Exclusive
20
min

Reżyserka Iryna Cilyk: "Wiem już jak to jest być żoną, do której z wojny wrócił nieznajomy"

"Nie rozumiałam, jak z nim żyć, a on nie rozumiał, jak żyć w pokoju. Dużo czasu zajęło nam ponowne zbudowanie wspólnego obszaru intymności" - mówi znana reżyserka filmowa

Anna Łodygina

Reżyserka filmowa Iryna Cilyk i Anna Łodygina - dziennikarka sestry.eu podczas wywiadu . Zdjęcie: Tymofii Klubenko

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Spotykamy się z Iryną Cilyk rano po prezentacji jej drugiego filmu "Ja i Feliks", na festiwalu filmowym "Ukraina!" w Warszawie. Film jest adaptacją powieści jej męża, pisarza Artema Czecha "Kim jesteś?", opowiadającej o dorastaniu młodego chłopca Tymofieja w latach 90. i jego relacjach z dorosłymi, które zostały zniszczone przez erę postsowiecką. Za kilka godzin dowiemy się, że film zdobył specjalne wyróżnienie na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych.

На знімальному майданчику фільму Ірини Цілик «Я і Фелікс». Фото: Павло Шевчук

Historia, która wydawała się zrozumiała tylko dla osób z podobną przeszłością, znalazła fanów w innych krajach. Świadczy o tym w szczególności nagroda na Festiwalu Filmowym Giffoni we Włoszech, kraju, który kompletnie nie wie, czym był Związek Radziecki. To samo można powiedzieć o debiucie Iryny, dokumencie "Ziemia jest niebieska jak pomarańcza", o matce z czwórką dzieci, która przez sześć lat mieszkała w strefie frontowej Donbasu. Film zdobył ponad 30 prestiżowych międzynarodowych nagród i nadal jest prezentowany za granicą. Iryna Cilyk w wywiadzie dla Sestry.eu opowiedziała o załamaniu się postrzegania Ukrainy przez Zachód, próbach nakłonienia ukraińskich artystów do współpracy z rosyjskimi intelektualistami, kryzysie ukraińskiego przemysłu filmowego i jej osobistych doświadczeniach podczas wojny.

AnnaŁodygina: W ostatnich latach dużo podróżowałaś na międzynarodowe festiwale, prezentacje, panele dyskusyjne i spotykałaś się z publicznością w różnych krajach. Czy ludzie za granicą rozumieją, że Rosja od dziesięcioleci terroryzuje nasz kraj, zabija ludzi, niszczy ukraińską inteligencję i organizuje Hołodomor?

Iryna Cilyk: Przynajmniej teraz nie musimy już tłumaczyć i udowadniać, że my, Ukraińcy, istniejemy. Pamiętam, jak podróżowaliśmy na początku rosyjskiej inwazji w latach 2014-2015, to był zupełnie inny poziom dyskusji. Mówiono nam o wojnie domowej na Ukrainie. Nasz kraj był postrzegany jako satelita rosyjskiego świata i jego kultury. W ciągu ostatnich dwóch lat zobaczyłam ogromny postęp, abstrahując od konkretnych ludzi, którzy czasami rozczarowują. Ogólnie rzecz biorąc, wydaje się, że dziś świat chce poznać Ukrainę.

Często słyszę, jak obcokrajowcy zastanawiają się, w jaki sposób przegapili istnienie tak odrębnego, interesującego narodu europejskiego, który dopiero teraz zaczynają odkrywać. Oczywiście są też inne poglądy i reakcje. Czasem spotykam się z arogancją ludzi Zachodu, którzy wciąż wierzą, że wiedzą o nas coś lepiej. Czasami ludzie nie chcą zmieniać optyki, do której są przyzwyczajeni i generalnie przyznać, że mogli się w czymś mylić. Niepokojące są zwłaszcza próby pouczania nas, "barbarzyńców", przez niektórych przedstawicieli cywilizowanego świata, jak mamy się zachowywać, gdy zaprasza się nas do współpracy z rosyjskimi intelektualistami.

AŁ: Jakie argumenty podają przedstawiciele cywilizowanego świata, gdy próbują posadzić Ukraińców i Rosjan w tym samym panelu dyskusyjnym?

IC: Mówi się, że jesteśmy tak obsesyjnie skupieni na własnej tragedii, że nie potrafimy wyjść poza nią. Dotyczy to zwłaszcza starej Europy - Niemców, Francuzów i tak dalej - którzy uważają, że pewne lekcje z przeszłości dają im prawo do zrozumienia sytuacji. Albo kryje się za tym wiele strachu. Uważają, że powinni szukać więzi z potencjalnymi sojusznikami i że jest to coś, co może przynieść im tylko korzyści. Zdaniem Zachodu powinniśmy budować relacje z rosyjskimi intelektualistami, którzy są w opozycji do obecnego rosyjskiego rządu. Ale po pierwsze, wróg mojego wroga nie zawsze jest moim przyjacielem i sojusznikiem. Po drugie, uporczywe próby łączenia nas z rosyjskimi intelektualistami są bardzo przedwczesne. Rozumiem, że analogie historyczne mogą nie być całkowicie odpowiednie, ale wyobraźmy sobie lata 1943-1944. Nie było tendencji, by niemieccy intelektualiści sprzeciwiający się nazistowskim Niemcom spotykali się przy wspólnych okrągłych stołach z Żydami, Polakami, Ukraińcami itp. Być może były takie momenty. Ale pole do poważnych dyskusji i ewentualnego dialogu pojawiło się później.  

AŁ: Niemcy po zakończeniu II wojny światowej również nie od razu zdali sobie sprawę z tego, co się stało. Zrobiło to dopiero następne pokolenie...

IC: Tak, potrzeba czasu na pełną refleksję. Wojna w Ukrainie wciąż trwa, Rosja nie przyznała się do winy, a rana jest otwarta. A oni próbują nas jak najszybciej nas zjednoczyć. Te uporczywe wezwania do dialogu i współpracy są formą przemocy.

AŁ: Jednocześnie w ciągu ostatniego półtora roku Rosja zwiększyła swoją obecność w przestrzeni kulturalnej za granicą - w przeciwieństwie do naszej niekonsekwentnej polityki. Wydaje się wręcz, że ukraiński rząd robi wszystko, by uniemożliwić działanie sektora kultury. Możemy przypomnieć mianowanie niekompetentnej osoby, która nie ma nic wspólnego z kinem, na stanowisko szefa Państwowej Agencji Filmowej (2 listopada filmowcy zaapelowali do rządu rząd do odwołania kierownictwa Państwowej Agencji Filmowej - red.), naciski i próby zniszczenia Centrum Dovzhenko, konkursy artystyczne, w których miliony środków budżetowych są wydawane na filmy Artema Kolubajewa, współpracownika szefa Administracji Prezydenta Andrija Jermaka. Dlaczego społeczność filmowa nie krzyczy o tym głośno?

CI: Społeczność filmowa jest sparaliżowana strachem przed utratą tych niewielkich możliwości, które dziś ma. To łamie mi serce, zwłaszcza po tym wszystkim, przez co przeszliśmy od czasu Majdanu, i po uświadomieniu sobie, jak ważne jest, aby nie być pozbawionym głosu. Kiedy milczymy, pozwalamy grać sobie i innym według zasad stworzonych przez niegodnych ludzi, którzy naprawdę nie powinni zajmować stanowisk kierowniczych. Mała grupa buntowników, którzy nie boją się głosić prawdy, którzy nie boją się trafić na czarną listę, nie wystarczy. Niestety, nie widzę solidarności społeczności filmowej. Nie chcę też powiedzieć, że ja, w przeciwieństwie do moich kolegów, jestem tak odważna i wiem dokładnie, jak pokonać te smoki. Ale jeśli nie możemy ich pokonać, to zasługujemy na taką przyszłość. Obecna sytuacja wiele mówi o nas jako społeczności: albo pozwolimy się zniszczyć, albo zaczniemy wpływać na to, co się dzieje.

AŁ: Jak sytuacja może się zmienić wraz ze zmianą rządu?

CI: W dużej mierze sami musimy przyczynić się do tej zmiany. Bardzo ważne jest, aby nie milczeć.

AL: Co musi się wydarzyć?

IC: Musimy nazywać rzeczy po imieniu i występować przeciwko dyktaturze złego smaku, korupcji, nieprzejrzystych przetargów itp. Tak wielu naszych kolegów walczy teraz na froncie, broniąc wolności i demokratycznej przyszłości Ukrainy, a my mamy pozwolić, żeby tu dalej trwała wewnętrzna wojna?

AL: Rok temu świat mocno wspierał Ukrainę. Co zrobić, by dalej tak się działo?

IC: Musimy słuchać własnej intuicji, szczerze opowiadać nasze historie. Wciąż słyszę, jak ludzie za granicą mówią, że my, Ukraińcy, jesteśmy niezrozumiali. Ale to wszystko jest procesem i poszukiwaniem, wciąż zastanawiamy się, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Nie da się tego w pełni zrozumieć, nie wiedząc, kim byliśmy. Na przykład dopiero teraz, zdałam sobie sprawę z wielu rzeczy dotyczących naszych poprzedników, w szczególności intelektualistów XX wieku, którzy byli tak samo młodzi i fajni jak my, ale byli w jeszcze gorszej sytuacji - uwięzieni w systemie sowieckim. Czasami świadomie bronili tego, czego chcieli, wiedząc, że czekają ich tylko represje, więzienie i śmierć. Ile było w tym siły, odwagi, wyzwania i poświęcenia! Mieli znacznie mniej możliwości niż my. Dziś jesteśmy bardziej widoczni dla świata. I to jest przywilej. Jesteśmy słyszani, nasze głosy są obecne, odzyskujemy naszą podmiotowość.

Jednak dziś tracimy również wiele osób z naszego pokolenia. Moi rówieśnicy odchodzą, zanim zdążą opowiedzieć swoje historie. Wciąż nie mogę zaakceptować i zrozumieć śmierci pisarki Viki Ameliny. Miała być na stypendium w Paryżu i pracować nad książką o rosyjskich zbrodniach wojennych na podstawie zeznań różnych kobiet, które zebrała. Książka ta nie zostanie ukończona, nie wspominając o życiu samej Viki, błyskotliwej intelektualistki i matki nastolatka. Jest jedną z wielu osób zabitych przez Rosję. Niedawno na scenie zalałam się łzami, gdy mój kolega Jurko Prochaśko, tłumacz, krytyk literacki i psychoterapeuta, powiedział, że jest nas coraz mniej - skoro tak, to musimy teraz bardziej dbać o siebie nawzajem.

AŁ: W świecie, w którym zdecydowana większość ludzi rozumie, że Rosja zaatakowała Ukrainę, Nawalny wygrywa Oscary w kategorii "Najlepszy film dokumentalny"? Dlaczego? O nagrodę w tej samej kategorii ubiegał się film "Dom z drzazg" o dzieciach z sierocińca w Donbasie. Czy ten film nie jest wystarczająco dobry dla Hollywood? A może ekipa stojąca za filmem o Aleksieju Nawalnym miała więcej pieniędzy na promocję? A może była to decyzja polityczna?

IC: Mówiąc o konkursach i ocenach, nigdy nie można mówić o obiektywizmie. To kombinacja różnych czynników i reguł gry. Oscary to tak naprawdę wielka polityka i wielkie pieniądze. Nie mogę powiedzieć, dlaczego ten konkretny film wygrał, ale na pewno był promowany na poziomie, którego większość z nas nie jest w stanie osiągnąć. Promocja była bardzo intensywna. Zespół filmu o Nawalnym wysłał nawet e-maile do różnych uniwersytetów z informacją o możliwości obejrzenia filmu i wsparcia go.

Zachodowi trudno jest zaakceptować prawdę, że wojna Rosji przeciwko Ukrainie nie jest tylko wojną Putina. Oznacza to przyznanie, że duży kraj z milionami ludzi wspierających swojego przywódcę został tak głęboko zatruty propagandą, że już zamienił się w potwora. To przerażające, zwłaszcza gdy ten potwór wymyka się spod kontroli. Niedawno w Luksemburgu pewien Włoch zwrócił się do mnie ze słowami wsparcia dla Ukrainy. Powiedział, że do niedawna sama myśl o broni nuklearnej i możliwości jej użycia paraliżowała go strachem. Ale teraz zrozumiał, że strach tylko karmi zło. I to jest prawda. Jeśli nie powstrzymamy terrorystów tutaj, rozwiną skrzydła gdzie indziej i podniosą głowy.

AL: Czy Twoje podejście do wychowania dziecka zmieniło się z powodu wojny? Jak bardzo jest ono patriotyczne, biorąc pod uwagę zło wokół i prawdopodobieństwo, że w wieku 18 lat Twój syn może wstąpić do wojska?

IC: Mój syn ma obecnie 13 lat. Już wiem, że uporczywe próby wykształcenia czegoś w dziecku powodują w nim tylko odrzucenie tego. Najlepiej działa osobisty przykład, styl życia rodziców i ich otoczenie. Wiele lat zajęło mi uświadomienie sobie, że mój syn chroni się przed traumami. Jego sposób bycia to maska cynizmu i obojętności. Wydawało się, że moje dziecko, które było bardzo zaangażowane w politykę, życie kraju i weteranów, w końcu zaczęło się dystansować, a nawet ostentacyjnie wszystko dewaluować. Przez długi czas mnie to bolało, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że w rzeczywistości był po prostu przytłoczony wszystkim, co działo się wokół niego i nie mógł już tego wchłonąć. Nie oznacza to, że jest obojętny lub nieczuły. Wystarczy go trochę dotknąć, a zdasz sobie sprawę, że w środku jest zupełnie inny, niż stara się pokazać.

Reżyserka filmowa Iryna Cilyk i jej mąż, pisarz Artem Czech. Zdjęcie z prywatnego archiwum

AL: Niedawno napisałaś na Facebooku, że po tym jak Twój mąż przyznał, że dwukrotnie służył w siłach zbrojnych, pewna kobieta poprosiła Cię o radę, jak zbudować relację z własnym mężem, który również wrócił z wojny. Stracili bliskość i czułość. Jak Ty i Artem przechodzicie przez ten proces?

IC: Jest to dla mnie osobny bolesny temat. Byłam już w roli kobiety, do której wrócił z wojny obcy mężczyzna i nie rozumiałam jak z nim żyć, a on nie rozumiał jak żyć w pokoju. Dużo czasu zajęło nam zbudowanie na nowo wspólnej intymności. Był przygnębiony. Potem przypadkowo dołączył do zespołu artystów, którzy tworzyli rekwizyty do różnych projektów. Po raz pierwszy w życiu mój mąż pracował fizycznie i, co dziwne, to go wyciągnęło z depresji.

