Exclusive
20
min

Podróżniczka Olena Bondarenko: "Chciałam udowodnić, że na szczyt można wejść bez względu na to, ile ma się lat"

Olena Bondarenko jest pierwszą Ukrainką, która przeszła całe Karpaty. Przemierzyła cztery kraje

Olga Pakosz

Добрим стилем серед мандрівників вважається пройти гори найвищими хребтами та вершинами. Фото з мандрівки Олени Бондаренко

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

"Udało mi się! Przeszłam Łuk Karpat od Dunaju w Bratysławie do Dunaju w Orszowej. Wczoraj, sto ósmego dnia, zakończyłam wędrówkę na granicy z Serbią" - napisała tej jesieni na swojej stronie na Facebooku dziennikarka i tłumaczka Olena Bondarenko. Przed nią tylko dwie kobiety na świecie - Czeszka i Polka - ukończyły tę trudną, samotną, górską podróż przez Słowację, Polskę, Ukrainę i Rumunię. Olena jest pierwszą Ukrainką, która zapisała się w historii podboju Łuku Karpat.

Na samą myśl o Łuku Karpackim, robiło mi się zimno

- "Cała 2500-kilometrowa podróż była wyzwaniem, któremu oddałam się cała" - mówi Olena Bondarenko . "W górach nie można się relaksować. Trzeba obliczać godziny, kontrolować kierunek i wyczuwać zmiany pogody. Musisz wiedzieć, kiedy się zatrzymać, gdzie rozbić namiot na noc, jak znaleźć źródło i jakie dzikie zwierzęta są w pobliżu. Jeśli masz możliwość spędzenia nocy pod dachem, powinieneś tam spać, ponieważ jest to bezpieczniejsze niż w namiocie. Nocowałam na przykład na kościelnej dzwonnicy, w opuszczonych domkach pasterskich, w wieży myśliwskiej, w przeciekających schroniskach turystycznych, w cuchnących ruinach budynków - raz nawet obok zwierzęcych zwłok.

- Łuk Karpat jest najtrudniejszą Twoją górską wyprawą, ale nie pierwszą.

- Na początku chodziłam po długich trasach w Polsce. Na przykład Główny Szlak Beskidzki o długości 500 kilometrów przeszłam w 20 dni. Dwa lata temu podarowałam sobie Pireneje. 850 kilometrów gór między Francją a Hiszpanią wspominam jako jedną z moich najlepszych wypraw. Chciałam udowodnić, że mimo wieku można zdobywać szczyty. Swoją drogą, to właśnie na długich trasach spotykam dojrzałych, często starszych podróżników solo. I to jest bardzo inspirujące - oznacza, że w wieku 52 lat wciąż mam przed sobą długą drogę.

Szłam przez Pireneje od Oceanu Atlantyckiego do Morza Śródziemnego przez 52 dni. A kiedy zobaczyłam morze na niebie, chciałam zawrócić w wysokie góry. Nie lubię komercyjnych miejsc i hałaśliwych ludzi. Lubię jeździć tam, gdzie przyroda i zwierzęta są dzikie, a ludzie prawdziwi. Niestety, takich gór w Europie jest niewiele.

Karpaty, zdjęcie Olena Bondarenko

Pewnego dnia w Krakowie, gdzie teraz mieszkam, siedziałam wyczerpana po kolejnej podróży do wschodniej Ukrainy jako reporterka polskich mediów. Nie wiedziałam, czy stać mnie teraz psychicznie na kolejny wyjazd. I wtedy napisał do mnie przyjaciel: "Góry zawsze wszystko naprawią i uleczą. Jedź na Korsykę! Zrób GR 20 i bądź sobą". Odebrałam to jako znak. Szlak GR 20 jest uważany za najtrudniejszy szlak wysokogórski w Europie. Byłam go ciekawa. Zrobiłam Korsykę dla ambicji i nie czerpałam z niej takiej przyjemności jak z Pirenejów. A kiedy myślałam o kolejnej długiej podróży, nic innego poza Karpatami nie przychodziło mi do głowy. Nawet nie wiedziałam zbyt wiele o ukraińskich górach, a na samą myśl o Łuku Karpackim robiło mi się zimno. Karpaty rozciągają się na setki kilometrów z grzbietami w każdym kierunku. Ciągną się aż po horyzont i nie spotykają się. Pomiędzy nimi są rzeki, nieprzeniknione lasy, miasta, płaskowyże. Ta wyprawa wymagała ode mnie poważnego treningu.

- Jak wyglądał ten trening?

- Na początek przeczytałam książkę Polki Ewy Chwałko, której udało się przejść całe pasmo Karpat. Potem rozmawiałam z nią i z przerażeniem dowiedziałam się, że Ewa przygotowywała się do Karpat przez trzy lata. Trzy lata! Zaplanowała wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Wiedziała, gdzie będzie spać każdej nocy. Ja nie mam tyle czasu, a mój styl jest zupełnie inny. Lubię, gdy podróż jest przygodą. Przestudiowałam mapy i ułożyłam trasę jak puzzle. Z logicznymi i płynnymi przejściami, aby tracić jak najmniej sił i dni. Korzystałam z map w aplikacji Mapy.cz.

- Dlaczego w ogóle wyruszyłaś na tę wędrówkę?

- Drugiego dnia Wielkiej Wojny pojechałam w Ukrainę, bo tam mieszkają moi rodzice i syn. Wszyscy jechali do Polski, ale ja jechałam w Ukrainę. Pomyślałam, że mogę się przydać, bo miałam doświadczenie w szkoleniu wojskowym. Poszłam do wojskowego biura poborowego na miesiąc, ale nie zostałam przyjęta. W tym czasie było wystarczająco dużo mężczyzn z doświadczeniem bojowym. Wtedy zdecydowałam, że spróbuję być przydatna w inny sposób: będę pisała reportaże o wojnie w Ukrainie dla polskich mediów. Na początku to działało, ale temat naszej wojny szybko zniknął z pierwszych stron zachodnich mediów. Próbowałam też zostać tłumaczką dla ukraińskiego wojska i moja kandydatura została prawie zatwierdzona. A potem, być może dlatego, że spojrzeli na rok mojego urodzenia, zostałam odrzucona. Byłam niesamowicie zdenerwowana, czułam się tak, jakbym została wykluczona z życia w obszarach, w których czuję się silna. Wtedy postanowiłam udowodnić sobie, że mogę przejść do historii trudnych przejść. W końcu statystyki Łuku Karpat pokazują, że znacznie więcej osób go rozpoczęło niż ukończyło.

Wiele osób wędruje po Karpatach, ale niewiele przemierza je od początku do końca. Zdj. Climate Adapt

"Zalecono mi odstraszanie niedźwiedzi głośnymi petardami"

- Czy spotkałaś dzikie zwierzęta?

- Widziałam żubra w nocy w rumuńskim Fegherashi. Na początku bałam się, że jestem odwodniona i mam halucynacje. Potem zastanawiałam się, skąd żubry wzięły się w Rumunii. A potem przypomniałam sobie, że kiedyś napisałam artykuł o żubrach. Ale co innego siedzieć na kanapie w domu i pisać o polskich żubrach w Rumunii, a co innego otworzyć zamek błyskawiczny namiotu w nocy i zobaczyć to zwierzę nad sobą na tle czerwonego księżyca w pełni.

Dzikie zwierzęta nie szukają kontaktu z ludźmi. Niedźwiedzie, dziki, wilki, rysie, które nie znają ludzi, są im obojętne. Żubry są takie same. Samiec żubra spaceruje samotnie. On i ja spojrzeliśmy na siebie, a potem ta ogromna ciemna góra odwróciła się i poszła sobie. Ale zostawił po sobie niezapomniane wrażenie.

Każde dzikie zwierzę może wzbudzić strach w człowieku. Lisy lubią kraść buty. Dlatego nawet mokre powinno się chować w namiocie. Myszy gryzą nie tylko jedzenie. Jedna dostała się do mojego śpiwora. Nie było to śmiertelne, ale nieprzyjemne.

Kiedy idziesz przez las, patrzysz na ślady i wiesz, z kim możesz mieć do czynienia. Najwięcej niedźwiedzi jest w Rumunii, a najwięcej tropów wilków na Słowacji. Nie można zabić tych zwierząt, są pod ochroną. Raz spotkałam zrozpaczonego słowackiego pasterza - stado wilków rozszarpało sto jego owiec. Pasterz ostrzegł mnie, żebym nie szła dalej, bo tam właśnie są wilki. Ale jak mam nie iść, skoro moja ścieżka tam prowadzi? I tak podążam śladami wilków, widzę ich odchody białe od kości, które zjadły. Nawiasem mówiąc, wilki nie zjadają owiec w całości - zjadają miękkie, smaczne części, pozostawiając rogi i nogi. Weszłam do lasu i poczułam okropny smród. Zobaczyłam rozszarpane owce leżące w krzakach... Przyspieszyłam kroku i cieszyłam się, że wilki są już najedzone.

- Czy da się przewidzieć, co zrobią dzikie zwierzęta?

- Zachowanie zwierząt zależy od stopnia ich socjalizacji i wcześniejszych doświadczeń z ludźmi. Zwierzę, które nigdy nie widziało człowieka, raczej nie ucieknie przed tobą: wąż nie zsunie się z drogi, dzikie konie lub krowy będą spokojnie leżeć na ścieżce. A jeśli, na przykład, niedźwiedź został nauczony, że ludzie mają jedzenie, będzie go szukał, domagał się go, a może nawet wejdzie do namiotu.

Widziałam niedźwiedzie żebrzące na autostradzie Transfegeras w Rumunii. Zwierzęta wyszły na drogę, chodziły swobodnie między samochodami i tańczyły na tylnych łapach. Dla niedźwiedzi jest to łatwy sposób na zdobycie pożywienia. Wiedzą, że ludzie wyrzucają chleb z samochodów i gonią je, domagając się więcej.

- Wiedziałaś, że może być niebezpiecznie, prawda? Jak zamierzałaś się bronić?

- Czytałam o zachowaniu zwierząt, rozmawiałam ze znanym polskim leśnikiem, który zna się na niedźwiedziach. Bałam się tych nieprzewidywalnych drapieżników bardziej niż czegokolwiek innego. W końcu oficjalnie w samej Rumunii jest ich od sześciu do ośmiu tysięcy. Niemożliwe jest spacerowanie po Rumunii bez zobaczenia ursu (niedźwiedź w języku rumuńskim). Chciałam więc wiedzieć, co zrobić, gdybym musiała spędzić noc w niedźwiedzim lesie.  

Aby uchronić się przed niedźwiedziami, doradzono mi używanie głośnych petard. Najgorzej jest, gdy las jest szczelnie otoczony z dwóch stron: nic nie widać, ale możliwe, że ktoś nas wtedy widzi. Śpiewałam więc głośno i trzymałam petardy pod ręką, czasem w drżących, spoconych dłoniach. Na szczęście nie musiałam używać żadnej z nich. Kiedy zeszłam z gór, dałam je pasterzom, którzy przyjęli je z wdzięcznością.

Ogólnie rzecz biorąc, nie prowadzę wojny z naturą. Nawet nie noszę ze sobą sprayu na komary. Niech mnie ugryzie owad, niech mnie zrani jeżyna. To po prostu naturalne. Nóż mam do obierania ogórków czy rozpalania ogniska, a nie do obrony. I tak naprawdę bardziej bałam się ludzi niż zwierząt.

W ukraińskich Karpatach żyje nie więcej niż 200 niedźwiedzi brunatnych. W Rumunii jest ich około pięciu tysięcy. Fot: Shutterstock

Jak spotkałaś niedźwiedzie?

- Spotkałam niedźwiedzia w pobliżu rumuńskiej góry Negoi. Spędziłam tam noc w schronisku nad jeziorem i już miałam wracać na szlak, gdy jakiś turysta powiedział do mnie: "Look, bears!". Spojrzałam i zobaczyłam dwa duże niedźwiedzie birmańskie w pobliżu szlaku. Pożyczyłam lornetkę od innego turysty, Rumuna, i przyjrzałam się bliżej: niedźwiedzie tupały po śniegu i nigdzie się nie wybierały. Dzień nie stał w miejscu, a ja miałam do pokonania bardzo trudny odcinek. Rumun machnął rękami: "Idź spokojnie. Niedźwiedzie to nie problem". Zwrot "Usru? Nie ma problemu!" jest w Rumunii bardzo popularne.

Reszta była jak film. Rumun obserwował mnie przez lornetkę, a nad jeziorem, niczym w szekspirowskim teatrze, siedziała rumuńska rodzina, obserwując Ukrainkę uganiającą się za niedźwiedziami. Śpiewałam coś, żeby zwierzęta widziały mnie z daleka. Kiedy drapieżnik dostrzega człowieka z daleka, ma czas na podjęcie decyzji, czy zaatakować, czy spokojnie się rozejść. Nie można patrzeć na zwierzę - bezpośredni kontakt odbierają jako agresję. Spojrzałem więc kątem oka. Duże brązowe cielsko zwróciło ku mnie ładną twarz... Zauważyłam! Szłam dalej, śpiewałam swoją piosenkę, wspinałam się. Byłam dzielna, bo serce mi waliło. I wtedy jeden niedźwiedź zawrócił do swojej jaskini. A drugi podążył za nim.

W tym momencie byłam dumna, że mam ukraińską wstążkę na plecaku. Ludzie siedzący w teatrze byli świadkami, jak Ukrainka przechodziła obok niedźwiedzi, śpiewając. Byłam dumna, że mogłam to zrobić. Tacy właśnie jesteśmy my, Ukraińcy!  

"Psy pasterskie są tak głodne i wściekłe, że atakują podróżnych".

- Czy to prawda, że psy pasterskie były straszniejsze od niedźwiedzi?

- Są naprawdę bardzo agresywne. Są zawsze głodne, wściekłe i rzucają się na ludzi. Pasterze w górach prawie nie karmią swoich psów. One nie odróżniają dobra od zła. Widziałam, jak pasterze bili swoich kudłatych pomocników kijami z metalowymi końcówkami. To było straszne! Często zastanawiałam się, dlaczego pies zostaje z pasterzem po czymś takim. Dlaczego nie ucieka?

Rumuńskie psy, którzy wypasają stada, są duże i silne. W górach są śmiertelnie niebezpieczne dla obcych. Zdarzało się, że biegły w moją stronę z taką prędkością, że nie zdążyłam wyjąć petard z otwartej kieszeni. Psy obserwują stado, a gdy widzą obcego, wszystkie biegną w jego stronę i otaczają go. Niektóre podchodzą od tyłu. Jakimś cudem udało mi się utrzymać psy na odległość pałki, ale nie dałoby się długo odpierać zgrai dziesięciu napastników jednym kijem. Na szczęście z pomocą przyszli mi pasterze, którzy odpędzili psy. Czytałam o polskiej turystce, która zrezygnowała z wędrówki Łukiem Karpat, ponieważ została dotkliwie pogryziona przez rumuńskie psy.

Psy pilnują stada. Zdjęcie z prywatnego archiwum Oleny Bondarenko

‍-Cztery kraje wzdłuż pasm górskich. Co jest najbardziej zaskakujące?

- Gorzej niż dzikie zwierzęta, węże, kleszcze i nieustający deszcz martwił mnie widok ludzi niszczących przyrodę. W Ukrainie jest to niestety najbardziej widoczne. Zebrałam dwa worki śmieci, zaniosłam je do wioski, a miejscowi powiedzieli:

"Dlaczego przyniosłaś śmieci? Będziemy musieli zanieść je z powrotem w góry".

Na międzynarodowej trasie E8 widziałam kilogramy zużytych pieluch dziecięcych przy drodze. A "przedsiębiorcy" zbierający borówki zostawiają po sobie góry plastiku, śmieci, starych ubrań, niszcząc drogi i pola owoców. Sposób, w jaki ludzie niszczą góry, jest widoczny w całych Karpatach. Wyschnięte źródła, spragnione zwierzęta. Rumuńscy pasterze nie mają wody na łąkach i piją wodę importowaną. Co w takim razie piją ich psy?

- Czy opowiadałaś obcokrajowcom o Ukrainie podczas swoich podróży? Jak reagowali?

- "Przez tyle lat mówiono nam, że Rosja jest wielka i dobra, że to niemożliwe, by taki kraj nagle stał się zły i rozpoczął wojnę" - mówili mi niektórzy Słowacy. Skarżyli się, że to wszystko polityka, a prawda jest gdzie indziej. W odpowiedzi powiedziałam im, że jestem dziennikarką wyciągnęłam telefon i pokazałam zdjęcia, które sama zrobiłam, aby mogli zobaczyć prawdziwą wojnę, którą rozpętała Rosja.

Podobne rzeczy zauważyłam w Rumunii. Co więcej, Rumuni często nie chcieli mnie słuchać, odwracali wzrok od moich zdjęć. Śmiali się: "Chcesz nas przekonać, że Biden jest lepszy od Putina?". Starałam się mówić spokojnie i kazałam im patrzeć na zdjęcia: "Zrobiłam to w Mikołajowie, ta kobieta później zmarła z powodu odniesionych ran. A to jest Chersoń, byłam na miejscu wybuchu. Matka tej dziewczynki zawinęła ją w szmaty i ukryła w piwnicy przed Buriatami". I niektórzy ludzie zdali sobie sprawę, że wojna w Ukrainie była prawdziwa, że nie był to program telewizyjny.

Ale oczywiście byli też tacy, którzy szczerze nas wspierali. Raz spotkałam na drodze Czecha, który z daleka szeroko się uśmiechał i głośno mnie pozdrowił: "Chwała Ukrainie!". Odpowiedziałam mu tym samym i zapytałam, skąd wie, kim jestem.

"Jesteś już znana tutaj. To ty jesteś Ukrainką, która idzie sama" - wyjaśnił Czech. I to było bardzo miłe.

Słowak dogonił mnie w pobliżu miasta Piestany. Było to po tym, jak Rosjanie wysadzili tamę w Kachowce. Przytulił mnie i zalał się łzami. Ludzie widzieli we mnie kawałek Ukrainy i składali mi kondolencje. Pytali, czy mam co jeść, czy mam pieniądze. I czułam, że to nie tyle troska o mnie, co o Ukrainę.

Zdjęcia z archiwum Oleny Bondarenko

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka, redaktorka. Od 2015 roku mieszka w Polsce. Pracowała w różnych ukraińskich mediach: „Postęp”, „Lewy Brzeg”, „Profil”, „Realist.online”. Autorka publikacji na temat współpracy ukraińsko-polskiej: aspekty gospodarcze, graniczne, dziedzictwo kulturowe i upamiętnienie. Współorganizatorka dziennikarskich inicjatyw na rzecz przyjaźni ukraińsko-polskiej. Pracowała jako trenerka w programie UE „Prawa kobiet i dzieci na Ukrainie: komponent komunikacyjny”.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy..

Dołącz
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba
Olga Berezhna Phoenix Medycyna Syn Zmarł

Kto, jeśli nie my?

– Chociaż wojna w Ukrainie trwa od 2014 roku, my żyliśmy w spokoju, mimo że mieszkaliśmy w obwodzie charkowskim, w rejonie Iziumu, niedaleko Słowiańska – mówi Olga Bereżna. – Tylko czasem dobiegały nas stamtąd odgłosy wybuchów.

Nasza rodzina była duża. Ojciec moich dzieci i ja byliśmy rozwiedzeni, ale mieliśmy bardzo dobry kontakt i zawsze sobie pomagaliśmy. Mieliśmy dwoje własnych dzieci i jeszcze jednego chłopca, ich przyjaciela, który z nami mieszkał. Miał na imię Ołeksandr, jak mój rodzony syn, i był dla mnie jak syn, nazywał mnie nawet mamą. Jego matka zmarła przedwcześnie, ojciec się zapił.

Olga z synem i córką

Pracowałam jako kierowniczka stołówki w wiejskim liceum, bo z zawodu jestem kucharką. Później otworzyliśmy własny mały sklep spożywczy. Wieczorami, a czasem w nocy, dorabiałam w taksówce.

W 2021 roku zdaliśmy sobie sprawę, czym jest wojna. Mój 25-letni syn zgłosił się wtedy na ochotnika do wojska. Powiedział nam: „Kto, jak nie my? Musimy iść, bo wkrótce tu przyjdą”. Podpisał kontrakt i dołączył do 53. oddzielnej brygady zmechanizowanej. Gdy wybuchła wojna na pełną skalę, byli jednymi z pierwszych, którzy wzięli udział w bitwie na wschodzie. Niestety ponieśli bardzo ciężkie straty, syn został ranny i wrócił do domu na rehabilitację. I niemal natychmiast nasza wieś znalazła się pod okupacją.

Pod lufami separatystów

Wróg przyszedł do nas, jak na defiladę, od razu przyjechało jakieś 600 sztuk ciężkiego sprzętu. Nie było żadnego oporu. Przez prawie tydzień mieszkaliśmy w piwnicy. Cały czas latały samoloty wroga. Rosjanie zaczęli szukać ludzi, którzy już walczyli, i naukowców nuklearnych. Kiedy to usłyszałam, natychmiast zabrałam dzieci na terytorium kontrolowane przez Ukrainę. Sama wróciłam do domu, bo teściowa prawie nie mogła chodzić, a matka nie chciała opuścić swoich kątów.

Byliśmy pod okupacją ŁRL [tzw. Ługańska Republika Ludowa, nieuznawane państewko utworzone 12 maja 2014 r. przez prorosyjskich separatystów – red.] , wielu okupantów miało ukraińskie paszporty. Na początku życie pod lufami karabinów było straszne, ale po jakimś czasie okazało się, że nikt nas nie prześladuje: nie zabijali, nie gwałcili, nie okradali. Po prostu tam stali. Mieliśmy szczęście, że to nie były regularne oddziały rosyjskie.

Mieszkańcy oddalonego o 30 kilometrów Iziumu bardzo ucierpieli, bo tam byli Buriaci, którzy znęcali się nad ludźmi. Najmłodsza zgwałcona dziewczynka miała 8 lat. Były setki torturowanych osób

Członkowie ŁPR szukali byłych ukraińskich żołnierzy. Niektórych trzymali w piwnicy przez trzy miesiące, bili, ale na szczęście wszyscy przeżyli. Nie mogłam siedzieć bezczynnie, zaczęłam więc pracować jako wolontariuszka. Wywoziłam ludzi z okupowanego terytorium. Na punktach kontrolnych można było kupić przepustkę – płaciło się nie za osobę, lecz za samochód: 2000 hrywien. Pozwalali mi jeździć tylko do tak zwanej szarej strefy, na terytorium między częścią okupowaną a kontrolowaną przez Ukrainę. Pomagałam też naszemu wojsku. Telefonicznie meldowałam, co dzieje się we wsi. Okupacja trwała od 3 marca do 10 września, 6 miesięcy i tydzień.

Mamusiu, czy barszcz gotowy?

Ołeksandr, 31-letni przyjaciel moich dzieci, mój przybrany syn, który mieszkał z nami, natychmiast zgłosił się do walki. Dołączył do 92 oddzielnej brygady szturmowej, służył pod Kupiańskiem. 10 kwietnia 2023 r. o 2 po południu zadzwonił do mnie i zapytał: „Mamusiu, czy barszcz gotowy? Będę za kilka godzin. Spakuj nam coś do zabrania”.

Potem rozmawialiśmy jeszcze o 5 wieczorem. Byli pod silnym ostrzałem, a ja bardzo się niepokoiłam. Później dzwoniłam do niego kilka razy, ale nie odbierał. I w końcu ktoś powiedział do słuchawki: „Silny nalot, fala uderzeniowa, czekają na medyków”. Natychmiast pojechałyśmy tam z córką.

Fala uderzeniowa odrzuciła jego samochód daleko, Saszko leżał 15 metrów dalej, sanitariusze stwierdzili zgon. To była już trzecia śmierć w naszej rodzinie. Serhij, ojciec moich dzieci, zginął jako pierwszy – podczas wyzwalania Chersonia. Półtora miesiąca później poległ mój bratanek.

Po rehabilitacji mój rodzony Sasza wrócił do służby, dołączył do 79. brygady szturmowej. Tam został ranny po raz trzeci, miał wstrząs mózgu. Ale wojskowa komisja lekarska nie spisała go na straty, bo był dobrym dowódcą i szturmowcem. Każdy wie, jak trudno wojsku skreślić szturmowca. Jedynym sposobem jest zostać „dwusetką” albo „trzysetką” [zabitym lub ciężko rannym – red.]. Po rehabilitacji syn został przeniesiony do innej brygady szturmowej, „Skała”, i wysłany do sektora Zaporoże. Tam został ranny po raz czwarty i miał szósty wstrząs mózgu.

Miał ciężkie ataki. Jako matce nieopisanie trudno było mi patrzeć na jego ból. Dlatego latem 2023 r. zdecydowałam się wstąpić do wojska. Chciałam go zastąpić na linii frontu

Poszłam na kurs obsługi granatnika. Ale wszystko potoczyło się inaczej, niż planowałam.

Z dziećmi

Moje dokumenty wysłali na inny kierunek, więc sprawę zastępstwa trzeba było załatwiać od nowa. I przez te formalności zrobiło się opóźnienie. Nakaz wymiany był na 16 października, a 14 października mój syn zginął. W Orichowie na Zaporożu – na minie przeciwczołgowej. Rozpoznałam go tylko po bliźnie i tatuażu. Do dziś nie pamiętam tych miesięcy mojego życia. W ciągu 11 miesięcy wojny straciłam czworo najbliższych.

Życie w strefie zero

Wtedy rwałam się do pójścia na front, ale teraz jestem wdzięczna dowódcy, że w porę odwołał rozkaz wysłania mnie do strefy zero. Powiedział: „Olu, zastanów się, masz córkę. Twoja Nika mogłaby zostać zupełną sierotą”.

Zamiast do obsługi granatnika trafiłam do szkoły medycznej, a potem do college’u medycznego. Studiów nie ukończyłam, lecz umiejętności zdobyłam. Wiedziałam, jak robić zastrzyki i podłączać kroplówki, ponałam wiele leków. Po studiach zadzwoniłam do przyjaciół z wojska i poprosiłam, by wzięli mnie na medyczkę. 25 lutego 2024 r. dołączyłam do 109 brygady obrony terytorialnej. Od tego momentu aż do dnia, w którym zostałam ranna, czyli przez ponad cztery miesiące, praktycznie nie opuszczałam strefy zero.

Jako matka poległego żołnierza mogłam już dawno odejść z wojska, ale odmówiłam. Nie chciałam, żeby spisali mnie na straty. Moi towarzysze broni są jak rodzina. Poza tym mam wiedzę, która może się przydać. Skoro nie mogę uratować swojego syna, uratuję przynajmniej czyjeś dziecko, męża albo brata.

Nic mnie już nie przeraża

Zajmuję się głównie ewakuacją rannych, a w wolnym czasie jestem instruktorką medyczną – prowadzę kursy medycyny taktycznej dla chłopaków. Niektórzy nie wiedzą nawet, jak założyć opaskę uciskową. Moim zadaniem jest sprawić, by potrafili udzielić pierwszej pomocy sobie i swoim towarzyszom. Bo są bitwy, do których musimy jechać nawet 8-9 godzin, żeby zabrać rannych.

Na linii frontu bardzo brakuje medyków i pojazdów ewakuacyjnych. Pracujemy w systemie zmianowym: po 12 godzin lub dłużej. A zwiad wroga działa dobrze, ich drony unoszą się nad nami przez całą dobę.

To, że jesteśmy medykami, nigdy Rosjan nie powstrzymywało. Dlatego już dawno temu usunęliśmy wszystkie oznaczenia z naszych mundurów i pojazdów. Bo pojazdy z rannymi są niszczone w pierwszej kolejności

Opancerzonych pojazdów do ewakuacji nie mamy. Rannych przewozimy pick-upem, który ma dwa miejsca leżące i kilka siedzących. Zostaliśmy wyposażeni w sprzęt do walki elektronicznej, więc jesteśmy przynajmniej trochę chronieni przed dronami. Mamy też zwykły minibus. Najczęściej podjeżdżamy półtora kilometra od linii kontaktu, a chłopaki przywożą do nas rannych z pola bitwy.

Nie każdy medyk potrafi wytrzymać psychicznie, gdy widzi oderwaną kończynę, nie każdy umie szybko zareagować i założyć opaskę uciskową. Ja podchodzę do tego spokojnie. Po tym odkąd zobaczyłam własnego syna w kostnicy, nic mnie już nie przeraża.

Koszmar selekcji

Kiedy jest wielu rannych, musisz zrobić selekcję. To okrutne zadanie, bo w sumie to od ciebie zależy, kogo ratować.

Są ranni, o których wiesz, że nie zostaną zabrani, więc lepiej dać ich miejsce komuś, kogo można jeszcze uratować. To twoja decyzja, kogo zabrać

Raz musiałam taką podjąć – i złamałam wszelkie standardy. Żołnierz stracił dużo krwi, nie miał oka i kończyn, a jednak podjęłam ryzyko. Teraz już chodzi na protezach. Jednak według standardów selekcji nie miałam prawa ratować go w pierwszej kolejności. Bo takich rannych uważa się za „czarnych”. Na przykład tych ze złamanym kręgosłupem – podczas ewakuacji kręgosłup może się zupełnie przerwać. Priorytetem są osoby z obrażeniami, które można ustabilizować.

Nie zostawię moich chłopaków

Pewnej nocy mój towarzysz i ja byliśmy w punkcie ewakuacyjnym w piwnicy budynku. Chłopaki zabierali tam rannych z pola bitwy. Prowadziłam samochód. Gdy tylko odjechaliśmy, rąbnął pocisk z moździerza. Doznałam wstrząsu mózgu, miałam mdłości, ucho bolało mnie przez całą noc. Mimo to odmówiłam ewakuacji – tyle że wkrótce, gdy tak biegałam z jednej piwnicy do drugiej, wróg zrzucił na nas amunicję z drona. Udało mi się ukryć za ścianą, ale i tak zostałam ranna. Z pękniętym bębenkiem trafiłam do szpitala.

Oczywiście po rehabilitacji wrócę na front, bo nie mogłabym zostawić moich chłopaków. No i z nimi jest mi łatwiej psychicznie. Mają do siebie inne podejście, inne wartości. Każda minuta jest cenna i żyjesz nią, bo nie wiesz, co będzie jutro.

W cywilu nie czuję się komfortowo – i takich wojskowych jest prawie 80%. Nie mogą już żyć bez wojny

Poza tym mamy katastrofalny niedobór ludzi. Chłopaki tkwią na swoich stanowiskach nawet przez 30 dni. Jak myślisz, jakimi są wojownikami, skoro są wyczerpani? Nie ma nikogo, kto mógłby ich zastąpić. Ludzie nadal się ukrywają i żyją według zasady: „Byle nie ja”. Wiesz, nienawidzę tych łotrów, którzy uciekli za granicę i stamtąd krzyczą, że wygramy.

A ci, którzy są wyłapywani na ulicach, są mało przydatni w wojnie. Niektórzy z nich, gdy są już tutaj, na froncie, chowają się w ziemiankach, trzęsąc się ze strachu podczas ostrzału. Niestety los takich żołnierzy jest z góry wiadomy.

Wojna diametralnie zmieniła moje życie. Rzeczy, które były ważne wcześniej – pieniądze, remonty – nie mają już znaczenia.

Jedyną wartością jest zobaczyć ukochaną osobę, przytulić ją i być blisko niej

Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterki

20
хв

Olga Bereżna: – Nie uratowałam syna, uratuję czyjeś dziecko

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Wiedza to nasz pierwszy schron

Ексклюзив
20
хв

Natalia Dunajska: – Dajemy ludziom marzenia

Ексклюзив
20
хв

Wszystko o podróżowaniu kamperem po Polsce: wynajem, zakup, popularne modele i trasy

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress