Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Republika Czeska nie wesprze Ukraińców, którzy unikają mobilizacji za granicą
Republika Czeska od dawna wspiera ukraińskich uchodźców i gości ich na swoim terytorium. Ale nie tych, którzy próbują uniknąć służby wojskowej - powiedział czeski minister spraw zagranicznych Jan Lipavsky.
Obecnie w Czechach przebywa 94 643 ukraińskich mężczyzn w wieku od 18 do 65 lat, którzy mają tymczasową ochronę w związku z wojną na Ukrainie. - A ci z nich, którzy ukrywają się przed mobilizacją, przebywając za granicą, nie są wspierani przez Republikę Czeską - powiedział czeski minister spraw zagranicznych Jan Lipavsky, według Novinky.
Jednak możliwości Republiki Czeskiej są ograniczone, jeśli chodzi o przymusowy obowiązkowy powrót i deportację ukraińskich mężczyzn w wieku wojskowym. - Państwo czeskie nie ma do tego podstaw prawnych. Nie może pozbawić kogoś tymczasowej ochrony tylko dlatego, że chce - komentuje Věra Honuskova, ekspertka w dziedzinie prawa międzynarodowego na Wydziale Prawa Uniwersytetu Karola.
Teoretyczne rozwiązanie widzi w tym, że Ukraina będzie wysyłać wezwania za granicę, a jeśli dana osoba nie odpowie, Ukraina może pociągnąć tego obywatela do odpowiedzialności karnej i zażądać jego ekstradycji.
Z kolei jeśli paszport straci ważność, człowiek powinien mieć ważny dokument podróży wydany przez kraj, w którym otrzymał tymczasową ochronę.
- Brak dokumentów oznacza grzywnę w wysokości do pięciu tysięcy koron (8450 hrywien) i groźbę deportacji -wyjaśnia Josef Urban, rzecznik czeskiego Urzędu Policji Zagranicznej.
Kaja Puto: – Historia pokazuje, że wojna to okazja do emancypacji kobiet. Podczas drugiej wojny światowej europejskie kobiety zaczęły pracować w branżach zdominowanych wcześniej przez mężczyzn, np. na kolei czy w przemyśle zbrojeniowym. Czy coś podobnego obserwujemy teraz również w Ukrainie?
Lilia Faschutdinowa: – Zdecydowanie. W branżach zdominowanych dotychczas przez mężczyzn brakuje rąk do pracy, zatrudnia się w nich więcej kobiet. Wynika to z tego, że wielu mężczyzn walczy na froncie, a tysiące straciły już na nim życie. No i niektórzy rezygnują z pracy, bo ukrywają się przed mobilizacją.
Coraz więcej kobiet można spotkać za kierownicą autobusu czy ciężarówki, w kopalni czy na budowie. Nie nazwałabym tego jednak emancypacją. Kobiety w Ukrainie są aktywne zawodowo już od czasów ZSRR, bo wtedy praca była obowiązkowa. Po jego rozpadzie płace okazały się zbyt niskie, by przeżyć z jednej pensji. Widzę to więc inaczej: wojna sprawiła, że społeczeństwo stało się bardziej otwarte na to, by kobiety odgrywały na rynku pracy bardziej zróżnicowane role.
Działa to również w drugą stronę, bo niektórzy mężczyźni podjęli pracę w branżach zdominowanych przez kobiety, na przykład w szkolnictwie. To ich chroni przed wojskiem, ponieważ nauczyciele zaliczani są do profesji o znaczeniu krytycznym dla państwa i nie są mobilizowani. Nie jest to może najszlachetniejsza motywacja, ale pewnie po wojnie część tych nauczycieli zostanie w zawodzie. A zatem może to pozytywnie wpłynąć na równowagę płci w kadrach ukraińskich szkół.
A jak to wygląda w polityce? Kobiety odgrywają ogromną rolę w ukraińskim środowisku wolontariuszy, którzy wspierają wojsko oraz instytucje państwowe. To środowisko cieszy się zaufaniem społeczeństwa, co po wojnie może przekuć się na sukcesy polityczne. Czy na horyzoncie widać już jakieś nowe liderki?
Z pewnością po zakończeniu wojny pojawią się w polityce nowe twarze i będą wśród nich wolontariusze. Nie jestem jednak przekonana, że będą to przede wszystkim kobiety. Społeczeństwo jest świadome, jak ogromny jest ich wkład w wolontariat – że pomagają w zbieraniu pieniędzy na sprzęt wojskowy, medyczny i tak dalej. W zbiorowej wyobraźni utrwalił się pewien obraz wolontariuszki: starszej kobiety, która wyplata siatki maskujące dla żołnierzy. Jednak zazwyczaj ona pozostaje bezimienna. W mojej opinii najbardziej rozpoznawalni wolontariusze to mężczyźni. To oni najczęściej otrzymują nagrody, udzielają wywiadów, to ich twarze są znane.
Spytałam ostatnio moich znajomych, czy potrafią wymienić nazwiska wolontariuszek. Mało kto był w stanie. A Serhija Prytułę czy Wasyla Bajdaka kojarzy każdy. Wojna, nie wojna – kobietom jest trudniej o rozpoznawalność
Jednak tendencja dotycząca aktywizacji kobiet w ukraińskiej polityce jest wzrostowa. W latach 2000. kobiety stanowiły mniej niż 10 proc. członków parlamentu, obecnie jest ich tam już ponad 20 proc. Być może wzmocnią to wprowadzone w 2019 roku parytety na listach wyborczych. Nie mieliśmy okazji tego sprawdzić, bo z powodu rosyjskiej inwazji od tamtego czasu nie było wyborów, nie licząc samorządowych.
Worki z piaskiem chronią budynki publiczne w centrum Kijowa przed rosyjskim ostrzałem, 7 czerwca 2022 r. Zdjęcie: AP Photo/Efrem Łukacki, APTOPIX
Parytety wprowadzono, by zbliżyć ukraińskie prawo do unijnych standardów w kwestii praw kobiet. To argument, który wciąż jest przekonujący dla ukraińskiego społeczeństwa?
Tak. Ukraińcy mają zazwyczaj idealistyczne wyobrażenie o Zachodzie i chcą zostać jego częścią. To ułatwia promocję progresywnych wartości. Tolerancja wobec osób LGBTQI+ rośnie – jak się zdaje, w przypadku wielu Ukraińców właśnie z tego powodu, że chcą być Europejczykami. I nie chcą być tacy jak Rosjanie, którzy prześladują osoby homoseksualne, a jednocześnie dekryminalizują przemoc domową.
Omówiłyśmy pozytywne tendencje, które dają nadzieję na postęp w kwestii praw ukraińskich kobiet. Niestety wojna niesie w tej sprawie również zagrożenia.
Co masz na myśli?
Istnieje ryzyko, że gdy mężczyźni wrócą z wojny, będą tak czczeni, że od kobiet będzie się wymagało, by im wszystko wybaczać, okazywać wdzięczność, rodzić im dzieci – i to w jeszcze większym stopniu niż dotąd. W tradycyjnym wyobrażeniu kobieta to berehynia, opiekuńcza bogini, męczennica, która cierpliwie znosi wszystkie trudy życia rodzinnego.
W pokoleniu moich rodziców wiele kobiet trwało przy swoich mężach, choć nadużywali alkoholu. Swoje decyzje nazywały troską i odpowiedzialnością
W Polsce to „matka Polka”, która „niesie swój krzyż”. Na szczęście ten model odchodzi w przeszłość.
W Ukrainie też już zaczął odchodzić. Ale potem przyszła wojna i sprawy się pokomplikowały. Mężczyznom, którzy wracają z wojny, trudno wrócić do rzeczywistości. Doświadczyli śmierci i okrucieństwa, wielu z nich cierpi na zespół stresu pourazowego, niektórzy stosują przemoc.
Do tego dochodzą zerwane więzi. Długie miesiące na froncie sprawiają, że nierzadko czujesz silniejszą więź z kolegami z okopu niż ze swoją rodziną. Po powrocie to może namieszać w relacji z żoną. Pojawia się nieufność i zazdrość, podejrzenia w stylu: „Zdradzałaś, gdy mnie nie było”. Znam przypadki mężczyzn, którzy na początku wojny chcieli, by ich kobiety wyjechały za granicę, a teraz traktują je z tego powodu jak zdrajczynie.
Trudno mi o tym mówić. Jestem dozgonnie wdzięczna wszystkim żołnierzom, którzy bronią mojego kraju. Jeśli w wyniku tego doświadczenia zachowują się niewłaściwie – wiem, że to nie ich wina. Pęka mi serce, gdy myślę o tym, co wycierpieli.
To wina Rosji, która napadła na wasz kraj.
Tak, to wina agresora. Ale my, Ukraina, nie możemy pozwolić, by ich cierpienie wywoływało dodatkowe cierpienie kobiet i dzieci. Wszyscy cierpimy, mężczyźni i kobiety, wielu z nas będzie miało problemy psychiczne do końca życia.
Wojna odciśnie swoje piętno również na kolejnych pokoleniach. Zadaniem ukraińskiego państwa, a także ukraińskiego społeczeństwa, jest łagodzić te fatalne skutki
Jak państwo może pomóc weteranom?
Pomoc weteranom to jedno – im potrzebne jest wsparcie psychologiczne, a także kompleksowe programy wsparcia powrotu do cywilnego życia. Dla jednych świetnym rozwiązaniem będzie dotacja na otwarcie biznesu (takie programy już funkcjonują), inni potrzebują pomocy w znalezieniu pracy. Nie można dopuścić do tego, by weterani wojenni siedzieli w domu bezczynnie. Dotyczy to również tych, którzy na froncie stali się niepełnosprawni.
Jednak wsparcie potrzebne jest również rodzinom. Po powrocie żołnierza z wojny spada na nie ogromny ciężar. Nie wiadomo, czego się spodziewać, jak na to reagować. Uważam ponadto, że do kobiet powinna zostać skierowana kampania w rodzaju: „Masz prawo odejść, nawet jeśli twój mąż jest bohaterem”. Nic nie uzasadnia życia ze sprawcą przemocy.
Nie boisz się, że taka kampania mogłaby być odebrana negatywnie? Już w czasie wojny Ukrzalyznica, ukraińska kolej, wprowadziła w nocnych pociągach przedziały tylko dla kobiet. To wywołało złość wielu mężczyzn: „To my narażamy dla was życie, a wy robicie z nas drapieżców?”
Oczywiście, że to się spotka ze sprzeciwem. Nie tylko mężczyzn, ale również kobiet, w tym tych, których mężowie walczą lub wrócili już z frontu. Już dziś bardzo trudno rozmawiać o wielu problemach w armii – wdzięczność dla żołnierzy sprawia, że stają się one tematami tabu. Jednak jeśli chcemy faktycznie być europejskim państwem prawa, musimy nauczyć się znajdować rozwiązania również tych niewygodnych problemów.
Kobieta i jej córka czekają na pociąg, próbując opuścić Kijów, 24 lutego 2022 r. Zdjęcie: AP Photo/Emilio Morenatti, APTOPIX
Jakie problemy masz na myśli?
Na przykład molestowanie seksualne w armii. Nie mówię, że to powszechny problem, ale takie przypadki się zdarzają i należy je potępiać. Gdy na początku rosyjskiej inwazji ofiara takiej przemocy powiedziała o swoich doświadczeniach publicznie, niektórzy reagowali bardzo krytycznie. Zarzucali jej dyskredytowanie ukraińskich sił zbrojnych, insynuowali, że przecież kobiety po to idą do wojska, by znaleźć faceta. Na szczęście po trzech latach pełnoskalowej wojny jest już nieco łatwiej mówić o problemach. Nie cenzurujemy samych siebie, jak na początku.
Jednak ogólnie sytuacja ukraińskich żołnierek od 2014 roku się poprawiła.
Tak, zdecydowanie. Wcześniej prawie w ogóle nie mogły zajmować stanowisk bojowych. Walczyły na froncie, ale oficjalnie były np. kucharkami. Dziś takie przypadki to wyjątki. Ukraińskie żołnierki doceniane są również na poziomie symbolicznym – obchodzony 1 października Dzień Obrońców Ukrainy został przemianowany na Dzień Obrońców i Obrończyń Ukrainy. Ministerstwo Obrony docenia wkład żołnierek w obronę kraju, a medialne opowieści o tym, że „piękne panie umilają nam służbę”, słychać już na szczęście bardzo rzadko. Jednak kobietom w armii wciąż ciężko awansować na wysokie stanowiska.
Poważny problem mają też żołnierki w związkach homoseksualnych. Bo one nie są uznawane przez ukraińskie państwo. Kiedy twoja partnerka zostanie ranna lub trafi do niewoli, nie dowiesz o tym. Kiedy zginie, nie możesz zobaczyć jej ciała.
Gdy umrze biologiczna matka , jej partnerka nie ma do dziecka żadnych praw. To dotyczy również homoseksualnych żołnierzy, tyle że w związkach lesbijskich wychowuje się więcej dzieci
No dobrze, ale koniec końców to mężczyźni w armii są bardziej dyskryminowani – w przeciwieństwie do kobiet są wcielani do niej przymusowo. A zatem odbiera się prawo do życia i zdrowia, podstawowe prawo człowieka…
To narracja, którą często słyszę od obcokrajowców. Irytuje mnie to, tak samo jak mówienie naszym obrońcom, że „zabijanie ludzi jest złe”. Oczywiście, że jest złe, ale co powinniśmy zrobić? Tym, którzy nie doświadczają na co dzień zagrożenia życia, łatwo teoretyzować i krytykować nasze decyzje, a trudniej – zaproponować alternatywne rozwiązania. Powinniśmy poddać się Rosji? Albo wysłać wszystkich na front? Losować, który z rodziców trafi do wojska? Jak chronilibyśmy wówczas dzieci i osoby starsze? Kto by pracował, żeby gospodarka funkcjonowała?
Ochotniczki z oddziału „Czarownice z Buczy”, która zestrzeliwuje rosyjskie drony, na szkoleniu bojowym, 3 sierpnia 2024 r. Zdjęcie: AP Photo/Efrem Łukacki
Kobiety w przeciwieństwie do mężczyzn mogły też legalnie opuścić Ukrainę.
To z kolei ogromne wyzwanie dla ukraińskiego siostrzeństwa. Między kobietami, które wyjechały, a tymi, które zostały, powstało napięcie. Niektóre z nas zarzucają sobie nawzajem: „Zostawiłaś swój kraj w potrzebie, uciekłaś, zdradziłaś nas”. Albo: „Zostałaś, niszczysz życie swoim dzieciom”.
To dla mnie bardzo przykre. Sądzę, że każdy ma prawo podjąć decyzję, którą uważa za najlepszą dla swojej rodziny. To tragiczny wybór, bo każda decyzja jest z jakiegoś powodu zła. To napięcie szkodzi Ukrainie, ponieważ niektóre z uchodźczyń nie będą chciały z tego powodu wrócić do domu. Znam kobiety, które wyjechały, a ich rodziny przestały z nimi rozmawiać.
I nie przyjmą ich z powrotem?
Myślę, że gdy wojna się skończy, te napięcia wygasną, ludzie zaczną żyć nowym życiem. Ale dla wielu uchodźczyń to będzie argument, by nie wracać do Ukrainy.
Boisz się, że negatywne dla praw ukraińskich kobiet skutki wojny przeważą nad pozytywnymi?
Nie wiem. Jestem optymistycznie nastawiona, mam nadzieję, że przeważą pozytywne. Ale szanse na to oceniam na pół na pół.
Jak wojna zmieniła Ciebie jako feministkę?
Przed wybuchem pełnoskalowej wojny powiedziałabym, że przede wszystkim jestem kobietą. Nie było dla mnie nic ważniejszego, jeśli chodzi o moją tożsamość. Dziś mówię, że jestem Ukrainką. Wojna sprawia, że narodowość łączy nas bardziej niż cokolwiek innego. Jeśli nie znasz wojny, nigdy tego nie zrozumiesz.
Lilija „Lila” Faschutdinowa – feministka i działaczka na rzecz praw człowieka z dziesięcioletnim doświadczeniem w pracy w społeczeństwie obywatelskim, programach przeciwdziałających dyskryminacji i promujących równouprawnienie płci. Uzyskała licencjat z filologii na Sorbonie oraz tytuł magistra w dziedzinie praw człowieka na Uniwersytecie Padewskim. Pracowała z syryjskimi uchodźcami w Turcji, z przesiedleńcami wewnętrznymi w Ukrainie, osobami z HIV, osobami LGBTQI+ oraz kobietami. Obecnie mieszka we Lwowie, gdzie w międzynarodowej organizacji humanitarnej pracuje nad projektem wzmacniającym pozycję kobiet.
Kiedy mówimy o tych liczbach, warto pamiętać, o kim jest ta opowieść. To nie jest anonimowa fala migracji zarobkowej. Raport Deloitte pokazuje wyraźnie: uchodźcy z Ukrainy to przede wszystkim kobiety i dzieci. Aż 67% gospodarstw domowych prowadzonych jest przez samotne kobiety, które w Polsce samodzielnie utrzymują swoje rodziny, jednocześnie zmagając się z traumą wojny i niepewnością o los bliskich. W tym kontekście ich determinacja do pracy i samodzielności robi jeszcze większe wrażenie.
Efekt trampoliny
W każdej dyskusji o migracji powraca ten sam lęk: czy zabiorą nam pracę? Czy obniżą pensje? To naturalne obawy, które w zderzeniu z faktami okazują się mitem. Analiza Deloitte jest jednoznaczna: napływ uchodźców nie tylko nie zaszkodził polskim pracownikom, ale wręcz stał się dla nich korzystny. Wbrew czarnym scenariuszom, nie zaobserwowano ani spadku realnych płac, ani wzrostu bezrobocia wśród Polaków.
Najbardziej zdumiewające dowody płyną z analizy na poziomie powiatów. Dane pokazują, że tam, gdzie udział uchodźców w zatrudnieniu wzrósł o jeden punkt procentowy, wskaźnik zatrudnienia Polaków był wyższy o 0,5 punktu procentowego, a stopa bezrobocia niższa o 0,3 punktu.
To nie jest sucha statystyka. To dowód na „efekt trampoliny”: napływ nowej siły roboczej pozwolił polskim pracownikom awansować. Zamiast konkurować o te same, proste zadania, wielu z nich mogło zająć się bardziej zaawansowaną pracą, często lepiej płatną.
Ten cichy fenomen przełożył się na konkretne liczby.
Wkład uchodźców w polski PKB w 2024 roku sięgnął aż 2,7%, co odpowiada kwocie blisko 100 miliardów złotych wartości dodanej.
Równie wymowny jest ich wpływ na finanse publiczne. Uchodźcy stali się ważnymi płatnikami, zwiększając w 2024 roku dochody państwa o 2,94%, co oznacza dodatkowe 47 miliardów złotych w budżecie.
Dowodem ich rosnącej niezależności jest fakt, że aż 80% dochodów ich gospodarstw domowych pochodzi z pracy. Co istotne, udział świadczeń społecznych w ich dochodach wynosi tylko 14% i nie wzrósł, mimo podniesienia kwoty 800+.
Szczególnie wymowny jest wskaźnik pokazujący błyskawiczne "przenoszenie" swojego centrum ekonomicznego do Polski. Jeszcze w 2023 roku 81% dochodów uchodźców pochodziło ze źródeł polskich, a w 2024 roku było to już 90%. Co to dokładnie oznacza? W ciągu zaledwie jednego roku udział pieniędzy pochodzących z Ukrainy – takich jak oszczędności czy przekazy od rodziny – w budżetach uchodźców drastycznie zmalał. To polski rynek pracy i polskie zarobki stały się dla nich głównym źródłem utrzymania. Tak szybka zmiana dla tak dużej grupy ludzi to jeden z najmocniejszych dowodów na udaną i dynamiczną integrację.
Ten obraz współpracy, która przynosi korzyści obu stronom, potwierdzają nie tylko analitycy. Słychać go również w głosach polskich przedsiębiorców.
„Polska jest w komfortowej sytuacji, bo nie dość, że pomaga ludziom w potrzebie, to jeszcze dzięki ich pracy zarabia. Rzadko się zdarza, żeby na taką skalę etyka szła w parze z pragmatyką” – komentuje właściciel polskiej firmy, która zatrudnia wielu pracowników z Ukrainy, w większości kobiet.
Prosi o zachowanie anonimowości, bo jak dodaje, „ostatnie głosy od nowego lokatora Belwederu wskazują na inny kierunek”.
Ten rozdźwięk między rzeczywistością ekonomiczną a debatą publiczną nie jest przypadkowy.
Jest on paliwem dla polskich populistów, którzy upraszczają skomplikowany obraz, by zbić kapitał polityczny na lękach i uprzedzeniach. Ich narracja o "kosztach" i "zagrożeniach" stoi w jawnej sprzeczności z danymi raportu Deloitte o miliardowych wpływach do budżetu i rosnącym zatrudnieniu Polaków. Tę atmosferę niechęci dodatkowo rozgrywa i podsyca rosyjska propaganda, której strategicznym celem jest osłabienie Polski poprzez skłócenie jej z Ukraińcami i podważenie sensu niesionej pomocy. W ten sposób populistyczna gra na emocjach splata się z zewnętrzną dezinformacją, tworząc toksyczną mieszankę, w której fakty ekonomiczne mają niewielkie szanse na przebicie.
Skarb za szklaną szybą: Niedopasowanie i marnowany potencjał
Prawdziwy skarb – czyli wiedza i umiejętności tysięcy uchodźców – wciąż pozostaje w dużej mierze niewykorzystany. Główny problem to ogromna przepaść między wykształceniem uchodźców a pracą, którą wykonują. Aż 40% z nich ma wyższe wykształcenie, ale tylko 12% pracuje w zawodach wymagających tych kwalifikacji – wobec 37% wśród Polaków. Skutkiem jest częstsza praca w zawodach prostych (38% uchodźców wobec 10% Polaków). Choć warto zauważyć, że to właśnie ta grupa w ostatnich dwóch latach odnotowała najszybszy awans zawodowy, zmniejszając swój udział o 10 punktów procentowych. Mediana ich wynagrodzeń dynamicznie rośnie – z 3100 zł do 4000 zł netto – zbliżając się do poziomu 84% mediany krajowej.
Jedną z głównych przyczyn tego stanu rzeczy jest potężna bariera w dostępie do tak zwanych zawodów regulowanych. Są to profesje takie jak lekarz, pielęgniarka, nauczyciel czy architekt, których wykonywanie wymaga specjalnych licencji i spełnienia surowych wymogów prawnych. Statystyki są tu bezlitosne: w tych zawodach pracuje zaledwie 3,6% uchodźców, podczas gdy wśród Polaków odsetek ten wynosi 10,6%. Dla wielu ukraińskich specjalistów przeszkodą nie do pokonania okazuje się wymóg posiadania polskiego obywatelstwa, który formalnie zamyka drogę do awansu np. w zawodzie nauczyciela. Innych zatrzymuje długa i kosztowna procedura uznawania zagranicznych dyplomów oraz konieczność zdania egzaminów w języku polskim. Dodatkowo, tylko 18% uchodźców mówi płynnie po polsku, co osiągają średnio po 29 miesiącach pobytu w kraju.
Gdybyśmy odblokowali zaledwie połowę tego uśpionego potencjału, polska gospodarka zyskałaby co najmniej 6 miliardów złotych wartości dodanej rocznie.
Zatrzymani w pół drogi: Paradoks integracji
Dziś zatrudnionych jest 69% uchodźców w wieku produkcyjnym. W przypadku kobiet – 70%, czyli tylko 2 punkty procentowe mniej niż wśród Polek. Różnice stają się jednak widoczne w grupach wiekowych 25–39 lat, gdzie uchodźczynie pracują rzadziej niż Polki, co raport wiąże z brakiem systemowego wsparcia w opiece nad dziećmi.
Co ciekawe, raport wskazuje na pewien paradoks. Integracja zawodowa i znalezienie stabilnej pracy w Polsce sprawiają, że uchodźcy rzadziej planują powrót do Ukrainy. Z kolei dostęp do dobrej edukacji dla dzieci i usług publicznych daje im poczucie stabilności, które... zwiększa ich gotowość do powrotu, bo mają zasoby i spokój, by taki powrót zaplanować.
Stawka w tej grze toczy się nie tylko o teraźniejszość. Prognozy Deloitte pokazują, że przy utrzymaniu kursu integracji, wkład uchodźców w polski PKB może wzrosnąć do 3,2% do roku 2030. Jednak w całej tej debacie o procentach PKB, strategiach i polityce, najrzadziej słyszalny jest głos tych, których ona najbardziej dotyczy. To opowieść o niezwykłej szansie, którą Polska może zmarnować, jeśli pozwoli, by zgiełk polityki zagłuszył głos faktów.
Pierwszy dzień szkoły dla ukraińskich uczniów — 2 września — rozpoczął się przy akompaniamencie rosyjskich rakiet. Zamiast słodko spać w swoich łóżkach, dzieci zmuszone były uciekać do schronów przeciwbombowych, gdzie próbowały przespać się choć trochę dłużej. Jednak wróg nie zaprzestał ataku, wystrzeliwując w sam Kijów kilkanaście rakiet manewrujących i kilkanaście rakiet balistycznych. Również we Lwowie doszło do tragicznych wydarzeń – podczas ataku zginęła cała rodzina – matka i trzy córki. Ale mimo to Ukraina nadal żyje. Niezłomni Ukraińcy demonstrują swoją siłę i moc w tańcach, na wystawach, na wybiegach. Bo wróg rosyjski nie jest w stanie jednego zrobić – złamać ducha Ukraińców.
Tekst: Natalya Ryaba
Foto: Michal Cizek / AFP/ East News
7 września demonstranci zorganizowali protest w Pradze, trzymając w rękach niebiesko-żółte parasole. Uczestnicy wiecu wzywali do skutecznej obrony powietrznej Ukrainy i zapewnienia jej możliwości kontrataku. Demonstranci stworzyli „mapę” Ukrainy przy użyciu niebiesko-żółtych parasolek.
Fotо: Anatolii STEPANOV / AFP/ East News
Studenci Międzynarodowej Akademii Zarządzania Personelem obserwują, jak ratownicy gaszą pożar w jednym z budynków uczelni po ataku rakietowym na Kijów 2 września 2024 r. Ukrywając się w schronie, uczniowie słyszeli świst rakiet i eksplozje.
Fotо: Diego Herrera Carcedo / Anadolu/ AFP/East News
Ukraińscy medycy wojskowi udzielają pomocy rannemu ukraińskiemu żołnierzowi w punkcie stabilizacyjnym w obwodzie Czasiw Jar, 6 września 2024 r.
Foto: Anatolija Stepanowa / AFP/East News
Zwolniona z niewoli ukraińska żołnierka rozmawia przez telefon ze swoimi dziećmi. 13 września Rosja i Ukraina przeprowadziły kolejną wymianę więźniów. Do domu wróciło 49 Ukraińców — 23 kobiety i 26 mężczyzn. Po raz pierwszy od dłuższego czasu udało się zwrócić „Azowów” Ukrainie. W organizacji wymiany pomogły Zjednoczone Emiraty Arabskie.
Foto: Yuriy Dyachyshyn / AFP/East News
Ukraińscy uczniowie śpiewają hymn narodowy podczas uroczystości rozpoczęcia nowego roku szkolnego we Lwowie, 2 września 2024 r.
Foto: Yuriy Dyachyshyn / AFP/East News
4 września stał się dla Lwowa najtragiczniejszym w czasie całej wojny. W ataku zginęła matka i jej trzy córki. Przy życiu pozostał tylko ojciec. Całe miasto przybyło na pogrzeb zmarłych. W wyniku ostrzału we Lwowie zginęło 7 osób, 66 zostało rannych. Uszkodzonych zostało także 188 budynków, w tym 19 zabytków architektury.
Foto: Siergiej SUPINSKY / AFP/East News
Para ogląda plakaty przedstawiające poległych ukraińskich żołnierzy Brygady Azowskiej na wystawie plenerowej w Kijowie, 23 września 2024 r.
Foto: Joe Giddens / PA Images / Forum
Freya Brown, treserka psów armii brytyjskiej, ze swoim psem służbowym Zakiem podczas sesji szkoleniowej z ukraińskimi żołnierzami w koszarach w East Midlands w Wielkiej Brytanii, 10 września 2024 r.
Foto: матеріали для преси
Prezentacja kolekcji Veroniki Danilovej w ramach Ukraińskiego Tygodnia Mody, 1 września 2024. Projektantka zadedykowała ojczyźnie swoją kolekcję „Ogród Chmur”, inspirowaną wspomnieniami ukraińskiego ogrodu i kwitnących jabłoni.
Leżę na kanapie w małej kuchni gdzieś w Warszawie i rozkoszuję się zapachem cebuli, buraków, marchewki i pomidorów gotujących się spokojnie na patelni. Tak pachnie perspektywa bycia karmioną barszczem.
Moja przyjaciółka krząta się przy kuchence, podczas gdy ja wydycham zmęczenie po wczesnym przylocie z Paryża. Do mojego pociągu do Kijowa pozostało jeszcze pięć godzin, więc wpadłam z butelką wina i torbą słodyczy (w tym domu jest jeszcze dwóch małych fanów misiów Haribo & Co.) W zamian dostałam kawę i słodycze, dużo rozmów i nieoczekiwane uczucie domowej atmosfery, która zdarza się tylko w domu mojej matki lub innych moich bliskich, gdzie można wpaść bez ceremonii i bezwstydnie położyć się na kanapie podczas przygotowywania obiadu.
Dlaczego wcześniej nie skorzystałem z tak wspaniałej oferty? – myślę sobie. W końcu często latam, a możliwość wpadnięcia do znajomej na kawę w obcym mieście jest bardzo pomocna. Dotyczy to jednak również nieznajomych.
Pamiętam, jak kiedyś napisałam post na Facebooku z pytaniem, czy mogłabym odwiedzić kogoś w Warszawie i wziąć prysznic. Otrzymałam dziesiątki ciepłych zaproszeń, a większość z nich pochodziła od Ukrainek, których nie znałem. Cóż, teraz w prawie każdym polskim czy innym europejskim mieście naprawdę mam gdzie napić się kawy i wziąć prysznic.
To jest również wyznacznik naszej nowej rzeczywistości: ukraińskie kobiety ostatnio osiedlają się na całym świecie, a większość z nich (przynajmniej te, które znam) tęskni za możliwością zobaczenia się, komunikowania się osobiście, wzięcia nawzajem w ramiona.
Moje rozmyślania przerywa wesoła dziewczyna przeskakująca z pokoju do kuchni na jednej nodze. Drugą nogę ma w gipsie, ale nie wydaje się, by jej to przeszkadzało. „Mamo, obiecałaś lody!” Ponad dwa lata życia tej rodziny w Polsce można odczytać w sposobie, w jaki ta dziewczynka i jej brat komunikują się w surżyku złożonym z ukraińskich i polskich słów.
„Tak, tak, zaraz pójdziemy” – zgadza się moja przyjaciółka, której, niczym wielorękiej hinduskiej bogini, udaje się jednocześnie zająć barszczem, przygotować tymczasowo wypożyczony wózek inwalidzki i pomóc córce ubrać się na spacer. A wszystko to robi z taką łatwością, że autentycznie ją podziwiam.
– To przez antydepresanty – śmieje się. – Wiesz, ostatnio to do mnie dotarło. Przyłapałam się nawet na tym, że nie krzyczę już na dzieci. Wyobrażasz sobie?
Spędzę więc jeszcze kilka godzin w tym domu, obserwując życie rodziny. Moje wrażenia będą oczywiście powierzchowne i niekompletne, coś w rodzaju wierzchołka góry lodowej, ale i tak będę miała czas, by dużo poczuć.
– Wiesz, prawie nigdy nie pozwalam sobie tutaj choćby na kieliszek wina – mówi moja przyjaciółka, odkładając butelkę, którą przyniosłam, na górną półkę. – W dniu, w którym przydarzyło się nam to złamanie nogi na rowerze, zdałam sobie sprawę, że nie mam prawa zrelaksować się nawet na chwilę. Kontuzje i tego typu rzeczy zawsze zdarzają się niespodziewanie.
Jak mogłabym sobie pozwolić na słabość lub brak koncentracji, skoro jestem jedyną osobą odpowiedzialną za dzieci? Jestem tu jedynym dorosłym, rozumiesz?
Nie wiem, czy rozumiem, bo nigdy nie byłam na jej miejscu. I choć na różnych etapach naszego rodzinnego życia to mój mąż był na froncie, a ja pozostawałam tą dorosłą, która sama musiała zajmować się naszym synem, to i tak zawsze miałam u boku najbliższych i przyjaciół. Co tu dużo mówić – dom i ściany pomagają.
„Co pozostaje”, Anna Reinert-Faleńczyk. Obraz z wystawy „Nie śpię, kiedy jest wojna”
Mogę tylko teoretycznie spróbować przekonać się, jak to jest być przesiedleńcem. Szczerze mówiąc, możliwość doświadczenia czegoś takiego zawsze przerażała mnie o wiele bardziej niż ataki wroga na Kijów. Ale nigdy nie zapytałbym mojej przyjaciółki, czy rozważała powrót do Ukrainy w czasie wojny. Nie byłam na jej miejscu, nie znam wszystkich okoliczności, pułapek. Nie rozmawiam na takie tematy z moimi przyjaciółmi, którzy wyjechali za granicę. Tymczasem oni sami inicjują takie rozmowy.
– Czuję się, jakbym była zawieszona między światami – mówi mi przyjaciółka. – Nie chcę zapuszczać korzeni w Polsce, budować tu swojego życia, chcę wrócić do domu bardziej niż kiedykolwiek. Ale...
Tak, w jej życiu jest wiele gorzkich „ale”. Jest rozwiedziona i samotnie wychowuje dwójkę dzieci, nie ma w Kijowie własnego domu, nie ma pieniędzy na czynsz, a teraz, z tym jej specyficznym zawodem, w kraju nie ma dla niej pracy. A w Polsce pracę znalazła. Nie taką, o jakiej marzyła – ale płacą. No i dzieci. Już od dwóch lat chodzą do szkoły, uczą się języka, nawiązują przyjaźnie.
Syn mojej przyjaciółki, u którego zdiagnozowano zespół Aspergera, miał szczęście w szkole – dobrze wpasował się w zespół, co jest bardzo ważne. Moja córka lubi chodzić do klubów, które są bezpłatne.
Lecz co najważniejsze, wojna w Ukrainie jeszcze się nie skończyła.
– Ale cały czas czuję się, jakbym była w szpagacie między dwiema rzeczywistościami
– I to poczucie wiecznej tymczasowości, a jednocześnie zakorzenienia w kraju, w którym nie planuję żyć, po prostu mnie niszczy – przyznaje, nalewając pachnący barszcz do talerza. – Tak bardzo chcę wrócić do domu, ale nie mogę jeszcze podjąć decyzji o rozpoczęciu procesu powrotu.
Zmienione tożsamości
Nagle doznaję déja vu, bo niedawno odbyłam podobną rozmowę, a w Wilnie również poczęstowano mnie pysznym barszczem. Tyle że moja znajoma jest tam w jeszcze bardziej dramatycznej sytuacji: jest samotną matką wielodzietnej rodziny, a ich dom na wschodzie Ukrainy jest w strefie działań wojennych. Nie ma możliwości powrotu. I czy w ogóle kiedykolwiek będzie?
Nie jest jej łatwo utrzymać się w obcym kraju: rodzina nie ma żadnego specjalnego wsparcia z Litwy, czynsz prawie całkowicie pochłania jej skromną pensję i stypendium studenckie jej córki na pierwszym roku. Młodsze dzieci uczą się w szkole, doganiając swoich lokalnych kolegów, a najmłodsza córka tak dobrze przystosowała się do środowiska przedszkolnego, że trudno powiedzieć, w którym języku mówi lepiej – litewskim czy ojczystym.
Moja przyjaciółka, matka pięciorga dzieci, zdobyła za granicą nowy zawód i jest kierowcą trolejbusu. Na początku bardzo bała się tej odpowiedzialności, w pierwszych miesiącach pracy schudła 10 kilogramów, ale już się uspokoiła.
– Jestem wdzięczna Litwinom między innymi za to, że dają uchodźcom wewnętrznym możliwość studiowania za darmo – wyznaje. – Owszem, muszę zwrócić zainwestowane we mnie pieniądze w ciągu pierwszych sześciu miesięcy pracy, ale to sprawiedliwe. Teraz myślę o nauce jazdy autobusem, bo nie wszystkie miasta w Ukrainie mają trolejbusy.
Ten bolesny temat wisi między nami.
Moja przyjaciółka uparcie planuje swoją przyszłość w Ukrainie, lecz w tej chwili wszystkie jej pytania bez odpowiedzi są jak otwarte rany
Czy, gdy wrócą, ich dom na Doniecczyźnie nadal będzie stał, skoro miasto jest teraz pod ciągłym ostrzałem? A jeśli nie, to które ukraińskie miasto przyjmie tę liczną rodzinę? I jak odbudują tam swoje życie, gdy wojna się skończy? No i kiedy ona się skończy?
Jest jeszcze jeden problem: przynajmniej jeden z jej synów i ona sama są wrażliwi na ostrzał, bo w swoim mieście przeżyli trudne pierwsze lata walk. W przeciwieństwie do wielu innych Ukraińców, nie przystosowali się i nie nauczyli się radzić sobie ze strachem.
Jest zbyt wiele bolesnych pytań, a za mało wskazówek dotyczących możliwych odpowiedzi. Tak czy inaczej, moja przyjaciółka bardzo tęskni za domem i dużo o tym mówi. I to nie tylko za domem – miejscem zamieszkania...
– Tak bardzo martwię się o los naszego narodu – mówi mi z bólem. – Bo nasi najlepsi mężczyźni giną na wojnie, a tak wiele kobiet i dzieci wyjechało do innych krajów.
Słucham i patrzę na tę kobietę ze zdumieniem. Bo kiedy ją poznałam, pytania o los narodu ukraińskiego były jej zupełnie obce, a język i kultura ukraińska – egzotyczne. Niektórzy uświadamiają sobie swoją ukraińskość dopiero wtedy, gdy tracą możliwość życia w Ukrainie.
Łatwych rozwiązań już nie będzie
Mam przywilej pozostania w domu w czasie wojny. To świadoma decyzja mojej rodziny, z wzięciem odpowiedzialności za jej możliwe konsekwencje, ale też pochodna sprzyjających czynników. W przeciwieństwie do wielu Ukraińców, mam własny dom w nienaruszonym stanie i mieszkam w Kijowie, który nadal jest najbezpieczniejszym ze wszystkich ukraińskich miast. I na szczęście nie straciłam możliwości zarabiania na życie.
Oczywiście można by długo rozmawiać o wadach tego wyboru, lecz ja i moi przyjaciele, którzy byli po drugiej stronie tego doświadczenia, jesteśmy dość ostrożni na tym cienkim lodzie. Mimo to jestem zaskoczona za każdym razem, ilekroć ich widzę – tych, którzy wyjechali do Polski, Litwy, Niemiec, Francji, USA itp. i jeszcze nie podjęli decyzji o pozostaniu tam – gdy zaczynają mi się tłumaczyć i usprawiedliwiać. Tak jakby fakt, że pozostałam w Ukrainie, dawał mi prawo do ich osądzania.
Daj spokój! Nikt z nas nie będzie już miał prostych rozwiązań!
I słucham cię, moja droga. Bardzo uważnie słucham o wszystkich twoich trudnych wyzwaniach i czasami zadaję sobie pytanie: Czy ja bym tak mogła?
I cieszę się, gdy dowiaduję się o sukcesach twoich dzieci lub twoich własnych sukcesach w obcym świecie. I oddycham z ulgą, gdy dowiaduję się, że wykryty u ciebie rak czy inna choroba jest w tym twoim nowym kraju leczony bezpłatnie i profesjonalnie. I wcale nie denerwują mnie twoje codzienne małe radości, którymi wstydzisz się otwarcie dzielić w mediach społecznościowych.
Często jestem z was szczerze dumny – wszystkie te inicjatywy wolontariackie, niesamowite projekty, które realizujecie w nowych miejscach, cała ta wspaniała wspólna praca na rzecz Ukrainy i jej armii, wizerunku, kultury – to bardzo, bardzo ważne. Ukraińska diaspora jest naszym supermocarstwem, zawsze to powtarzam.
Ale nie będę kłamać: często jestem rozgoryczona i zirytowana tym, że ta suka wojna rozrzuciła was po całym świecie, że przecież długi pobyt w innych światach nie może nie wpłynąć na zmiany w waszej mentalności i optyce.
Chcę jednak nadal wierzyć w naszą siłę i jedność, chcę byśmy byli wobec siebie mniej zgorzkniali i nauczyli się słuchać innych w tej nie czarno-białej rzeczywistości. Chcę czuć, że okoliczności i odległości nie odbierają mi ludzi, na których mi zależy. I poczuć się trochę jak w domu, gdy gdzieś zostanę poczęstowana prawdziwym ukraińskim barszczem.
Zdjęcie: Artem Czech
...Podziękowawszy za gościnę, ponownie opuszczam Warszawę, by złapać pociąg do Kijowa. Często tak podróżuję i mam całą kolekcję obserwacji. Te pociągi, które kursują między Ukrainą a Polską, są zawsze pełne naszych kobiet i dzieci, niosących ciężkie walizki, uczących się różnych języków w aplikacjach (och, wieczny dźwięk Duolingo!), posiadających specjalne dokumenty potwierdzające legalność ich długich pobytów w innych krajach, hojnie dzielących się okolicznościami ich nowego życia, narzekających lub chwalących się, smutnych lub śmiejących się, usprawiedliwiających się lub broniących swoich decyzji agresywnie, nawet jeśli nikt ich nie zaatakował. To wszystko łamie serce.
Przez jakiś czas obserwowałam na drodze żywiołową córeczkę innej pasażerki. Dziewczynka musi mieć około trzech lat, jest aktywna i ćwierka o wszystkim. Trudno mi ją zrozumieć. „Ona już lepiej mówi po niemiecku niż po ukraińsku” – mówi jej matka, zawstydzona i jakby przepraszając wszystkich.
Serhij, syn Maryny Iwanienko [imiona zmienione na prośbę rozmówczyni – red.], poszedł do wojska na ochotnika, chociaż do wieku poborowego brakowały mu jeszcze cztery lata.
– Skłoniła go do tego śmierć przyjaciela z dzieciństwa, 19-letniego chłopca, który był ochotnikiem – mówi Maryna. – Nie byłam szczęśliwa, na dodatek wiele osób mnie nie rozumiało. Mówiły, że muszę go stąd „zabrać”. Ale jak mogłabym go gdzieś zabrać? Przecież jest dorosły!
Zdziwione spojrzenia i pytania niektórych znajomych wywołują u Maryny sprzeczne myśli:
– Ileż ja się nasłuchałam o byciu „matką-kukułką” – że jak mogłam pozwolić mu odejść? Pozwoliłam, bo czy było inne wyjście?
Z jednej strony miała możliwości, by zapobiec wyjazdowi syna na wojnę. Mogła np. sprawić, żeby nie przeszedłby przez wojskową komisję lekarską. Ale ile wtedy byłyby warte te wszystkie wartości, które mu wpajała?
Rekruci III Oddzielnej Brygady Szturmowej biorą udział w ćwiczeniach w jednej z baz szkoleniowych w Kijowie, 18 czerwca 2024 r. Zdjęcie: Anatolii STEPANOV/AFP/East News
– Mamy bardzo bliskie relacje. Zabierałam go w góry, odkąd skończył 6 lat. Zabrałam go też ze sobą na Majdan. Oczywiście nie chciałam, żeby walczył. Ale po co zabrałam go na barykady Rewolucji Godności? Żeby go ukryć? – pyta retorycznie kobieta. – Niektórzy krewni nadal nie wiedzą, że Serhij jest w wojsku.
Ukrywają to np. przed dziadkiem, który nie może się martwić z powodu zaawansowanego wieku – i który ma inne poglądy na wojnę niż Maryna i Serhij. Starają się z nim nie kłócić:
– Nasz dziadek mawia: „Mam nadzieję, że Zełenski nie zabije Serhija!”. Uspokajam go, mówiąc, że mój syn nie jest jeszcze w tym wieku. Bardzo się też martwił, że Serhij nie ma odpowiedniej pracy, więc któregoś dnia jego syn zadzwonił do niego i powiedział, że teraz już ma! „Chodzi do niej codziennie i jest karmiony trzy razy dziennie”. Dziadek był przeszczęśliwy! Powiedział: „Mam nadzieję, że go nie zgarną”. „Nie martw się, nie zrobią tego” – uspokoiłam go.
Mimo krytyki innych to, że jej syn walczy, napawa Marynę dumą. – Albo wychowujemy ich na dorosłych ludzi, albo… po co to wszystko?
Historia druga: mama Natalia
Natalia Murawiowa, rzemieślniczka, hafciarka
Mamo, nie martw się, jesteśmy w komisariacie wojskowym
Wszyscy chłopcy z rodziny Natalii, dwóch synów i siostrzeniec, walczą na froncie od początku 2022 roku:
– „Mamo, nie martw się, jesteśmy z tatą w komisariacie wojskowym” – Natalia wspomina, co tamtego dnia usłyszała od syna. – O najstarszego się nie martwiłam. Jest w służbie i zawsze kochał broń, był gotowy. Ale młodszy... Poszedł do komisariatu wojskowego zaraz na początku – i ten „wielki mężczyzna”, 165 centymetrów wzrostu, został od razu odesłany do domu. Poza tym ma problemy zdrowotne. Jednak w grudniu 2022 roku otrzymał wezwanie do wojska.
Młodszy syn Natalii został oficerem łącznikowym w 65. samodzielnej brygadzie zmechanizowanej. Regularnie wysyła matce wiadomości z frontu. Natalia jest dumna z syna, ale nie dzieli się jego wiadomościami ze starymi znajomymi:
– Mam sąsiadkę, która przyznała, że poradziła synowi, by brał pieniądze i uciekał za granicę. Odpowiedziałam: „Ira, to u mnie nie przejdzie. Moje dzieci są na wojnę? A na co są twoje?”. Coś takiego mnie nawet nie obraża. To mnie rozwściecza!
Nowymi przyjaciółkami Natalii są matki innych żołnierzy:
– Moja koleżanka ma syna marynarza, który teraz jest artylerzystą. Matki, których synowie długo byli na wojnie, często są spokojniejsze, dużo już rozumieją. Trzymajmy się razem!
Mama Natalia. Zdjęcie: Archiwum osobiste.
Swoje pierwsze komputery synowie Natalii poskładali samodzielnie przed 12. rokiem życia. Młodszy mówi o starszym: „Wilk, cholerny geniusz”. Bo wystarczy, że spojrzy na problem - i już ma rozwiązanie.
— Starszy marzy o domu, basenie i małym domku dla 36 kotów. Na razie ma dwa.
Najmłodszy syn Natalii Jurij, bojownika Sił Zbrojnych Ukrainy. Zdjęcie: archiwum osobiste.
Historia trzecia: mama Olga
Olga Borowiec, dziennikarka, redaktorka
Nie musisz mi dziękować za mojego syna. Nigdy nikomu go nie oddałam
Wkrótce miną trzy lata, odkąd Maksym, jedyny syn Olgi Borowiec, poszedł na wojnę. To było na samym początku rosyjskiej inwazji, miał wtedy 22 lata. Był trzykrotnie ranny, lecz za każdym razem wracał do walki. Mąż Olgi również jest w wojsku. Kobieta mówi, że to, co najbardziej zaskakuje ją w reakcjach innych, to wdzięczność za jej syna:
– On nie jest jakimś przedmiotem, który komuś dałam. Nie ma potrzeby mi dziękować. Ale na pytanie: „Jak to się stało, że pozwoliłaś mu odejść?”, od razu odpowiadam jasno i zwięźle: „Wychowałam dorosłego mężczyznę”. Jeśli chcesz mi podziękować, podziękuj za wychowanie syna.
Olga wspomina, że 6-7 lat temu ona i Maksym przeszli przez bardzo trudny okres. Jej nastoletni syn był jak wyrzucona na brzeg egzotyczna ryba z kolcami, którą ona musiała uratować:
– W takiej sytuacji twoim zadaniem jest doprowadzenie tej pięknej, wyjątkowej ryby do wody. Masz dwie możliwości: albo oderwać jej kolce, wziąć w dłonie i wrzucić ją do morza, gdzie nie przeżyje – albo możesz podrapać sobie ręce, zranić się, lecz przenieść ją do wody w jednym kawałku, z tymi kolcami. Widzisz, dla mnie to, że go puściłam, oznacza, że pozwoliłam mu oddychać.
Podobnie jak w przypadku wielu innych osób, których krewni poszli na front, krąg społeczny Olgi jest teraz inny niż przed wojną. Przede wszystkim dlatego, że rodziny, z których nikt do walki nie poszedł, nie mają zrozumienia dla takich jak Olga:
– Ludzie wracają do swojego życia. Nie, nie są obojętni, ale też nie żyją wojną. Kiedyś powiedziano mi: „Cóż, nie denerwuj się tak, on nie odzywał się tylko przez dwa dni. A mój, gdy był w Karpatach, nie dzwonił przez cztery dni”. I jak tu wytłumaczyć, że brak kontaktu z bliskim w Karpatach i brak kontaktu z bliskim na froncie to zupełnie różne rzeczy?
Przyjaciele często radzą Oldze, by poszła do psychologa. Kobieta przyznaje, że pomoc psychologiczna jest ważna i potrzebna – ale nie wystarczy:
– Wiesz, ludzie zdają się wymagać od rodzin wojskowych, by „coś przeżyły”. A to jest niemożliwe do przeżycia.
Nawet dziewięciu psychologów nie zmieni mojego głównego problemu: moje dziecko jest w niebezpieczeństwie. Moja rodzina jest w niebezpieczeństwie
Psycholog może mi tylko pomóc z tym żyć. Ale nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę.
Marynie Iwanienko wizyty we lwowskim kościele garnizonowym pomagają odzyskać siły. Tam czuje się wśród swoich. Przychodzi nie tylko się pomodlić, ale też posiedzieć i pomyśleć. W kościele jest wiele zdjęć poległych żołnierzy. Wielu to znajomi Olgi.
Maryna mówi, że jej „własna bańka”, bliskie relacje ze społecznością wolontariuszy i weteranów, pomaga jej pozostać silną:
– Zbliżyłam się do ludzi, do których prawdopodobnie nigdy bym się nie zbliżyła z powodu różnych zainteresowań i stylów życia.
Natalia Murawiowa znajduje pocieszenie w pracy:
– Nie ma nic gorszego niż czekanie na wiadomość w czterech ścianach domu. Radzę wszystkim matkom, które czekają na swoich synów, by robiły cokolwiek – byle poza domem: wyplatały siatki, uprawiały sport... Cokolwiek poza zwykłymi obowiązkami domowymi.
Według Maryny, Natalii i Olgi ważne jest, by wspierać matki żołnierzy – kobiety w wieku 40-50 lat, które dla reszty społeczeństwa pozostają „niewidzialne”. Bo one często potrzebują nie tylko psychologicznego, lecz także fizycznego wsparcia.
– Jestem zdrową osobą, więc mogę na przykład przynieść sobie duże wiadro wody – mówi Olga. – Ale mam 70-letnią przyjaciółkę, której syn jest na wojnie. Krewni nie zawsze mogą przyjechać na pierwsze wezwanie. Ktoś np. ma synową, lecz ona wychowuje dzieci i nie może opiekować się teściową. Marzę o aplikacji na telefon, dzięki której wojskowe rodziny mogłyby znaleźć wsparcie. Zarówno fizyczne, jak psychiczne. Bo czasem trzeba po prostu z kimś porozmawiać.