Kiedy Artem poszedł na wojnę po raz drugi i znów znaleźliśmy się w różnych wymiarach, po pierwsze, odkrył terapię dla siebie, ponieważ to naprawdę mu pomaga, a po drugie, oboje pracowaliśmy nad tym, aby nie stracić emocjonalnej więzi. To codzienna praca, kiedy nieustannie starasz się utrzymać kontakt. Korzystałam z każdej możliwej okazji, by go odwiedzać.

Kiedy widzę, jak wiele rodzin w tej sytuacji się rozpada, nawet w moim kręgu, pęka mi serce. Będzie jeszcze więcej rozwodów. W tym samym czasie, być może nowe rodziny powstaną na zgliszczach. Tak czy inaczej, wojny i wszelkie inne wstrząsy niszczą wiele rodzin. To wielkie nieszczęście i wielkie wyzwanie dla wszystkich.

AL: Nie możesz zaakceptować wszystkiego, co się dzieje, ale musisz nauczyć się z tym żyć. Czy znalazłeś sposób na poradzenie sobie z bólem?

IC: Nie nauczyłam się. Jestem bardzo emocjonalna i empatyczna, za dużo na siebie biorę. Czasami wpadam w doły psychiczne i nie mogę się z nich wydostać. A potem, przeciwnie, mocno odczuwam chwile szczęścia. I jestem za to bardzo wdzięczna, bo widzę wokół siebie ludzi, którzy stracili tę zdolność, którzy leczą się na depresję, którzy nie potrafią już czuć się szczęśliwi nawet przez chwilę. Bardzo się boję, że ja też gdzieś to stracę.

Pogodziłam się z myślą, że ta wojna będzie trwała zawsze i nie jestem pewna, czy dożyję jej prawdziwego końca. Nawet jeśli walki się zakończą, ta wojna może się powtórzyć. Lewiatan pragnie krwi i wciąż wraca. Gdy tylko przestałam się trzymać nadziei, że "jeszcze rok i koniec", poczułam się lepiej.

AŁ: Wydaje mi się, że nauczyliśmy się żyć chwilą.

IC: Bardzo ważne jest, by nie odkładać życia na później. Zdałam sobie z tego sprawę jeszcze przed inwazją na pełną skalę, kiedy kręciłam film "Ziemia jest niebieska jak pomarańcza" lub kiedy pojechałem do Awdijiwki. Szczególnie uderzyli mnie wtedy nastolatkowie. Za oknem słychać było odgłosy eksplozji, a oni ćwiczyli balet klasyczny, hip-hop, filmowali, śmiali się i zakochiwali po raz pierwszy. Chwila po wojnie może nigdy nie nadejść, ale życie dzieje się dzisiaj. Dlatego bardzo ważne jest, aby nadal żyć. Trzeba nad tym pracować, pomagać sobie. Niestety nie każdego stać na psychoterapeutę.

AŁ: Wielokrotnie prezentowałeś swoje filmy za granicą. Oba opowiadają o ukraińskich realiach. Czy obcokrajowcy je rozumieją?

IC: Mój pierwszy film, "Ziemia jest niebieska jak pomarańcza", wydaje się opowiadać o zwykłej rodzinie żyjącej w zupełnie innym wymiarze dla obcokrajowców. Ale w gruncie rzeczy jest to opowieść o ludziach, którzy w trudnych czasach, na przekór wszystkim okolicznościom, starali się żyć i walczyli o pogodę ducha. Okazało się, że ta historia jest uniwersalna i zrozumiała dla całego świata. Choć bardzo się od siebie różnimy, w ostatecznym rozrachunku wszystkim zależy na podstawowych rzeczach: rodzinie, miłości i sztuce. Niedawno pokazywałam film w Meksyku i byłem pod ogromnym wrażeniem odbioru. Duża publiczność, bardzo emocjonalne recenzje, płaczący starsi ludzie To zawsze porusza. Myślisz: gdzie jesteśmy my, a gdzie oni? Ale tak naprawdę oni też są blisko historii o celebrowaniu życia i szanowaniu śmierci. W meksykańskiej kulturze właśnie o to chodzi.

Myślałem, że drugi film, "Ja i Felix", będzie bardziej rezonował z ludźmi o podobnej przeszłości do naszej - tymi, którzy pamiętają postsowieckie niestabilne czasy. Dlatego było dla mnie wielkim zaskoczeniem, gdy otrzymaliśmy nagrodę specjalną na włoskim Giffoni Film Festival w kategorii Generator +16. To największy europejski festiwal filmowy dla dzieci i młodzieży. Filmy są oceniane nie przez profesjonalne jury, ale przez 600 włoskich nastolatków. Oznacza to, że mogli porównać się z ukraińskim chłopcem z lat 90. To była dla mnie wielka niespodzianka.

AŁ: Poleć nam do obejrzenia jakiś dobry ukraiński film.

IC: Dystrybutorzy mówią, że w ciągu ostatnich dwóch lat popyt na ukraińskie filmy wzrósł, a ludzie chętnie chodzą na ukraińskie premiery. Jest teraz wiele do obejrzenia. Niedawno się pojawił się dokument "20 dni w Mariupolu" Mścisława Czernowa. W filmie uchwycono straszne wydarzenia, oglądanie go jest bolesne, ale jednocześnie napełniło mnie jakąś dziwną siłą wynikającą z uświadomienia sobie, że te rosyjskie zbrodnie zostały zarejestrowane.

Iryna Cilyk i Anna Łodygina podczas wywiadu. Fot: Tymofij Klubenko


No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka. Jest autorką projektu o wybitnych postaciach ukraińskiej kultury Powrót do korzeni — programu telewizyjnego na kanale TVP World TV w Polsce oraz na portalach społecznościowych. Pracowała jako redaktorka naczelna internetowej wersji magazynu Elle-Ukraina, redaktorka projektu „Donbas.Reality” w Radiu Svoboda, redaktorka wiadomości i dziennikarka kanału 5.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Baza wojskowa na wschodzie Ukrainy. Na prowizorycznym lądowisku, ukrytym wśród brzóz, opada chmura pyłu po wylądowaniu kolejnego śmigłowca Mi-8, który powrócił z misji bojowej. Z kabiny wychodzi kobieta. To porucznik Kateryna, dla kolegów po prostu Katia – jedyna kobieta pilot w Siłach Zbrojnych Ukrainy. Paznokcie w kolorze bordowym, staranny makijaż. Drobne szczegóły kontrastujące z surowością wojskowego otoczenia.

Kiedy jeden z żołnierzy służby naziemnej chce jej pomóc w niesieniu ciężkiego kombinezonu lotniczego, Kateryna odmawia. Nie chce specjalnego traktowania.

„Mężczyźni zawsze chcą pokazać, że są bohaterami i cię chronią” – powie później, opierając się o kadłub samolotu. Jej głos jest spokojny, ale w oczach widać determinację.

Było głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać

Nie przyjechałam tu, żeby być dziewczynką. W końcu nasza armia to zrozumie”.

To zdanie, które wypowiedziała Kateryna, wydaje się jej niepisanym mottem w codziennej służbie, gdzie walka z wrogiem przeplata się z koniecznością dowodzenia swojej wartości w męskim świecie. Jej jasne włosy są splecione w dwa warkocze.

„Jasne włosy... to nie ma znaczenia” – ucina, gdy rozmowa schodzi na drugorzędne tematy. Liczą się umiejętności. A tych Katerynie nie brakuje: od września 2024 roku wykonała ponad trzydzieści misji bojowych.

Co ty tu robisz?

Marzenie o lataniu przyszło do niej, gdy miała dziesięć lat. Ojciec, oficer sił powietrznych, zabrał ją ze sobą do bazy. Pierwszy lot śmigłowcem Mi-8 był jak olśnienie. Kateryna wspomina: „Było tak głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać”.

Dziecięca fascynacja przerodziła się w konkretny cel. Sześć lat później, w wieku 16 lat, pojawiła się na egzaminach wstępnych w Charkowskim Narodowym Uniwersytecie Sił Powietrznych im. Iwana Kożeduby. W grupie czterdziestu pięciu studentów była jedyną kobietą. Według niej, nawet dziś bardzo niewiele kobiet kształci się na pilotów w tej czołowej wojskowej uczelni lotniczej. A uniwersytet w czasie wojny odmawia ujawnienia danych dotyczących liczby studentek uczących się na tym kierunku.

Właśnie tam, na uniwersytecie, od jednego z wykładowców po raz pierwszy usłyszała słowa, które miały ją zniechęcić: „Co ty tu robisz? To nie dla dziewczyn. Po prostu nie dasz rady”.

Ale Kateryna nie należy do osób, które łatwo się poddają. Wsparcie znalazła u instruktorki latania na symulatorach.

„Powiedziała mi, żebym nikogo nie słuchała. A ja pomyślałam, że skoro ona potrafi latać, to dlaczego ja nie miałabym?”

W 2023 roku już jako oficer dołączyła do 18. samodzielnej brygady lotnictwa wojskowego. Dzisiaj jako drugi pilot i nawigator spędza długie godziny w kokpicie Mi-8, ciężkiego poradzieckiego śmigłowca, który nie wybacza błędów. Na pytanie, co najbardziej podoba się jej w lataniu, bez wahania odpowiada:

„W lataniu kocham wszystko”.

W walce mój umysł jest czysty

Każdy dzień w bazie ma swój rytm, który wyznaczają przygotowania do kolejnych zadań. Podobnie jak inni piloci, Katia bierze udział w naradach, analizuje mapy, planuje trasy. Nosi standardowy męski mundur – kombinezon lub kurtkę lotniczą w kamuflażu, na której lewym ramieniu widnieje naszywka z ukraińską flagą. Jej miejscem pracy jest półmrok kabiny wypełnionej rzędami przyrządów na panelu. Można tu dostrzec drobne osobiste akcenty, na przykład parę fioletowych i niebieskich rękawiczek. Zakłada hełm, starannie dopasowuje słuchawki i ustawia mikrofon przy ustach. Jej wzrok staje się skupiony.

Zdjęcie: Oksana Parafeniuk dla "The New York Times"

Śmigłowce startują z zamaskowanych leśnych lądowisk, a potem lecą nad ziemią na wysokości zaledwie 9-14 metrów, by uniknąć wykrycia. Kateryna często pilotuje helikopter pełniący funkcję przekaźnika: zapewnia łączność z dwoma innymi helikopterami, lecącymi przed nią i atakującymi rosyjskie cele. Jej maszyna, lecąca wyżej, jest przez to narażona na większe niebezpieczeństwo.

„Podczas lotu nigdy się nie denerwuję – mówi, a jej skupiona twarz, okolona paskami hełmu, zdaje się to potwierdzać. – Wszystkie trudne myśli mogą pojawić się przed lub po. Podczas lotu mój umysł jest czysty”.

To profesjonalizm wypracowany w ekstremalnych warunkach. Ale za tą zasłoną spokoju kryje się wrażliwość.

„Lecę i patrzę na swój kraj, myśląc, jaki jest piękny. A potem, kiedy wchodzimy na linię frontu i widzę, że wszystko jest zniszczone – spalone i zbombardowane wioski, miasta, domy i fabryki – myślę, jak to możliwe w XXI wieku”.

Poczucie ulgi przychodzi dopiero wtedy, gdy misja kończy się sukcesem.

„Gdy tylko słyszę w radiu, że trafiliśmy w cel, tak jak dzisiaj, wiem, że misja została wykonana. Wtedy czuję: uff, świetnie, udało się”

Oprócz walki z wrogiem Kateryna zmaga się z innymi wyzwaniami. Przyznaje, że czasami wątpi w swoje umiejętności, lecz szybko dodaje, że to uczucie jest znane wielu ludziom, „zwłaszcza kobietom”, i dotyczy nie tylko służby wojskowej, ale każdego zawodu. Chociaż Ukraina stale zwiększa liczbę kobiet w armii – obecnie służy ich około 70 tysięcy, z czego 5,5 tysiąca na stanowiskach bojowych – seksizm nadal pozostaje problemem. Kateryna spotyka się z nim codziennie. Zauważa, że „kobiety są często w armii marginalizowane i otrzymują mniej zadań niż koledzy”. Jak mówi, mężczyźni, z którymi służy, przeważnie starają się ją wspierać, choć czasami pozwalają sobie na seksistowskie komentarze. Nauczyła się je ignorować. Skupia się na pracy i szacunku, który zdobyła wśród kolegów pilotów i dowództwa.

Przełamałam stereotyp

Życie osobiste? W warunkach wojennych nie ma na to miejsca. Rodzinę widuje rzadko. Ma jedno marzenie związane z bliskimi: po wojnie zabrać młodszą siostrę na lot helikopterem. Chwile odpoczynku to często proste codzienne czynności – choćby pośpieszny posiłek przy stole w koszarach, pomiędzy jedną a drugą misją. Czasami, ubrana w ten sam polowy mundur, z włosami splecionymi w warkocze je ciepłą zupę z miski, a na stole obok leżą gazety i butelka wody.

To chwile, które przypominają o zwykłym życiu, tak odległym od tego, co dzieje się w kokpicie śmigłowca. Czasami odpoczywa, oglądając filmy z innymi żołnierzami w bazie. Zdaje sobie sprawę, że jej historia jest inspirująca. Sześć dziewczyn, które marzą o lataniu, napisało do niej na Instagramie z prośbą o radę.

„Staram się je wspierać. Mówię, że osiągną sukces” – podkreśla. Na pytanie, czy czuje się pionierką, odpowiada z lekkim uśmiechem:

„Być może przełamałam stereotyp. Niebo nie pyta o płeć”.

Materiał przygotowano na podstawie informacji i cytatów z materiałów prasowych, w szczególności publikacji „The New York Times” i ArmyInform, które szeroko opisywały służbę i doświadczenia porucznik Kateryny, a także wypowiedzi przypisywanych bezpośrednio bohaterce.

20
хв

Niebo nie pyta o płeć

Sestry

20 sekund, by zestrzelić wrogi dron

– Mam 52 lata i troje dzieci. Z zawodu jestem lekarką weterynarii. Do ochotniczej formacji dołączyłam latem 2024 roku – mówi Walentyna Żelezko, pseudonim „Walkiria”.

Wojna zastała ją w rodzinnej wsi Nemiszajewe niedaleko Buczy. Słyszała ostrzał lotniska w Hostomelu i sąsiednich miast. Wrogie helikoptery latały tak blisko jej domu, że można było zobaczyć twarze pilotów:

– Było strasznie. Nie wiedzieliśmy, gdzie się podziać i co robić. Jak większość Ukraińców, myśleliśmy, że to się skończy za kilka dni. Ale kiedy Rosjanie w Buczy zaczęli znęcać się nad ludźmi i ich zabijać, postanowiliśmy uciekać. Tyle że było już za późno, znaleźliśmy się pod okupacją.

Walentyna Żelezko, „Walkiria”

Najbardziej bała się o swojego młodszego syna, który miał wtedy 8 lat. Słyszała, że Rosjanie znęcają się nawet nad dziećmi. By go chronić, nie rozstawała się z nożem.

– Byłam przerażona, w głowie krążyły mi straszne myśli. Wciąż nie tylko trudno mi o tym mówić, ale nawet wspominać. Myślałam nawet o zabiciu syna własnymi rękami, byleby tylko wróg nie znęcał się nad nim. Oczywiście nie zrobiłabym tego, ale taka myśl przemknęła mi wtedy przez głowę. Nigdy tego Rosjanom nie wybaczę – wyznaje.

11 marca całej rodzinie udało się wyrwać z okrążenia. Jednak myśl o zemście na wrogu i walce za kraj jej nie opuszczała. Pewnego dnia natrafiła w mediach społecznościowych ogłoszenie o naborze kobiet do oddziału „Czarownic bojowych”. Na rozmowę kwalifikacyjną zabrała ze sobą przyjaciółkę, która też ma już ponad 50 lat.

– Od razu nas zapytali: „Jaka jest wasza motywacja?”. Już po trzech minutach rozmowy z dowódcą zrozumiałyśmy, że zostajemy. Uważam, że państwa powinni bronić wszyscy. Przede wszystkim mężczyźni, ale kiedy widzisz te codzienne straty na froncie, to jak mogłabyś siedzieć w domu? Przecież my możemy zastąpić mężczyzn tutaj. Powiedziałyśmy dowódcy: „Nauczcie nas wszystkiego”.

Bieganie, pompki i przysiady w kamizelce kuloodpornej nie były tak trudne, jak przyzwyczajenie się do dyscypliny wojskowej i opanowanie broni.

Rozkładając i składając karabin Kałasznikowa, czułyśmy się jak dzieci z klockami LEGO. Wciąż pytałyśmy instruktorów: „Co to za część? Jak to się nazywa?”

Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego. Teraz zapach prochu dodaje nam adrenaliny.

Dyżury „Czarownic” trwają trzy godziny. Algorytm działania mobilnej grupy ogniowej jest standardowy: alarm – wyjazd na pozycję – czekanie – strzelanie... Każda w zespole ma swoje zadanie. Najważniejsze jest zgranie. Działania muszą być wyćwiczone do perfekcji, dlatego w każdą sobotę na poligonie doskonalą swoje umiejętności strzeleckie.

„Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego”

– Najbardziej bałam się, że zrobię coś nie tak i zawiodę swój oddział. Od rozkazu dowódcy na dotarcie na pozycję, ustawienie karabinu maszynowego, przygotowanie osprzętu i włączenie kamery mamy 10 minut.

Niebo, które jest podzielone na sektory, obserwują na tabletach. Na ekranie widać cel, wysokość, odległość i kurs wrogiego drona. Na tej podstawie trzeba ustalić punkt, w który strzelec powinien skierować ogień. Każda grupa mobilna odpowiada za swój sektor.

– Ostatnio trudniej nam zestrzeliwać drony, bo zaczęły latać nisko i szybko. Latają z prędkością około 50 metrów na sekundę, więc na zestrzelenie mamy do 20 sekund. Gdy lecą nisko, nasze radary mogą ich nie wykryć. Wtedy ich nie widzimy ich, orientujemy się tylko na podstawie dźwięku. Dlatego trzeba być maksymalnie skoncentrowanym i uważnie nasłuchiwać.

Zestrzelenie dronów jest trudniejsze w nocy, bo wróg maluje je na czarno. „Czarownice” używają karabinów maszynowych „Maxim” z 1939 roku.

– Są sprawne, chociaż czasami mogą zawieść. Trzeba je ciągle czyścić, rozbierać, napinać sprężyny. Owszem, mamy również lepszy karabin maszynowy dużego kalibru, ale bardzo chciałybyśmy mieć też „browningi”. Najlepsze uzbrojenie Ukraina wysyła na front.

Ale Rosjanie boją się nas. Czasami pokazują nas w telewizji i próbują wyśmiewać, deprecjonować: „Spójrzcie, oni nie mają już nikogo i nie mają czym walczyć. Nawet już ciotki z kuchni idą”

– Dopóki trwa wojna, moje miejsce jest tutaj. Teraz piszemy historię naszego kraju. Chcę po sobie zostawić godny ślad, mieć udział w zwycięstwie. Kiedyś powiem moim wnukom: „Wasza babcia, którą zwali Walkirią, pomagała walczyć z wrogiem”.

Najprzyjemniejszy dźwięk to dźwięk spadającego wrogiego drona

– Mam 32 lata. Z wykształcenia jestem menedżerką turystyki, pracowałam jako administratorka restauracji w Buczy. Spodziewałam się, że będzie wielka wojna, i nawet się do tego przygotowywałam: spakowałam walizkę z niezbędnymi rzeczami, zebrałam dokumenty, leki – wspomina żołnierka o pseudonimie „Kalipso”.

Kiedy się zaczęło, od razu wywiozła mamę do Hiszpanii, po czym wróciła. Pamięta, że bardzo denerwowały ją przerwy w dostawach prądu, a później aktywność wrogich dronów. Była już wtedy w dobrej formie fizycznej, poza tym od dzieciństwa znała broń, bo strzelać nauczył ją dziadek.

– Przyszłam do dowódcy i powiedziałam: „Będę u was służyć”. Usłyszałam: „Jeszcze cię nie przyjęliśmy”. Ale byłam wytrwała, przeszłam rozmowę kwalifikacyjną, a potem szkolenie. Jedyna przykrość, która mnie spotkała, to stwierdzenie dowódcy, bym zapomniała o długich paznokciach – uśmiecha się.

„Kalipso” na służbie

Była jedną z pierwszych, które dołączyły do buczańskiego oddziału obrony terytorialnej (DFTG). Na początku była dowódcą patrolu szybkiego reagowania. Pilnowała porządku w gminie, patrolowała ulice miasta, sprawdzała schrony przeciwbombowe, by nie były zamknięte w razie alarmu. Później pojawił się pomysł stworzenia plutonu „Czarownic”. Stanęła na jego czele.

– Zaczynałyśmy jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali nas na „Czarownice z Buczy”.

Miałam naszywkę z czarownicą na granatniku. Bardzo spodobała się dowódcy.

Pomyślałyśmy, że to trafne, bo w Ukrainie wszystkie kobiety są czarownicami, do tego wściekłymi na Rosjan za to, co zrobili z naszym krajem, miastem, ludźmi. Wielu moich towarzyszy zostało zamordowanych na terenie Buczy

Teraz „Czarownice z Buczy” mają bardzo dużo pracy, bo wróg każdego dnia i każdej nocy ostrzeliwuje ukraińskie miasta rakietami i dronami.

– Praktycznie każdej nocy jest niespokojnie. Jesteśmy zawiedzione, kiedy jakiś Szahid nie wlatuje w sektor naszego ostrzału. Bo każda chciałaby zestrzelić tego potwora, żeby nie trafił w czyjś dom, nie niszczył naszej infrastruktury, byśmy nie zostali bez światła, ogrzewania i wody. Jesteśmy dla Rosjan jak kość w gardle, dlatego zasypują nas dronami.

Zaczynały jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali je na „Czarownice z Buczy”.

Jej oodziałowi udało się już zestrzelić sześć wrogich dronów. „Kalipso” przyznaje, że najtrudniejsze w tej pracy jest czekanie:

– Pamiętam, jak było z pierwszym. Słyszeliśmy, że się zbliża, aż tu nagle po prostu wyskoczył zza drzew. W sekundę otworzyłyśmy ogień, bo znalazł się w sektorze naszego ostrzału. Kiedy usłyszałyśmy, jak spada, szalałyśmy ze szczęścia.

Najgorzej jest wtedy, gdy widać wrogiego drona, ale nie można go dosięgnąć z karabinu. I potem przeczytać w raportach, że ten dron spadł gdzieś w dzielnicy mieszkalnej.

– Był taki przypadek, że dron spadł na Hostomel. Przebił się przez dach, zniszczył ogrodzenie i drzewa. Na szczęście nie było ofiar. W takich momentach wyrzucasz sobie, że go nie zestrzeliłaś – nawet jeśli obiektywnie nie miałaś na to szans. Gdybyśmy miały lepsze uzbrojenie o większym zasięgu, wyniki naszej pracy byłyby znacznie lepsze.

Ostatnio wróg pokrywa drony nieznaną trucizną, która powoduje oparzenia płuc.

– Rosjanie regularnie wymyślają nowe strategie ostrzału. A my wymyślamy sposoby, jak im przeciwdziałać. To jak taniec, kręcimy się wokół siebie

– Kiedy jest alarm, przyjaciele często dzwonią do mnie i pytają, czy jestem na zmianie. Kiedy słyszą, że tak, mówią: „No to wszystko będzie dobrze ”. Ale ja zawsze wszystkim mówię, że alarmu nie wszczyna się bez powodu. Waszym obowiązkiem jako obywateli jest zejść do schronu, bo to wy odpowiadacie za swoje życie.

„Kalipso” marzy o tym, by się w końcu porządnie wyspać. Teraz śpi po 3-4 godziny na dobę. No i chce odwiedzić mamę w Hiszpanii. Nie widziała jej już ponad trzy lata.

Zdjęcia: prywatne archiwa bohaterek

20
хв

Czarownice z Buczy. Jak „Walkiria” i „Kalipso” polują na drony

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Po wojnie w nas wciąż będzie wojna

Ексклюзив
20
хв

Dziś wojna to nie tylko czołgi i artyleria. To także drony i AI

Ексклюзив
20
хв

Po wyborach w Polsce: "Lista Nawrockiego" jako szansa dla Kijowa 

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress