Exclusive
20
min

Alisa Kowalenko: "Szukam światła w ciemnościach"

Mimo okoliczności, w jakich dorastasz, ze światłem w sobie możesz rozpędzić mrok wokół siebie, możesz walczyć o swoje marzenia i je realizować - mówi znana reżyserka

Tetiana Litwinowa-Michałonok

Alisa Kowalenko jest ukraińską reżyserką filmową. Zdjęcie: Dougads_Magali-Le Temps

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Alisa Kowalenko jest ukraińską reżyserką. Walczyła w szeregach Ukraińskiej Armii Ochotniczej. Inwazja Rosji na Ukrainę zastała ją w pociągu, w drodze do Donbasu, gdzie pracowała nad filmem dokumentalnym "We Will Not Fade Away". Film opowiada o 5 nastolatkach. Dwoje z nich nadal pozostaje na terytoriach okupowanych przez Rosję.

Alisa Kowalenko poszła na wojnę w pierwszych dniach inwazji. Zdjęcie: archiwum prywatne

Tetiana Litwinowa-Mihalenok: Tajwański Międzynarodowy Festiwal Filmów o Prawach Człowieka otworzył Twój film "We Will Not Fade Away". Jak publiczność go przyjęła? Czy ludzie na Tajwanie śledzą wydarzenia na Ukrainie?

Alisa Kowalenko: Wszyscy są zaniepokojeni wiadomościami z Ukrainy.  Tajwańczycy po sąsiedzku mają Chiny, więc również czują się zagrożeni przez totalitarne państwo. Wiele mówi się o tym, że Tajwan może być następny. Id dziennikarzy często słyszałam: Dziś Ukraina, jutro Tajwan.

Nawiasem mówiąc, w listopadzie na Tajwanie pojawią się dwa ukraińskie filmy. Nasz film "We Will Not Fade Away" i "20 Days in Mariupol". To naprawdę fajne, że ukraińskie filmy będą pokazywane w tamtejszych kinach.

T. L-M.: "We Will Not Fade Away" udział w ponad 30 festiwalach. Został uznany za najlepszy film dokumentalny na VII Złotym Festiwalu Filmowym im. Dzyga"Film Award" na 14. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Odessie, otrzymał nagrody na festiwalach goEast w Niemczech, CROSSING EUROPE Filmfestival Linz w Austrii oraz CROSSING EUROPE Filmfestival Linz w Austrii. Austrii oraz CROSSING EUROPE Filmfestival Linz w Austrii.. Ponadto film został wyróżniony na festiwalu w Vancouver w Kanadzie. Vancouver, Kanada.. Jak myślisz, dlaczego ten film tak bardzo poruszył serca jury?

A.K. : Film jest tak emocjonalny i czuły, że ludzie nie oglądają go jako filmu politycznego o wojnie w Ukrainie. To historia nastolatków, w których życie wchodzimy i z nimi żyjemy. Ten emocjonalny poziom opowieści budzi w ludziach empatię. W pełne światła życie bohaterów wkracza wojna, która niszczy ich marzenia. Ale to dość lekki film. Myślę, że to również jest zaskakujące. Pokazuję niestereotypowo Donbas - zwykle pokazywany jako przygnębiający, gdzie wszystko jest złe.

T.L.M.: Film opowiada o piątce nastolatków, którzy mieszkają w Donbasie i wybierają się w podróż w Himalaje. Z jednej strony Twój film jest odzwierciedleniem rzeczywistości, w której żyją te dzieci, a z drugiej strony jest to film o życiu i marzeniach. Co chciałaś opowiedzieć tym filmem?

A.K. : Mimo okoliczności, w jakich dorastasz, ze światłem w sobie możesz rozpędzić mrok wokół siebie, możesz walczyć o swoje marzenia i je realizować. O tym przede wszystkim jest mój film. Życie moich bohaterów jest takie jak moje dzieciństwo. Pamiętam, jak bardzo chciałem uciec od szarej rzeczywistości lat dziewięćdziesiątych, kiedy wszyscy byli biedni, nie mieliśmy nic, ale mieliśmy marzenia. Ten inny świat, który próbowaliśmy sobie wymyślić, pomógł stworzyć wyimaginowaną tarczę przed depresją.

Pamiętam cytat z Tonino Guerry, scenarzysty Felliniego, który powiedział, że w dzieciństwie jesteśmy wieczni. Chciałem uchwycić tę wieczność. Poczucie, że wciąż mamy przed sobą całe życie, choć na tle ciemności, daje nam poczucie wieczności.

Film "We Will Not Fade Away" brał udział w ponad 30 festiwalach. Zdjęcie: Alisa Kovalenko

T.L.M.: Zacząłeś kręcić swój film przed inwazją na pełną skalę, w 2018 roku. Jak postrzegałeś Donbas w tym okresie? Co było najbardziej interesujące?

A.K. : Przede wszystkim interesowało mnie młode pokolenie. Byłam zdumiona tym, jak różne jest ich myślenie. Wiemy, że w Donbasie ludzie w wieku 50+ mają nostalgię za Związkiem Radzieckim. Ale te dzieci są zupełnie inne. Zobaczyłam, że to pokolenie będzie kręgosłupem nowego Donbasu. Widziałam też wiele problemów i naszych błędów. Po 2014 roku było bardzo mało komunikacji. W Stanicy Ługańskiej, gdzie kręciłam film, w ogóle nie było ukraińskich kanałów telewizyjnych ani radiowych. To kompletny absurd, były tylko kanały LPR i rosyjskiej telewizji. Oczywiście młodzi ludzie nie oglądają telewizji, ale starsze pokolenie? Tam jest kompletna prorosyjska schizofrenia. To absolutnie nasz błąd, popełniliśmy go. Ale od 2014 roku Donbas również bardzo się zmienił. Pokolenie 30-40-latków też jest inne. Czułem, że Donbas stał się bardziej proukraiński, bardziej świadomy.

T.L.M.: Dlaczego zdecydowałeś się robić filmy dokumentalne, a nie fabularne?

A.K. : Myślę, że życie pisze najlepsze scenariusz. Bardzo interesuje mnie rzeczywistość. Nie wiesz, co ona może ci dać. Jest jak rzeka, do której wchodzisz i cię niesie. Istnieje niebezpieczeństwo nieprzewidywalności, ale jednocześnie odkrywasz coś interesującego. Nie przychodzisz z gotowymi odpowiedziami, które chcesz przekazać. Eksplorujesz. To ciekawe, bo w filmach fabularnych wiesz, co chcesz powiedzieć, szukasz tylko formy, masz już napisany scenariusz. A kino dokumentalne to bardzo interesująca podróż.

T.L.M.: Jesteś członkinią SEMA Ukraine, organizacji zrzeszającej ukraińskie kobiety, które zostały schwytane, uwięzione, torturowane i wykorzystywane seksualnie na terytoriach okupowanych. Obecnie kręcisz nowy film. O czym jest? I dlaczego był moment, kiedy nie chciałaś nad nim pracować?

A.K.: Rozmawialiśmy na temat nakręcenia filmu dokumentalnego o kobietach, które były torturowane i wykorzystywane seksualnie. Czułam jednak, że nie jestem gotowa na ten temat. Nie byłam gotowa, bo mam swoją osobistą historię, do której jeszcze wrócę. Wciąż nie mogę się od niej zdystansować. Kiedy jednak coraz więcej kobiet zaczęło dołączać do naszej organizacji po wojnie na pełną skalę, rozmowa o tworzeniu filmów dokumentalnych rozpoczęła się na nowo. Czułam, że ważne jest pozostawienie dokumentu o tych zbrodniach.

T.L-M.: Na jakim etapie przygotowywania filmu jesteś?

A.K. :  Wciąż szukam wizualnej formy dla tych historii. Każda kobieta ma swoją własną opowieść, ale są wspólne momenty, które łączą je wszystkie. To psychologiczny portret wielokrotny o syndromie posttraumatycznym, o tym, jak może stać się posttraumatycznym wzrostem, jak można przejść przez tę ścieżkę do pełnego zdrowienia.

T.L-M.: Czy ta praca ma dla ciebie efekt terapeutyczny?

A.K. : Efekt jest zarówno traumatyczny, jak i terapeutyczny. Kiedy pojechaliśmy do Chersonia, wysłuchałam czterech historii jednego dnia i spotkałam się z czterema kobietami. Kiedy wróciłam do hotelu, czułam się, jakbym miała ogromną ranę w środku. Jednocześnie widać, że w tych kobietach pozostało tak wiele światła. Nie utonęły w swojej traumie. Nadal coś robią. To też daje mi nadzieję, daje mi to światło. Prawdopodobnie jestem osobą, która lubi szukać światła w ciemności.

T.L.M.: Byłaś jeńcem wojennym, gdzie doświadczyłaś przemocy seksualnej. Czy to był impuls do stworzenia nowego filmu? Dlaczego w ogóle zdecydowałaś się podzielić swoją historią?

A.K. : Wiele lat temu trafiłam do Teatru Wysiedlonych. Byłam zainteresowana pracą w teatrze dokumentalnym. Z reżyserem Georgem Geno rozmawialiśmy o różnych historiach, które mogłyby stać się podstawą takiego teatru, opowiedziałam mu o niewoli, myślałam o zrobieniu czegoś o więźniach. W pewnym momencie zapytał mnie: "Dlaczego chcesz mówić o kimś innym, a nie o swoim własnym doświadczeniu?". Rozmawialiśmy o tym bardzo długo, a on stał się pierwszą osobą, z którą podzieliłem się całą moją historią. Georg powiedział, że jeśli się otworzę, może to mieć efekt terapeutyczny. Tak zaczęliśmy pracę nad sztuką "Captivity". Spisałam absolutnie wszystko, co mi się przydarzyło. Najpierw sztuka została wystawiona w Niemczech, a następnie w Golden Gate Theatre.  

Dajemy pewien przykład, że nie należy bać się o tym mówić, nie należy się zamykać. To nie znaczy, że trzeba o tym mówić publicznie, jeśli ktoś nie jest gotowy. Ale przynajmniej należy dzielić się z bliskimi, zwracać się do psychologów, organizacji praw człowieka i dokumentować te przestępstwa. To jest bardzo ważne, żeby dokumentować zbrodnie.

Alisa Kowalenko była członkinią Ukraińskiej Armii Ochotniczej. Zdjęcie: archiwum prywatne

T.L-M.: Kiedy rozpoczęła się inwazja na pełną skalę, wstąpiłaś do Ukraińskiej Armii Ochotniczej. Dlaczego?

A.K. : Filmowałam Majdan i byłam jego uczestniczką. To dwie różne role, ale zawsze chciałem być bezpośrednio zaangażowana w wydarzenia. Ta potrzeba pogłębiła się, gdy po wyjściu z niewoli filmowałam wolontariuszy DUK (Ukraiński Korpus Ochotniczy). Wtedy obiecałam sobie, że jeśli ta wojna się nie skończy, odłożę kamerę i będę broniła swojego kraju. Z jakiegoś powodu nigdy nie myślałam, że walki mogą rozprzestrzenić się na cały kraj. Nie było jednak wątpliwości, że Rosja zajmie wschodnią część kraju i dojdzie do eskalacji. A jeśli rozprzestrzeni się, odłożę kamerę. Ta decyzja przyszła więc naturalnie. Pytanie tylko gdzie? W Dnieprze nie pozwolono mi nawet wejść do wojskowego biura rekrutacyjnego bez wojskowej legitymacji. Dowódca, którego znałam i szanowałam, zbierał jednostkę w Kijowie. Właśnie wyjeżdżali na front. Po prostu do nich dołączyłam. Tak to się zaczęło.

T. L-M.: Czy musiałeś brać udział w aktywnych działaniach wojennych, operacjach ofensywnych?

A.K. : Tak, była kontrofensywa w rejonie Charkowa. Nie było okopów, było poczucie, że nie masz nad niczym kontroli, to cię przerażało, dezorientowało. Kiedy zaczynasz kontrolować i rozumieć sytuację, wracasz do normalności.

Reżyserka na froncie. Zdjęcie: archiwum prywatne

T. L-M.: Jakie funkcje pełniłaś w jednostce ochotniczej?

A.K. : Na mojej karcie było napisane "strzelec". W rzeczywistości pełniliśmy funkcje piechoty: zajmowaliśmy sektory i pozycje. Działaliśmy jak piechota, choć nasza jednostka była szturmowa. Ale nie szturmowaliśmy dużo - szturmowaliśmy "zieloną strefę" (śmiech). To była operacja ofensywna, prawie na granicy z Rosją. Były tam jeszcze wsie, które trzeba było wyzwolić. Pojechaliśmy na tę operację, ale niestety nie zakończyła się sukcesem. Zginęło wielu chłopaków z lewej i środkowej flanki - my byliśmy po prawej.  Wszystko wokół nas eksplodowało, to było jak hollywoodzki film wojenny. Nie byliśmy w stanie wyzwolić tych wsi, ale udało nam się wyprzeć rosyjskie wojsko z "zielonej strefy" pod nimi.

Alisa Kowalenko z synem. Zdjęcie: archiwum prywatne

T.L-M.: Jak rodzina zareagowała na twoją decyzję o wyruszeniu na wojnę? Jak im o tym powiedziałeś?

A.K.: Stefan, mój mąż spodziewał się, że do tego dojdzie. Zareagował dość spokojnie. Bardziej spanikował, gdy na początku inwazji na pełną skalę utknęłam w Zolotomiu-4, gdzie kręciłam swój film. To była linia frontu. W tym czasie armia rosyjska posuwała się dość szybko. Mój mąż bał się, że dostanę się do niewoli.

Moja decyzja o wyjeździe na wojnę była bardzo trudna dla mojej matki. Nie mogła się z tym pogodzić. Przyjechałam do Użhorodu na dwa dni, aby pożegnać się z rodziną. Mój syn był tam z matką. Była bardzo zmartwiona, płakała. Przed moim wyjazdem syn wpadł w histerię. Płakał, łapał mnie za ręce i nogi. To było przerażające. Miał tylko pięć lat, kiedy pojechałam na front. To było trudne. Ale zrozumiałam, że nie mogłam postąpić inaczej. Nie mogłam wyjechać gdzieś do Francji (mąż Alisy pochodzi z Francji - przyp. autorki), po prostu nie mogłam tam mieszkać. Rozdarłoby mnie poczucie winy.

T.L-M.: Podczas wojny nagrywałeś blogi dla swojego syna. Dlaczego? I czy stanie się to podstawą nowego dokumentu?

A.K.: Nagrałam te filmy, ponieważ chciałam zachować pamięć na wypadek mojej śmierci. Zdałam sobie sprawę, że bardzo trudno jest rozmawiać z pięcioletnim dzieckiem o poważnych, głębokich rzeczach, więc pomyślałam, że to powinno mieć formę listu do przyszłości. Potem obejrzałam wideo i poczułam, że to może być film o doświadczeniu egzystencjalnym. Nie o wojnie, gdzie jest akcja i wszystko wybucha, ale o chwilach oczekiwania, o tym, jak możemy rozmawiać z naszymi dziećmi o tym doświadczeniu. Ten film będzie więc bardziej dokumentalnym esejem poetyckim.

T.L.M.: Jak często rozmawiasz z synem o wojnie?

A.K.: Od samego początku o tym rozmawialiśmy. Oczywiście nie o żadnych strasznych rzeczach. W prostych słowach, spokojnie, bez paniki, tłumaczyliśmy, co się dzieje, dlaczego, co może być niebezpieczne. Oczywiście dziecko kopiuje zachowanie swoich rodziców. Stefan i ja podchodzimy do wszystkiego bardzo spokojnie, więc Theo również reaguje dość spokojnie. Rozmawiamy o geopolityce, demokracji, totalitaryzmie. Kiedyś przy śniadaniu zapytał mnie, która dyktatura jest silniejsza: chińska czy rosyjska?

Nagrywając filmy z frontu miałam mu powiedzieć, że chodzę po lesie i zbieram grzyby? Oczywiście starałam się robić zdjęcia kotom i psom - przybiegały do nas, żeby się schować przed wybuchami. Ale to ważne, żeby opowiadać dziecku o swoim życiu, żeby utrzymywać ten emocjonalny kontakt. Dlatego w moich dziennikach wideo czasami mówiłem, że przejdziemy do ofensywy, że może to być niebezpieczne, że musimy wyzwolić nasze terytoria.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Redaktorka i dziennikarka. Studiowała politologię na Narodowym Politechnice Tarasa Szewczenki, dziennikarstwo telewizyjne na Kijowskim Narodowym Uniwersytecie Kultury i Sztuki, a także reklamę i public relations w Kijowskim Instytucie Politechnicznym im. Igora Sikorskiego. Badała przywództwo polityczne kobiet w Ukrainie, a także aspekty przestrzegania standardów dziennikarstwa w warunkach wojny. Była zastępczynią redaktora naczelnego kanału telewizyjnego Espresso. Nagrodzona Orderem „Za Zasługi” III stopnia.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Baza wojskowa na wschodzie Ukrainy. Na prowizorycznym lądowisku, ukrytym wśród brzóz, opada chmura pyłu po wylądowaniu kolejnego śmigłowca Mi-8, który powrócił z misji bojowej. Z kabiny wychodzi kobieta. To porucznik Kateryna, dla kolegów po prostu Katia – jedyna kobieta pilot w Siłach Zbrojnych Ukrainy. Paznokcie w kolorze bordowym, staranny makijaż. Drobne szczegóły kontrastujące z surowością wojskowego otoczenia.

Kiedy jeden z żołnierzy służby naziemnej chce jej pomóc w niesieniu ciężkiego kombinezonu lotniczego, Kateryna odmawia. Nie chce specjalnego traktowania.

„Mężczyźni zawsze chcą pokazać, że są bohaterami i cię chronią” – powie później, opierając się o kadłub samolotu. Jej głos jest spokojny, ale w oczach widać determinację.

Było głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać

Nie przyjechałam tu, żeby być dziewczynką. W końcu nasza armia to zrozumie”.

To zdanie, które wypowiedziała Kateryna, wydaje się jej niepisanym mottem w codziennej służbie, gdzie walka z wrogiem przeplata się z koniecznością dowodzenia swojej wartości w męskim świecie. Jej jasne włosy są splecione w dwa warkocze.

„Jasne włosy... to nie ma znaczenia” – ucina, gdy rozmowa schodzi na drugorzędne tematy. Liczą się umiejętności. A tych Katerynie nie brakuje: od września 2024 roku wykonała ponad trzydzieści misji bojowych.

Co ty tu robisz?

Marzenie o lataniu przyszło do niej, gdy miała dziesięć lat. Ojciec, oficer sił powietrznych, zabrał ją ze sobą do bazy. Pierwszy lot śmigłowcem Mi-8 był jak olśnienie. Kateryna wspomina: „Było tak głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać”.

Dziecięca fascynacja przerodziła się w konkretny cel. Sześć lat później, w wieku 16 lat, pojawiła się na egzaminach wstępnych w Charkowskim Narodowym Uniwersytecie Sił Powietrznych im. Iwana Kożeduby. W grupie czterdziestu pięciu studentów była jedyną kobietą. Według niej, nawet dziś bardzo niewiele kobiet kształci się na pilotów w tej czołowej wojskowej uczelni lotniczej. A uniwersytet w czasie wojny odmawia ujawnienia danych dotyczących liczby studentek uczących się na tym kierunku.

Właśnie tam, na uniwersytecie, od jednego z wykładowców po raz pierwszy usłyszała słowa, które miały ją zniechęcić: „Co ty tu robisz? To nie dla dziewczyn. Po prostu nie dasz rady”.

Ale Kateryna nie należy do osób, które łatwo się poddają. Wsparcie znalazła u instruktorki latania na symulatorach.

„Powiedziała mi, żebym nikogo nie słuchała. A ja pomyślałam, że skoro ona potrafi latać, to dlaczego ja nie miałabym?”

W 2023 roku już jako oficer dołączyła do 18. samodzielnej brygady lotnictwa wojskowego. Dzisiaj jako drugi pilot i nawigator spędza długie godziny w kokpicie Mi-8, ciężkiego poradzieckiego śmigłowca, który nie wybacza błędów. Na pytanie, co najbardziej podoba się jej w lataniu, bez wahania odpowiada:

„W lataniu kocham wszystko”.

W walce mój umysł jest czysty

Każdy dzień w bazie ma swój rytm, który wyznaczają przygotowania do kolejnych zadań. Podobnie jak inni piloci, Katia bierze udział w naradach, analizuje mapy, planuje trasy. Nosi standardowy męski mundur – kombinezon lub kurtkę lotniczą w kamuflażu, na której lewym ramieniu widnieje naszywka z ukraińską flagą. Jej miejscem pracy jest półmrok kabiny wypełnionej rzędami przyrządów na panelu. Można tu dostrzec drobne osobiste akcenty, na przykład parę fioletowych i niebieskich rękawiczek. Zakłada hełm, starannie dopasowuje słuchawki i ustawia mikrofon przy ustach. Jej wzrok staje się skupiony.

Zdjęcie: Oksana Parafeniuk dla "The New York Times"

Śmigłowce startują z zamaskowanych leśnych lądowisk, a potem lecą nad ziemią na wysokości zaledwie 9-14 metrów, by uniknąć wykrycia. Kateryna często pilotuje helikopter pełniący funkcję przekaźnika: zapewnia łączność z dwoma innymi helikopterami, lecącymi przed nią i atakującymi rosyjskie cele. Jej maszyna, lecąca wyżej, jest przez to narażona na większe niebezpieczeństwo.

„Podczas lotu nigdy się nie denerwuję – mówi, a jej skupiona twarz, okolona paskami hełmu, zdaje się to potwierdzać. – Wszystkie trudne myśli mogą pojawić się przed lub po. Podczas lotu mój umysł jest czysty”.

To profesjonalizm wypracowany w ekstremalnych warunkach. Ale za tą zasłoną spokoju kryje się wrażliwość.

„Lecę i patrzę na swój kraj, myśląc, jaki jest piękny. A potem, kiedy wchodzimy na linię frontu i widzę, że wszystko jest zniszczone – spalone i zbombardowane wioski, miasta, domy i fabryki – myślę, jak to możliwe w XXI wieku”.

Poczucie ulgi przychodzi dopiero wtedy, gdy misja kończy się sukcesem.

„Gdy tylko słyszę w radiu, że trafiliśmy w cel, tak jak dzisiaj, wiem, że misja została wykonana. Wtedy czuję: uff, świetnie, udało się”

Oprócz walki z wrogiem Kateryna zmaga się z innymi wyzwaniami. Przyznaje, że czasami wątpi w swoje umiejętności, lecz szybko dodaje, że to uczucie jest znane wielu ludziom, „zwłaszcza kobietom”, i dotyczy nie tylko służby wojskowej, ale każdego zawodu. Chociaż Ukraina stale zwiększa liczbę kobiet w armii – obecnie służy ich około 70 tysięcy, z czego 5,5 tysiąca na stanowiskach bojowych – seksizm nadal pozostaje problemem. Kateryna spotyka się z nim codziennie. Zauważa, że „kobiety są często w armii marginalizowane i otrzymują mniej zadań niż koledzy”. Jak mówi, mężczyźni, z którymi służy, przeważnie starają się ją wspierać, choć czasami pozwalają sobie na seksistowskie komentarze. Nauczyła się je ignorować. Skupia się na pracy i szacunku, który zdobyła wśród kolegów pilotów i dowództwa.

Przełamałam stereotyp

Życie osobiste? W warunkach wojennych nie ma na to miejsca. Rodzinę widuje rzadko. Ma jedno marzenie związane z bliskimi: po wojnie zabrać młodszą siostrę na lot helikopterem. Chwile odpoczynku to często proste codzienne czynności – choćby pośpieszny posiłek przy stole w koszarach, pomiędzy jedną a drugą misją. Czasami, ubrana w ten sam polowy mundur, z włosami splecionymi w warkocze je ciepłą zupę z miski, a na stole obok leżą gazety i butelka wody.

To chwile, które przypominają o zwykłym życiu, tak odległym od tego, co dzieje się w kokpicie śmigłowca. Czasami odpoczywa, oglądając filmy z innymi żołnierzami w bazie. Zdaje sobie sprawę, że jej historia jest inspirująca. Sześć dziewczyn, które marzą o lataniu, napisało do niej na Instagramie z prośbą o radę.

„Staram się je wspierać. Mówię, że osiągną sukces” – podkreśla. Na pytanie, czy czuje się pionierką, odpowiada z lekkim uśmiechem:

„Być może przełamałam stereotyp. Niebo nie pyta o płeć”.

Materiał przygotowano na podstawie informacji i cytatów z materiałów prasowych, w szczególności publikacji „The New York Times” i ArmyInform, które szeroko opisywały służbę i doświadczenia porucznik Kateryny, a także wypowiedzi przypisywanych bezpośrednio bohaterce.

20
хв

Niebo nie pyta o płeć

Sestry

20 sekund, by zestrzelić wrogi dron

– Mam 52 lata i troje dzieci. Z zawodu jestem lekarką weterynarii. Do ochotniczej formacji dołączyłam latem 2024 roku – mówi Walentyna Żelezko, pseudonim „Walkiria”.

Wojna zastała ją w rodzinnej wsi Nemiszajewe niedaleko Buczy. Słyszała ostrzał lotniska w Hostomelu i sąsiednich miast. Wrogie helikoptery latały tak blisko jej domu, że można było zobaczyć twarze pilotów:

– Było strasznie. Nie wiedzieliśmy, gdzie się podziać i co robić. Jak większość Ukraińców, myśleliśmy, że to się skończy za kilka dni. Ale kiedy Rosjanie w Buczy zaczęli znęcać się nad ludźmi i ich zabijać, postanowiliśmy uciekać. Tyle że było już za późno, znaleźliśmy się pod okupacją.

Walentyna Żelezko, „Walkiria”

Najbardziej bała się o swojego młodszego syna, który miał wtedy 8 lat. Słyszała, że Rosjanie znęcają się nawet nad dziećmi. By go chronić, nie rozstawała się z nożem.

– Byłam przerażona, w głowie krążyły mi straszne myśli. Wciąż nie tylko trudno mi o tym mówić, ale nawet wspominać. Myślałam nawet o zabiciu syna własnymi rękami, byleby tylko wróg nie znęcał się nad nim. Oczywiście nie zrobiłabym tego, ale taka myśl przemknęła mi wtedy przez głowę. Nigdy tego Rosjanom nie wybaczę – wyznaje.

11 marca całej rodzinie udało się wyrwać z okrążenia. Jednak myśl o zemście na wrogu i walce za kraj jej nie opuszczała. Pewnego dnia natrafiła w mediach społecznościowych ogłoszenie o naborze kobiet do oddziału „Czarownic bojowych”. Na rozmowę kwalifikacyjną zabrała ze sobą przyjaciółkę, która też ma już ponad 50 lat.

– Od razu nas zapytali: „Jaka jest wasza motywacja?”. Już po trzech minutach rozmowy z dowódcą zrozumiałyśmy, że zostajemy. Uważam, że państwa powinni bronić wszyscy. Przede wszystkim mężczyźni, ale kiedy widzisz te codzienne straty na froncie, to jak mogłabyś siedzieć w domu? Przecież my możemy zastąpić mężczyzn tutaj. Powiedziałyśmy dowódcy: „Nauczcie nas wszystkiego”.

Bieganie, pompki i przysiady w kamizelce kuloodpornej nie były tak trudne, jak przyzwyczajenie się do dyscypliny wojskowej i opanowanie broni.

Rozkładając i składając karabin Kałasznikowa, czułyśmy się jak dzieci z klockami LEGO. Wciąż pytałyśmy instruktorów: „Co to za część? Jak to się nazywa?”

Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego. Teraz zapach prochu dodaje nam adrenaliny.

Dyżury „Czarownic” trwają trzy godziny. Algorytm działania mobilnej grupy ogniowej jest standardowy: alarm – wyjazd na pozycję – czekanie – strzelanie... Każda w zespole ma swoje zadanie. Najważniejsze jest zgranie. Działania muszą być wyćwiczone do perfekcji, dlatego w każdą sobotę na poligonie doskonalą swoje umiejętności strzeleckie.

„Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego”

– Najbardziej bałam się, że zrobię coś nie tak i zawiodę swój oddział. Od rozkazu dowódcy na dotarcie na pozycję, ustawienie karabinu maszynowego, przygotowanie osprzętu i włączenie kamery mamy 10 minut.

Niebo, które jest podzielone na sektory, obserwują na tabletach. Na ekranie widać cel, wysokość, odległość i kurs wrogiego drona. Na tej podstawie trzeba ustalić punkt, w który strzelec powinien skierować ogień. Każda grupa mobilna odpowiada za swój sektor.

– Ostatnio trudniej nam zestrzeliwać drony, bo zaczęły latać nisko i szybko. Latają z prędkością około 50 metrów na sekundę, więc na zestrzelenie mamy do 20 sekund. Gdy lecą nisko, nasze radary mogą ich nie wykryć. Wtedy ich nie widzimy ich, orientujemy się tylko na podstawie dźwięku. Dlatego trzeba być maksymalnie skoncentrowanym i uważnie nasłuchiwać.

Zestrzelenie dronów jest trudniejsze w nocy, bo wróg maluje je na czarno. „Czarownice” używają karabinów maszynowych „Maxim” z 1939 roku.

– Są sprawne, chociaż czasami mogą zawieść. Trzeba je ciągle czyścić, rozbierać, napinać sprężyny. Owszem, mamy również lepszy karabin maszynowy dużego kalibru, ale bardzo chciałybyśmy mieć też „browningi”. Najlepsze uzbrojenie Ukraina wysyła na front.

Ale Rosjanie boją się nas. Czasami pokazują nas w telewizji i próbują wyśmiewać, deprecjonować: „Spójrzcie, oni nie mają już nikogo i nie mają czym walczyć. Nawet już ciotki z kuchni idą”

– Dopóki trwa wojna, moje miejsce jest tutaj. Teraz piszemy historię naszego kraju. Chcę po sobie zostawić godny ślad, mieć udział w zwycięstwie. Kiedyś powiem moim wnukom: „Wasza babcia, którą zwali Walkirią, pomagała walczyć z wrogiem”.

Najprzyjemniejszy dźwięk to dźwięk spadającego wrogiego drona

– Mam 32 lata. Z wykształcenia jestem menedżerką turystyki, pracowałam jako administratorka restauracji w Buczy. Spodziewałam się, że będzie wielka wojna, i nawet się do tego przygotowywałam: spakowałam walizkę z niezbędnymi rzeczami, zebrałam dokumenty, leki – wspomina żołnierka o pseudonimie „Kalipso”.

Kiedy się zaczęło, od razu wywiozła mamę do Hiszpanii, po czym wróciła. Pamięta, że bardzo denerwowały ją przerwy w dostawach prądu, a później aktywność wrogich dronów. Była już wtedy w dobrej formie fizycznej, poza tym od dzieciństwa znała broń, bo strzelać nauczył ją dziadek.

– Przyszłam do dowódcy i powiedziałam: „Będę u was służyć”. Usłyszałam: „Jeszcze cię nie przyjęliśmy”. Ale byłam wytrwała, przeszłam rozmowę kwalifikacyjną, a potem szkolenie. Jedyna przykrość, która mnie spotkała, to stwierdzenie dowódcy, bym zapomniała o długich paznokciach – uśmiecha się.

„Kalipso” na służbie

Była jedną z pierwszych, które dołączyły do buczańskiego oddziału obrony terytorialnej (DFTG). Na początku była dowódcą patrolu szybkiego reagowania. Pilnowała porządku w gminie, patrolowała ulice miasta, sprawdzała schrony przeciwbombowe, by nie były zamknięte w razie alarmu. Później pojawił się pomysł stworzenia plutonu „Czarownic”. Stanęła na jego czele.

– Zaczynałyśmy jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali nas na „Czarownice z Buczy”.

Miałam naszywkę z czarownicą na granatniku. Bardzo spodobała się dowódcy.

Pomyślałyśmy, że to trafne, bo w Ukrainie wszystkie kobiety są czarownicami, do tego wściekłymi na Rosjan za to, co zrobili z naszym krajem, miastem, ludźmi. Wielu moich towarzyszy zostało zamordowanych na terenie Buczy

Teraz „Czarownice z Buczy” mają bardzo dużo pracy, bo wróg każdego dnia i każdej nocy ostrzeliwuje ukraińskie miasta rakietami i dronami.

– Praktycznie każdej nocy jest niespokojnie. Jesteśmy zawiedzione, kiedy jakiś Szahid nie wlatuje w sektor naszego ostrzału. Bo każda chciałaby zestrzelić tego potwora, żeby nie trafił w czyjś dom, nie niszczył naszej infrastruktury, byśmy nie zostali bez światła, ogrzewania i wody. Jesteśmy dla Rosjan jak kość w gardle, dlatego zasypują nas dronami.

Zaczynały jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali je na „Czarownice z Buczy”.

Jej oodziałowi udało się już zestrzelić sześć wrogich dronów. „Kalipso” przyznaje, że najtrudniejsze w tej pracy jest czekanie:

– Pamiętam, jak było z pierwszym. Słyszeliśmy, że się zbliża, aż tu nagle po prostu wyskoczył zza drzew. W sekundę otworzyłyśmy ogień, bo znalazł się w sektorze naszego ostrzału. Kiedy usłyszałyśmy, jak spada, szalałyśmy ze szczęścia.

Najgorzej jest wtedy, gdy widać wrogiego drona, ale nie można go dosięgnąć z karabinu. I potem przeczytać w raportach, że ten dron spadł gdzieś w dzielnicy mieszkalnej.

– Był taki przypadek, że dron spadł na Hostomel. Przebił się przez dach, zniszczył ogrodzenie i drzewa. Na szczęście nie było ofiar. W takich momentach wyrzucasz sobie, że go nie zestrzeliłaś – nawet jeśli obiektywnie nie miałaś na to szans. Gdybyśmy miały lepsze uzbrojenie o większym zasięgu, wyniki naszej pracy byłyby znacznie lepsze.

Ostatnio wróg pokrywa drony nieznaną trucizną, która powoduje oparzenia płuc.

– Rosjanie regularnie wymyślają nowe strategie ostrzału. A my wymyślamy sposoby, jak im przeciwdziałać. To jak taniec, kręcimy się wokół siebie

– Kiedy jest alarm, przyjaciele często dzwonią do mnie i pytają, czy jestem na zmianie. Kiedy słyszą, że tak, mówią: „No to wszystko będzie dobrze ”. Ale ja zawsze wszystkim mówię, że alarmu nie wszczyna się bez powodu. Waszym obowiązkiem jako obywateli jest zejść do schronu, bo to wy odpowiadacie za swoje życie.

„Kalipso” marzy o tym, by się w końcu porządnie wyspać. Teraz śpi po 3-4 godziny na dobę. No i chce odwiedzić mamę w Hiszpanii. Nie widziała jej już ponad trzy lata.

Zdjęcia: prywatne archiwa bohaterek

20
хв

Czarownice z Buczy. Jak „Walkiria” i „Kalipso” polują na drony

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Ukraińcy po wojnie: wielka emigracja czy wielki powrót?

Ексклюзив
20
хв

Po wojnie w nas wciąż będzie wojna

Ексклюзив
20
хв

Dziś wojna to nie tylko czołgi i artyleria. To także drony i AI

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress