Exclusive
20
min

Droga z niewoli. Olga Czerniak: "Słuchałam, jak torturowano moje dziecko"

Co najmniej 20 000 ukraińskich cywilów znajduje się w rosyjskiej niewoli. Olga Czerniak była przetrzymywana ponad 9 miesięcy. Była brutalnie torturowana, ale przeżyła. Olga jest pierwszą bohaterką nowego cyklu "Droga z niewoli"

Jewheniia Semeniuk

Olga Czerniak spędziła 280 dni w niewoli. Zdjęcie autorki

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

280 dni, które Rosja ukradła Oldze Czerniak. 280 dni w niewoli, po których musiała nauczyć się uśmiechać i cieszyć prostymi rzeczami. Jak na spowiedzi, Olga opowiada o wszystkim, o czym nigdy nie zapomni. O donosie, który został napisany przez jej "przyjaciół". O najcięższych torturach, których doświadczyła. O tym, jak ona, odważna i wolna, została zmuszona do strachu przed własnym nazwiskiem. A także o jej podróży do domu. Podróży liczącej cztery i pół tysiąca kilometrów.  

Wielu mieszkańców Chersonia zostało kolaborantami

Przed wojną żyło nam się świetnie: pracowałam w Chersońskim Departamencie Pracy i Ochrony Socjalnej, mój syn studiował, planowaliśmy wycieczki za granicę i nie narzekaliśmy. Rano 24 lutego obudził mnie telefon od matki. Płakała i powtarzała: "Wojna! Wojna się zaczęła". Nie wierzyłam w to.

Każde wyjście do miasta napawało przerażeniem: rosyjskie wojsko, które przejęło Chersoń, jeździło transporterami opancerzonymi, ignorując pieszych i regularnie przejeżdżając ludzi. Niezależnie od tego, czy ktoś był żywy, ranny czy martwy, wrzucali go do bagażnika. A potem nikt o nich nie słyszał.

Do pierwszego czerwca nadal chodziliśmy do pracy pieszo, ponieważ transport już nie działał. Zajmowało to półtorej godziny w jedną stronę. Po południu miasto zdawało się wymierać: ludzie wychodzili z domów tylko po to, by kupić chleb lub wypłacić pieniądze. Kolejki rozpraszał tylko ogień z karabinów maszynowych.

Wielu mieszkańców Chersonia stało się kolaborantami i pomagało okupantom. W powietrzu wisiał strach. Ja i mój mąż, który pracował jako zastępca kierownika miejskiego wydziału kadr, staraliśmy się trzymać razem. Chodziłam z nim nawet do pracy.

W nocy 11 sierpnia 2022 r. usłyszeliśmy walenie do drzwi: "Żandarmeria wojskowa, sprawdzanie dokumentów" ("Военная полиция, проверка документов"). Nie otworzyłam od razu, chciałam dać mężowi czas na schowanie ważnych dokumentów. Zapytałam, dlaczego tak późno, i usłyszałam, jak jeden z nich wydaje polecenie przyniesienia łomu i wyważenia drzwi. Wtedy wpuściłam ich do środka.

Rosjanie wpadli do środka krzycząc: "Stań pod ścianą! Ręce w górę, broń na podłodze". Powiedziałem im, że nie mam broni. Kazali mi nie rozmawiać z nimi po ukraińsku. Krzyczeli że wiedzą, że umiem mówić po rosyjsku. Aby ich nie denerwować, przeszłam na ich język.

Potem przeszukali mnie całą. Mimo że byli mężczyznami, nie mieli do tego prawa. Kazali mi zamknąć usta, opuścić głowę i iść do kuchni.

Co najmniej dziesięciu mężczyzn weszło do naszego domu. Dom był otoczony, a w oknach widziałem laser z celowanej broni. Żaden z nich się nie przedstawił ani nie pokazał żadnych dokumentów, po prostu zaczęli przeszukiwać mieszkanie, rzucając rzeczy na podłogę. Pytali, gdzie trzymamy broń i narkotyki. Zażądali ode mnie paszportu, ale ja mam ukraiński dowód osobisty. Powiedziałem im: "Macie w rękach mój paszport". Nie uwierzyli mi. Powiedzieli, że to karta, a nie paszport. Znaleźli mój stary paszport, a w nim moje nazwisko panieńskie, które zmieniłam w 2020 r. Zaczęli nazywać mnie suką, ponieważ rzekomo byłam agentką i żyłam na dwóch paszportach.

Areszt śledczy w Chersoniu. Rosyjscy żołnierze torturowali tam ukraińskich cywilów. Zdjęcie: Roman Baklazov

Od mojego syna i męża zażądano napisania donosu na mnie

Po przeszukaniu mieszkania wyprowadzili nas: mojego męża, syna i mnie. Założyli nam na oczy maski i wsadzili do samochodu. Podczas jazdy przesłuchiwali mnie.

- "Znasz Andreja?"

- Tak.

- Kim on jest dla ciebie?

- To siostrzeniec.

- Gdzie się ukrywa?

- Nie ma go tutaj. Nie rozmawiałam z nim od prawie roku, ponieważ wyjechał za granicę - odpowiedziałam, chociaż rozmawiałam z nim, jest dla mnie jak własne dziecko.

Na początku myślałam, że po prostu biorą wszystkich z przygotowanych list. Dopiero podczas przesłuchania zdałam sobie sprawę, że dostali na nas donos. Sąsiedzi donieśli, że mój siostrzeniec był w ukraińskich siłach zbrojnych i że rzekomo przekazywałam mu lokalizacje rosyjskiej armii.

Mojemu mężowi udało się ukryć główne dokumenty dotyczące nieruchomości, pieczątkę służbową, a nawet pieniądze. Podczas aresztowania dobrze sprawdzili nasze mieszkanie, ale nie znaleźli tego, co ukryliśmy. Znaleźli jednak niektóre dokumenty z pracy mojego męża, dlatego na wszelki wypadek postanowili go zabrać. Zabrali mojego syna, który miał wtedy 19 lat, aby zmusić mnie do zeznań.  

Powiedzieli, że przesłuchanie zaczną od niego, a potem zajmą się mną. Postawili mnie na korytarzu, zabronili się ruszać i mówić. A ja stałam pod drzwiami i słuchałam, jak torturują moje dziecko... Nie życzę tego nawet mojemu wrogowi. Nie wiem, jak mogłam to znieść. Mój syn bardzo płakał, błagał: "To boli, proszę, nie rób tego! Potwierdzę wszystko, czego chcesz". A kiedy w końcu zabrali go z tego pokoju, położyli go obok mnie i rozkazali mu: "Mów, co chciałeś powiedzieć swojej matce?"

I mój syn powiedział: "Mamo, potwierdź wszystko, czego żądają. Nie pozwól, żeby znowu mi to zrobili".

A potem mnie posadzili na jego miejscu. Założyli mi na palce wskazujące metalowe szczypce z podłączonymi do nich przewodami. Zapytałam o nazwisko przesłuchującego, w odpowiedzi porazili mnie pierwszy raz prądem.

Zapytali, gdzie jest mój siostrzeniec. Powiedzieli, że wiedzą, że jest w ukraińskiej armii. Odpowiedziałam, że nic nie wiem. W moim telefonie znaleźli jedną wiadomość od Andrija. Nie zdążyłam usunąć niektórych SMS-ów, ten jeden został. Kiedy jechałam do Symferopola, zobaczyłam, ile sprzętu wojskowego przyjeżdża, napisałam do niego, że dużo sprzętu wojskowego jedzie w kierunku Chersonia. A on odpisał: "Szopy kopią okopy". W końcu przekonałam ich, że oprócz mnie, nikt z rodziny nie rozmawiał z moim siostrzeńcem. Później mój mąż powiedział, że w ten sposób uratowałam im życie. Po 15 dniach zostali wypuszczeni. Wcześniej mój mąż był torturowany, bity. Zmusili go też, żeby napisał na mnie donos.

Pomieszczenia aresztu śledczego w Chersoniu. Fot: Michael Brochstein/SOPA Images/Shutterstock/East News

Ciała zmarłych w czarnych workach

Ponad 130 osób z Chersonia było przetrzymywanych w tymczasowym areszcie dla 60 osób. Cela, w której byłam ja i pięć innych kobiet, mogła pomieścić dwie osoby. Spałyśmy na podłodze. Leki można było dostać tylko od krewnych. Ale zabroniono mi wszystkiego: paczek, spacerów na świeżym powietrzu, rozmów z lekarzami, a nawet snu. Na nic mi nie pozwolono, ponieważ nie zgodziłam się na współpracę.

Mogli mnie wezwać na przesłuchanie o każdej porze dnia i nocy. Telefon dzwonił w trzech przypadkach: przyprowadzano kogoś nowego, kogoś zabierano na tortury lub kogoś wypuszczano. A kiedy otwierały się drzwi do celi, każda z nas bała się, że zostanie wywołana.

To było straszne. Po przesłuchaniu wyprowadzili mnie z czapką na twarzy lub maską na oczach, nie widziałam, dokąd idę, bałam się, że upadnę.

W areszcie wielu ludzi zakatowano. Ich ciała pakowano w czarne worki i wyrzucano do kontenerów na śmieci.

Cztery razy zabrano mnie na przesłuchanie. Razili mnie prądem, aż straciłam przytomność. Po jednej z takich sesji dostałam ataku serca. Dziewczyny były przestraszone, pukały do drzwi i wzywały lekarza. Rosyjscy dręczyciele zignorowali ich prośby o pomoc medyczną i ostatecznie pomógł mi współwięzień, Misza, kręgarz. Uratował mi życie. Potem podał mi leki i zmierzył ciśnienie krwi. W sumie miałam siedem ataków serca podczas 280-dniowej niewoli.

Pewnego razu, na kolejne przesłuchanie, zaprowadzono mnie do ciemnego pokoju, kazano znaleźć lewą ręką krzesło i usiąść. Kiedy zdałem sobie sprawę, że krzesło jest suche, a nie mokre, poczułem się lepiej. W końcu wszyscy wiedzieli, że mokre krzesło to zły znak. Nigdy w życiu nie paliłam, ale kiedy wracałam do celi po tych "sesjach", brałam papierosy od dziewczyn. Podczas przesłuchań zachowywałam zimną krew, ale w celi wpadałam w rozpacz.

Kara za jedzenie dla więźniów

W październiku zaczęli masowo zabierać ludzi z aresztu śledczego w Chersoniu. Niektórych zwolniono, innych przewieziono do Kalanczaku, Czaplinki, Czongaru, Geniczeska, a nawet do Symferopolu. Czuliśmy, że armia ukraińska zaraz wkroczy do miasta, bo słyszeliśmy silne eksplozje. Pewnej nocy kazano nam, mnie i czterem innym kobietom, spakować nasze rzeczy. Byłyśmy szczęśliwe. Wyprowadzono nas w letnich ubraniach i wsadzono do samochodu. Potem wszystkie samochody z więźniami wjechały na ponton ze sprzętem wojskowym. Bałyśmy się, bo chowali się za nami, a gdyby był nalot, to byśmy zginęły.

W miejscowości Hoła Prystań trzymali nas dziesięć dni. Okupanci nas nie karmili, przeżyliśmy tylko dzięki miejscowym. Potajemnie przynosili nam jedzenie. Później kierownik ośrodka został ukarany za to, że pozwolił nam nie umrzeć z głodu.

Następnie przetrzymywano nas w wiosce Novotroitske - nie w celach, ale w pokoju z oknem zabitym deskami. Tutaj, bez świeżego powietrza i słońca, pięć kobiet dzieliło jeden śmierdzący materac. W pokoju cały czas paliła się żarówka. Nie było wody ani toalety, więc wyprowadzano nas dwa razy dziennie. Jeśli chodzi o jedzenie, dostawałyśmy dwie paczki "Miviny" i puszkę gulaszu dziennie na pokój. Czasami przynoszono nam chleb.

Po tym, jak policjantka, moja współlokatorka, została zwolniona w grudniu, pojawiły się plotki, że wkrótce wszystkich nas puszczą Na początku mówiono o Nowym Roku. Potem o 8 marca. Ale my nadal siedzieliśmy. 17 marca nie wytrzymałam i rozpoczęłam strajk głodowy. Jadłam tylko chleb i piłam wodę, zagroziłam, że z tego też zrezygnuję jak mnie nie wypuszczą. Dziesięć dni później przyszli do mnie ludzie, aby przekonać mnie do jedzenia. Nie zgodziłam się.

Przez cały ten czas moja rodzina mnie szukała. Ale wszędzie mówiono im, że nie ma tu takiej osoby. Chociaż ja tam byłam. Nawiasem mówiąc, przez ponad dziewięć miesięcy niewoli nie widziałam ani jednego przedstawiciela międzynarodowego.  

17 maja 2023 r. zostałam wezwana na rozmowę. Zabrali mnie do pokoju, w którym czekało na mnie dwóch mężczyzn. Zapytali mnie, za co jestem w więzieniu. Wymyśliłam historię o kobiecie, która napisała na mnie skargę, ponieważ lubiła mojego męża. Potem kazano mi napisać trzy pokwitowania: pierwsze, że nie rozumiem, jak znalazłam się na komisariacie i nie mam do nich żadnych roszczeń, drugie, że nie byłam torturowana ani nie użyto wobec mnie siły. Trzecie: że otrzymałam swoje rzeczy. Następnie zwrócili mi paszport i obrączkę i kazali się przygotować. Ale powiedziałam, że nie wyjdę bez mojej współlokatorki Switłany. I jej też pozwolili wyjść.

Założyli nam worki na głowy. Wozili nas po Nowotroicku przez około dziesięć minut. Wysadzili nas przy płocie i kazali liczyć do pięćdziesięciu. Samochód ruszył, policzyliśmy pięć razy dziesięć, a potem zdjęliśmy worki. Wreszcie byłyśmy wolne!

Przed nami była jednak długa podróż do domu. Poprosiliśmy miejscowych, żeby zawieźli nas do moich przyjaciół. Ci nas przyjęli, kupili nam ubrania i telefony komórkowe. Żeby opuścić strefę okupowaną, musiałyśmy zapłacić po 350 dolarów.

Na granicy musiałam pokazać, że nie mam na ciele siniaków od broni. Przy moim nazwisku był dopisek, że nie wolno mi wyjechać. Zaczęłam się modlić, żebym miała szczęście. I stało się... Inspektor punktu kontrolnego usunął ten znak ze słowami: "Puść ją!". Już na granicy z Łotwą spotkaliśmy się z wolontariuszami Czerwonego Krzyża, którzy pomogli nam wrócić do rodzinnego Chersonia. Przejechałam cztery i pół tysiąca kilometrów, mam zrujnowane zdrowie, ale teraz jestem w domu. Wreszcie jestem w domu.

Olga Czerniak pokazuje, jak wyglądała po uwolnieniu. Zdjęcie autorki

Zdjęcie główne przedstawia korytarz w areszcie śledczym w Chersoniu, gdzie torturowano Ukraińców. Fot: Mykhaylo Palinchak/Panos Pictures/Forum

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka telewizyjna i radiowa. Pracowała w kilku centralnych ukraińskich stacjach radiowych i kanałach telewizyjnych. Była redaktorką naczelna publikacji internetowej w Ukrainie, autorką podcastu dla Ukraińców w Polsce.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Baza wojskowa na wschodzie Ukrainy. Na prowizorycznym lądowisku, ukrytym wśród brzóz, opada chmura pyłu po wylądowaniu kolejnego śmigłowca Mi-8, który powrócił z misji bojowej. Z kabiny wychodzi kobieta. To porucznik Kateryna, dla kolegów po prostu Katia – jedyna kobieta pilot w Siłach Zbrojnych Ukrainy. Paznokcie w kolorze bordowym, staranny makijaż. Drobne szczegóły kontrastujące z surowością wojskowego otoczenia.

Kiedy jeden z żołnierzy służby naziemnej chce jej pomóc w niesieniu ciężkiego kombinezonu lotniczego, Kateryna odmawia. Nie chce specjalnego traktowania.

„Mężczyźni zawsze chcą pokazać, że są bohaterami i cię chronią” – powie później, opierając się o kadłub samolotu. Jej głos jest spokojny, ale w oczach widać determinację.

Było głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać

Nie przyjechałam tu, żeby być dziewczynką. W końcu nasza armia to zrozumie”.

To zdanie, które wypowiedziała Kateryna, wydaje się jej niepisanym mottem w codziennej służbie, gdzie walka z wrogiem przeplata się z koniecznością dowodzenia swojej wartości w męskim świecie. Jej jasne włosy są splecione w dwa warkocze.

„Jasne włosy... to nie ma znaczenia” – ucina, gdy rozmowa schodzi na drugorzędne tematy. Liczą się umiejętności. A tych Katerynie nie brakuje: od września 2024 roku wykonała ponad trzydzieści misji bojowych.

Co ty tu robisz?

Marzenie o lataniu przyszło do niej, gdy miała dziesięć lat. Ojciec, oficer sił powietrznych, zabrał ją ze sobą do bazy. Pierwszy lot śmigłowcem Mi-8 był jak olśnienie. Kateryna wspomina: „Było tak głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać”.

Dziecięca fascynacja przerodziła się w konkretny cel. Sześć lat później, w wieku 16 lat, pojawiła się na egzaminach wstępnych w Charkowskim Narodowym Uniwersytecie Sił Powietrznych im. Iwana Kożeduby. W grupie czterdziestu pięciu studentów była jedyną kobietą. Według niej, nawet dziś bardzo niewiele kobiet kształci się na pilotów w tej czołowej wojskowej uczelni lotniczej. A uniwersytet w czasie wojny odmawia ujawnienia danych dotyczących liczby studentek uczących się na tym kierunku.

Właśnie tam, na uniwersytecie, od jednego z wykładowców po raz pierwszy usłyszała słowa, które miały ją zniechęcić: „Co ty tu robisz? To nie dla dziewczyn. Po prostu nie dasz rady”.

Ale Kateryna nie należy do osób, które łatwo się poddają. Wsparcie znalazła u instruktorki latania na symulatorach.

„Powiedziała mi, żebym nikogo nie słuchała. A ja pomyślałam, że skoro ona potrafi latać, to dlaczego ja nie miałabym?”

W 2023 roku już jako oficer dołączyła do 18. samodzielnej brygady lotnictwa wojskowego. Dzisiaj jako drugi pilot i nawigator spędza długie godziny w kokpicie Mi-8, ciężkiego poradzieckiego śmigłowca, który nie wybacza błędów. Na pytanie, co najbardziej podoba się jej w lataniu, bez wahania odpowiada:

„W lataniu kocham wszystko”.

W walce mój umysł jest czysty

Każdy dzień w bazie ma swój rytm, który wyznaczają przygotowania do kolejnych zadań. Podobnie jak inni piloci, Katia bierze udział w naradach, analizuje mapy, planuje trasy. Nosi standardowy męski mundur – kombinezon lub kurtkę lotniczą w kamuflażu, na której lewym ramieniu widnieje naszywka z ukraińską flagą. Jej miejscem pracy jest półmrok kabiny wypełnionej rzędami przyrządów na panelu. Można tu dostrzec drobne osobiste akcenty, na przykład parę fioletowych i niebieskich rękawiczek. Zakłada hełm, starannie dopasowuje słuchawki i ustawia mikrofon przy ustach. Jej wzrok staje się skupiony.

Zdjęcie: Oksana Parafeniuk dla "The New York Times"

Śmigłowce startują z zamaskowanych leśnych lądowisk, a potem lecą nad ziemią na wysokości zaledwie 9-14 metrów, by uniknąć wykrycia. Kateryna często pilotuje helikopter pełniący funkcję przekaźnika: zapewnia łączność z dwoma innymi helikopterami, lecącymi przed nią i atakującymi rosyjskie cele. Jej maszyna, lecąca wyżej, jest przez to narażona na większe niebezpieczeństwo.

„Podczas lotu nigdy się nie denerwuję – mówi, a jej skupiona twarz, okolona paskami hełmu, zdaje się to potwierdzać. – Wszystkie trudne myśli mogą pojawić się przed lub po. Podczas lotu mój umysł jest czysty”.

To profesjonalizm wypracowany w ekstremalnych warunkach. Ale za tą zasłoną spokoju kryje się wrażliwość.

„Lecę i patrzę na swój kraj, myśląc, jaki jest piękny. A potem, kiedy wchodzimy na linię frontu i widzę, że wszystko jest zniszczone – spalone i zbombardowane wioski, miasta, domy i fabryki – myślę, jak to możliwe w XXI wieku”.

Poczucie ulgi przychodzi dopiero wtedy, gdy misja kończy się sukcesem.

„Gdy tylko słyszę w radiu, że trafiliśmy w cel, tak jak dzisiaj, wiem, że misja została wykonana. Wtedy czuję: uff, świetnie, udało się”

Oprócz walki z wrogiem Kateryna zmaga się z innymi wyzwaniami. Przyznaje, że czasami wątpi w swoje umiejętności, lecz szybko dodaje, że to uczucie jest znane wielu ludziom, „zwłaszcza kobietom”, i dotyczy nie tylko służby wojskowej, ale każdego zawodu. Chociaż Ukraina stale zwiększa liczbę kobiet w armii – obecnie służy ich około 70 tysięcy, z czego 5,5 tysiąca na stanowiskach bojowych – seksizm nadal pozostaje problemem. Kateryna spotyka się z nim codziennie. Zauważa, że „kobiety są często w armii marginalizowane i otrzymują mniej zadań niż koledzy”. Jak mówi, mężczyźni, z którymi służy, przeważnie starają się ją wspierać, choć czasami pozwalają sobie na seksistowskie komentarze. Nauczyła się je ignorować. Skupia się na pracy i szacunku, który zdobyła wśród kolegów pilotów i dowództwa.

Przełamałam stereotyp

Życie osobiste? W warunkach wojennych nie ma na to miejsca. Rodzinę widuje rzadko. Ma jedno marzenie związane z bliskimi: po wojnie zabrać młodszą siostrę na lot helikopterem. Chwile odpoczynku to często proste codzienne czynności – choćby pośpieszny posiłek przy stole w koszarach, pomiędzy jedną a drugą misją. Czasami, ubrana w ten sam polowy mundur, z włosami splecionymi w warkocze je ciepłą zupę z miski, a na stole obok leżą gazety i butelka wody.

To chwile, które przypominają o zwykłym życiu, tak odległym od tego, co dzieje się w kokpicie śmigłowca. Czasami odpoczywa, oglądając filmy z innymi żołnierzami w bazie. Zdaje sobie sprawę, że jej historia jest inspirująca. Sześć dziewczyn, które marzą o lataniu, napisało do niej na Instagramie z prośbą o radę.

„Staram się je wspierać. Mówię, że osiągną sukces” – podkreśla. Na pytanie, czy czuje się pionierką, odpowiada z lekkim uśmiechem:

„Być może przełamałam stereotyp. Niebo nie pyta o płeć”.

Materiał przygotowano na podstawie informacji i cytatów z materiałów prasowych, w szczególności publikacji „The New York Times” i ArmyInform, które szeroko opisywały służbę i doświadczenia porucznik Kateryny, a także wypowiedzi przypisywanych bezpośrednio bohaterce.

20
хв

Niebo nie pyta o płeć

Sestry

20 sekund, by zestrzelić wrogi dron

– Mam 52 lata i troje dzieci. Z zawodu jestem lekarką weterynarii. Do ochotniczej formacji dołączyłam latem 2024 roku – mówi Walentyna Żelezko, pseudonim „Walkiria”.

Wojna zastała ją w rodzinnej wsi Nemiszajewe niedaleko Buczy. Słyszała ostrzał lotniska w Hostomelu i sąsiednich miast. Wrogie helikoptery latały tak blisko jej domu, że można było zobaczyć twarze pilotów:

– Było strasznie. Nie wiedzieliśmy, gdzie się podziać i co robić. Jak większość Ukraińców, myśleliśmy, że to się skończy za kilka dni. Ale kiedy Rosjanie w Buczy zaczęli znęcać się nad ludźmi i ich zabijać, postanowiliśmy uciekać. Tyle że było już za późno, znaleźliśmy się pod okupacją.

Walentyna Żelezko, „Walkiria”

Najbardziej bała się o swojego młodszego syna, który miał wtedy 8 lat. Słyszała, że Rosjanie znęcają się nawet nad dziećmi. By go chronić, nie rozstawała się z nożem.

– Byłam przerażona, w głowie krążyły mi straszne myśli. Wciąż nie tylko trudno mi o tym mówić, ale nawet wspominać. Myślałam nawet o zabiciu syna własnymi rękami, byleby tylko wróg nie znęcał się nad nim. Oczywiście nie zrobiłabym tego, ale taka myśl przemknęła mi wtedy przez głowę. Nigdy tego Rosjanom nie wybaczę – wyznaje.

11 marca całej rodzinie udało się wyrwać z okrążenia. Jednak myśl o zemście na wrogu i walce za kraj jej nie opuszczała. Pewnego dnia natrafiła w mediach społecznościowych ogłoszenie o naborze kobiet do oddziału „Czarownic bojowych”. Na rozmowę kwalifikacyjną zabrała ze sobą przyjaciółkę, która też ma już ponad 50 lat.

– Od razu nas zapytali: „Jaka jest wasza motywacja?”. Już po trzech minutach rozmowy z dowódcą zrozumiałyśmy, że zostajemy. Uważam, że państwa powinni bronić wszyscy. Przede wszystkim mężczyźni, ale kiedy widzisz te codzienne straty na froncie, to jak mogłabyś siedzieć w domu? Przecież my możemy zastąpić mężczyzn tutaj. Powiedziałyśmy dowódcy: „Nauczcie nas wszystkiego”.

Bieganie, pompki i przysiady w kamizelce kuloodpornej nie były tak trudne, jak przyzwyczajenie się do dyscypliny wojskowej i opanowanie broni.

Rozkładając i składając karabin Kałasznikowa, czułyśmy się jak dzieci z klockami LEGO. Wciąż pytałyśmy instruktorów: „Co to za część? Jak to się nazywa?”

Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego. Teraz zapach prochu dodaje nam adrenaliny.

Dyżury „Czarownic” trwają trzy godziny. Algorytm działania mobilnej grupy ogniowej jest standardowy: alarm – wyjazd na pozycję – czekanie – strzelanie... Każda w zespole ma swoje zadanie. Najważniejsze jest zgranie. Działania muszą być wyćwiczone do perfekcji, dlatego w każdą sobotę na poligonie doskonalą swoje umiejętności strzeleckie.

„Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego”

– Najbardziej bałam się, że zrobię coś nie tak i zawiodę swój oddział. Od rozkazu dowódcy na dotarcie na pozycję, ustawienie karabinu maszynowego, przygotowanie osprzętu i włączenie kamery mamy 10 minut.

Niebo, które jest podzielone na sektory, obserwują na tabletach. Na ekranie widać cel, wysokość, odległość i kurs wrogiego drona. Na tej podstawie trzeba ustalić punkt, w który strzelec powinien skierować ogień. Każda grupa mobilna odpowiada za swój sektor.

– Ostatnio trudniej nam zestrzeliwać drony, bo zaczęły latać nisko i szybko. Latają z prędkością około 50 metrów na sekundę, więc na zestrzelenie mamy do 20 sekund. Gdy lecą nisko, nasze radary mogą ich nie wykryć. Wtedy ich nie widzimy ich, orientujemy się tylko na podstawie dźwięku. Dlatego trzeba być maksymalnie skoncentrowanym i uważnie nasłuchiwać.

Zestrzelenie dronów jest trudniejsze w nocy, bo wróg maluje je na czarno. „Czarownice” używają karabinów maszynowych „Maxim” z 1939 roku.

– Są sprawne, chociaż czasami mogą zawieść. Trzeba je ciągle czyścić, rozbierać, napinać sprężyny. Owszem, mamy również lepszy karabin maszynowy dużego kalibru, ale bardzo chciałybyśmy mieć też „browningi”. Najlepsze uzbrojenie Ukraina wysyła na front.

Ale Rosjanie boją się nas. Czasami pokazują nas w telewizji i próbują wyśmiewać, deprecjonować: „Spójrzcie, oni nie mają już nikogo i nie mają czym walczyć. Nawet już ciotki z kuchni idą”

– Dopóki trwa wojna, moje miejsce jest tutaj. Teraz piszemy historię naszego kraju. Chcę po sobie zostawić godny ślad, mieć udział w zwycięstwie. Kiedyś powiem moim wnukom: „Wasza babcia, którą zwali Walkirią, pomagała walczyć z wrogiem”.

Najprzyjemniejszy dźwięk to dźwięk spadającego wrogiego drona

– Mam 32 lata. Z wykształcenia jestem menedżerką turystyki, pracowałam jako administratorka restauracji w Buczy. Spodziewałam się, że będzie wielka wojna, i nawet się do tego przygotowywałam: spakowałam walizkę z niezbędnymi rzeczami, zebrałam dokumenty, leki – wspomina żołnierka o pseudonimie „Kalipso”.

Kiedy się zaczęło, od razu wywiozła mamę do Hiszpanii, po czym wróciła. Pamięta, że bardzo denerwowały ją przerwy w dostawach prądu, a później aktywność wrogich dronów. Była już wtedy w dobrej formie fizycznej, poza tym od dzieciństwa znała broń, bo strzelać nauczył ją dziadek.

– Przyszłam do dowódcy i powiedziałam: „Będę u was służyć”. Usłyszałam: „Jeszcze cię nie przyjęliśmy”. Ale byłam wytrwała, przeszłam rozmowę kwalifikacyjną, a potem szkolenie. Jedyna przykrość, która mnie spotkała, to stwierdzenie dowódcy, bym zapomniała o długich paznokciach – uśmiecha się.

„Kalipso” na służbie

Była jedną z pierwszych, które dołączyły do buczańskiego oddziału obrony terytorialnej (DFTG). Na początku była dowódcą patrolu szybkiego reagowania. Pilnowała porządku w gminie, patrolowała ulice miasta, sprawdzała schrony przeciwbombowe, by nie były zamknięte w razie alarmu. Później pojawił się pomysł stworzenia plutonu „Czarownic”. Stanęła na jego czele.

– Zaczynałyśmy jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali nas na „Czarownice z Buczy”.

Miałam naszywkę z czarownicą na granatniku. Bardzo spodobała się dowódcy.

Pomyślałyśmy, że to trafne, bo w Ukrainie wszystkie kobiety są czarownicami, do tego wściekłymi na Rosjan za to, co zrobili z naszym krajem, miastem, ludźmi. Wielu moich towarzyszy zostało zamordowanych na terenie Buczy

Teraz „Czarownice z Buczy” mają bardzo dużo pracy, bo wróg każdego dnia i każdej nocy ostrzeliwuje ukraińskie miasta rakietami i dronami.

– Praktycznie każdej nocy jest niespokojnie. Jesteśmy zawiedzione, kiedy jakiś Szahid nie wlatuje w sektor naszego ostrzału. Bo każda chciałaby zestrzelić tego potwora, żeby nie trafił w czyjś dom, nie niszczył naszej infrastruktury, byśmy nie zostali bez światła, ogrzewania i wody. Jesteśmy dla Rosjan jak kość w gardle, dlatego zasypują nas dronami.

Zaczynały jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali je na „Czarownice z Buczy”.

Jej oodziałowi udało się już zestrzelić sześć wrogich dronów. „Kalipso” przyznaje, że najtrudniejsze w tej pracy jest czekanie:

– Pamiętam, jak było z pierwszym. Słyszeliśmy, że się zbliża, aż tu nagle po prostu wyskoczył zza drzew. W sekundę otworzyłyśmy ogień, bo znalazł się w sektorze naszego ostrzału. Kiedy usłyszałyśmy, jak spada, szalałyśmy ze szczęścia.

Najgorzej jest wtedy, gdy widać wrogiego drona, ale nie można go dosięgnąć z karabinu. I potem przeczytać w raportach, że ten dron spadł gdzieś w dzielnicy mieszkalnej.

– Był taki przypadek, że dron spadł na Hostomel. Przebił się przez dach, zniszczył ogrodzenie i drzewa. Na szczęście nie było ofiar. W takich momentach wyrzucasz sobie, że go nie zestrzeliłaś – nawet jeśli obiektywnie nie miałaś na to szans. Gdybyśmy miały lepsze uzbrojenie o większym zasięgu, wyniki naszej pracy byłyby znacznie lepsze.

Ostatnio wróg pokrywa drony nieznaną trucizną, która powoduje oparzenia płuc.

– Rosjanie regularnie wymyślają nowe strategie ostrzału. A my wymyślamy sposoby, jak im przeciwdziałać. To jak taniec, kręcimy się wokół siebie

– Kiedy jest alarm, przyjaciele często dzwonią do mnie i pytają, czy jestem na zmianie. Kiedy słyszą, że tak, mówią: „No to wszystko będzie dobrze ”. Ale ja zawsze wszystkim mówię, że alarmu nie wszczyna się bez powodu. Waszym obowiązkiem jako obywateli jest zejść do schronu, bo to wy odpowiadacie za swoje życie.

„Kalipso” marzy o tym, by się w końcu porządnie wyspać. Teraz śpi po 3-4 godziny na dobę. No i chce odwiedzić mamę w Hiszpanii. Nie widziała jej już ponad trzy lata.

Zdjęcia: prywatne archiwa bohaterek

20
хв

Czarownice z Buczy. Jak „Walkiria” i „Kalipso” polują na drony

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Pożegnanie z berehynią

Ексклюзив
20
хв

Po wojnie w nas wciąż będzie wojna

Ексклюзив
20
хв

Dziś wojna to nie tylko czołgi i artyleria. To także drony i AI

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress