Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Republika Czeska nie wesprze Ukraińców, którzy unikają mobilizacji za granicą
Republika Czeska od dawna wspiera ukraińskich uchodźców i gości ich na swoim terytorium. Ale nie tych, którzy próbują uniknąć służby wojskowej - powiedział czeski minister spraw zagranicznych Jan Lipavsky.
Obecnie w Czechach przebywa 94 643 ukraińskich mężczyzn w wieku od 18 do 65 lat, którzy mają tymczasową ochronę w związku z wojną na Ukrainie. - A ci z nich, którzy ukrywają się przed mobilizacją, przebywając za granicą, nie są wspierani przez Republikę Czeską - powiedział czeski minister spraw zagranicznych Jan Lipavsky, według Novinky.
Jednak możliwości Republiki Czeskiej są ograniczone, jeśli chodzi o przymusowy obowiązkowy powrót i deportację ukraińskich mężczyzn w wieku wojskowym. - Państwo czeskie nie ma do tego podstaw prawnych. Nie może pozbawić kogoś tymczasowej ochrony tylko dlatego, że chce - komentuje Věra Honuskova, ekspertka w dziedzinie prawa międzynarodowego na Wydziale Prawa Uniwersytetu Karola.
Teoretyczne rozwiązanie widzi w tym, że Ukraina będzie wysyłać wezwania za granicę, a jeśli dana osoba nie odpowie, Ukraina może pociągnąć tego obywatela do odpowiedzialności karnej i zażądać jego ekstradycji.
Z kolei jeśli paszport straci ważność, człowiek powinien mieć ważny dokument podróży wydany przez kraj, w którym otrzymał tymczasową ochronę.
- Brak dokumentów oznacza grzywnę w wysokości do pięciu tysięcy koron (8450 hrywien) i groźbę deportacji -wyjaśnia Josef Urban, rzecznik czeskiego Urzędu Policji Zagranicznej.
Rozmawiamy z trzema dziewczynkami, które wykorzystały swoje talenty, by zebrać dziesiątki tysięcy hrywien na wsparcie ukraińskiego wojska.
Gdy wygram, pokonany przekazuje datek
– W 2022 roku wiele osób zaczęło pomagać armii – wspomina 13-letnia Waleria Jeżowa, mistrzyni świata w warcabach. – Ja też chciałam się przyłączyć. Zapytałam mamę, jak mogę to zrobić. „Co potrafisz robić najlepiej?” – zapytała. I tak doszłyśmy do wniosku, że mogę zbierać pieniądze dla armii, grając w warcaby.
Siedzę więc na ulicy i gram w warcaby z każdym, kto zechce. Jeśli ktoś mnie pokona, nie musi dawać datku – chociaż takich, którzy nie dali, jeszcze nie było. Jeśli wygrywam, pokonany musi wrzucić do puszki hrywnę.
Waleria Jeżowa gra przed supermarketem w Kijowie
Długo zastanawiałyśmy się, od czego zacząć. Trzeba było znaleźć miejsce, gdzie mogłabym grać, nie przeszkadzając innym. Wybrałyśmy miejsce przy supermarkecie w rejonie darnyckim pod Kijowem. Postawiłyśmy tam krzesełka, usiadłam, a mama poszła na zakupy. Ludzie zaczęli do mnie podchodzić, pytać, interesować się... Kiedy mama wyszła, przed moim stoliczkiem stała już kolejka. Tego dnia zebrałam jakieś 1200 hrywien.
Oczywiście zdarzali się też tacy, którzy wygrywali. W swoim życiu grałam z mistrzami sportu, kandydatami na mistrzów i innymi. Ale w pobliżu supermarketu, gdzie prowadziłam swój wolontariat, przez cały jego czas wygrały ze mną 3, może 4 osoby.
Potem było wiele innych miejsc. Na przykład grałam w parku Szewczenki. Największa kwota, jaką udało mi się zebrać w ciągu jednego dnia, to około 15 tysięcy hrywien.
Przez cały czas mojego wolontariatu zebrałam ponad 220 tysięcy hrywien
Pierwsze 20 tysięcy, które zebrałam, przekazałam fundacji Serhija Prytuli. Bardzo się denerwowałam, nie mogłam wydobyć z siebie słowa. Od dawna podziwiam Prytulę, oglądałam jego programy w telewizji, dużo o nim wiem. Dlatego spotkanie z nim było dla mnie ważne. Kiedy zobaczył, jaką sumę przyniosłam, a miałam tylko dziesięć lat, rozpłakał się i mnie uściskał.
W fundacji Serhija Prytuli
Ksenia Minczuk: – Dlaczego zaczęłaś grać właśnie w warcaby? Jakie masz osiągnięcia?
Waleria Jeżowa: – Zaczęłam, gdy miałam 7 lat. Wtedy właśnie otwarto nowy klub warcabowy i chciałam spróbować. Wciągnęło mnie.
W 2021 roku zostałam mistrzynią świata dziewcząt do 10 lat. Mam też trzy puchary z mistrzostw Europy za pierwsze miejsce. Przez pięć lat z rzędu byłam mistrzynią Kijowa wśród dziewcząt w mojej kategorii wiekowej. Jestem również wielokrotną mistrzynią Ukrainy, mistrzynią Europy dziewcząt w mojej kategorii wiekowej oraz mistrzynią świata 2023-24 juniorek (do lat 19). Obecnie gram w kategorii „Dziewczęta od 13 do 16 lat”.
Opowiesz o swoim największym osiągnięciu?
Było wiele trudnych partii, ale jedna stała się dla mnie wyjątkowa. Arcymistrzyni Ołena Korotka jest najlepszą szachistką Ukrainy. Zagrałam z nią na mistrzostwach Ukrainy dorosłych w 2024 roku – i zremisowałam. Byłam bardzo szczęśliwa, remis z Ołeną to dla mnie wielki zaszczyt.
W jaki sposób szachy pomagają Ci w życiu?
Odciągają uwagę. Bo kiedy grasz, koncentrujesz się, rozważasz każdy ruch. Nie ma miejsca na złe myśli. Ale czasami jest odwrotnie – nerwy. Czasami po grze boli głowa, wzrasta ciśnienie, chociaż ogólnie gra mnie fascynuje.
Przyjaźń z polską szachistką uratowała nasze zwycięstwo
Waleria i Maja spotkały się po raz pierwszy na mistrzostwach świata w 2021 roku – mówi Liubow Jeżowa, mama Walerii. – W ostatniej rundzie Lera grała z Rosjanką, od tej partii zależało złoto mistrzostw świata. W warcabach rozgrywa się dwa mikromecze, a wynik jest łączny. Lera wygrywa pierwszy mikromecz, drugi kończy remisem, więc wzywa sędziego, żeby zapisał łączny wynik. I wtedy Rosjanka mówi sędziemu, że nie pamięta wyniku pierwszego mikromeczu... Sędzia jest zdezorientowany. Kto wygrał? Polka Maja Rydz grała wtedy swoją partię obok i obserwowała grę Walerii – i pomogła udowodnić, że to Lera wygrała. Z wdzięczności moja córka podarowała Mai swój medal z mistrzostw świata.
Kiedy wybuchła wojna, Maja wraz z mamą zwróciły się do polskiej federacji szachowej z prośbą o pomoc w ustaleniu, czy z Lerą wszystko w porządku, czy jesteśmy bezpieczni. Przedstawiciel federacji odnalazł mnie na Facebooku. Mama Mai zaproponowała nam przyjazd do nich, ale zostaliśmy w Ukrainie. Teraz spotykamy się na międzynarodowych zawodach.
Waleria podczas symultany szachowej
Z kim grałaś, Walerio?
Z wieloma graczami. Jeśli chodzi o znane osoby, to z Hectorem Jimenezem Brave, Wołodymyrem Ostapczukiem, Wiktorią Bulitko, Jegorem Krutogołowem. Nie wszystkich jestem w stanie wymienić, ale ci mnie nie pokonali. Dużo grałam z żołnierzami. Często zdarza się, że przekazuję im swoją pomoc.
Jak żołnierze na to reagują?
Dziękują. Często ich żony pokazują filmy z podziękowaniami od mężów z frontu. I często płaczą. Pamiętam spotkanie z żołnierzem Ołeksijem Prytulą, weterynarzem z Odessy. We wrześniu 2022 roku, podczas natarcia na Łymań, został ciężko ranny i stracił obie nogi. Zbierałam pieniądze na protezy dla niego. Gdy mu je założyli, spotkaliśmy się. Podarował mi piękny bukiet kwiatów. Pomimo wszystkich przeżyć jest bardzo pogodnym człowiekiem. Zostałam również odznaczona medalem przez żołnierzy 28 OMB [oddzielna brygada zmechanizowana – red.]. Dowódca, który wręczył mi ten medal, później zginął, próbując ratować swojego towarzysza broni. Dlatego ta nagroda jest dla mnie szczególnie ważna.
Chciałabym wierzyć, że moje pieniądze, choć niewielkie, komuś pomogą
Jakie najjaśniejsze momenty związane z ich zbieraniem zapamiętałaś?
Gdy chłopcy na ulicy zbierali i przynosili drobniaki, żeby ze mną zagrać — po 50 kopiejek, po hrywnie. Każdego dnia przybiegali do tego supermarketu, gdzie grałam. Potem prosili, żebym ich uczyła.
Z Ołeksijem Prytulą, któremu pomogła zebrać pieniądze na protezy
Nadal grasz i zbierasz pieniądze?
Tak! Bardzo często gram w pobliżu supermarketu. Latem codziennie, w innych porach roku w weekendy. Tam już mnie znają – pracownicy, administrator. Przynosili mi nawet gorące obiady. Teraz częściej gram na imprezach charytatywnych. Zapraszają mnie, a ja się zgadzam. Tam jest znacznie więcej ludzi, a to oznacza, że można zebrać więcej pieniędzy dla armii. Moja metoda działa, więc będę grać dalej.
O czym marzysz?
Najważniejsze, żeby jak najszybciej skończyła się wojna. Myślę, że dziś to marzenie każdego Ukraińca. A jeśli chodzi o osobiste marzenia, to chcę się spotkać z Łesią Nikitiuk [ukraińska prezenterka telewizyjna – red.]. I oczywiście chcę zostać mistrzynią świata. Będę trenować, żeby to osiągnąć.
Kartki z kiełkującymi nasionami
Na Instagramie piszesz: „Szanuję przeszłość, nie stronię od teraźniejszości, tworzę przyszłość. Kontynuuję tradycje mojego rodu”. W jaki sposób pomagasz żołnierzom?
Mam 11 lat, pochodzę z miasta Sławuta na Wołyniu. Pomagam wojskowym od początku wojny – odpowiada 11-letnia Sołomia Debopre, etnoblogerka, która tworzy niezwykłe kartki i świeczki, by zbierać datki dla armii. – Na początku w naszym lokalnym Centrum dla Wolontariuszy cała moja rodzina wyplatała siatki maskujące, zbierała ubrania, przygotowywała jedzenie. Kiedy zabrakło tam dla mnie pracy, zaczęłam robić kartki i świeczki.
Sołomia Debopre zaczęła pomagać w wieku 8 lat
Kartki wykonuję własnoręcznie, od papieru po wykończenie. Do produkcji papieru mam specjalne narzędzia. Robię go z przetworzonych zeszytów, opakowań, papierowych śmieci. Formuję go w specjalnym sicie i dodaję nasiona, które potem mogą wykiełkować. Tej techniki nauczyłam się od ukraińskiego mistrza w Estonii, kiedy byłam w Tallinie na festiwalu wraz z zespołem folklorystycznym, w którym śpiewam. Raz w roku wyjeżdżamy za granicę, śpiewamy ukraińskie piosenki, opowiadamy o naszej kulturze, bierzemy udział w jarmarkach, na których sprzedajemy wyroby ukraińskich rzemieślników. Kiedy trafiłam do pracowni papieru, tak mnie wciągnęło, że też zapragnęłam robić coś takiego.
Swoje pierwsze kartki po prostu rozdawałam żołnierzom. Pisałam: „Siejcie na wyzwolonej ziemi”
Jaką największą kwotę udało Ci się zebrać?
18 tysięcy hrywien za jednym razem. Każdego miesiąca zarabiam 5-7 tysięcy hrywien i wszystko przekazuję żołnierzom. Czasami to są przyjaciele rodziców, czasami krewni, czasami moi obserwujący, których dobrze znam. Kiedyś zbierałam pieniądze dla mojego wujka Romana. Pomagałam też naszemu lokalnemu artyście, a on robił dla mnie formy do świec. Kiedy na wojnie zginął jego brat, potrzebny był samochód, by przewieźć ciało. Dołączyłam do zbiórki.
Kartki z nasionami i świeczki Sołomii
Jak żołnierze reagują na Twoją pomoc?
Często nagrywają mi filmy z podziękowaniami. Czasami przysyłają małe upominki: flagi oddziałów, naszywki itp. Kiedyś pewien żołnierz podarował mi duży pocisk. Przywieźli go nam prosto do domu i zostawili na podwórku, ale zapomnieli powiedzieć o tym tacie. Wyszedł na ulicę, zobaczył pocisk i się przestraszył. Pomyślał, że ten pocisk spadł obok naszego domu. Myślę, że go teraz pomaluję i oddam w zamian za datki.
Często organizuję na Instagramie różne konkursy, loterie, biorę udział w loteriach, gdzie za datki można coś wygrać. Mam już swoją publiczność, która wspiera wszystkie moje zbiórki.
O czym marzysz?
Żeby wojna skończyła się jak najszybciej. A kiedy dorosnę, chcę otworzyć kawiarnię i sprzedawać tam swoje świeczki i pocztówki.
Na jarmarku
Obrazy, które skłaniają do płaczu
Moja działalność wolontariacka rozpoczęła się jeszcze w 2014 roku – mówi Alina Stebło, 16-letnia artystka. – Stało się tak dzięki mojemu wychowaniu. Zaszczepiono mi miłość do Ukrainy i nauczono, że zawsze walczyliśmy o wolność i będziemy walczyć, jeśli zajdzie taka potrzeba. Musimy też pomagać tym, którzy walczą o naszą wolność. Byłam na Majdanie w Chmielnickim, kiedy jeszcze chodziłam do przedszkola. A kiedy w 2014 roku rozpoczęła się wojna, zaczęłam rysować kartki dla rannych.
Najpierw pomagałam w organizacji społecznej „Ochrona – zrzeszenie wolontariuszy”, zbieraliśmy paczki dla żołnierzy. Po kilku tygodniach zrozumiałam, że mogę robić coś innego – rysować. To mi wychodzi znacznie lepiej. Od początku inwazji zajmuję się wyłącznie rysowaniem. To mój sposób na wyrażenie emocji i przeżyć.
Po piątym obrazie, który podarowałam znajomym żołnierzom, mama powiedziała: „A czemu my tak po prostu te twoje prace rozdajemy? Daj je na aukcje, niech przynoszą pieniądze”. I tak zrobiliśmy.
Alina Stebło maluje obrazy, które są sprzedawane na aukcjach
Razem z innymi dziećmi robiliśmy również malunki na łuskach po pociskach, które również przekazywaliśmy na aukcje. Namalowałam około 50 prac. Aukcje dla moich obrazów wyszukuje „Ochrona – zrzeszenie wolontariuszy”.
Moja pierwsza wystawa nosi tytuł „Wojna, która nas zmieniła”. W Chmielnickim pokazałam ją już cztery razy. Za każdym razem zbieramy na tych wydarzeniach datki.
Ludzie widzą w moich pracach różne rzeczy: rozpacz, ból, nadzieję. Często mówili, że nie wierzą, że to prace nastolatki.
Zdarzało się, że patrząc na nie, dorośli mężczyźni stali i płakali
Teraz kończę 11 klasę, przygotowuję się do egzaminów, ale nadal maluję. Piszą do mnie wolontariusze z różnych krajów i proszą o prace na aukcje. Moje obrazy trafiły już do Niemiec, Szkocji, Austrii, Stanów Zjednoczonych. Na aukcjach za granicą zebrano już ponad 140 tysięcy hrywien.
Kiedy oddaję swoje prace, nie myślę o tym, ile pieniędzy uda się zebrać. Myślę o tym, co one przyniosą.
Jak wojskowi reagują na Twoją pomoc?
Najlepszym podziękowaniem dla mnie od żołnierzy jest to, że żyją. Nie potrzebuję od nich niczego więcej.
Wystawa obrazów Aliny Stebło
Jakie są Twoje marzenia?
Marzę o końcu wojny. Trochę egoistycznie, bo chcę studiować architekturę w Odessie, a nie mogę tam pojechać, bo jest niebezpiecznie. Ale i tak zostanę architektką, ponieważ po zakończeniu wojny chcę odbudowywać nasz kraj.
Co powiesz tym dzieciom i dorosłym, którzy również chcą pomagać, ale nie wiedzą, od czego zacząć?
Zawsze możecie przyjść do dowolnej fundacji lub organizacji społecznej i powiedzieć: „Chcę pomagać”. Tam szybko zdecydują, w czym możecie być przydatni.
Nie ma wieku, w którym można zacząć być użytecznym. Po prostu róbcie to, co potraficie najlepiej
Opuszczając swoje domy w 1986 roku, mieszkańcy strefy Czarnobyla nie zdawali sobie sprawy, że to na zawsze. Włączyli mieszkania na alarm, ukryli przed żonami stragany pod listwami przypodłogowymi. Zostawili zwierzęta. Ludzie ewakuowani rzekomo na trzy dni...
Czarnobylskie „bioroboty” ratują świat
26 kwietnia 1986 roku miała miejsce największa katastrofa spowodowana przez człowieka w historii ludzkości. W nocy w elektrowni jądrowej w Czarnobylu odbył się eksperyment. Sytuacja wymknęła się spod kontroli i jedna po drugiej miały miejsce dwie eksplozje. Czwarty reaktor został całkowicie zniszczony, w wyniku czego do atmosfery dostała się ogromna chmura pyłu radioaktywnego.
Władze radzieckie przez długi czas uciszały katastrofę, a nawet organizowały tradycyjne parady majowe.
Świat nie wiedział nic o eksplozji przez dwa dni
10 dni — od 26 kwietnia do 6 maja — trwało maksymalne uwalnianie substancji radioaktywnych z uszkodzonego reaktora. 11 ton paliwa jądrowego dostało się do atmosfery. Największa chmura osiadła na terytorium Białorusi. 30 pracowników elektrowni jądrowej w Czarnobylu zmarło w wyniku eksplozji lub ostrej choroby popromiennej w ciągu miesiąca.
Szacuje się, że w wyniku katastrofy w Czarnobylu ucierpiało około 5 milionów ludzi. Około 5 tysięcy osad na Białorusi, Ukrainie i Federacji Rosyjskiej zostało skażonych radioaktywnymi nuklidami. Spośród nich na Ukrainie jest 2218 osad i miast o populacji około 2,4 miliona osób.
Likwidacja konsekwencji wypadku kosztowała Związek Radziecki 18 miliardów dolarów. Co najmniej 600 000 osób zostało wrzuconych do walki z „pokojowym atomem” ze wszystkich jego zakątków, a ilu z nich zmarło z powodu choroby popromiennej, nie wiadomo. Według różnych źródeł — od 4 do 40 tysięcy osób.
„Bioroboty” to ludzie, którzy uratowali świat przed rozprzestrzenianiem się substancji radioaktywnych kosztem życia. Zdjęcie: Europejski Instytut Czarnobyla
Unikalne jednostki facetów, którzy zrzucili radioaktywne kawałki grafitu z dachu reaktora, zostały nazwane przez obcokrajowców „biobotami”. W końcu ci ludzie pracowali w tak niebezpiecznych warunkach, że nawet specjalnie stworzone do pracy podczas katastrof zawodowych zepsuły się. Aktywność promieniowania na dachu wynosiła od 600 do 1000 promieni rentgenowskich na godzinę — co jest śmiertelną dawką promieniowania. „Bioroboty” weszli na dach na kilka minut, wrzucili jedną łopatę grafitu do płonącego reaktora i wyszli, ustępując miejsca następnemu. Dla większości z nich to naprawdę heroiczne dzieło kosztowało ich życie.
Dawne miasto marzeń Prypecat jest teraz miastem duchów, nie ma go na współczesnych mapach.
Magnes dla prześladowców i turystów z 75 krajów świata
Pierwsi prześladowcy w Czarnobylu pojawili się na początku lat dziewięćdziesiątych, zaraz po rozpadzie Związku Radzieckiego. Na początku 2000 roku zaczęli tu przyjeżdżać turyści. A w 2010 roku postanowiono otworzyć Strefę dla wszystkich, którzy chcieli - trzeba było uzyskać na to oficjalne pozwolenie i zapłacić od 500 hrywien do 500 dolarów. Na polecenie Ministra Sytuacji Nadzwyczajnych Ukrainy przeprowadzono badania radiologiczne i utworzono trasy dla zwiedzających. Zauważono, że na terenie tych tras w strefie 30-kilometrowej można przebywać do 4-5 dni bez szkody dla zdrowia, aw strefie 10-kilometrowej - 1 dzień.
Strefa wykluczenia. Zdjęcie Maria Syrchyna
Wycieczka do 30-kilometrowej strefy Czarnobyla stała się liderem na światowej liście wyjątkowych miejsc i egzotycznych wycieczek (Antarktyda i Korea Północna są niższe w rankingu). Im więcej czasu minęło od wypadku, tym więcej przyjeżdżało turystów. W sumie z 75 krajów na całym świecie.
Strefa, która jest równa rozmiarom trzem Kijowie lub pięciu Warszawom, była podróżowana z całego świata, aby zobaczyć możliwy model przyszłości ludzkiej cywilizacji
Poczuj atmosferę opuszczonego domu. Zrozum, co się dzieje, gdy ludzkie życie jest cenione mniej niż zysk z taniej energii elektrycznej lub tajemnicy państwowej.
„Kilka lat temu widziałem kobietę opalającą się tutaj” - powiedział Serhiy Chernov, były eskorta turystyczna w Strefie. „W tym samym czasie obok niej przeszli miejscowi pracownicy, ubrani w ochronne, obcisłe garnitury. „Ja” - powiedziała, „przeczytałem w moskiewskiej gazecie, że opalenizna w Czarnobylu jest najbardziej stabilna, rok się nie zmywa!”
Czarnobyl po rosyjskiej okupacji
Już pierwszego dnia rosyjskiej inwazji na pełną skalę elektrownia jądrowa w Czarnobylu, która była zachowana przez 36 lat i chroniona przed dalszym rozprzestrzenianiem się promieniowania, została zajęta przez wojska rosyjskie. Miejsce, w którym niegdyś gościł się najgorszy cywilny incydent nuklearny na świecie, po raz kolejny stał się obszarem zwiększonego zagrożenia.
Wojska rosyjskie przebywały w Strefie nieco ponad miesiąc — do 2 kwietnia. I chociaż nie było tam większych walk (tylko starcia ze strażą graniczną i ostrzał we wczesnych dniach), okupacja zmieniła te specjalne ziemie na wiele lat.
Imponująca opowieść o Rosjanach w strefie Czarnobylu kopających okopy w Czerwonym Lesie — jednym z najbrudniejszych miejsc w okolicy. Pracownicy stacji, którzy pozostali tam podczas okupacji, wyjaśnili, że kopanie ziemi w Czarnobylu jest bardzo niebezpieczne. Ale nikt ich nie słuchał. Co więcej: Rosjanie wyprowadzili radioaktywny pył poza Strefę na gąsienice swoich czołgów.
Rosyjskie pozycje w najbrudniejszym Czerwonym Lesie. 2022. Zdjęcie: Energoatom Ukrainy
W strefie Czarnobyla nadal obowiązywała zasada, że lepiej nie schodzić z asfaltu. Ale teraz, oprócz niebezpieczeństwa związanego z promieniowaniem, dodano zagrożenie minami i rozstępami. Teraz nie ma mowy o żadnej turystyce ani wędrówkach prześladowców, ponieważ 95-98% terytorium strefy wykluczenia jest uważane za wyminowane (ponieważ nie zostało jeszcze zbadane pod kątem obecności urządzeń wybuchowych).
W wyniku rosyjskiej inwazji na elektrownię jądrową w Czarnobylu uszkodzono i splądrowano sprzęt biurowy i komputerowy o wartości ponad 230 milionów hrywien. Policja Narodowa Ukrainy ogłosiła podejrzenie naruszenia prawa i zwyczajów wojennych zastępcy dyrektora Rosatomu Nikołajowi Mulyukinowi. Według śledztwa Muliukin prowadził napad na elektrownię jądrową podczas rosyjskiej okupacji Czarnobyla wiosną 2022 roku. Okupcy nie wiedzieli, co tam robić i po prostu ukradli własność. Trzymali zakładników pracowników stacji i Gwardii Narodowej, którzy go chronili.
Aby doprowadzić CHNPP do stanu przedwojennego i przywrócić wszystko, co niezbędne, potrzeba 1,6 miliarda hrywien, według Państwowej Agencji Ukrainy ds. Zarządzania Strefą Wykluczenia.
Ale najgorsze jest to, że 103 żołnierzy Gwardii Narodowej, którzy strzegli elektrowni jądrowej w Czarnobylu, wciąż są w niewoli Rosjan. Według żony jednego z schwytanych żołnierzy Natalii Kushnarevy okupanci schwytali ich podczas inwazji 24 lutego 2022 r.
Pierwszy dzień szkoły dla ukraińskich uczniów — 2 września — rozpoczął się przy akompaniamencie rosyjskich rakiet. Zamiast słodko spać w swoich łóżkach, dzieci zmuszone były uciekać do schronów przeciwbombowych, gdzie próbowały przespać się choć trochę dłużej. Jednak wróg nie zaprzestał ataku, wystrzeliwując w sam Kijów kilkanaście rakiet manewrujących i kilkanaście rakiet balistycznych. Również we Lwowie doszło do tragicznych wydarzeń – podczas ataku zginęła cała rodzina – matka i trzy córki. Ale mimo to Ukraina nadal żyje. Niezłomni Ukraińcy demonstrują swoją siłę i moc w tańcach, na wystawach, na wybiegach. Bo wróg rosyjski nie jest w stanie jednego zrobić – złamać ducha Ukraińców.
Tekst: Natalya Ryaba
Foto: Michal Cizek / AFP/ East News
7 września demonstranci zorganizowali protest w Pradze, trzymając w rękach niebiesko-żółte parasole. Uczestnicy wiecu wzywali do skutecznej obrony powietrznej Ukrainy i zapewnienia jej możliwości kontrataku. Demonstranci stworzyli „mapę” Ukrainy przy użyciu niebiesko-żółtych parasolek.
Fotо: Anatolii STEPANOV / AFP/ East News
Studenci Międzynarodowej Akademii Zarządzania Personelem obserwują, jak ratownicy gaszą pożar w jednym z budynków uczelni po ataku rakietowym na Kijów 2 września 2024 r. Ukrywając się w schronie, uczniowie słyszeli świst rakiet i eksplozje.
Fotо: Diego Herrera Carcedo / Anadolu/ AFP/East News
Ukraińscy medycy wojskowi udzielają pomocy rannemu ukraińskiemu żołnierzowi w punkcie stabilizacyjnym w obwodzie Czasiw Jar, 6 września 2024 r.
Foto: Anatolija Stepanowa / AFP/East News
Zwolniona z niewoli ukraińska żołnierka rozmawia przez telefon ze swoimi dziećmi. 13 września Rosja i Ukraina przeprowadziły kolejną wymianę więźniów. Do domu wróciło 49 Ukraińców — 23 kobiety i 26 mężczyzn. Po raz pierwszy od dłuższego czasu udało się zwrócić „Azowów” Ukrainie. W organizacji wymiany pomogły Zjednoczone Emiraty Arabskie.
Foto: Yuriy Dyachyshyn / AFP/East News
Ukraińscy uczniowie śpiewają hymn narodowy podczas uroczystości rozpoczęcia nowego roku szkolnego we Lwowie, 2 września 2024 r.
Foto: Yuriy Dyachyshyn / AFP/East News
4 września stał się dla Lwowa najtragiczniejszym w czasie całej wojny. W ataku zginęła matka i jej trzy córki. Przy życiu pozostał tylko ojciec. Całe miasto przybyło na pogrzeb zmarłych. W wyniku ostrzału we Lwowie zginęło 7 osób, 66 zostało rannych. Uszkodzonych zostało także 188 budynków, w tym 19 zabytków architektury.
Foto: Siergiej SUPINSKY / AFP/East News
Para ogląda plakaty przedstawiające poległych ukraińskich żołnierzy Brygady Azowskiej na wystawie plenerowej w Kijowie, 23 września 2024 r.
Foto: Joe Giddens / PA Images / Forum
Freya Brown, treserka psów armii brytyjskiej, ze swoim psem służbowym Zakiem podczas sesji szkoleniowej z ukraińskimi żołnierzami w koszarach w East Midlands w Wielkiej Brytanii, 10 września 2024 r.
Foto: матеріали для преси
Prezentacja kolekcji Veroniki Danilovej w ramach Ukraińskiego Tygodnia Mody, 1 września 2024. Projektantka zadedykowała ojczyźnie swoją kolekcję „Ogród Chmur”, inspirowaną wspomnieniami ukraińskiego ogrodu i kwitnących jabłoni.
Leżę na kanapie w małej kuchni gdzieś w Warszawie i rozkoszuję się zapachem cebuli, buraków, marchewki i pomidorów gotujących się spokojnie na patelni. Tak pachnie perspektywa bycia karmioną barszczem.
Moja przyjaciółka krząta się przy kuchence, podczas gdy ja wydycham zmęczenie po wczesnym przylocie z Paryża. Do mojego pociągu do Kijowa pozostało jeszcze pięć godzin, więc wpadłam z butelką wina i torbą słodyczy (w tym domu jest jeszcze dwóch małych fanów misiów Haribo & Co.) W zamian dostałam kawę i słodycze, dużo rozmów i nieoczekiwane uczucie domowej atmosfery, która zdarza się tylko w domu mojej matki lub innych moich bliskich, gdzie można wpaść bez ceremonii i bezwstydnie położyć się na kanapie podczas przygotowywania obiadu.
Dlaczego wcześniej nie skorzystałem z tak wspaniałej oferty? – myślę sobie. W końcu często latam, a możliwość wpadnięcia do znajomej na kawę w obcym mieście jest bardzo pomocna. Dotyczy to jednak również nieznajomych.
Pamiętam, jak kiedyś napisałam post na Facebooku z pytaniem, czy mogłabym odwiedzić kogoś w Warszawie i wziąć prysznic. Otrzymałam dziesiątki ciepłych zaproszeń, a większość z nich pochodziła od Ukrainek, których nie znałem. Cóż, teraz w prawie każdym polskim czy innym europejskim mieście naprawdę mam gdzie napić się kawy i wziąć prysznic.
To jest również wyznacznik naszej nowej rzeczywistości: ukraińskie kobiety ostatnio osiedlają się na całym świecie, a większość z nich (przynajmniej te, które znam) tęskni za możliwością zobaczenia się, komunikowania się osobiście, wzięcia nawzajem w ramiona.
Moje rozmyślania przerywa wesoła dziewczyna przeskakująca z pokoju do kuchni na jednej nodze. Drugą nogę ma w gipsie, ale nie wydaje się, by jej to przeszkadzało. „Mamo, obiecałaś lody!” Ponad dwa lata życia tej rodziny w Polsce można odczytać w sposobie, w jaki ta dziewczynka i jej brat komunikują się w surżyku złożonym z ukraińskich i polskich słów.
„Tak, tak, zaraz pójdziemy” – zgadza się moja przyjaciółka, której, niczym wielorękiej hinduskiej bogini, udaje się jednocześnie zająć barszczem, przygotować tymczasowo wypożyczony wózek inwalidzki i pomóc córce ubrać się na spacer. A wszystko to robi z taką łatwością, że autentycznie ją podziwiam.
– To przez antydepresanty – śmieje się. – Wiesz, ostatnio to do mnie dotarło. Przyłapałam się nawet na tym, że nie krzyczę już na dzieci. Wyobrażasz sobie?
Spędzę więc jeszcze kilka godzin w tym domu, obserwując życie rodziny. Moje wrażenia będą oczywiście powierzchowne i niekompletne, coś w rodzaju wierzchołka góry lodowej, ale i tak będę miała czas, by dużo poczuć.
– Wiesz, prawie nigdy nie pozwalam sobie tutaj choćby na kieliszek wina – mówi moja przyjaciółka, odkładając butelkę, którą przyniosłam, na górną półkę. – W dniu, w którym przydarzyło się nam to złamanie nogi na rowerze, zdałam sobie sprawę, że nie mam prawa zrelaksować się nawet na chwilę. Kontuzje i tego typu rzeczy zawsze zdarzają się niespodziewanie.
Jak mogłabym sobie pozwolić na słabość lub brak koncentracji, skoro jestem jedyną osobą odpowiedzialną za dzieci? Jestem tu jedynym dorosłym, rozumiesz?
Nie wiem, czy rozumiem, bo nigdy nie byłam na jej miejscu. I choć na różnych etapach naszego rodzinnego życia to mój mąż był na froncie, a ja pozostawałam tą dorosłą, która sama musiała zajmować się naszym synem, to i tak zawsze miałam u boku najbliższych i przyjaciół. Co tu dużo mówić – dom i ściany pomagają.
„Co pozostaje”, Anna Reinert-Faleńczyk. Obraz z wystawy „Nie śpię, kiedy jest wojna”
Mogę tylko teoretycznie spróbować przekonać się, jak to jest być przesiedleńcem. Szczerze mówiąc, możliwość doświadczenia czegoś takiego zawsze przerażała mnie o wiele bardziej niż ataki wroga na Kijów. Ale nigdy nie zapytałbym mojej przyjaciółki, czy rozważała powrót do Ukrainy w czasie wojny. Nie byłam na jej miejscu, nie znam wszystkich okoliczności, pułapek. Nie rozmawiam na takie tematy z moimi przyjaciółmi, którzy wyjechali za granicę. Tymczasem oni sami inicjują takie rozmowy.
– Czuję się, jakbym była zawieszona między światami – mówi mi przyjaciółka. – Nie chcę zapuszczać korzeni w Polsce, budować tu swojego życia, chcę wrócić do domu bardziej niż kiedykolwiek. Ale...
Tak, w jej życiu jest wiele gorzkich „ale”. Jest rozwiedziona i samotnie wychowuje dwójkę dzieci, nie ma w Kijowie własnego domu, nie ma pieniędzy na czynsz, a teraz, z tym jej specyficznym zawodem, w kraju nie ma dla niej pracy. A w Polsce pracę znalazła. Nie taką, o jakiej marzyła – ale płacą. No i dzieci. Już od dwóch lat chodzą do szkoły, uczą się języka, nawiązują przyjaźnie.
Syn mojej przyjaciółki, u którego zdiagnozowano zespół Aspergera, miał szczęście w szkole – dobrze wpasował się w zespół, co jest bardzo ważne. Moja córka lubi chodzić do klubów, które są bezpłatne.
Lecz co najważniejsze, wojna w Ukrainie jeszcze się nie skończyła.
– Ale cały czas czuję się, jakbym była w szpagacie między dwiema rzeczywistościami
– I to poczucie wiecznej tymczasowości, a jednocześnie zakorzenienia w kraju, w którym nie planuję żyć, po prostu mnie niszczy – przyznaje, nalewając pachnący barszcz do talerza. – Tak bardzo chcę wrócić do domu, ale nie mogę jeszcze podjąć decyzji o rozpoczęciu procesu powrotu.
Zmienione tożsamości
Nagle doznaję déja vu, bo niedawno odbyłam podobną rozmowę, a w Wilnie również poczęstowano mnie pysznym barszczem. Tyle że moja znajoma jest tam w jeszcze bardziej dramatycznej sytuacji: jest samotną matką wielodzietnej rodziny, a ich dom na wschodzie Ukrainy jest w strefie działań wojennych. Nie ma możliwości powrotu. I czy w ogóle kiedykolwiek będzie?
Nie jest jej łatwo utrzymać się w obcym kraju: rodzina nie ma żadnego specjalnego wsparcia z Litwy, czynsz prawie całkowicie pochłania jej skromną pensję i stypendium studenckie jej córki na pierwszym roku. Młodsze dzieci uczą się w szkole, doganiając swoich lokalnych kolegów, a najmłodsza córka tak dobrze przystosowała się do środowiska przedszkolnego, że trudno powiedzieć, w którym języku mówi lepiej – litewskim czy ojczystym.
Moja przyjaciółka, matka pięciorga dzieci, zdobyła za granicą nowy zawód i jest kierowcą trolejbusu. Na początku bardzo bała się tej odpowiedzialności, w pierwszych miesiącach pracy schudła 10 kilogramów, ale już się uspokoiła.
– Jestem wdzięczna Litwinom między innymi za to, że dają uchodźcom wewnętrznym możliwość studiowania za darmo – wyznaje. – Owszem, muszę zwrócić zainwestowane we mnie pieniądze w ciągu pierwszych sześciu miesięcy pracy, ale to sprawiedliwe. Teraz myślę o nauce jazdy autobusem, bo nie wszystkie miasta w Ukrainie mają trolejbusy.
Ten bolesny temat wisi między nami.
Moja przyjaciółka uparcie planuje swoją przyszłość w Ukrainie, lecz w tej chwili wszystkie jej pytania bez odpowiedzi są jak otwarte rany
Czy, gdy wrócą, ich dom na Doniecczyźnie nadal będzie stał, skoro miasto jest teraz pod ciągłym ostrzałem? A jeśli nie, to które ukraińskie miasto przyjmie tę liczną rodzinę? I jak odbudują tam swoje życie, gdy wojna się skończy? No i kiedy ona się skończy?
Jest jeszcze jeden problem: przynajmniej jeden z jej synów i ona sama są wrażliwi na ostrzał, bo w swoim mieście przeżyli trudne pierwsze lata walk. W przeciwieństwie do wielu innych Ukraińców, nie przystosowali się i nie nauczyli się radzić sobie ze strachem.
Jest zbyt wiele bolesnych pytań, a za mało wskazówek dotyczących możliwych odpowiedzi. Tak czy inaczej, moja przyjaciółka bardzo tęskni za domem i dużo o tym mówi. I to nie tylko za domem – miejscem zamieszkania...
– Tak bardzo martwię się o los naszego narodu – mówi mi z bólem. – Bo nasi najlepsi mężczyźni giną na wojnie, a tak wiele kobiet i dzieci wyjechało do innych krajów.
Słucham i patrzę na tę kobietę ze zdumieniem. Bo kiedy ją poznałam, pytania o los narodu ukraińskiego były jej zupełnie obce, a język i kultura ukraińska – egzotyczne. Niektórzy uświadamiają sobie swoją ukraińskość dopiero wtedy, gdy tracą możliwość życia w Ukrainie.
Łatwych rozwiązań już nie będzie
Mam przywilej pozostania w domu w czasie wojny. To świadoma decyzja mojej rodziny, z wzięciem odpowiedzialności za jej możliwe konsekwencje, ale też pochodna sprzyjających czynników. W przeciwieństwie do wielu Ukraińców, mam własny dom w nienaruszonym stanie i mieszkam w Kijowie, który nadal jest najbezpieczniejszym ze wszystkich ukraińskich miast. I na szczęście nie straciłam możliwości zarabiania na życie.
Oczywiście można by długo rozmawiać o wadach tego wyboru, lecz ja i moi przyjaciele, którzy byli po drugiej stronie tego doświadczenia, jesteśmy dość ostrożni na tym cienkim lodzie. Mimo to jestem zaskoczona za każdym razem, ilekroć ich widzę – tych, którzy wyjechali do Polski, Litwy, Niemiec, Francji, USA itp. i jeszcze nie podjęli decyzji o pozostaniu tam – gdy zaczynają mi się tłumaczyć i usprawiedliwiać. Tak jakby fakt, że pozostałam w Ukrainie, dawał mi prawo do ich osądzania.
Daj spokój! Nikt z nas nie będzie już miał prostych rozwiązań!
I słucham cię, moja droga. Bardzo uważnie słucham o wszystkich twoich trudnych wyzwaniach i czasami zadaję sobie pytanie: Czy ja bym tak mogła?
I cieszę się, gdy dowiaduję się o sukcesach twoich dzieci lub twoich własnych sukcesach w obcym świecie. I oddycham z ulgą, gdy dowiaduję się, że wykryty u ciebie rak czy inna choroba jest w tym twoim nowym kraju leczony bezpłatnie i profesjonalnie. I wcale nie denerwują mnie twoje codzienne małe radości, którymi wstydzisz się otwarcie dzielić w mediach społecznościowych.
Często jestem z was szczerze dumny – wszystkie te inicjatywy wolontariackie, niesamowite projekty, które realizujecie w nowych miejscach, cała ta wspaniała wspólna praca na rzecz Ukrainy i jej armii, wizerunku, kultury – to bardzo, bardzo ważne. Ukraińska diaspora jest naszym supermocarstwem, zawsze to powtarzam.
Ale nie będę kłamać: często jestem rozgoryczona i zirytowana tym, że ta suka wojna rozrzuciła was po całym świecie, że przecież długi pobyt w innych światach nie może nie wpłynąć na zmiany w waszej mentalności i optyce.
Chcę jednak nadal wierzyć w naszą siłę i jedność, chcę byśmy byli wobec siebie mniej zgorzkniali i nauczyli się słuchać innych w tej nie czarno-białej rzeczywistości. Chcę czuć, że okoliczności i odległości nie odbierają mi ludzi, na których mi zależy. I poczuć się trochę jak w domu, gdy gdzieś zostanę poczęstowana prawdziwym ukraińskim barszczem.
Zdjęcie: Artem Czech
...Podziękowawszy za gościnę, ponownie opuszczam Warszawę, by złapać pociąg do Kijowa. Często tak podróżuję i mam całą kolekcję obserwacji. Te pociągi, które kursują między Ukrainą a Polską, są zawsze pełne naszych kobiet i dzieci, niosących ciężkie walizki, uczących się różnych języków w aplikacjach (och, wieczny dźwięk Duolingo!), posiadających specjalne dokumenty potwierdzające legalność ich długich pobytów w innych krajach, hojnie dzielących się okolicznościami ich nowego życia, narzekających lub chwalących się, smutnych lub śmiejących się, usprawiedliwiających się lub broniących swoich decyzji agresywnie, nawet jeśli nikt ich nie zaatakował. To wszystko łamie serce.
Przez jakiś czas obserwowałam na drodze żywiołową córeczkę innej pasażerki. Dziewczynka musi mieć około trzech lat, jest aktywna i ćwierka o wszystkim. Trudno mi ją zrozumieć. „Ona już lepiej mówi po niemiecku niż po ukraińsku” – mówi jej matka, zawstydzona i jakby przepraszając wszystkich.
Serhij, syn Maryny Iwanienko [imiona zmienione na prośbę rozmówczyni – red.], poszedł do wojska na ochotnika, chociaż do wieku poborowego brakowały mu jeszcze cztery lata.
– Skłoniła go do tego śmierć przyjaciela z dzieciństwa, 19-letniego chłopca, który był ochotnikiem – mówi Maryna. – Nie byłam szczęśliwa, na dodatek wiele osób mnie nie rozumiało. Mówiły, że muszę go stąd „zabrać”. Ale jak mogłabym go gdzieś zabrać? Przecież jest dorosły!
Zdziwione spojrzenia i pytania niektórych znajomych wywołują u Maryny sprzeczne myśli:
– Ileż ja się nasłuchałam o byciu „matką-kukułką” – że jak mogłam pozwolić mu odejść? Pozwoliłam, bo czy było inne wyjście?
Z jednej strony miała możliwości, by zapobiec wyjazdowi syna na wojnę. Mogła np. sprawić, żeby nie przeszedłby przez wojskową komisję lekarską. Ale ile wtedy byłyby warte te wszystkie wartości, które mu wpajała?
Rekruci III Oddzielnej Brygady Szturmowej biorą udział w ćwiczeniach w jednej z baz szkoleniowych w Kijowie, 18 czerwca 2024 r. Zdjęcie: Anatolii STEPANOV/AFP/East News
– Mamy bardzo bliskie relacje. Zabierałam go w góry, odkąd skończył 6 lat. Zabrałam go też ze sobą na Majdan. Oczywiście nie chciałam, żeby walczył. Ale po co zabrałam go na barykady Rewolucji Godności? Żeby go ukryć? – pyta retorycznie kobieta. – Niektórzy krewni nadal nie wiedzą, że Serhij jest w wojsku.
Ukrywają to np. przed dziadkiem, który nie może się martwić z powodu zaawansowanego wieku – i który ma inne poglądy na wojnę niż Maryna i Serhij. Starają się z nim nie kłócić:
– Nasz dziadek mawia: „Mam nadzieję, że Zełenski nie zabije Serhija!”. Uspokajam go, mówiąc, że mój syn nie jest jeszcze w tym wieku. Bardzo się też martwił, że Serhij nie ma odpowiedniej pracy, więc któregoś dnia jego syn zadzwonił do niego i powiedział, że teraz już ma! „Chodzi do niej codziennie i jest karmiony trzy razy dziennie”. Dziadek był przeszczęśliwy! Powiedział: „Mam nadzieję, że go nie zgarną”. „Nie martw się, nie zrobią tego” – uspokoiłam go.
Mimo krytyki innych to, że jej syn walczy, napawa Marynę dumą. – Albo wychowujemy ich na dorosłych ludzi, albo… po co to wszystko?
Historia druga: mama Natalia
Natalia Murawiowa, rzemieślniczka, hafciarka
Mamo, nie martw się, jesteśmy w komisariacie wojskowym
Wszyscy chłopcy z rodziny Natalii, dwóch synów i siostrzeniec, walczą na froncie od początku 2022 roku:
– „Mamo, nie martw się, jesteśmy z tatą w komisariacie wojskowym” – Natalia wspomina, co tamtego dnia usłyszała od syna. – O najstarszego się nie martwiłam. Jest w służbie i zawsze kochał broń, był gotowy. Ale młodszy... Poszedł do komisariatu wojskowego zaraz na początku – i ten „wielki mężczyzna”, 165 centymetrów wzrostu, został od razu odesłany do domu. Poza tym ma problemy zdrowotne. Jednak w grudniu 2022 roku otrzymał wezwanie do wojska.
Młodszy syn Natalii został oficerem łącznikowym w 65. samodzielnej brygadzie zmechanizowanej. Regularnie wysyła matce wiadomości z frontu. Natalia jest dumna z syna, ale nie dzieli się jego wiadomościami ze starymi znajomymi:
– Mam sąsiadkę, która przyznała, że poradziła synowi, by brał pieniądze i uciekał za granicę. Odpowiedziałam: „Ira, to u mnie nie przejdzie. Moje dzieci są na wojnę? A na co są twoje?”. Coś takiego mnie nawet nie obraża. To mnie rozwściecza!
Nowymi przyjaciółkami Natalii są matki innych żołnierzy:
– Moja koleżanka ma syna marynarza, który teraz jest artylerzystą. Matki, których synowie długo byli na wojnie, często są spokojniejsze, dużo już rozumieją. Trzymajmy się razem!
Mama Natalia. Zdjęcie: Archiwum osobiste.
Swoje pierwsze komputery synowie Natalii poskładali samodzielnie przed 12. rokiem życia. Młodszy mówi o starszym: „Wilk, cholerny geniusz”. Bo wystarczy, że spojrzy na problem - i już ma rozwiązanie.
— Starszy marzy o domu, basenie i małym domku dla 36 kotów. Na razie ma dwa.
Najmłodszy syn Natalii Jurij, bojownika Sił Zbrojnych Ukrainy. Zdjęcie: archiwum osobiste.
Historia trzecia: mama Olga
Olga Borowiec, dziennikarka, redaktorka
Nie musisz mi dziękować za mojego syna. Nigdy nikomu go nie oddałam
Wkrótce miną trzy lata, odkąd Maksym, jedyny syn Olgi Borowiec, poszedł na wojnę. To było na samym początku rosyjskiej inwazji, miał wtedy 22 lata. Był trzykrotnie ranny, lecz za każdym razem wracał do walki. Mąż Olgi również jest w wojsku. Kobieta mówi, że to, co najbardziej zaskakuje ją w reakcjach innych, to wdzięczność za jej syna:
– On nie jest jakimś przedmiotem, który komuś dałam. Nie ma potrzeby mi dziękować. Ale na pytanie: „Jak to się stało, że pozwoliłaś mu odejść?”, od razu odpowiadam jasno i zwięźle: „Wychowałam dorosłego mężczyznę”. Jeśli chcesz mi podziękować, podziękuj za wychowanie syna.
Olga wspomina, że 6-7 lat temu ona i Maksym przeszli przez bardzo trudny okres. Jej nastoletni syn był jak wyrzucona na brzeg egzotyczna ryba z kolcami, którą ona musiała uratować:
– W takiej sytuacji twoim zadaniem jest doprowadzenie tej pięknej, wyjątkowej ryby do wody. Masz dwie możliwości: albo oderwać jej kolce, wziąć w dłonie i wrzucić ją do morza, gdzie nie przeżyje – albo możesz podrapać sobie ręce, zranić się, lecz przenieść ją do wody w jednym kawałku, z tymi kolcami. Widzisz, dla mnie to, że go puściłam, oznacza, że pozwoliłam mu oddychać.
Podobnie jak w przypadku wielu innych osób, których krewni poszli na front, krąg społeczny Olgi jest teraz inny niż przed wojną. Przede wszystkim dlatego, że rodziny, z których nikt do walki nie poszedł, nie mają zrozumienia dla takich jak Olga:
– Ludzie wracają do swojego życia. Nie, nie są obojętni, ale też nie żyją wojną. Kiedyś powiedziano mi: „Cóż, nie denerwuj się tak, on nie odzywał się tylko przez dwa dni. A mój, gdy był w Karpatach, nie dzwonił przez cztery dni”. I jak tu wytłumaczyć, że brak kontaktu z bliskim w Karpatach i brak kontaktu z bliskim na froncie to zupełnie różne rzeczy?
Przyjaciele często radzą Oldze, by poszła do psychologa. Kobieta przyznaje, że pomoc psychologiczna jest ważna i potrzebna – ale nie wystarczy:
– Wiesz, ludzie zdają się wymagać od rodzin wojskowych, by „coś przeżyły”. A to jest niemożliwe do przeżycia.
Nawet dziewięciu psychologów nie zmieni mojego głównego problemu: moje dziecko jest w niebezpieczeństwie. Moja rodzina jest w niebezpieczeństwie
Psycholog może mi tylko pomóc z tym żyć. Ale nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę.
Marynie Iwanienko wizyty we lwowskim kościele garnizonowym pomagają odzyskać siły. Tam czuje się wśród swoich. Przychodzi nie tylko się pomodlić, ale też posiedzieć i pomyśleć. W kościele jest wiele zdjęć poległych żołnierzy. Wielu to znajomi Olgi.
Maryna mówi, że jej „własna bańka”, bliskie relacje ze społecznością wolontariuszy i weteranów, pomaga jej pozostać silną:
– Zbliżyłam się do ludzi, do których prawdopodobnie nigdy bym się nie zbliżyła z powodu różnych zainteresowań i stylów życia.
Natalia Murawiowa znajduje pocieszenie w pracy:
– Nie ma nic gorszego niż czekanie na wiadomość w czterech ścianach domu. Radzę wszystkim matkom, które czekają na swoich synów, by robiły cokolwiek – byle poza domem: wyplatały siatki, uprawiały sport... Cokolwiek poza zwykłymi obowiązkami domowymi.
Według Maryny, Natalii i Olgi ważne jest, by wspierać matki żołnierzy – kobiety w wieku 40-50 lat, które dla reszty społeczeństwa pozostają „niewidzialne”. Bo one często potrzebują nie tylko psychologicznego, lecz także fizycznego wsparcia.
– Jestem zdrową osobą, więc mogę na przykład przynieść sobie duże wiadro wody – mówi Olga. – Ale mam 70-letnią przyjaciółkę, której syn jest na wojnie. Krewni nie zawsze mogą przyjechać na pierwsze wezwanie. Ktoś np. ma synową, lecz ona wychowuje dzieci i nie może opiekować się teściową. Marzę o aplikacji na telefon, dzięki której wojskowe rodziny mogłyby znaleźć wsparcie. Zarówno fizyczne, jak psychiczne. Bo czasem trzeba po prostu z kimś porozmawiać.