać tylko od krewnych. Ale zabroniono mi wszystkiego: paczek, spacerów na świeżym powietrzu, rozmów z lekarzami, a nawet snu. Na nic mi nie pozwolono, ponieważ nie zgodziłam się na współpracę.
Mogli mnie wezwać na przesłuchanie o każdej porze dnia i nocy. Telefon dzwonił w trzech przypadkach: przyprowadzano kogoś nowego, kogoś zabierano na tortury lub kogoś wypuszczano. A kiedy otwierały się drzwi do celi, każda z nas bała się, że zostanie wywołana.
To było straszne. Po przesłuchaniu wyprowadzili mnie z czapką na twarzy lub maską na oczach, nie widziałam, dokąd idę, bałam się, że upadnę.
W areszcie wielu ludzi zakatowano. Ich ciała pakowano w czarne worki i wyrzucano do kontenerów na śmieci.
Cztery razy zabrano mnie na przesłuchanie. Razili mnie prądem, aż straciłam przytomność. Po jednej z takich sesji dostałam ataku serca. Dziewczyny były przestraszone, pukały do drzwi i wzywały lekarza. Rosyjscy dręczyciele zignorowali ich prośby o pomoc medyczną i ostatecznie pomógł mi współwięzień, Misza, kręgarz. Uratował mi życie. Potem podał mi leki i zmierzył ciśnienie krwi. W sumie miałam siedem ataków serca podczas 280-dniowej niewoli.
Pewnego razu, na kolejne przesłuchanie, zaprowadzono mnie do ciemnego pokoju, kazano znaleźć lewą ręką krzesło i usiąść. Kiedy zdałem sobie sprawę, że krzesło jest suche, a nie mokre, poczułem się lepiej. W końcu wszyscy wiedzieli, że mokre krzesło to zły znak. Nigdy w życiu nie paliłam, ale kiedy wracałam do celi po tych "sesjach", brałam papierosy od dziewczyn. Podczas przesłuchań zachowywałam zimną krew, ale w celi wpadałam w rozpacz.
Kara za jedzenie dla więźniów
W październiku zaczęli masowo zabierać ludzi z aresztu śledczego w Chersoniu. Niektórych zwolniono, innych przewieziono do Kalanczaku, Czaplinki, Czongaru, Geniczeska, a nawet do Symferopolu. Czuliśmy, że armia ukraińska zaraz wkroczy do miasta, bo słyszeliśmy silne eksplozje. Pewnej nocy kazano nam, mnie i czterem innym kobietom, spakować nasze rzeczy. Byłyśmy szczęśliwe. Wyprowadzono nas w letnich ubraniach i wsadzono do samochodu. Potem wszystkie samochody z więźniami wjechały na ponton ze sprzętem wojskowym. Bałyśmy się, bo chowali się za nami, a gdyby był nalot, to byśmy zginęły.
W miejscowości Hoła Prystań trzymali nas dziesięć dni. Okupanci nas nie karmili, przeżyliśmy tylko dzięki miejscowym. Potajemnie przynosili nam jedzenie. Później kierownik ośrodka został ukarany za to, że pozwolił nam nie umrzeć z głodu.
Następnie przetrzymywano nas w wiosce Novotroitske - nie w celach, ale w pokoju z oknem zabitym deskami. Tutaj, bez świeżego powietrza i słońca, pięć kobiet dzieliło jeden śmierdzący materac. W pokoju cały czas paliła się żarówka. Nie było wody ani toalety, więc wyprowadzano nas dwa razy dziennie. Jeśli chodzi o jedzenie, dostawałyśmy dwie paczki "Miviny" i puszkę gulaszu dziennie na pokój. Czasami przynoszono nam chleb.
Po tym, jak policjantka, moja współlokatorka, została zwolniona w grudniu, pojawiły się plotki, że wkrótce wszystkich nas puszczą Na początku mówiono o Nowym Roku. Potem o 8 marca. Ale my nadal siedzieliśmy. 17 marca nie wytrzymałam i rozpoczęłam strajk głodowy. Jadłam tylko chleb i piłam wodę, zagroziłam, że z tego też zrezygnuję jak mnie nie wypuszczą. Dziesięć dni później przyszli do mnie ludzie, aby przekonać mnie do jedzenia. Nie zgodziłam się.
Przez cały ten czas moja rodzina mnie szukała. Ale wszędzie mówiono im, że nie ma tu takiej osoby. Chociaż ja tam byłam. Nawiasem mówiąc, przez ponad dziewięć miesięcy niewoli nie widziałam ani jednego przedstawiciela międzynarodowego.
17 maja 2023 r. zostałam wezwana na rozmowę. Zabrali mnie do pokoju, w którym czekało na mnie dwóch mężczyzn. Zapytali mnie, za co jestem w więzieniu. Wymyśliłam historię o kobiecie, która napisała na mnie skargę, ponieważ lubiła mojego męża. Potem kazano mi napisać trzy pokwitowania: pierwsze, że nie rozumiem, jak znalazłam się na komisariacie i nie mam do nich żadnych roszczeń, drugie, że nie byłam torturowana ani nie użyto wobec mnie siły. Trzecie: że otrzymałam swoje rzeczy. Następnie zwrócili mi paszport i obrączkę i kazali się przygotować. Ale powiedziałam, że nie wyjdę bez mojej współlokatorki Switłany. I jej też pozwolili wyjść.
Założyli nam worki na głowy. Wozili nas po Nowotroicku przez około dziesięć minut. Wysadzili nas przy płocie i kazali liczyć do pięćdziesięciu. Samochód ruszył, policzyliśmy pięć razy dziesięć, a potem zdjęliśmy worki. Wreszcie byłyśmy wolne!
Przed nami była jednak długa podróż do domu. Poprosiliśmy miejscowych, żeby zawieźli nas do moich przyjaciół. Ci nas przyjęli, kupili nam ubrania i telefony komórkowe. Żeby opuścić strefę okupowaną, musiałyśmy zapłacić po 350 dolarów.
Na granicy musiałam pokazać, że nie mam na ciele siniaków od broni. Przy moim nazwisku był dopisek, że nie wolno mi wyjechać. Zaczęłam się modlić, żebym miała szczęście. I stało się... Inspektor punktu kontrolnego usunął ten znak ze słowami: "Puść ją!". Już na granicy z Łotwą spotkaliśmy się z wolontariuszami Czerwonego Krzyża, którzy pomogli nam wrócić do rodzinnego Chersonia. Przejechałam cztery i pół tysiąca kilometrów, mam zrujnowane zdrowie, ale teraz jestem w domu. Wreszcie jestem w domu.

Zdjęcie główne przedstawia korytarz w areszcie śledczym w Chersoniu, gdzie torturowano Ukraińców. Fot: Mykhaylo Palinchak/Panos Pictures/Forum


Kobiety w małych wioskach nie mówią o gwałtach
W cywilu jest Dr Nataszą, jak nazywają ją pacjentki, znaną ginekolożką blogerką, prowadzącą Klub Kobiet i autorką książki o zdrowiu kobiet. To Natalia Leliuh. W czasie wojny została lekarką-wolontariuszką. Podróżuje na okupowane terytoria Ukrainy, by ich mieszkańcom zapewnić opiekę medyczną. Natychmiast po wyzwoleniu obwodów kijowskiego i czernichowskiego szukała, i znajdowała ludzi nawet w wioskach składających się z dziesięciu domów, przynosiła im leki i przeprowadzała badania lekarskie. Dla sestry.eu Natalia Leliuh opowiedziała o tym, jak na własne oczy widziała wojnę, o pracy z ofiarami przemocy seksualnej i o życiu daleko od córki.

Kobiety w małych wioskach nie mówią o gwałtach
- Pierwsze dni w regionie kijowskim były ciągłym cierpieniem. Podczas okupacji ludzie byli w stanie szoku. Kiedy przyjechaliśmy, dużo płakali, milczeli, złościli się i pytali: "Gdzie byliście wcześniej, gdzie byli lekarze, kiedy umierała moja matka?". Dzień, w którym pojechaliśmy do obwodu charkowskiego, do wiosek Dovhenke i Dolyna, był przerażający. Nie było tam nikogo, kto mogłabym pomóc - osady były puste, zaminowane i zniszczone. Miałam samochód pełen leków, ale nie było nikogo, kto potrzebowałby pomocy - mówi Natalia Leliuh.
Kobiety na terenach okupowanych potrzebowały lekarza. Natalia Leliuh badała kobiety rodzące z małymi dziećmi, wykonywała standardowe zabiegi ginekologiczne i pracowała z kobietami wykorzystywanymi seksualnie. Podczas wojny, jak mówi, widziała większość zgwałconych kobiet w regionie Kijowa:
- Potem jeździliśmy już w wybrane miejsca. Tam już było mniej zgłoszeń przemocy seksualnej. Jednak nie dlatego, że ogólnie było ich mniej, ale dlatego, że minęło trochę czasu i ludzie albo już znaleźli pomoc, albo nie chcieli już zgłaszać gwałtów. Zwłaszcza w małych miastach i wsiach. Jeśli kobiety jakoś to przeżyły, nie zaszły w ciążę i nie mają poważnych problemów zdrowotnych, nie będą o tym mówić. Zdarzały się przypadki ciąży. Większość dziewcząt chciała dokonać aborcji, ale były też takie, które zdecydowały się urodzić. Kobiecie trudno jest wybrać między sobą a dzieckiem, bez względu na to, w jaki sposób dziecko pojawia się w jej życiu.
Natalia nie tylko zapewniała opiekę medyczną, ale także służyła jako osobista psycholożka dla wielu ofiar przemocy seksualnej, które odważyły się opowiedzieć o swoich doświadczeniach. Najważniejszą rzeczą, podkreśla lekarka, jest budowanie relacji opartych na zaufaniu, a nie krzywdzenie.
Przed Euromajdanem nie interesowałam się polityką
Natalia Leliuh długo nie interesowała się polityką. Choć pochodzi z rozpolitykowanego domu.
- Mój ojciec był antykomunistą, w domu zawsze mieliśmy zakazaną literaturę i, powiedzmy sobie szczerze, nie zostałem wychowany w tradycjach Związku Radzieckiego. Przez całe życie mój ojciec uwielbiał czytać, uczył mnie krytycznego myślenia, zadawania pytań, tak by nie myśleć i nie być jak wszyscy.
Kiedy Ukraina uzyskała niepodległość, Natalia Leliuh martwiła się o swoją aplikację na studia:
- Wszystko mnie omijało. Jedzenie było, bo moja babcia mieszkała na wsi. Choć lekko nie było - fabryka, w której pracował ojciec powoli bankrutowała.
Również podczas Pomarańczowej Rewolucji polityka nie wkroczyła w życie lekarki.
- Zaszłam w ciążę po raz drugi, bardziej martwiliśmy się o lodówkę i zdobycie zawodu niż o politykę.
Dla Natalii wszystko zmieniło się w 2013 roku:
- Kiedy zaczął się Majdan, nie poszła tam. Myślałem, że nie mam tam nic do roboty. Wykonywałem swoją pracę jako lekarka i byłam pewna, że wnoszę coś dobrego do tego świata. Ale potem przyszła noc masakry na Majdanie. Tej nocy mój kolega został pobity i złamano mu nogę. Następnego dnia byłam z tysiącami innych Ukraińców, którzy przyszli na główny plac w Kijowie i tam pozostali.
To była walka z niesprawiedliwością, konfrontacja z jawnym bezkarnym złem. Widziałam, jak chłopaków oblewano zimną wodą z bunkra przy minus 16, byli zamarznięci. Przynoszono ich do nas, rozbieraliśmy ich, ogrzewaliśmy i podawaliśmy kroplówki. A potem zaczęły się strzelaniny na Majdanie, to było nie do pojęcia. Wtedy zrozumiałem, że nie ma innej drogi. Ta rewolucja stała się moja. W 2014 roku, kiedy wybuchła wojna w Donbasie, zacząłam aktywnie działać jako wolontariuszka.
Lekarka, która nigdy nie marzyła o byciu lekarką
Jako dziecko Nataliia Leliuh zajmowała się muzyką i sportem, a także pisała wiersze. Nie planowała studiować medycyny. I zostać ratownikiem medycznym, jak jej matka. O wszystkim zadecydował przypadek.
- Aby uniknąć pozostania w szkole, po ósmej klasie, w tajemnicy przed rodzicami, wstąpiłam do szkoły medycznej w Niżnym. Kiedy mój ojciec się o tym dowiedział, nie rozmawiał ze mną przez dwa tygodnie. Był bardzo obrażony, ponieważ chciał, żebym skończyła szkołę. Kiedy byłam dzieckiem, mój ojciec zmienił 16 szkół, ponieważ mój dziadek jako szef zespołu koparek budował drogi i autostrady na Dalekim Wschodzie i musiał się ciągle przemieszczać. Dlatego bardzo mu zależało, żebym miała spokojne dzieciństwo i żebym skończyła jedną szkołę.
Podczas swojej pierwszej praktyki w szkole przyszła dr Natasza zdała sobie sprawę, że nie popełniła błędu w swoim wyborze. Ukończyła szkołę jako studentka zaoczna i wstąpiła na Uniwersytet Medyczny Bogomolec w Kijowie:
- Miałam trzy podejścia, ale niespodziewanie dla mnie dostałam się już za pierwszym. Myślałam o zostaniu chirurgiem, ale przyjęli mnie na położnictwo. I ani przez chwilę tego nie żałowałam, bo okazało się, że to moja dziedzina.

Gdyby moja córka była ze mną, trudniej byłoby mi chodzić w niebezpieczne miejsca
Wojna rozdarła rodzinę Natalii Leliuh. Po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę jej 17-letnia córka wyjechała do Niemiec. W Berlinie zdobyła wykształcenie artystyczne. "Dr Natasza" nie ukrywa, jak trudno jest jej znosić rozłąkę:
- Sonia niedawno miała swoją pierwszą indywidualną wystawę w Berlinie. Starannie się do niej przygotowywała, była zdenerwowana. Rozmawialiśmy przez telefon 3-4 razy dziennie. Zrozumiałam, że bardzo chciała, żebym była na otwarciu. Ale nie mogłam tego zrobić. Mogłam przyjechać później. Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że moje dzieci są już dorosłe, mają własne życie. Trudno jest mi się rozdzielić. Wojna sprawiła, że stało się to bolesne - w ciągu jednego dnia.
Jednocześnie, jak mówi Nataliia, wojna nie złamała ani jej, ani jej córki:
- Sonia bardzo chce skończyć studia i wrócić do Ukrainy. Moje dzieci (Natalia też ma syna - red.) wiedzą więcej o historii Ukrainy niż ja, bardzo się nią interesują. Sonia dużo czyta o renesansie ukraińskim, o latach sześćdziesiątych i przybliża naszą historię ludziom w Europie.
Lekarka mówi, że trudno jest żyć na odległość, Przyznaje jednak, że gdyby Sonia była w pobliżu, trudniej byłoby jej podjąć decyzję o wyjeździe na okupowane terytoria i ratowaniu tam ludzi:
- Gdyby była w pobliżu, nadal bym to robiła. Ale byłoby o wiele trudniej.
Nie ma takiego doświadczenia w innych krajach, ukraińskie kobiety są pionierkami w Europie.
Od 10 lat Natalia prowadzi Klub Kobiet, projekt edukacyjny medycyny opartej na faktach, który obala mity na temat zdrowia, ciąży, porodu i leków o nieudowodnionej skuteczności. Ze swoimi wykładami dla kobiet dr Natasza odwiedziła dziesiątki miast w Ukrainie i w Europie. Jej największym marzeniem jest zorganizowanie klubu dla kobiet w języku ukraińskim w Symferopolu, Doniecku, Ługańsku i innych tymczasowo okupowanych miastach.

Natalia Leliuh zawsze podkreśla siłę ukraińskich kobiet, które starają się normalnie żyć pomimo horroru wojny:
- Chyba mamy to w genach. Ukraińska kobieta przypomina mi lalkę motankę [symbol dobrobytu, nadziei i talizman ludzkiego przeznaczenia - red. Trzyma skrzydła nad swoją rodziną i jednocześnie ociera łzy i krew. Ukraińska kobieta to wielka siła. Nie wiem, skąd to się bierze. Być może ta siła rodzi się, gdy człowiek broni tego, co do niego należy. Bo Rosjanie tego nie mają. I nie może być, bo oni nie bronią, oni atakują.
Za granicą lekarka spotyka się z ukraińskimi kobietami potrzebującymi wsparcia psychologicznego:
- Osoby przebywające w innych krajach również mogą cierpieć na PTSD. Zespół stresu pourazowego rozwija się również u osób, które nie są bezpośrednimi świadkami traumatycznych wydarzeń, a także u tych, którzy mają krewnych na Ukrainie. Na przykład, jeśli kobieta mieszka za granicą, a rakieta uderza w dom jej rodziców, jest to agresywny czynnik, który może powodować PTSD. Nawet ludzie, którzy tylko wyobrażają sobie, że rakieta może uderzyć w dom ich rodziców, mogą mieć to traumatyczne doświadczenie. Warto o tym wiedzieć. Jeśli masz niepokojące objawy: słaby sen, ciągły niepokój, depresję - potrzebujesz pomocy psychologa.
Pomimo faktu, że Natalia Leliuh postrzega przyszłość Ukrainy jako bardzo trudną, kraj odrodzi się i będzie tylko silniejszy:
- Dla mnie, jako ginekolożki, proces narodzin jest cudowny, ale zawsze trudny zarówno dla matki, jak i dziecka. Po drodze pojawiają się straty i inne trudności. Ale najważniejsze jest, aby nie stracić pamięci. Istniejący ból trzeba przeżyć, uświadomić go sobie, wyciągnąć z niego wnioski i na ich podstawie zbudować nowy kraj. Silniejszy kraj. Inny.



Maksym Kolesnikow: "Dla Rosjan wielu Ukraińców w jednym miejscu, nawet jeśli to więźniowie, jest zagrożeniem. Boją się nas"
Jest biznesmenem pochodzącym z Doniecka. Mieszkał w Kijowie, był restauratorem, a także dyrektorem marketingu w dużej firmie finansowej. Jednocześnie studiował, chciał zostać psychoanalitykiem. Od początku inwazji na pełną skalę został zmobilizowany i poszedł bronić Ukrainy. W marcu 2022 roku został wzięty do niewoli. 4 lutego tego roku został zwolniony. Na zdjęciu z tamtej chwili zmęczony i wyniszczony trzymaa w dłoni czerwone jabłko. Moment, w którym stoi wśród innych uwolnionych więźniów, oszołomiony patrzy na jabłko, stał się symbolem powrotu do życia. zdjęcie to obiegło cały świat. Prawie rok w niewoli - jak to przeżył?

Oksana Szczyrba: W 2015 roku pojechałeś bronić swojego rodzinnego Donbasu przed rosyjskimi okupantami. To była trudna decyzja?
Maksym Kolesnikow: Urodziłem się i wychowałem w Doniecku. Wydarzenia na wschodzie Ukrainy wstrząsnęły mną, mimo że od kilku lat mieszkałem w Kijowie. Rozumiałem, że toczy się wojna.
OS: Kiedy Rosja rozpoczęła inwazję na pełną skalę, zaciągnąłeś się do wojska pierwszego dnia, 24 lutego 2022 roku. Jak trafiłeś do niewoli?
MK: Zajmowaliśmy pozycję w regionie Kijowa, w pobliżu małej wioski, między autostradą Żytomierz a Gostomlem. Byliśmy otoczeni od 3 marca. Kilka razy Rosjanie próbowali wejść na teren naszej jednostki wojskowej, za każdym razem ich odpieraliśmy. 20 marca zostało nas mniej niż 80. Wjechali z czterema czołgami. Bitwa trwała ponad 8 godzin. Skończyła się nam broń przeciwczołgowa i nie mieliśmy czym walczyć. Czołgi jeździły po terenie, ostrzeliwując nasze pozycje z bliskiej odległości. Kiedy stało się jasne, że nie ma czym walczyć, a wielu ludzi zginęło, dowódca naszego oddziału zdecydował się poddać.
ОЩ: Коли рідні дізналися, що Ви в полоні?
MK: Z rosyjskiego kanału telewizyjnego Zvezda. Film ze mną został opublikowany w Internecie.
OS: Prawie rok niewoli. Gdzie byłeś przetrzymywany?
MK: Najpierw zabrano nas na Białoruś, do obozu filtracyjnego. Stamtąd przewieziono do miasta Nowozybkow w obwodzie briańskim w Rosji do ośrodka zatrzymań. Byliśmy tam przetrzymywani aż do wymiany.

OS: Ile osób było z tobą w niewoli?
MK:Naliczyliśmy około 540.
OS: Jak to ustaliłeś??
MK: Jak się prawie nic nie wie, to szuka się sposobów, żeby się czegoś dowiedzieć. Raz lub dwa razy w miesiącu dostawaliśmy mydło i za każdym razem podpisywaliśmy się na wyciągach. Mogliśmy zobaczyć, ilu ludzi też odebrało mydło. Potem stało się to trudniejsze, bo zaczęły się wymiany. Teraz starają się trzymać ludzi w mniejszych grupach. Dla Rosjan wielu Ukraińców w jednym miejscu to duże zagrożenie. Boją się nas.
OS: Jak wyglądał wasz zwykły dzień w niewoli?
MK: Żyliśmy według więziennego grafiku. O 6 rano budzono nas, o 22 szliśmy spać. Raz w tygodniu zabierali nas do łaźni. W październiku niespodziewanie dostaliśmy książki. Potem je zabrali. Kiedy przyjechała kontrola, było lepiej. Doskonale zdają sobie sprawę, że łamią wszelkie możliwe zasady i przepisy. Na przykład mieliśmy surowy zakaz patrzenia na nich, żądali, abyśmy patrzyli w dół. Nawet kiedy się poruszaliśmy, nie wolno nam było podnosić głowy. Nosili kominiarki i nie widzieliśmy ich twarzy.
OS: Podczas przesłuchania odmówiłeś nazwania Ukraińców nazistami, czego domagali się okupanci. Czy nie zostałeś za to ukarany?
MK: Nie. To było przed kamerą. Na zewnątrz Rosjanie starają się pokazać, że przestrzegają zasad. Miałem też szczęście, bo było ze mną kilku innych więźniów, którzy mieli być przesłuchiwani. Nie chcieli tracić na mnie czasu. W pierwszych dniach niewoli wielu Rosjan było zszokowanych tym, co się działo. Pytali mnie: "Czy masz jakichś krewnych w Rosji? Mój wujek mieszkał w Rosji, zmarł w grudniu 2021 roku. Pewien rosyjski policjant powiedział mi, że miał szczęście, że nie widział tego wszystkiego. Oznacza to, że dla wielu z nich (nie dla wszystkich) to, co się działo, było szokiem.

OS: Co było dla ciebie najbardziej przerażające w niewoli?
MK: To, że nie wiedziałem, co się dzieje z najbliższymi. Kiedyś dano nam możliwość napisania listu z czterema słowami, które podyktowali: "Żywi, zdrowi, wszystko w porządku". Powiedzieli, że jeśli cokolwiek dodamy, nie wyślą listu. To było w maju, a wczesną jesienią list przyszedł na adres mojej mamy. Listy były wysyłane, ponieważ w sierpniu okupanci uznali nas za jeńców wojennych. Często pytano nas, czy chcemy wracać do domu, czy do Rosji. Od naszych krewnych nie było żadnego odzewu. Do 31 maja nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Później dano nam małe telewizory (raz lub dwa razy w tygodniu). Nadawali głównie kłamstwa, ale dowiedzieliśmy się, że Rosjanie opuścili północ Ukrainy, opuścili region Kijowa.
OS: Czy okupanci szydzili z ciebie?
MK: Nie rozmawiamy o tym - to niebezpieczne dla tych, którzy pozostali. Po zwycięstwie będziemy zbierać dowody.
OS: Zbieramy już...
MK: Tak. Niedawno uczestniczyłem w konferencji w Wiedniu na temat jeńców wojennych. Było tam wielu przedstawicieli Ukrainy, w tym byli jeńcy, i daliśmy tam pełne świadectwo. Świat musi wiedzieć, co się dzieje.
OS: Czy zwrócono się do Ciebie w Ukrainie w sprawie składania zeznań?
MK: Tak. Wszyscy jeńcy wojenni zeznają.

OS: Nie mogę przestać myśleć o twoim zdjęciu z jabłkiem po uwolnieniu z niewoli. Powiedziałeś wtedy, że boisz się zjeść jabłko...
MK: Trochę żartowałem. Może żart nie wyglądał na żart, byłem w złym stanie fizycznym. Podczas niewoli nie widzieliśmy świeżych owoców i warzyw. Raz mieliśmy świeżą kapustę.
OS: Po niewoli nawet członkowie twojej rodziny cię nie rozpoznali, schudłeś 32 kg. Jak człowiek może to wszystko wytrzymać? Co pomogło ci wytrwać?
MK: Od pierwszych dni byłem zdeterminowany, żeby to wszystko przetrwać i wrócić do domu. Rozumiałem, że wojna potrwa długo. Gdybym poddał się rozpaczy, bardzo szybko straciłbym swoją tożsamość. Zmusiłem się do powrotu do miłych wspomnień, do przeszłości, do moich planów. Przed wojną miałem wspaniałe, pracowite życie. Wspaniałą żonę, dzieci, które bardzo kocham, rodziców. Rodzina stała się dla mnie ważnym oparciem. Stworzyłem sobie model mostu: przeszłość to jeden brzeg, a drugi to przyszłość. I musiałem przekroczyć tę przepaść. Komunikacja i wzajemne wsparcie między braćmi broni to wielka siła. Oczywiście nie jesteśmy święci. 14 dorosłych, ciągle głodnych mężczyzn przebywało w tym samym pomieszczeniu przez długi czas. Pojawiały się konflikty. Ale za każdym razem przypominaliśmy sobie, że wróg jest poza naszą celą i że powinniśmy skierować nasz gniew na tego, który nas maltretuje. Wspieraliśmy się historiami i wspomnieniami.
OS: Nie zabroniono ci się komunikować?
MK: Było kilka prób, kiedy nowa zmiana strażników przybyła z Kaukazu. Wprowadzili własne zasady. Na początku często kazali nam stać cały dzień, nie pozwalali rozmawiać. Ale szeptaliśmy do siebie. Ci z Kaukazu sprawdzali nas kilka razy dziennie, czy jesteśmy cicho. Później ten wymóg zniknął.
TS: Czy inaczej odnosili się do kobiet, a inaczej do mężczyzn?
MK: Na naszym piętrze była cela z kobietami i dość szybko je uwolniono. Na początku były traktowane jak mężczyźni. Ogolono im głowy. Dostały też więzienne ubrania.

OS: Co wam dawali?
MK: Buty, podkoszulki, kalesony, skarpety, gumowe kapcie. To wszystko, nie dali nam zimowych ubrań. Musieliśmy podpisać się pod wieloma rzeczami, których nam nie dano. To małostkowe i śmieszne. Mieli nam dawać nową szczoteczkę i pastę do zębów co miesiąc, ale dawali nam jedną co kilka miesięcy. Czasami nie dawali nam mydła w łaźni, ale kazali nam podpisać, że je dostaliśmy. Kradli wszystko, co się dało.
OS: Jeśli więźniowie mieli problemy zdrowotne, czy dostawali pomoc?
MK: Był taki przypadek, kiedy facet kilka razy skarżył się, że boli go ząb. W końcu zabrano go do lekarza. Wszyscy w celi z nim zostali zmuszeni do siedzenia aż do jego powrotu. Mieliśmy w celi 59-letniego więźnia, który miał wylew na kilka miesięcy przed inwazją na pełną skalę i powiedział o tym. Kiedy zachorował, podano mu lekarstwa. Oczywiście w większości przypadków nie próbowano nic zrobić. Co najmniej 2 osoby zmarły na początku niewoli, Rosjanie o tym nam mówili.
OS: Jak zmienił cię czas spędzony w niewoli?
MK: Trudno jest analizować samego siebie. Niewola odebrała mi sporą część zdrowia. Udało mi się jednak zachować swoją osobowość. To było bardzo trudne doświadczenie. Dużo rozmawiam z psychologami, którzy pracują z wojskiem. Istnieje ogromna potrzeba pracy z żołnierzami podczas rehabilitacji po wojnie, a kwestia zaufania jest bardzo ważna. Mężczyźni i kobiety, którzy walczą, chcą czuć, że psychologowie ich rozumieją.
BHP: Podczas wymiany na dużą skalę 4 lutego wróciło do Ukrainy 115 kolejnych żołnierzy, w tym również ty. Jak przebiegła wymiana?
MK: Po prostu otworzyli drzwi celi. Wywołali nasze imiona, kazali nam się spakować i wyjść. Zabrali nam wszystkie ubrania. Dali nam mundury wojskowe - nie nasze rzeczy, ale wybrane ze stosu. Potem kazali nam siedzieć cicho, że idziemy na wymianę. Okupanci nie mogli przywieźć nikogo z Doniecka, więc wymiana została opóźniona. Strona ukraińska nalegała na wymianę wszystkich z zatwierdzonej listy, podczas gdy Rosjanie próbowali naruszyć umowę. Pojechaliśmy na wymianę dwa razy i dopiero za trzecim razem zostaliśmy wymienieni. Rankiem 4 lutego zostaliśmy przewiezieni na przejście graniczne. Kiedy wjechaliśmy na terytorium Ukrainy, do autobusu wszedł przedstawiciel sztabu organizacyjnego i przywitał nas po ukraińsku. Zrozumieliśmy, że jesteśmy w domu.
Rosjanie stale odmawiają wymiany i zmniejszają liczbę osób. Zostałem zatwierdzony do wymiany znacznie wcześniej. Ale skreślili mnie dwa razy. Niestety, strona ukraińska nie może nikomu dać gwarancji. To rodzaj loterii.
OS: Jak przywitała cię rodzina?
MK: Kiedy moja żona mnie zobaczyła, powiedziała, że jestem chudy jak nastolatek. I pochylony. Chodziłem jak znak zapytania. Miałem poważny zanik mięśni.
OC: Gdzie radzisz zwrócić się tym, których krewni są w niewoli?
MK: Radzę współpracować z Centrum Koordynacyjnym. Komunikować się ze sobą, znaleźć grupy wsparcia psychologicznego, grupy wolontariuszy. Bardzo ważne jest, aby czekać i mieć siłę. Ci, którzy wrócą, będą osłabieni, zmęczeni i będą potrzebować pomocy swoich bliskich. Jeśli jesteś w niewoli, nie zapominaj więc o sobie. Wierz, miej nadzieję i czekaj na swoich bliskich.

ОЩ: У 2015 році Ви вели онлайн-щоденник у соцмпережі, де описували підготовку українських військовослужбовців, будні ЗСУ і проблеми. Багато українських видань публікували Ваші розповіді під назвою «Щоденник мобілізованого». Плануєте написати книгу про полон?
MK: Zastanawiam się nad tym. Każdy powinien napisać wszystko, co pamięta. Nie forma literacka jest ważna, ale świadectwo. To powinno zostać we wspólnej pamięci narodowej, żeby Ukraina zdała sobie sprawę, z kim mamy do czynienia, bo realia rosyjskiej niewoli są bardzo dalekie od międzynarodowych norm, konwencji i niewoli, w której przetrzymywani są rosyjscy jeńcy wojskowi w Ukrainie. To jest wojna na wyniszczenie Ukraińców. Mam nadzieję, że z czasem z moich wspomnień uda mi się zrobić coś, co będzie o tym świadczyć.
OS: Jak przebiegał proces rehabilitacji? Jak się dzisiaj czujesz?
MK: Rehabilitacja trwała około 3 tygodni: diagnoza, badania lekarskie, testy psychologiczne. Kolejny miesiąc fizjoterapii, ponieważ miałem poważny zanik mięśni i zmiany w kręgosłupie, i stawach. Bolało mnie lewe biodro, a w kolanie stwierdzono uszkodzenie. Przeszedłem operację, a następnie rehabilitację. Teraz mam cotygodniowe sesje z terapeutą rehabilitacyjnym. Może to potrwać kolejne sześć miesięcy. Teraz czuję się znacznie lepiej. Mogę chodzić na siłownie, muszę dużo pracować nad mięśniami.
OS: Jakie są Twoje najbliższe plany?
MK: Po wojnie planuję wrócić na studia. Jest duże zapotrzebowanie na psychologów wojskowych. Chcę studiować, aby pracować z tymi, którzy potrzebują takiej pomocy.
Odpowiedz krótko, proszę:
OS: Twoje idealne śniadanie?
MK: Jajecznica.
OS: Kto jest Twoim najlepszym nauczycielem?
MK: Wykładowca seksuologii w instytucie, w którym studiuję
OS: Czy często gotujesz w domu?
MK: Kilka razy w tygodniu.
OS: Dlaczego Rosjanie są tak okrutni?
MK: Nienawidzą siebie, bo nie mogą być ludźmi.
OS: Czy będziesz w stanie wybaczyć tym, którzy trzymali cię w niewoli?
MK: Nie.
OS:Kto ponosi winę za wojnę?
MK: Rosjanie, Putin.
OS: Kiedy zwyciężymy?
MK: Nie wiem.
TS: Trzy rzeczy, które zawsze ci towarzyszą.
MK: Telefon, nóż, słuchawki.
OS: Jaki jest twoja słabość?
MK: Jedzenie.
OS: Jaka jest najlepsza rada, jaką kiedykolwiek otrzymałeś?
MK: Było wiele rad od moich rodziców.
OS: Czego żałujesz?
MK: Że w marcu 2022 nie miałem broni przeciwpancernej.
OS: Trzy rzeczy, które cię przygnębiają?
MK: Nie ma takich rzeczy.
OS: Jaka jest Twoja ulubiona książka?
MK: "Sto lat samotności".
OS: Co wpajasz swoim dzieciom?
MK: Niezależność od innych.
OS: Najlepszy przyjaciel?
MK: Nazywa się Dmytro, został zmobilizowany i jest teraz majorem Gwardii Narodowej.
OS: Co może doprowadzić cię do łez?
MK: Wiele rzeczy. Stałem się dość sentymentalny. Ale to głównie coś miłego.
OS: Proszę, dokończ zdania:
- Z czasem zdałem sobie sprawę, że... czas ucieka.
- Nigdy nie zapomnę... jak urodziły się moje dzieci.
- Moje największe zwycięstwo ... jeszcze nie nadeszło.
- Tęsknię za czasami, kiedy... nie było wojny.
- Jeśli zobaczę diabła, powiem mu... czy istniejesz?
- Na moje 70. urodziny podaruj mi... opony, jak sądzę.
- Życie jest zbyt krótkie, by marnować je na... ludzi, którymi nie jesteś zainteresowany.
- Chcę przeprosić... Przeprosiłem wszystkich, wobec których byłem winny. Więc teraz nie mam tego problemu.
- Nigdy nie mogę zostać potępiony za... coś, w czym się mylę.
- Film o mnie nazywałby się... "80 tysięcy kilometrów dookoła świata".
OS: Dziękuję za rozmowę.
Zdjęcia z archiwum bohatera

Wesprzyj Sestry
Zmiana nie zaczyna się kiedyś. Zaczyna się teraz – od Ciebie. Wspierając Sestry,
jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.