Opinie
Ważne zjawiska i wydarzenia oczami tych, którym ufamy i których słuchamy

Opowieść o kulturze we Lwowie (w czasie wojny)
Część I: Utrata sensu
Gdyby trzy lata temu poproszono mnie o opowiedzenie o wydarzeniach kulturalnych we Lwowie, powiedziałabym, że nie ma już żadnych wydarzeń kulturalnych. Wtedy, chociaż na krótki czas, wszyscy straciliśmy wiarę w kulturę wysoką. Byliśmy świadkami tego, co się z nią jdziewjest w reżimie totalnej obrony.
Wydarzeniem kulturalnym był wtedy schron w teatrze im. Łesia Kurbasa. To jeden z pierwszych nieakademickich teatrów we Lwowie, otwarty w 1989 roku i nazwany tak na cześć reżysera rozstrzelanego na szlaku sandarmochskim [Sandarmoch to uroczysko w lesie niedaleko miasta Miedwieżjegorsk w Republice Karelii w Rosji. W lipcu 1997 r. odnaleziono tam masowe groby ofiar „wielkiego terroru” z lat 1937–1938 – red.] wraz z innymi postaciami ukraińskiej kultury. Ten schron prowadzili aktorzy i reżyserzy teatru.

Wydarzeniami kulturalnymi było również ogłaszanie przez poetkę Katerynę Michalicynę przyjazdów – i odjazdów pociągów ewakuacyjnych. Albo przewożenie przez artystów ludzi do granicy. Albo zbieranie pieniędzy na opaski uciskowe i bieliznę termiczną.
Do bardziej znanych formatów działaności ludzie kultury zaczęli powracać dlatego, że chcieli pomóc odwrócić uwagę uchodźców od wojny. Zaczęli więc organizować w schronach odczyty i koncerty, otworzyli szkołę aktorską dla dzieci. Kuratorzy i historycy sztuki za dnia oprowadzali wycieczki po ulicach Lwowa, a wieczorami organizowali aukcje obrazów najsłynniejszych ukraińskich artystów, by zebrać pieniądze na potrzeby wojska.
W tamtym czasie odrzucałam wszelkie pomysły organizowania festiwali czy spotkań literackich zagranicznych autorów, którzy odważyliby się tu przyjechać. Nic z tego nie miało sensu: sztuka dla rozrywki, dla rozwoju, dla sztuki stała się dla nas niedostępnym przywilejem. Niemożliwe stało się przeczytanie książki czy obejrzenie długiego filmu, bo nie dało się na dłużej oderwać od wiadomości, komunikatów wolontariuszy i roboczych czatów. Wojna zabrała czas, który mieliśmy dla siebie. Pozbawiła nas również osobistych granic, pozostawiając tylko te wspólne.
Część II: Potrzeba rozmowy
Spotkaliśmy się z Peterem Pomerantsevem [brytyjskim dziennikarzem i pisarzem, ekspertem od współczesnej rosyjskiej propagandy – red.] w wiedeńskiej kawiarni pod koniec marca 2022 r., przed deokupacją obwodów kijowskiego, sumskiego i czernihowskiego. Peter pyta o to, jak się mam, jak idą moje projekty i praca. A potem o to, jakie daty planuję na tegoroczny festiwal.
Nad miastem latają pociski, rosyjskie wojska mogą posunąć się dalej w głąb kraju, a my możemy planować tylko na kilka najbliższych godzin. Mówię, że ta rzeczywistość nie jest tłem dla organizacji festiwalu literackiego. Ale Peter przypomina mi festiwal Live Aid. I dodaje:
– Twój festiwal będzie miał takie samo znaczenie jak koncerty, które były organizowane w Sarajewie, zwłaszcza jeśli będziecie transmitować go w języku angielskim. Pisarze przyjadą, by stać się częścią historii. Jeśli ja przyjadę, zbierzemy dziewiętnastu innych autorów z całego świata, którzy nie będą się bać. I będziemy rozmawiać o zbrodniach wojennych, nalegać na zorganizowanie trybunału i obalać mity o Ukrainie.

Kilka dni później region Kijowa został wyzwolony, a 10 dni później przeprowadziłam tam wywiady ze świadkami okupacji. W przerwach między podróżami pisałam koncepcję festiwalu. Starałam się przekazać w niej emocje związane z widokiem traktora w Makarowie, pracującego na świeżo zaminowanym polu, wśród resztek pocisków, między zniszczonymi domami. Chciałam opowiedzieć o tym, jak kwitły drzewa, a służby komunalne zamiatały chodniki w pobliżu cerkwi Świętego Andrzeja Apostoła w Buczy, na której dziedzińcu odkryto grób z ciałami ciała 117 mieszkańców miasta. Nasze przeżycia stały się tak intensywne, że nie sposób było nie wyrazić ich poprzez kulturę.
Wciąż nie mogliśmy wchłaniać doświadczeń innych, ale rozmowa o naszych własnych doświadczeniach stała się niezbędna
W maju 2022 r. rozpoczęliśmy współpracę z NAY Festival, który pomógł nam opisać i rozpowszechnić nasze wydarzenia w języku angielskim i hiszpańskim. Festiwal odbył się w październiku, a w lwowskim schronie odbyło się 30 ukraińskich i 20 zagranicznych wydarzeń. Ważne było dla nas połączenie ukraińskich uczestników z zagranicznymi, ponieważ festiwal był okazją dla naszych gości do rozmowy, tworząc gęste środowisko intelektualne sprzyjające generowaniu pomysłów.
Zaprosiliśmy zagranicznych gości, by zaoferować im doświadczenie, które zmieni ich w świadków naszej wojny, pozwali im dać własne świadectwo o naszej wojnie przed szerszą publicznością. Po raz pierwszy musieliśmy napisać protokoły bezpieczeństwa, by chronić uczestników. W sumie wydarzenia te obejrzało około dziesięciu milionów ludzi w ponad stu krajach. Podczas festiwalu alarm przeciwlotniczy włączył się tylko raz. Uznaliśmy to za sukces i niesamowite szczęście.
Potem, rano 10 października, wraz z niektórymi uczestnikami pojechaliśmy nocnym pociągiem do Kijowa. Tego samego dnia w stolicy miał miejsce najbardziej zmasowany ostrzał od początku inwazji (w całym Lwowie przez jakiś czas nie było wtedy prądu, bo rosyjskie rakiety uderzyły w instalacje energetyczne). Dziesięciu gości festiwalu schroniło się w schronie kijowskiego hotelu, następnego dnia ewakuowaliśmy ich z Ukrainy. Podczas tej wizyty chcieliśmy pokazać im konsekwencje okupacji regionu kijowskiego – ale to, czego doświadczyli w Kijowie w ciągu tego jednego poranka, było znacznie bardziej intensywne, niż mogli się spodziewać. Potem dali temu świadectwo.
Badania dowodzą, że w drugim roku inwazji Ukraińcy zaczęli czytać więcej niż w przedwojennym roku 2021. Najpopularniejsze były książki historyczne i literatura klasyczna. Ludzie szukają w tekstach odpowiedzi na pytanie, dlaczego Rosja nas zaatakowała, albo uzupełniają luki w wiedzy o ukraińskiej kulturze. Czasy zagrożenia suwerenności państwa stają się czasami zwiększonego zainteresowania kulturą i literaturą. Wspólne dziedzictwo spaja nasze doświadczenia.
Część III: Pamięć
Stoimy z Gregiem nad grobem ukraińskiej pisarki Wiktorii Ameliny na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie. Greg kładzie kwiaty na grobie. Przygląda mi się w milczeniu, gdy wkopuję azalię w ziemię i usuwam gruz. Kiedy kończę, pyta:
– Czy byłoby właściwe, gdybym zrobił kilka rzeczy, takich moich rytuałów?
Najpierw czyta wiersz irlandzkiego poety. Nie pamiętam nazwiska ani tytułu. Pamiętam tylko, jak w głowie zaczęłam z nim dyskutować o wersie: „Miłość odeszła wraz z tobą”. Naprawdę chciałam go przekonać, że miłość nie przemija.
Następnie odczytał „Kadisz”. Bardzo chciałam usłyszeć dźwięk tej modlitwy, bo przed wojną tłumaczyłam Allena Ginsberga i miałam zamiar przetłumaczyć jego „Kadisz” – wiersz poświęcony żydowskości poety, którego przodkowie mieszkali w Kamieńcu Podolskim i we Lwowie. Szukałam sposobów, by poczuć „Kadisz”, bo moim zdaniem to właśnie w dźwięku tej modlitwy tkwił klucz do przekładu. I nagle ja, która nie tłumaczyłam od ponad dwóch lat, nagle usłyszałam, jak „Kadisz” brzmi.
Zdałam sobie sprawę, że moje ręce tkwią w mokrej ziemi.
Trzecia rzecz to kamienie.
– Moi ludzie nie przynoszą kwiatów, zostawiają kamienie. Mam nadzieję, że cię to nie urazi.
Na grobie było już kilka innych kamieni.
Niestety musimy chodzić na pogrzeby wielokrotnie częściej niż, powiedzmy, Europejczycy. Właściwie pogrzeby poległych na wojnie cywilów i żołnierzy odbywają się każdego dnia. I za każdym kolejnym razem ceremonia w sposób doskonalszy oddaje cześć i szacunek dla zmarłego. Naprawdę mam nadzieję, że Europejczycy nie dowiedzą się, jak to jest jechać autobusem w kondukcie ze zmarłym, a po drodze patrzeć na przechodniów, którzy, widząc procesję, klękają. Patrzysz na ich twarze w deszczu, a oni podnoszą głowy i patrzą na ciebie.
Wiesz, że teraz oddają cześć nie tylko tym, którzy leżą w trumnach przed nimi, ale także tym, którzy muszą żyć ze stratą. Przemowy poświęcone zmarłym pocieszają i wspierają żyjących, którzy pozostają w żałobie

Kiedy była chowana Wiktoria, ukraiński zespół Pyrig i Batih odśpiewał nad grobem piosenkę opartą na wierszu Wasyla Stusa, jej ulubionego poety. Wasyl Stus zginął w rosyjskim obozie koncentracyjnym w 1985 roku. Wiktoria zginęła w ataku Rosjan na restaurację w Kramatorsku w 2023 roku. Wciąż mam w głowie dźwięk ziemi uderzającej o wieko trumny i słowa: „Wróć do mnie, moja pamięci”, śpiewane przy akompaniamencie skrzypiec i gitary. Stałam tam z naręczem kwiatów, które nieśliśmy za trumną. A gdy tylko grabarze przestali kopać, zaczęłam układać je na grobie, żeby się czymś zająć i nie zwariować z żalu. Ale jeszcze nie można, bo trzeba pracować z archiwami zmarłych, myśleć o pomniku.
Nasza zbiorowa trauma spowodowana przez Sowiety skłania nas do dokumentowania i archiwizowania naszego dziedzictwa, umieszczania go w książkach, wystawiania.
Boimy się zapomnieć i staramy się opowiadać o tych ludziach, gdzie tylko się da, by pamięć o nich żyła w jak największej liczbie osób. Bo za każdym razem, gdy zapominamy, przestajemy istnieć jako państwo
Część IV: Pocieszenie
Po raz pierwszy usłyszałam Pyrig i Batih z ich nowym projektem w maju 2022 roku. Postanowiliśmy zorganizować koncert ku pamięci Marka Iwaszczyszyna, menedżera kultury, który w latach 90. założył kultową organizację pozarządową „Dzyga”. Po przeprowadzce do Lwowa marzyłam o byciu częścią społeczności „Dzygi”, ponieważ gromadzili się tam najlepsi ludzie. Marek zmarł nagle w 2019 roku. Każdego roku w rocznicę jego śmierci zbieraliśmy się, by grać na jego cześć. W 2022 roku uznaliśmy, że wojna to nie powód, by nie uczcić pamięci Marka, więc i wtedy się zebraliśmy się.
„Zamordowany przez kacapa” – taki tytuł nosił nowy program zespołu. Chłopaki grali piosenki oparte na wierszach zabitych przez Rosjan od początku okupacji w 1921 roku. Mykoła Leontowycz jest autorem aranżacji utworu „Szczedryk”, na świecie znanego też jako „Carol of the Bells”. Wasyl Stus. Mychajło Semenko – legendarny ukraiński futurysta, zastrzelony w Kijowie w 1937 roku. Hryhorij Czuprynka – poeta zabity w 1921 roku za udział w ruchu zbrojnym przeciwko Związkowi Sowieckiemu.
Marian Pyriżok [frontman zespołu Pyr?g i Batih – red.] zdołał pokazać poprzez muzykę, jak żywi byli oni wszyscy.
Teraz zbierają pełne sale. A wtedy, na drugim piętrze „Dzygi”, po raz pierwszy od rozpoczęcia inwazji na kilka minut zapomniałam o wojnie.
.avif)
Po „Dzydze” poszliśmy do baru „Facetka”. To miejsce spotkań naszej społeczności we Lwowie. Na początku inwazji uzgodniliśmy, że jeśli stracimy ze sobą kontakt, bar stanie się miejscem wymiany wiadomości. Ale tego majowego wieczoru w 2022 roku nadal graliśmy na ulicy. Podeszła do nas policja i poprosiła, byśmy przestali grać, bo zbliża się godzina policyjna: „Bawicie się tutaj, podczas gdy ludzie walczą i umierają”.
Nie wiem, jak zebrałam się na odwagę, by odpowiedzieć: „Nasi ludzie chcieliby, żebyśmy nadal się bawili, podczas gdy oni chwilowo nie mogą”. Policja odsunęła się od nas. Zagraliśmy ostatnią piosenkę dla Marka i poszliśmy do domu.
Część V: Szew społeczeństwa. Nadzieja
Propozycję napisania tego tekstu otrzymałam podczas pobytu w Charkowskim Muzeum Literatury.
Ostatni wieczór w Charkowie spędziliśmy na imprezie w mieszkaniu. Rozmawialiśmy z charkowskimi menedżerami kultury o potrzebie stworzenia listy rzeczy, które jednoczą nas wszystkich, by skuteczniej przeciwdziałać rosyjskiej propagandzie. Mit prorosyjskiego Wschodu i banderowskiego Zachodu zostały zbudowane w ramach rosyjskiej wojny hybrydowej przeciwko Ukrainie, która rozpoczęła się na długo przed 2014 rokiem. Rosja nadal wykorzystuje ten stereotyp, by siać zamęt w Ukrainie. Ale możemy temu przeciwdziałać.
Tam, w mieszkaniu Jurija Szewelowa, ukraińskiego slawisty i profesora uniwersytetów Harvarda i Columbia, który został zmuszony do ucieczki za granicę przed sowiecką machiną represji, myślałam o wszystkich wystawach i nowych centrach sztuki, które zostały otwarte we Lwowie od początku wojny na pełną skalę. I o nowych artystach, którzy zostali zmuszeni do przyjazdu do miasta, lecz zdecydowali się zostać. O nowych restauracjach, odczytach, wykładach w bibliotekach. Jeszcze dwa lata temu nie mogliśmy marzyć, że we Lwowie podczas wojny będą się odbywały wydarzenia kulturalne. Teraz życie kulturalne kwitnie w całym kraju – by pocieszać, szerzyć pamięć, uszczęśliwiać, a czasem też zasmucać ludzi.

<span class="teaser"><img src="https://cdn.prod.website-files.com/64ae8bc0e4312cd55033950d/65afd4c11f08d52da349ed86_IMG-6415-1%20(1).jpg">„Przeczytaj także: „Ona się nie bała!” — przyjaciele o Wiktorii Amelinie”</span>


Chiński syndrom, czyli po co Trumpowi Kanada, Grenlandia i Kanał Panamski
Rzecz w tym, że ostatnie kontrowersyjne wypowiedzi Donalda Trumpa czy Elona Muska mogą mieć uzasadnienie. Może w nich bowiem chodzić o podniesienie stawki i wysłanie przez USA sygnału – w świat, ale przede wszystkim do Chin. Tych Chin, które przez ostatnie pół wieku tuczyły się na amerykańskiej gospodarce, a teraz uważają, że USA powinny utracić pozycję hegemona na ich rzecz.
Takie zachowanie Chin i ich sojuszników z osi zła – Rosji, Iranu i KRLD – opiera się na idei, że wielkie mocarstwa powinny dzielić świat na strefy wpływów, narzucając swoją wolę mniejszym sąsiadom.
Jednak ten taniec można odtańczyć tylko we dwoje. A Ameryka jasno dała do zrozumienia, że na swoim podwórku, czyli na półkuli zachodniej, Pekinu nie chce
„The Wall Street Journal” (WSJ) twierdzi, że po zdecydowanym zwycięstwie Trumpa w wyborach Chiny coraz bardziej prężą muskuły. Przeprowadziły największe ćwiczenia morskie od dziesięcioleci, zwodowały największy na świecie amfibijny okręt wojenny, prawdopodobnie niszczyły podmorskie kable w Azji i Europie i zhakowały system amerykańskiego Departamentu Skarbu, wprowadziły cztery nowe modele samolotów wojskowych, po raz pierwszy przećwiczyły blokadę morską Wysp Japońskich i zintensyfikowały działania szpiegowskie na Zachodzie.

Kiedy mieszkasz w Europie Wschodniej, wydaje ci się, że Amerykanie, domagając się kontroli nad Kanałem Panamskim, oszaleli
Nie należy jednak zapominać, że to Stany Zjednoczone zbudowały ten strategicznie ważny obiekt, by ułatwić szybszy i łatwiejszy handel z Azją i między swoimi wybrzeżami. Z istnienia kanału wynika również dla nich korzyść militarna: to najszybsza i najłatwiejsza trasa przemieszczania się okrętów wojennych z Atlantyku na Pacyfik – i na odwrót. W 1999 r. kanał został przekazany pod jurysdykcję Panamy i wszystko zostałoby po staremu, gdyby w 2014 r. Chińczycy nie zaczęli się nim niezdrowo interesować.
Najpierw zaczęli wdrażać inicjatywę „Pasa i Szlaku” Xi Jinpinga, a następnie zerwali stosunki z Tajwanem. Natomiast wobec Panamy zastosowali swoją klasyczną łapówkę: inwestycje w infrastrukturę w zamian za wpływy.
Obecnie dwa z pięciu kluczowych portów w strefie Kanału Panamskiego są własnością firm z Hongkongu. To oznacza, że Chińczycy mogą monitorować przepływ amerykańskich ładunków cywilnych i wojskowych
Podczas pierwszej kadencji Trumpa i czteroletniej kadencji Bidena Amerykanie zmusili władze Panamy do porzucenia niektórych chińskich projektów, ale i tak wpływy Chin w tym rejonie znacznie wzrosły. Pekin planował nawet budowę dużej ambasady nad brzegiem Kanału Panamskiego, tyle że pod naciskiem Waszyngtonu władze Panamy zablokowały tę inicjatywę.

Jeśli chodzi o Grenlandię, Stany Zjednoczone mają tam ten sam interes: zabezpieczenie swojego wschodniego wybrzeża przed Chinami. Chociaż kwestia „sprzedaży wyspy” tu i ówdzie wywołała konsternację czy wręcz oburzenie – ruch Trumpa miał pewien sens.
Amerykański serwis informacyjny Axios, powołując się na własne źródła, donosi, że „duński rząd chce uniknąć publicznego starcia z nową administracją USA” i w tej sprawie „wysłał kilka wiadomości”. W ten sposób duńskie władze dały jasno do zrozumienia, że wyspa nie jest na sprzedaż, lecz są gotowe przedyskutować każdą inną prośbę USA. Ameryka ma już bazę wojskową na Grenlandii i umowę z 1951 r. z Danią w sprawie ochrony wyspy, co ułatwia dyskusję na temat zwiększenia tam sił amerykańskich.
Według mediów duńscy urzędnicy oświadczyli już, że rozważają umożliwienie zwiększenia inwestycji w infrastrukturę wojskową na Grenlandii – oczywiście w porozumieniu z grenlandzkim rządem.
Dlaczego Waszyngton tak bardzo interesuje się Grenlandią? Otóż podczas zimnej wojny odgrywała ona strategiczną rolę w systemie obronnym NATO i USA, jako część systemu wczesnego wykrywania radzieckich okrętów podwodnych i rakiet balistycznych.
Chiny, których okręty podwodne są coraz częściej widziane są w pobliżu wyspy – kluczowej dla potencjalnego szlaku handlowego przez Arktykę – doskonale tę rolę rozumieją
WSJ pisze, że w ostatnich latach Pekin zwiększył swoją obecność gospodarczą w regionie, w szczególności poprzez inwestycje w górnictwo na Grenlandii. W 2018 r. Pentagon doprowadził do zablokowania sfinansowania przez Chiny trzech lotnisk na wyspie.
Kontrolowanie Grenlandii, kluczowej dla wszystkich arktycznych szlaków żeglugowych, w tym Polarnego Jedwabnego Szlaku Pekinu, pozwoliłoby Chinom transportować swoje towary przez Arktykę, z ominięciem wąskiego gardła morskiego w Kanale Sueskim i Cieśninie Malakka. Nie zapominajmy też, że Grenlandia posiada ogromne rezerwy metali ziem rzadkich, które Chiny chciałyby przejąć, by zyskać przewagę w wojnie handlowej i gospodarczej – a tym samym wygrać wyścig o zaawansowane technologie ze Stanami Zjednoczonymi.
W walce o nadzór nad dostępem do Arktyki rola Kanady jest bardzo ważna, bo mając szeroką strefę dostępu do Bieguna Północnego, mogłaby stać się strategicznym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych w rywalizacji z Chinami oraz Rosją o kontrolę nad północnymi szlakami i zasobami
Kanada jest drugim co do wielkości partnerem handlowym Stanów Zjednoczonych, lecz pozostaje daleko w tyle pod względem wydatków na obronność – nie wydaje na nią nawet 2% swojego PKB. Dlatego by zmusić swojego sąsiada do działania, Trump uciekł się do agresywnej retoryki.
Amerykańscy analitycy z obu głównych partii uważają, że takie podejście może ożywić mało popularny w Kanadzie temat obronności przed październikowymi wyborami parlamentarnymi. Partia Justina Trudeau, która w ostatnich latach bardziej skupiała się choćby na kwestiach równości płci, może przegrać.
Czy jednak nieszablonowe podejście Trumpa do ważnych kwestii należy przyjąć z zadowoleniem? Zdecydowanie nie, choć, z drugiej strony, świat zachodni musi przeżyć jakiś rodzaj szoku, by wyleczyć się z populizmu. I musi wreszcie zająć się najpoważniejszymi kwestiami, jak ocena zagrożeń i przygotowanie swych armii do wojny.
Tak aby w ostatecznym rozrachunku Ukraina, a potem Polska i kraje bałtyckie – jedyne, które na co dzień zwalczają kłamstwo o „niezgłębionej rosyjskiej duszy” – nie były tymi, którzy za to wszystko zapłacą.
Świat stoi przed realnym wyborem: żyć w demokracji albo stać się pożywieniem dla Chin
Kiedy sekretarz generalny NATO Mark Rutte, bądź co bądź powściągliwy biurokrata, ostrzega Europejczyków, że albo przeznaczymy pieniądze na obronę, albo „będziemy musieli wziąć nasze podręczniki do języka rosyjskiego i udać się do Nowej Zelandii” – to jest to wymowne przypomnienie, że zło nie śpi. I na pewno nie ograniczy się do zniszczenia wiosek w ukraińskim Donbasie.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji





Jakich polityków i zmian chcą Ukraińcy po wojnie? Przegląd głównych trendów
Czy naprawdę można to nazwać próbą generalną przed wyborami? Oczywiście dziwne jest myślenie w kategoriach pokoju teraz, gdy wciąż nie ma widoków na zawieszenie broni, a nowy rok rozpoczął się od zniszczenia przez szahidy cywilnych budynków zaledwie 300 metrów od siedziby prezydenta.
Co więcej, Putin nie ma zamiaru przestać – bez względu na to, kto go o to poprosi, bo wojna jest nieodłączną częścią jego reżimu. Jest również gwarancją jego fizycznego istnienia, ponieważ jeśli nie będzie wojny, Rosja będzie musiała zmierzyć się z własnymi demonami
Obecne czasy są jednak dobrym momentem, by Ukraińcy spojrzeli na siebie krytycznie. I odpowiedzieli na pytania: „Czy to naprawdę dobrze, gdy masa krytyczna ludzi bez doświadczenia wchodzi do polityki?”. „Czy nowe twarze z branży rozrywkowej mogą stać się naprawdę dobrymi menedżerami w czasach gorącej wojny?”. I wreszcie: „Jakiej przyszłości chcemy i jakich zasobów potrzebujemy, by ją osiągnąć?”.
Międzynarodowy Instytut Socjologii w Kijowie podsumował rok 2024, przeprowadzając szeroko zakrojone badanie postaw Ukraińców wobec przyszłości.
Badacze zaczynają od złej wiadomości: „Po pierwsze, obserwuje się stałą tendencję spadkową odsetka osób optymistycznie nastawionych do przyszłości Ukrainy. Podczas gdy pod koniec 2022 r. 88% respondentów uważało, że Ukraina będzie zamożnym krajem w UE w ciągu 10 lat, do grudnia 2023 r. ich odsetek spadł do 73%, a do grudnia 2024 r. – do 57%. W tym samym czasie udział tych, którzy uważają, że Ukraina będzie miała zrujnowaną gospodarkę, wzrósł z 5% do 28%”.
„Po drugie, analizując wyniki, oprócz dynamiki musimy również skupić się na aktualnych wskaźnikach. Widzimy, że pomimo trudnego roku i jego trudnej końcówki, większość Ukraińców (57%) jest ogólnie optymistycznie nastawiona do przyszłości kraju” – piszą autorzy badań. To już słodka pigułka na otarcie łez.
A to natychmiast rodzi pytanie: „Kogo Ukraińcy widzą jako nowych liderów? Kto poprowadzi nas w tę optymistyczną przyszłość po wojnie?”.
Pod koniec listopada ubiegłego roku centrum „Monitoring Społeczny” opublikowało wyniki badań trendów w opinii publicznej. Pikantnym szczegółem jest, że są one dość zbliżone do innych, niepublicznych badań socjologicznych zleconych przez Bankową [w Kijowie na ul. Bankowej mieści się siedziba administracji prezydenta Ukrainy – red.]. Co więcej, trwają one około roku.
Ostatnie badanie pokazuje, że Ukraińcy bardziej ufają byłemu głównodowodzącemu Sił Zbrojnych Ukrainy, a obecnie ambasadorowi Ukrainy w Wielkiej Brytanii, Walerijowi Załużnemu, oraz szefowi wywiadu obronnego Ukrainy, Kyryło Budanowowi, niż prezydentowi Wołodymyrowi Zełenskiemu
Tym samym Załużny i Budanow są jedynymi osobami publicznymi, w przypadku których zaufanie przewyższa nieufność. Zainteresowanie opinii publicznej tymi nazwiskami jest zrozumiałe: obaj są oficerami wojska z bezpośrednim doświadczeniem bojowym.
Zełenski jest trzeci w tym rankingu, ciesząc się 44-procentowym zaufaniem (nie ufa mu 52% Ukraińców). W tym przypadku widoczne jest pewne zmęczenie urzędującym prezydentem oraz fakt, że globalny trend przezwyciężania populizmu i powrotu do klasycznej polityki z poważnymi liderami dociera także do naszego zakątka Europy.

Wybory 2019 roku w Ukrainie były triumfem poprzedniego trendu, kiedy ludzie szukali przyjemnych, charyzmatycznych twarzy i szczerze wierzyli w proste rozwiązania.
Wyzwań w nowej ukraińskiej rzeczywistości jest coraz więcej. W rzeczywistości typowy ukraiński wyborca będzie patrzył na każdą nową postać, która pojawi się na polu politycznym, przez mgłę rozczarowania.
Pomimo stresu i wyczerpania, badanie „Monitoringu Społecznego” pokazuje wysokie (32%) zapotrzebowanie na budowę armii wysokiej jakości i niepokój, że obecny rząd nie wykonuje dobrej pracy. Co więcej, wielu Ukraińców negatywnie zareagowało na smutną wiadomość przed Bożym Narodzeniem o tysiącach min niskiej jakości, które żołnierze rzekomo „niewłaściwie przechowywali” na froncie. Zostało to odebrane jako splunięcie w twarz tym, którzy walczą o utrzymanie linii frontu w Donbasie.
Istnieje też jednak pewien oczywisty trend: w 33. roku niepodległości przeciętny Ukrainiec zdał sobie sprawę, że trzeba rozbudować armię – o ile nie chce być zabity lub zgwałcony przez obcą

Ta postawa jest stabilna, pomimo demonizowania TCK [Terytorialne Centrum Poboru i Pomocy społecznej – organ administracji wojskowej Ukrainy, prowadzący ewidencję wojskową i mobilizujący ludność – red.] i wielu problemów, które politycy zrzucają na głowę Sił Zbrojnych Ukrainy.
Dlatego gdy tylko pełnoprawne życie polityczne stanie się możliwe, te siły i jednostki, które mogą zaspokoić główne zapotrzebowanie na bezpieczeństwo, zyskają perspektywy polityczne.
Warto zauważyć, że w wielu badaniach od razu zidentyfikowano poważnye postaci: ochotników, weteranów i zawodowych polityków, takich jak Serhij Sternenko, Andrij Bilecki, Taras Chmut, Ołena Zerkal, Bohdan Krotewycz i Dmytro Kułeba.
Te nazwiska są warte uwagi. Prawdopodobnie zobaczymy je na listach partyjnych i wśród kandydatów.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji





Nie całkiem mnie…
Zadałam sobie pytanie, jakie są moje osiągnięcia w tym cholernym roku 2024.
– Nie całkiem mnie rozjebało. To dobrze!
Na przykład w 2022 roku stwierdziłam w myślach, że nie rozjebię się nigdy, jestem silną i potężną kobietą. W 2023 roku nie dałam się rozjebać. W 2024 roku rozjebałam się, ale nie do końca. To wszystko. To ogromne osobiste zwycięstwo, biorąc pod uwagę warunki życia w Ukrainie. Moje „nie do końca rozjebanie” oznacza, że nadal wychodzę z domu, potrafię spokojnie i rozsądnie argumentować swoje racje (dzięki psychoterapeucie i antydepresantom), nie zabiłam nikogo w odpowiedzi na agresję.
I wreszcie, piszę to nie z łóżka na oddziale psychiatrycznym, kapiąc śliną na klawiaturę, ale z wygodnej kanapy za dwiema ścianami, bo alarm znów ostrzega przed bombardowaniem
W 2024 roku wyjechałam za granicę i miałam okazję kontaktować się z Ukraińcami, którzy mieszkają w krajach europejskich od dekad. Rozmawiałam też z obcokrajowcami – na ile pozwoliła mi bardzo emocjonalna mieszanka angielskiego i niemieckiego. To był pierwszy raz, kiedy zdałam sobie sprawę, że nie powinnam z taką pewnością mówić o sobie: „nie jestem pojebana”. Bo jestem... OK, na razie nie do końca.
Opowiadała pewnemu Niemcowi, jak żyję w Kijowie, przywołując osobistą ŚMIESZNĄ historię, jak to latem szłam ulicą z kawą na ważne spotkanie. Alarm wył już wcześniej, ale kogo obchodzą alarmy, nikt nie odwołuje spotkań, trzeba pracować, bo jak inaczej nakarmić dzieci, pomóc krajowi i zapewnić utrzymanie armii? Jeśli będziesz stosować się do wszystkich zaleceń i alarmów, to wszystko stanie w miejscu i nic nie zarobisz.
No i ten alarm... Idę sobie, trzymam w ręku ulubioną kawę z sokiem pomarańczowym (Niemiec nerwowo drgnął), a tu jak nie rypnie nad moją głową, papierowy kubek wypada mi z rąk, kawa się rozlewa, a ja wrzeszczę: „Fakin Raszja. Fakin szit. Moja kawa!!!”. Jestem w połowie drogi z biura do miejsca spotkania. Decyduję się iść po kolejną kawę. Moją ulubioną, gorzką, z sokiem pomarańczowym.
Dochodzę do kawiarni, a tam kolejka i wszyscy mówią to samo: „Fakin Raszja, rozlałem sobie kawę, proszę, zrób mi jeszcze jedną”. Gdzieś dalej, na niebie, nasi zestrzeliwują rakiety albo szahidy
I wtedy zauważam, że pan Niemiec stoi w pozycji „a może udałoby mi się od niej zwiać”, kiwając protekcjonalnie głową.... Sama tak robiłam, gdy rozmawiałam z osobą chorą na schizofrenię, a ona opowiadała mi, że w piwnicy przedszkola hodują gady i karmią je kaszą manną z krupami.
Ciekawe doświadczenie. Bardziej o mnie niż o tym biednym Niemcu, który teraz na pewno myśli, że wszyscy Ukraińcy są jebnięci.
Niegdyś moi przyjaciele i ja dla żartu zarezerwowaliśmy salkę w klinice psychiatrycznej i wygodnie ją urządzaliśmy, żeby w razie czego móc pojechać tam razem i się leczyć. Teraz to już nie żart, to całkiem konkretny plan. Wszyscy już rozumieją, że każdy będzie musiał naprawić dach, kukułcze gniazdo czy cokolwiek innego, co ludzie nazywają zdrowiem psychicznym. Przynajmniej ci, którzy jeszcze nie są za mocno pojebani.
Jeśli oderwać się od naszych doświadczeń i zwykłych codziennych wiadomości, naprawdę zaczyna się rozumieć, że nasza norma, to, co określamy stwierdzeniem: „wszystko normalnie”, 10 lat temu byłoby oznaką kompletnego szaleństwa. Ale my teraz nie tylko żyjemy, my przetrwaliśmy. To właśnie ta szalona plastyczność psychiki pozwala nam przetrwać. Nasza zdolność do kłótni, dreszczu emocji, przeklinania i kupowania ulubionej kawy.
Nasza zdolność do pracy i budowania własnych wysp nowej normalności pośród tego wszystkiego – i do dupy z tym, że w pozostałej części świata nasze wyspy normalności byłyby uważane za centra szaleństwa. Chcemy po prostu przetrwać
Co planuję na następny rok?
Jak zawsze... PRZETRWAĆ i pomóc tylu ludziom, ilu zdołam dosięgnąć rękami, umysłem lub sercem. Ten plan czasem wydaje się nierealny, ale od tego są święta: od składania fantastycznych życzeń. Czasem one nawet się spełniają.
Nie rozjebać się całkowicie. Jeśli już, to co najwyżej do takiego stopnia, żeby specjaliści mogli jeszcze wszystko naprawić i wyleczyć. Przynajmniej tak, żebyśmy ja i moi bliscy mogli dostrzec moment, w którym wszystko się kończy i czas się poddać.
Ciekawie byłoby w przyszłym roku znów wyjechać za granicę i opowiadać obcokrajowcom zabawne, ironiczne historie o swoim codziennym życiu. Zastanawiam się tylko, w którym momencie zaczną dzwonić po karetkę albo uciekać
I najważniejsze: chciałbym, żeby Rosjanie w końcu się od nas odjebali, żeby poszli na swoje bagna rozwiązać własne problemy, zbudowali toalety w pobliżu swoich wieżowców, w końcu doprowadzili gaz i elektryczność do swoich wiosek, a nie zabijali ludzi, palili miasta na popiół, straszyli cały świat rakietami i grzechotali swoją bronią we wszystkich kierunkach. Jeszcze lepiej: niech podzielą się na różne kraje, które w końcu zadbają o swoich obywateli, może nawet zbudują dla nich kanalizację. Chodzi o to, że... gówno mnie obchodzi, co oni tam mają, niech bawią się z bobrami na swoich bagnach, byle spierdalali z naszej ziemi i zapłacili sprawiedliwie za każdą zbrodnię przeciwko naszym ludziom.


Ostatni samotny Nowy Rok
Świętując nadejście nowego roku w tych wojennych latach często wspominam ostatnią zimę w sowieckim Kijowie przed odzyskaniem niepodległości. Miałam wtedy siedem lat. Mama właśnie rozwiodła się z tatą, a on wyjechał na tournée z teatrem do Polski i już nigdy nie wrócił. My z mamą przeprowadziłyśmy się do małego mieszkania, które kupiła dla nas babcia.
Nie miałyśmy kołdry, więc na noc przykrywałyśmy się płaszczem i ciepłym szalem mamy. W tamtych czasach jej pensja była wypłacana w kuponach, które w każdej chwili mogły zostać zdewaluowane
Wieczorami, gdy mama była w pracy, odrabiałam w domu lekcje, grałam na skrzypcach, a potem czytałam książki z biblioteki. Z szóstego piętra naszego mieszkania patrzyłam na śnieg, który padał na drzewa i dachy, i wyczekiwałam, aż w którejś ze stacji telewizyjnych – rosyjskim Ostankino albo ukraińskich UT-1 czy UT-2 – między niekończącymi się przemówieniami deputowanych, radzieckimi filmami i oficjalnymi koncertami pojawi się coś dla dzieci.

Mama wróciła z teatru późnym wieczorem, pracowała tam jako oświetleniowiec. Na kupony kupiła tylko zapałki, bo wszystko inne zostało wcześniej sprzedane. Liczyła, że wymieni te zapałki na coś innego. Jeszcze długo potem mieliśmy w domu pełno zapałek, których nikt nie chciał.
Chcąc zapewnić mi jakąś rozrywkę w ten sylwestrowo-noworoczny czas, mama zabrała mnie na spacer. Poszłyśmy na Zejście Andrijiwskie [historyczne zejście łączące kijowską dzielnicę Górne Miasto z historyczną dzielnicą Padół – red.] i tam, w kawiarni, mama kupiła mi herbatę i ciastko. Próbowałyśmy o czymś rozmawiać, ale głównie milczałyśmy.
Każda z nas czuła się bardzo samotna z powodu rozpadu rodziny i niepewnej przyszłości

Często myślę, że gdyby Związek Radziecki nie istniał, moi rodzice nigdy by się nie rozwiedli. Dwoje marzycieli, którzy w czasie miodowego miesiąca zbudowali jacht, uszyli żagiel i wypłynęli nim na Morze Kijowskie [wielki zalew na północ od Kijowa – red.], nie mogło być szczęśliwych w kraju Orwella. Mój tata, aktor, aby wyżywić rodzinę, musiał pracować na nocne zmiany w fabryce Arsenał, a mama, piękna i inteligentna dziewczyna z dyplomem inżyniera, spędzała całe dnie na szyciu ubrań na zamówienie, niańcząc przy tym dziecko.
Gdyby nie rosyjska okupacja na początku XX wieku, potem przejęcie władzy w Ukrainie przez bolszewików i represje wobec mojej rodziny, tata byłby właścicielem kina na Padole, jak jego dziadek. A mama byłaby pewnie zamożną rolniczką z kijowszczyzny – też jak jej dziadkowie. W sylwestrową noc w naszym mieszkaniu przy ulicy Puszkińskiej, w centrum Kijowa, odbywałby się wystawny bal z najpiękniejszą choinką w mieście, gośćmi, muzyką i zabawami. Tata byłby we fraku i cylindrze, a mama i ja we wspaniałych sukniach i pantofelkach, jak księżniczki.
Zamiast tego rodzice rozwiedli się, tata wyjechał do pracy w Polsce, a my w sylwestra zostałyśmy same w zimnej, pustej kawalerce na kijowskim blokowisku
Choć z radia płynęły świąteczne melodie, a miasto zdobiły noworoczne iluminacje, nie miałyśmy ochoty na zabawę. Tuż przed Nowym Rokiem otrzymałyśmy od taty paczkę z Polski. Były w niej pachnące mandarynki, szynka i ser, czekolada Wedla, ozdoby choinkowe i książka dla mnie – „Zima Muminków” Tove Jansson. Po polsku.

Dom wypełnił się zapachami, udekorowałyśmy choinkę polskimi ozdobami. A mama, która nie mówiła po polsku, tylko trochę po niemiecku, dzielnie zaczęła tłumaczyć mi najciekawszą książkę mojego dzieciństwa.
Być może wtedy po raz pierwszy wspólnie rozgrzałyśmy nasze serca – czytając niesamowite opowieści o Dolinie Muminków, śmiejąc się, dziwiąc i radując. Od tamtej pory wszystkie nasze święta z mamą były radosne, pachnące i ciepłe.
Zaczęłam odwiedzać tatę w Polsce, gdzie świętowałam katolickie Boże Narodzenie i Nowy Rok. Uczyłam się języka i szybko zaczęłam czytać po polsku kolejne tomy o Muminkach i „Anię z Zielonego Wzgórza”. Poznałam też straszną historię okrutnego tyrana, króla Popiela, który za znęcanie się nad ludźmi został zjedzony w zamkowej wieży przez myszy.

Na prawosławne Boże Narodzenie, obchodzone w starym stylu, wracałam do mamy – z mandarynkami, szynką i czekoladą w plecaku. Po 10 latach do Ukrainy wrócił z Polski także mój tata. Odtąd już wszyscy razem, w kilka rodzin, świętowaliśmy Boże Narodzenie i Nowy Rok – z szopką, pysznym jedzeniem i kolędami do białego rana. I z każdym rokiem było nas więcej. Dołączali sąsiedzi i koledzy z pracy, potem mąż mojej siostry i mój mąż. A wreszcie – nasze dzieci.
Tak było aż do rosyjskiej napaści na Ukrainę, kiedy jako uchodźczyni wylądowałam w Polsce z moim nowo narodzonym dzieckiem, ratując je przed rosyjskimi bombami
Mój pierwszy sylwester w Warszawie był niezwykły. Przypominał mi trochę dziecięce wizyty u ojca. Był smutek, ale i nadzieja – „bo do wiosny na pewno wygramy!”
Drugiego sylwestra włączyłam w sobie tryb kulinarny, próbując ugotować wszystkie hity kuchni polskiej i ukraińskiej. Przyjechał do nas tata z żoną, siostra z mężem – i choć byliśmy w niepełnym składzie, jak zwykle zebraliśmy się przy stole w naszym wynajętym warszawskim mieszkaniu.
Trzeci sylwester był dla mnie zaskoczeniem. Było jak w „Dniu świstaka” albo jak wtedy, gdy masz sen, który śni ci się zbyt długo, a ty nie możesz się obudzić: przed tobą święta, radość, prezenty, składanie życzeń i wznoszenie toastów, a twój nastrój jest w okolicy zera.
Trump w Ameryce, Orban na Węgrzech, Putin na Kremlu, Kawelaszwili w Gruzji i zmasowane ataki rakietowe na Ukrainę
Przyłapuję się na myśli, że w końcu to tylko kolejny Nowy Rok. Można popracować jeszcze ciężej niż zwykle, zamówić pizzę, obejrzeć „Kevina” i pójść spać o 1 w nocy.
Pod koniec listopada mama przyjechała na kilka dni w odwiedziny. Nie mogła zostać do świąt, bo musiała pracować. Tata też nie przyjechał. Jest reżyserem teatralnym, a Boże Narodzenie i Nowy Rok to czas świątecznych przedstawień.
Razem z mamą wykonałyśmy tysiąc prac domowych w moim mieszkaniu i jakby na pamiątkę mroźnej zimy 1990 roku kupiłyśmy dzieciom dodatkowe zimowe ubrania i buty. Ugotowałyśmy też setki pierogów i gołąbków, zamówiłyśmy nowy ciepły koc i dywan na ścianę w pokoju dziecięcym. Gdy to wszystko robiłyśmy, zdałam sobie sprawę, że te święta i Nowy Rok znów miną mi bez rodziców.

Czy można zabrać ze sobą Nowy Rok i przenieść go, gdzie się chce? Mówię wam: tak!
Jest 1 grudnia, a my z mamą pijemy szampana z aperolem i przystrajamy choinkę. Tak jak wtedy, gdy byłam dzieckiem, śmiejemy się i rozwieszamy na niej włosy anielskie. Tak jak wtedy, nie robimy planów – bo jaki to miałoby sens, skoro nie wiesz, co wydarzy się jutro? Mama czyta mojej najstarszej córce „Anię z Zielonego Wzgórza” po ukraińsku, którą tata przysłał nam do Polski razem z czekoladkami i suszonymi owocami z targu niedaleko naszego domu. Kiedy szykowaliśmy się do pociągu, mama płakała, jak mała dziewczynka. Martwiła się, że w Polsce będziemy bez rodziców, sami.
Zbliża się Nowy Rok. Mam już choinkę i prezenty dla dzieci, szampana w szafce, ciepły koc od mamy i pieniądze zamiast kuponów
Zbiorę się w sobie i urządzę dzieciom święta. Będzie „Kevin”, kolędy, mandarynki, kolorowe paczuszki i pysznie zastawiony stół. A kiedy zegar wybije dwunastą, wypowiem jedno życzenie.
Życzę sobie i nam wszystkim – rodzicom i dzieciom, wolontariuszom, ratownikom i żołnierzom – abyśmy kolejne święta mogli już spędzać z naszymi rodzinami w naszym pięknym, niepodległym i wolnym kraju. I żeby Rosja już nigdy nie zniszczyła żadnej rodziny. Ani mojej, ani żadnej innej na świecie.
Wszystkie zdjęcia z prywatnego archiwum autorki
%20(1).avif)

Rok nieznanego
Wielu postrzega rok 2025 jako czas, w którym „wszystko musi się skończyć” – a przynajmniej musi skończyć się wojna rosyjsko-ukraińska, której zakończenie emocjonalnie obiecywał Donald Trump podczas swojej kampanii wyborczej. Zmiana władzy w Stanach Zjednoczonych to jednak tylko wierzchołek góry lodowej zmian, na które powinniśmy zwrócić uwagę.
Nikt nie może z całą pewnością stwierdzić, że wojna rosyjsko-ukraińska rzeczywiście zakończy się w 2025 roku
Wymagałoby to bowiem nie tylko chęci Trumpa czy zgody ukraińskiego prezydenta Wołodymyra Zełenskiego. Zakończenia wojny musiałby chcieć także Putin, a nowy amerykański prezydent musiałby mieć na swojego rosyjskiego odpowiednika większy wpływ niż odchodząca administracja.

Nikt jednak nie wie, jakie są te dźwignie wpływu. Nie wie tego zwłaszcza sam Trump, który zdaje się chcieć porozumienia z rosyjskim przywódcą. A może nie? W końcu ostatnio, gdy mówi o zakończeniu wojny rosyjsko-ukraińskiej, w głosie Trumpa brakuje pewności siebie...
Możemy tylko mieć nadzieję, że nowy lokator Gabinetu Owalnego nie wie czegoś, czego nie wiedzą inni – i że będzie w stanie odpowiednio ocenić poziom wyzwań związanych z wojną rosyjsko-ukraińską
Kolejnym ważnym wyzwaniem dla cywilizowanego świata są „wojny hybrydowe” Rosji i Chin. W 2016 r., kiedy dyskutowano o domniemanej ingerencji Moskwy w wybory prezydenckie w USA, chodziło głównie o ataki hakerskie i wycieki informacji.
Dziś, jak pokazały wybory prezydenckie w Rumunii, miejsce hakerów zajęli menedżerowie mediów społecznościowych i założyciele komunikatorów. Ta nowa technologia zagraża wielu społeczeństwom, w których obywatele głosują kierując się nie swoimi poglądami, ale emocjami. Otwiera to szerokie możliwości dla oszustów, w tym wielu prawdziwych agentów wpływu Moskwy.
Nawiasem mówiąc, jeśli wyobrazimy sobie, że rok 2025 rzeczywiście będzie rokiem „zamrożenia” wojny rosyjsko-ukraińskiej i utoruje drogę do wyborów w Ukrainie, może to stać się problemem również dla ukraińskiego społeczeństwa. Jestem pewien, że w rosyjskiej stolicy już przygotowują się na taki obrót wydarzeń.
A co, jeśli wojna rosyjsko-ukraińska będzie kontynuowana z taką samą siłą? Może to doprowadzić nie tylko do problemów w samej Ukrainie, ale także do rozszerzenia konfliktu
Nie ma potrzeby dowodzić, że Moskwa i Pekin wykorzystują konfrontację w Europie, by osłabić Stany Zjednoczone, podzielić Zachód i wzmocnić wpływy autorytarnych reżimów w globalnej polityce i gospodarce. Trend ten będzie się nasilał, jeśli kraje demokratyczne nie będą przygotowane na sprostanie wyzwaniu.

Teraz sposoby reagowania będą zależeć od stanowiska nowej administracji USA i tego, jak szybko zostanie ono sformułowane. Tak czy inaczej, będziemy musieli poczekać kilka miesięcy, by się przekonać, jak będzie działał „prawdziwy Donald Trump” – nie ten z wieców wyborczych. Tyle że Putin i Xi Jinping nie będą czekać...
Nie oznacza to oczywiście, że w procesie politycznym nie mogą pojawić się „łabędzie” – czarne lub białe – które zmienią wszystko w ciągu zaledwie kilku dni, jak to było np. w przypadku upokarzającego upadku dyktatury Baszara al-Asada w Syrii
Ten upadek również powinien być lekcją, która uświadomi nam, jak ważne jest, by wytrwale przygotowywać swój sukces, by nie przegapić swojego czasu. I jak ważne jest utrzymanie wsparcia sojuszników, od których jesteś zależny. W końcu sojusznicy syryjskich rebeliantów, choć są praktycznie uwięzieni w jednej małej prowincji Syrii, w ostatnich latach tylko zwiększali swoje wpływy w regionie. A sojusznicy Assada – Rosja, Iran i Hezbollah – tylko je tracili.
Dla sukcesu Ukrainy – i naszego wspólnego sukcesu – musimy więc zwiększyć swoje wpływy i zaangażowanie oraz ograniczyć możliwości autorytarnych reżimów, które zagrażają naszej wspólnej wolności i dziedzictwu. I nie powinniśmy zakładać, że droga do tego sukcesu nie może szybka. Doświadczenie Syrii pokazuje, że być może musimy po prostu odpowiednio zaplanować nasze działania i osiągnąć cele we właściwym czasie.


Magia ukraińskiego Bożego Narodzenia
Na zewnątrz robi się ciemno. Podbiegam do okna, by zobaczyć pierwszą gwiazdkę na niebie. Z kuchni dochodzi słodki zapach świeżo upieczonych pączków. Mój tata i dziadek wnoszą stół do salonu. Mała Mi pomaga rozłożyć obrus i talerze. I już migocze pierwsza gwiazdka – zaczyna się Wigilia. Mam 9 lat i wiem, że dziś wieczorem przeżyję coś niesamowitego, coś, na co czekam każdego roku – prawdziwą świąteczną bajkę.
Moja rodzina zawsze obchodziła Boże Narodzenie zgodnie ze wszystkimi tradycjami. I choć mój dziadek wędził najpyszniejszą szynkę na świecie, babcia pilnowała, byśmy skosztowali jej nie wcześniej niż 7 stycznia (według starego kalendarza), bo do wtedy był post.
Na wigilijnym stole zawsze było 12 obowiązkowych bezmięsnych potraw. I było coś magicznego w tym, że cała rodzina, zmęczona gotowaniem i sprzątaniem domu, w końcu zasiadała do świątecznego stołu. Wszyscy rozmawiają, wszyscy są szczęśliwi, spokojni...
Po dobrej kolacji przychodzi czas na kolędy i kolędników, przychodzą sąsiedzi. Wszystko wokół wypełnia atmosfera komfortu i dobrego samopoczucia.
W pewnym momencie moja babcia wyjmuje modlitewnik i śpiewa coś, czego nikt nie zna, ale wszyscy słuchają uważnie, zafascynowani. Możliwość bycia świadkiem tej czystej, autentycznej atmosfery jest wielkim szczęściem, ponieważ ukraińskie Boże Narodzenie i Wigilia są dosłownie przesiąknięte tradycjami i zwyczajami, które prawie niezmienione przetrwały do dnia dzisiejszego: od kutii, 12 potraw i kolęd, po tak pozornie trywialne rzeczy, jak cztery ząbki czosnku na każdym rogu stołu, by chronić przed złymi duchami, oraz porcja kutii pozostawiona na noc dla tych, których już z nami nie ma.
Tak obchodziliśmy Boże Narodzenie w obwodzie lwowskim, gdzie co roku jeździłam na ferie zimowe. Moja druga babcia mieszkała wtedy na Krymie, była etniczną Rosjanką i miała tylko jedną osobę, która łączyła ją z Ukrainą – mojego dziadka.
Ale było coś jeszcze. Przez jakiś czas, na długo przed moim urodzeniem, moja babcia Klarysa, mój dziadek Anatolij, mój ojciec i siostra mieszkali w Czerwonogradzie.
Kiedy moja babcia dostała pracę w tamtejszym domu kultury, poznała nauczycielkę języka ukraińskiego, która otworzyła przed nią, kobietą z Syberii, zupełnie nowy świat ukraińskich świąt, szopek i kolęd.

– I tak mnie to zafascynowało, tak spodobał mi się pomysł przedstawienia teatralnego o narodzinach małego Jezusa, że zaczęłam szukać różnych scenariuszy – wspomina babcia.
W następnym roku wystawiła własną szopkę.
Nigdy wcześniej nie myślałam, jakie to niezwykłe, że osoba, która nie miała wcześniej żadnych związków z Ukrainą, przyjechała tu z innego kraju i zakochała się w ukraińskiej kulturze
Kiedy babcia i jej dziadek przeprowadzili się z Galicji na Krym, przywieźli ze sobą zwyczaje obchodzenia Bożego Narodzenia na ukraiński sposób.
Babcia Klarysa pracowała jako bibliotekarka, prowadziła też kluby dla dzieci w lokalnym domu kultury. Mając już doświadczenie w wystawianiu jasełek, zaczęła angażować do nich miejscowe dzieci. Wspomina, że na początku rodzice byli temu przeciwni, ponieważ w szopce występują śmierć i diabeł.
– Nawet się ze mną kłócili, ale potem wszystkim tak się spodobało, że dzieci niemal walczyły o te role – śmieje się.
Chodziły do szkół i sklepów z szopką i śpiewały kolędy. A jeśli nie zdążyły odwiedzić kogoś w wiosce, były niezadowolone.
Tę tradycję podchwycili uczniowie szkół średnich, w końcu jasełka to świetna zabawa! Nawet krymskotatarskie dzieci przyłączyły się do teatralnej opowieści o narodzinach Jezusa Chrystusa. A lata później, po aneksji Krymu, kiedy moi dziadkowie zostali zmuszeni do ucieczki przed rosyjskimi okupantami, krymskotatarska uczennica mojej babci znalazła ją w mediach społecznościowych i podziękowała za doświadczenie ukraińskich świąt Bożego Narodzenia.
Nawiasem mówiąc, to dowód, że chociaż święta mają charakter religijne, nie trzeba być chrześcijaninem, by się nimi cieszyć.
Ja uważam się za ateistkę, więc dla mnie Boże Narodzenie nie jest tak bardzo związane z Synem Bożym, jak z Ukrainą i dziedzictwem, które naprawdę cenię
Obchody Bożego Narodzenia odbywały się również w mojej ukochanej Buczy, gdzie mieszkałem z ojcem i macochą Łesią przed inwazją.
Łesia podjęła się wtedy tytanicznego zadania nauczenia okolicznych dzieci śpiewania kolęd (ta tradycja nie jest tak powszechna w regionie Kijowa). I gdy ci młodzi kolędnicy przychodzili do naszego domu z głośną, wesołą piosenką o dzieciątku Jezus, a nawet życzeniami na święta Bożego Narodzenia, było nam bardzo miło.
Wtedy byłam jeszcze nastolatką i nie do końca rozumiałam sens tego wszystkiego. Wyczerpujące przygotowania do Wigilii wydawały mi się czymś nierozsądnym: wielkie sprzątanie mieszkania, kilka dni gotowania 12 bezmięsnych potraw. I jak prawdziwa nastolatka buntowałam się przeciwko Bożemu Narodzeniu, upierając się, że to przestarzała tradycja, niech umrze! W głębi duszy uwielbiałam jednak nasze święta w Buczy. Każdego roku wielu gości przychodziło do naszego domu na kolędowanie, co dodawało świętom prawdziwego ciepła i powagi. Niektórzy przynosili nawet instrumenty muzyczne, a nasze małe mieszkanie było wypełnione świątecznymi kolędami, aby sąsiedzi wokół nas mogli je usłyszeć.

Moje jasne Boże Narodzenie w Buczy odebrali mi Rosjanie. Z powodu inwazji od dwóch lat przebywam w Irlandii
Mam 22 lata, mówię płynnie po angielsku, pracuję. Znalazłam przyjaciół wśród Irlandczyków. I właśnie w tych realiach, w których tak łatwo jest zapomnieć o swojej tożsamości, z jakiegoś powodu 3000 kilometrów od domu nagle zapragnęłam zorganizować prawdziwą ukraińską imprezę bożonarodzeniową.
To wcale nie było łatwe, problemy zaczęły się natychmiast. Po pierwsze, w Irlandii nie ma pszenicy na kutię. Ani pszenicy, ani nawet pierogów. Jedynym wyjściem było poszukanie czegoś w polskim sklepie. Ale i to nie jest takie proste, bo najbliższy znajduje się 80 kilometrów od maleńkiego kurortu, w którym zamieszkałam. Musiałam więc znaleźć kogoś, kto mnie tam zawiezie.
– Jak to: nie ma pszenicy? Na pewno? – zapytałam sprzedawcę z niedowierzaniem.
– Przepraszam panią, przed chwilą się skończyła.
No to gugluję: „alternatywa dla pszenicy na kutię”.
Odpowiedź:
„Kasza jęczmienna”.
– Super! To poproszę!
A potem najtrudniejsza część: znaleźć kuchnię. W tamtym czasie mieszkałam w mieszkaniu komunalnym, więc nie miałam ani własnej kuchni, ani nawet dostępu do niej.
Musiałam prosić ukraińskie kucharki, które gotowały dla naszego „hostelu”, by trzymały w zamrażarce moje pierogi i uszka (podobne do małych pierożków, ale z posiekanymi grzybami zamiast nadzienia mięsnego). Grzyby do świątecznego barszczu namoczyłam w stołówce w pracy podczas przerwy, zostawiając przy nich lakoniczną notatkę: „Do not touch. Thank you!”.
Pożyczyłam garnki od irlandzkiego kolegi, a kuchnię „wynajęłam” od pary z Odessy, przyjaciół mojej mamy
Oczywiście kutię musiałam robić późno w nocy, po pracy (dzięki Bogu, Polacy sprzedają gotową masę makową, co pozwoliło mi zaoszczędzić sporo czasu i nerwów). Jakie to szczęście usiąść przy tym świątecznym stole, rozłożyć obrus, położyć owoce mojej ciężkiej pracy na ładnych talerzach. Zrozumiałam to w pełni teraz, kiedy jestem już dorosła i mieszkam w dalekim kraju.
Chcę odzyskać choć odrobinę tego poczucia domowego komfortu i harmonii, jakie zawsze dawało mi Boże Narodzenie.

W tym roku wszystko jest u mnie inaczej. Wynajmuję własne mieszkanie z przyjaciółmi, więc mam własną kuchnię. Dzielimy mieszkanie z chłopakiem i dziewczyną z Argentyny, którzy nie mają aż takiego sentymentu do Bożego Narodzenia jak Europejczycy.
Jednak moi argentyńscy przyjaciele już zakochali się w pierogach z wiśniami, więc w tym roku pomogli mi zrobić kutię. Nawiasem mówiąc, moi irlandzcy przyjaciele są bardzo zaskoczeni, że w Wigilię nie jemy mięsa – bo wszystkie ich główne dania są mięsne.
Głównym wydarzeniem dla nich jest świąteczne śniadanie, kiedy cała rodzina zbiera się przy stole i rozdzierają „christmas crackers” – kolorowe tekturowe pudełka w kształcie dużych cukierków.
Jedna osoba pociąga za jeden koniec cukierka, druga za drugi – i na zewnątrz wypada niespodzianka, która była w środku. Zawsze jest papierowa korona, którą zakłada się na głowę, a także karteczki z zagadkami i świątecznymi żartami.
Chociaż ta tradycja jest dla mnie dość nietypowa, uważam ją za bardzo zabawną
Zakochałam się w tej osobliwej chwili, kiedy z zabawną koroną na głowie próbuję zrozumieć dowcipy po angielsku, w większości dla mnie nieśmieszne
Jak by jednak przyjemnie nie było, nie mogę (i nie chcę) stać się Irlandką, Angielką czy kimkolwiek innym. Bo nie mogę przestać być Ukrainką – czyli stracić to, co czyni mnie Ukrainką. A to, co czyni mnie Ukrainką, to przede wszystkim pamięć o dziedzictwie moich przodków. Gdyby nie ci odważni ludzie, którzy pielęgnowali tradycje, czasami kosztem własnego życia, kim byłabym teraz? Te tradycje, które próbowano zniszczyć przez wieki. Jak by to było, gdybym zapomniała, jak się robi kutię?
Od dziesięcioleci próbują narzucić nam kosmopolityczną sowiecką kulturę Nowego Roku tylko po to, byśmy zapomnieli o naszej własnej – o naszej tożsamości. A jeśli pozwolę sobie o tym zapomnieć, to kto będzie zwycięzcą?
Miałam szczęście dorastać w rodzinie, w której zwyczaje bożonarodzeniowe były żywe i autentyczne. Dało mi to wiedzę, którą dzielę się i będę dzielić z innymi ludźmi. Zdaję sobie jednak sprawę, że dla wielu Ukraińców Boże Narodzenie było czymś symbolicznym, czymś niezbyt ważnym. Jeśli czujesz, że tak jest i w twoim przypadku, dowiedz się jak najwięcej o tym, jak obchodzono Boże Narodzenie w przeszłości – w Twojej rodzinie lub regionie. Spróbuj odtworzyć przynajmniej niektóre z tych tradycji w tym roku! Ucz się z dziećmi kolęd, nawet z muzyką.
Niech nasza wspaniała kultura żyje. Bo inaczej po co o nią walczyć?
Zdjęcia: prywatne archiwum Autorki


Plany ludobójstwa. Jak Rosja zamierza ostatecznie rozwiązać kwestię ukraińską
Zacznijmy od pytania, czy w XXI wieku ludobójstwo jest realne.
Reżim Baszara al-Assada upadł w niecałe dwa tygodnie, a tuż po tym świat oglądał wnętrza jego katowni Sednaya w pobliżu Damaszku. Syryjscy rebelianci znaleźli tam góry butów i szczątki ciał, które nie zostały jeszcze rozpuszczone w kwasie. Tak krwawy dyktator, który uciekł do Moskwy z milionami dolarów, rozprawiał się z tymi, którzy chcieli żyć wolni.
„Moja siostro, Syrio, twój rosyjski brat cię ochroni” – śpiewali Rosjanie, pomagając towarzyszowi Baszarowi trzymać Syrię za gardło przez wiele lat.
Oczywiście reżim Putina wiedział, że pod syryjską stolicą znajduje się nowe Auschwitz. Zabito w nim, zazwyczaj po torturach, ponad 30 tysięcy ludzi. Stracili tu nie tylko życie, ale i swoje człowieczeństwo
Wielu rosyjskich oficerów, którzy nauczyli się w Syrii podstaw ludobójstwa, wzięło i wciąż bierze udział w obecnej wojnie w Ukrainie. Ci noszący medale kaci wystrzeliwali pociski prosto na głowy cywilów tulących swoje dzieci w łóżeczkach. Zdając sobie jednak sprawę, że w 2025 roku pod presją Stanów Zjednoczonych, a nawet Chin wojna w Ukrainie w obecnej formie będzie musiała zostać ograniczona, rosyjska propaganda wdrożyła nowe narracje, by wciągnąć nas do swojego obozu koncentracyjnego.
Margarita Simonyan, autorka wielu kremlowskich narracji, zapewnia nas, że rosyjscy okupanci zdecydowanie nie są faszystami, którzy „przyjdą i wyrżną wszystkich, jak w Buchenwaldzie czy Treblince”. Mówi, że nie ma różnicy, która flaga powiewa nad Odessą – ukraińska czy trójkolorowa flaga agresora.
Tyle że te czarne usta rosyjskiej propagandy kłamią. Pojawia się bowiem coraz więcej informacji o tym, że Ukraińcy w okupowanej części Zaporoża są karani grzywnami za ukraińskie napisy na budynkach. Dlatego od tego, jaka jest twoja flaga i język, zależy, czy wokół siebie masz płot, czy drut kolczasty.
Potem na scenę wkroczył Dmitrij Miedwiediew, były premier Rosji, a obecnie wiceprzewodniczący Rady Bezpieczeństwa FR. Był bardziej bezpośredni: powiedział, że Ukraińcy i Rosjanie to jeden naród. Co więcej, odmówił nam prawa do głosu. W artykule dla rosyjskich dyplomatów Miedwiediew stwierdził, że Ukraińcy stoją teraz przed wyborem: albo pozostać z Rosją, albo zniknąć z mapy świata. Ukraińcy powinni więc uznać swoją przynależność do „ogólnorosyjskiego projektu”.
W podobny sposób myślał Hitler, odmawiając Polakom prawa do samostanowienia.
Zresztą sam Putin nawet nie ukrywał, że inspirował się Hitlerem, gdy planował wykrwawienie Ukrainy
Miedwiediew uważa, że „Ukraińcy powinni schować swoją dumę z ‘inności’, przestać przeciwstawiać się ogólnorosyjskiemu projektowi i wyegzorcyzmować demony politycznego ukrainizmu”. Krótko mówiąc, po upadku ZSRR Rosjan boli to, że nie mają już pod swoją kontrolą dziesiątek milionów ukraińskich niewolników, których można by głodzić i zmuszać do żebrania w kołchozach i obozach pracy.

O tym, że nowe ludobójstwo w Ukrainie nie jest pijacką fantazją Miedwiediewa, świadczy kilka innych faktów. Po pierwsze, rosyjskie Ministerstwo Obrony wyciągnęło na światło dzienne nową wersję „mapy trzech rodzajów Ukraińców”. Pierwotna taka mapa była sztuczką sił prorosyjskich w wyborach w 2004 r., kiedy to technolodzy polityczni z Moskwy próbowali przemycić ją do kampanii wyborczej prezydenta Wiktora Janukowycza.
Dwadzieścia lat później ci sami specjaliści od dezinformacji i propagandy odkurzyli stary pomysł, by sprzedać go Amerykanom
Twierdzą, że cztery okupowane regiony Ukrainy powinny wejść w skład Rosji, centralna Ukraina z Kijowem powinna zostać przekształcona w coś na kształt mołdawskiego Naddniestrza, a zachodnia część kraju – zostać podzielona między kraje sąsiednie.
Drugim sygnałem ostrzegawczym jest to, co Rosjanie zaplanowali dla Ukraińców tworzących tkankę swojego państwa. Podczas swojego wystąpienia na forum „Ludobójcze praktyki Federacji Rosyjskiej w Ukrainie: od Hołodomoru do wojny rosyjsko-ukraińskiej” szef wywiadu obronnego Ukrainy Kyryło Budanow wymienił tych, których okupanci uważają za swoich największych wrogów:
- nauczycieli języka ukraińskiego, literatury i historii,
- weteranów ATO [Antyterrorystyczna Operacja wojsk ukraińskich na wschodzie kraju, wymierzona w prorosyjskich separatystów z odwodów donieckiego i Ługańskiego, prowadzona w latach 2014-2018 – red.],
- dziennikarzy, naukowców, pisarzy,
- duchownych Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej i innych wyznań, którzy wspierali Ukrainę,
- osoby publiczne i polityków,
- szefów władz państwowych i lokalnych.
Wszyscy oni mieli znaleźć się na listach do egzekucji.
Budanow wyjaśnił, że rosyjscy okupanci otrzymali zawczasu instrukcje dotyczące lokalizacji zbiorowych mogił. Ciała rozstrzelanych planowano od razu spalać w mobilnych krematoriach
Praktyki opisane przez Budanowa są identyczne z czynami siepaczy Stalina i Hitlera. Plany okupantów, o których mówił Budanow, są bardzo podobne do praktyk nazistów w Treblince i Mauthausen-Gusen, gdzie w komorach gazowych regularnie palono osoby uznane za niepożądane i inteligentów z okupowanych państw.
Warto tu również wspomnieć o spuściźnie Stalina – wciąż największego bohatera narodowego Rosji. Co by się stało z tymi Ukraińcami pod okupacją, którzy po zniszczeniu kwiatu narodu pozostaliby przy życiu?
Cytuję fragment rozmowy z byłym sekretarzem Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony Ukrainy Ołeksijem Daniłowem z kwietnia 2024 roku:
„6 września 2021 r. ukazał się artykuł Szojgu [Siergieja Szojgu, podówczas rosyjskiego ministra obrony Rosji – red.] zatytułowany 'O nowych miastach Syberii' (...). Przeczytawszy go wtedy uważnie, zdaliśmy sobie sprawę, że pragnienie rozwijania Syberii kosztem (...) naszego kraju (...) nigdy nie zniknie. Szojgu po prostu wyartykułował ten plan: zbudować od 3 do 5 dużych miast na od 300 000 do miliona mieszkańców każde, które najwidoczniej mieli zasiedlić Ukraińcy. Wszystkie raporty, które przekazali nam nasi partnerzy wywiadowczy, dotyczyły obozów koncentracyjnych, obozów filtracyjnych, a przede wszystkim fizycznego zniszczenia prezydenta i najwyższego kierownictwa politycznego”.
Rzeczywiście: był taki artykuł. Jego autor (autorzy?) zastanawiał się, skąd wziąć taką masę ludzi, skoro odpowiednich zasobów siły roboczej za Uralem nie ma. Możemy więc założyć, że kiedy niektórzy czołowi politycy uśmiechali się na tych samych falach radiowych, na których świeżo upieczeni „eksperci wojskowi” mówili nam, że ostrzelanie miejsca upamiętnienia w Babim Jarze nie jest powodem do niepokoju – wszyscy o wszystkim wiedzieli. A obywateli Ukrainy nie ostrzeżono, „żeby nie było paniki”.
Fakt, że Rosja zawsze starała się zabijać Ukraińców – od razu albo powoli, na syberyjskich budowach – nie jest niczym nowym

Jednak zamiar zrobienia tego ponownie i narzucenia światu narracji, że to dzieło samej Ukrainy, musi zostać ukarany.
Bo jeśli coś takiego Rosjanom się uda, to Kreml otworzy nowy Auschwitz.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji





Jak to jest być „mamą pingwina”
Wszystko jak w życiu, wszystko jak w kinie
Kiedy moja redaktorka poprosiła mnie o obejrzenie „Matek pingwinów”, potraktowałam to jak zadanie służbowe. Byłam przyzwyczajona, że filmy o osobach z niepełnosprawnościami są dalekie od prawdziwego życia. Kino to zwykle dwie skrajności: albo serial o jakimś autystycznym superlekarzu („Doktor cudotwórca”), czyli czysta fantastyka, albo coś, co sprawia, że chcesz się powiesić i nigdy więcej nie urodzić („Musimy porozmawiać o Kevinie”).
Dlatego serial Netflixa włączyłam bez wielkich oczekiwań. I już od pierwszego odcinka zobaczyłam, że w kinie jak w moim życiu.
Odrzucenie diagnozy, obwinianie wychowawców i rodziców normatywnych dzieci, ciągły stres, poczucie winy i bezsilności pomieszane z poczuciem wstydu i dumy z własnego dziecka
I świadomość, że nawet najcięższa walka na ringu nigdy nie dorówna wyjątkowemu macierzyństwu.
Podobnie jak główna bohaterka, Kamila, zawodniczka MMA, ja też kiedyś nie mogłam uwierzyć i zaakceptować tego, że mój syn ma autyzm. Tyle że zmienialiśmy nie szkoły, a przedszkola i specjalistów, zawsze mając nadzieję, że trafimy nie na tych, którzy pomogą, a na tych, którzy powiedzą: „Twoje dziecko nie ma autyzmu, to tylko jego osobowość, wyrośnie z tego”.
Podobnie jak Tatiana, mama Michała, chłopca z dystrofią mięśniową, w ogóle nie dbałam o swoje zdrowie i opamiętałam się dopiero wtedy, gdy pewnego ranka przyjechała po mnie karetka.
Podobnie jak Jerzy, ojciec Heli, dziewczynki z ciężkim autyzmem, wiem, jak to jest zgubić dziecko i szukać je z walącym sercem. Wiem, jak to jest kochać „wadliwe”, „wybrakowane” dziecko, które zostało porzucone przez innych krewnych. I wiem, jak to jest, gdy „najbardziej niewychowany i najgorszy chłopiec na świecie” jest dla ciebie całym wszechświatem.
Jako mama Toli, dziewczynki z zespołem Downa, wiem, jak to jest chcieć zanurzyć się w Instagramie, by wspierać innych przykładem, pokazując, że życie z dzieckiem specjalnej troski może być piękne i satysfakcjonujące.
I sama w to uwierzyć.

Pewnego ranka obudziłam się z ostrym bólem w boku. Bolało tak bardzo, że dwie godziny później zaczęłam tracić przytomność. Byłam sama z dziećmi, a mój autystyczny synek akurat chory, miał 38 stopni gorączki.
Zadzwoniłam do przyjaciół, wezwałam karetkę i z bólu padłam na podłogę w salonie. W mojej głowie była tylko jedna myśl: „Żeby tylko temperatura Marka nie wzrosła jeszcze bardziej. Żeby ktoś przyszedł i mu pomógł”.
Motto większości „pingwinich mam” brzmi: „Boli – to przeboli”. Same rzadko chodzimy do lekarza, bo przy ciągłej rehabilitacji, zajęciach i innych aktywnościach dzieci po prostu nie mamy czasu o tym myśleć.
Za to wiemy, że nie możemy umrzeć.
Tyle czasu na rzeczy, których potrzebowałam ja, ale ona nie
Moja przyjaciółka Julia, matka Mai, pięknej pięcioletniej dziewczynki, przez kilka lat próbowała udowodnić sobie i innym, że jej córka może chodzić do zwykłego przedszkola. Nerwy, łzy, nieprzespane noce w samotności i masa pieniędzy na opłacenie tych, którzy mieli przywrócić Maję do normy.
– Strawiłam tyle czasu na rzeczy, których potrzebowałam ja, ale ona nie. Zdałam sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy kolejne przedszkole poprosiło, bym zabrała stamtąd moje dziecko – powiedziała mi Julia.
Dziś Maja chodzi do przedszkola terapeutycznego dla dzieci z autyzmem – razem z moim synem. I nawet próbują się zaprzyjaźnić.
Wiecie, jak wygląda przyjaźń między dwójką autystycznych dzieci? Nie gryzą się, razem karmią psa ciastkami, dekorują choinkę, zdmuchują świeczki, jeżdżą na huśtawkach – i to wszystko bez słów
Czasami, obserwując tę ich cichą idyllę, żartem mówię do Julii: „Jak dorosną, niech się pobiorą”. A moja przyjaciółka uśmiecha się smutno: niezły pomysł, ale na upragnione wnuki lepiej nie czekać.

Bo ryzyko, że autyzm i niektóre inne choroby genetyczne zostaną odziedziczone przez dzieci chorych dzieci, jest znaczne.
– Co zrobisz, jeśli będziesz miał dziecko takie jak nasz Marko? – pytam mojego najstarszego syna Romana.
– Będę go po prostu będę go kochał – odpowiada mój 13-latek, bohatersko znoszący wszystkie autystyczne ataki i napady złości swojego brata.
A ja bardzo się martwię, że być może to z mojego powodu mój najstarszy syn też może zostać ojcem dziecka specjalnej troski. Bywa, że to uczucie mnie dręczy. Ale zaraz… przecież tu nie ma winnych, prawda?
W poszukiwaniu „cudownej przystani”
Kiedy powiedziałam mojej przyjaciółce Janie, matce trudnego nastolatka ze spektrum autyzmu, o „Matkach pingwinów”, stwierdziła:
– Już to widziałam. Gdybyś tylko wiedziała, ile razy chciałam rozwalić tę cholerną piniatę, tak jak zrobiła Kamila na swoim przyjęciu urodzinowym, nad głowami tych, którzy wyśmiewali się z mojego Miszy i nazywali go głupim!
Pamiętam ten odcinek. Opowiada o tym, jak ludzie starają się być tolerancyjni wobec dzieci ze specjalnymi potrzebami, ale czasami w towarzystwie takiego dziecka nie potrafią wytrzymać choćby pół godziny.
Syn Jany, Mychajło, został wyrzucony z piątej klasy, bo:
- rzuca się na podłogę i krzyczy, gdy słyszy nieoczekiwane dźwięki;
- obejmuje inne dzieci, by się uspokoić;
- ucieka z lekcji, krzycząc: „kurwa!”, jeśli któryś z kolegów śmieje się, że źle mówi albo powtarza jedno i to samo (jak serialowy Jaś i ta jego „tępa owca”);
- głośno płacze, gdy doświadczy niesprawiedliwości, co przeraża inne dzieci.
Przy tym wszystkim Mychajło nie jest agresywny i nigdy nikogo nie uderzył. Mimo to prawdopodobnie będzie musiał długo szukać swojej „cudownej przystani” [w omawianym serialu „Cudowna przystań” to placówka opiekuńcza dla dzieci ze specjalnymi potrzebami – red.].

Na ringu możesz się poddać. Tutaj nie
Gdybyście wiedzieli, ile razy proponowano mi leczenie autyzmu komórkami macierzystymi, programowaniem neuronów, leczniczą marihuaną, ziołami czy suplementami. Przy czym żadna z tych wątpliwych metod nie jest tania, delikatnie mówiąc.
Tak, nasze wyjątkowe dzieci to świetny biznes dla tych, którzy marzą o niekończącym się źródle dochodu, niczego w zamian nie gwarantując. Musisz nauczyć się odsiewać ziarno od plew już na samym początku, byś nie musiała sprzedawać swoich organów i miała wystarczająco dużo pieniędzy na niezbędne leczenie i rehabilitację, na niekończące się zajęcia i aktywności, na witaminy, jedzenie i psychologa.
W ostatnim odcinku serialu główna bohaterka walczy na ringu z bardzo silną przeciwniczką. Każda „matka pingwina” rozumie tę metaforę. Na ringu możesz uderzyć przeciwnika, możesz się przygotować i zrozumieć logikę jego działań, a jeśli idzie źle, po prostu się poddać. W przypadku „pingwiniego” macierzyństwa to nie działa. To walka bez zasad. Bycie „mamą pingwina” to walka z całym światem i z samą sobą, to okresy totalnego rozczarowania, depresji, a w końcu –światełko w tunelu, moment, w którym uczysz się patrzeć sercem.
To światło jest tak jasne i ciepłe, że może ogrzać nawet tych, którzy są na samym dnie.
Zdjęcia z prywatnego archiwum autorki


Nowy sojusz obronny: jak kraje nordyckie i Polska wspierają Ukrainę
Między Warszawą a Bernem doszło do poważnego nieporozumienia. Szwajcarzy odebrali licencję największej polskiej firmie handlującej bronią. To kara dla Polaków za wysłanie 645 tys. sztuk amunicji małokalibrowej do Ukrainy, bo Szwajcarzy nie znieśli zakazu sprzedawania nam ich broni. Jednocześnie Szwajcaria zajmuje pierwsze miejsce w Europie pod względem liczby komponentów, które znaleziono w rosyjskiej broni. W szczególności są one nadal wykorzystywane do produkcji rakiet „Kindżał”.
Ta historia może przejść do podręczników jako klasyczny przykład podwójnych standardów. Ale jest to również sygnał polityczny dla Ukrainy. Musimy budować współpracę z tymi, którzy sami mogą stać się kolejnymi ofiarami imperialnych ambicji Rosji. Takie kraje najlepiej rozumieją nasze potrzeby i zagrożenia.
Dlatego Polska dołączyła niedawno do sojuszu ośmiu państw nordyckich i bałtyckich. Koalicję Nordic-Baltic Eight (NB8) tworzą Dania, Estonia, Islandia, Łotwa, Litwa, Norwegia, Szwecja i Finlandia

Kraje te są liderami w udzielaniu pomocy Ukrainie od pierwszych dni inwazji:
* Od początku inwazji Estonia przekazała Ukrainie 1,4 proc. swojego PKB, a Łotwa 1 proc;
* Polska, która niedawno dołączyła do tej grupy, zapewniła Ukrainie pomoc na poziomie 4,9% PKB;
* Dania przekazała 7 miliardów euro pomocy, Norwegia 4,7 miliarda euro, Szwecja 4,1 miliarda euro, a Finlandia 2,3 miliarda euro.
Ta pomoc stale rośnie:
* Dania przeznaczy 180 milionów dolarów na produkcję broni dla Ukrainy;
* Litwa sfinansuje produkcję dronów dalekiego zasięgu „Palanyca”, a pierwsze 10 milionów dolarów zostało już przydzielone;
* Szwecja przekaże Ukrainie ponad 2 miliardy dolarów w latach 2025-2026 i sfinansuje produkcję pocisków dalekiego zasięgu;
* Norwegia podwoi swój budżet pomocowy dla Ukrainy z 1,5 mld USD do 3 mld USD.
Norwegia zasługuje na szczególną uwagę ze względu na swoje zasoby, które wykraczają daleko poza przychody finansowe z ropy naftowej. Norweskie władze obiecały już ochronę centrów logistycznych w Polsce, przez które dostarczana jest broń do Ukrainy. 28 listopada premier Norwegii Jonas Gahr Støre ogłosił to na wspólnej konferencji prasowej z Donaldem Tuskiem. A 2 grudnia norweski minister obrony Bjørn Arild Gram poinformował, że jego kraj wysyła do Polski myśliwce F-35, systemy rakietowe NASAMS i 100 żołnierzy. Będą oni bronić bazy i lotniska Rzeszów-Jasionka, przez które przechodzi 90% pomocy wojskowej dla Ukrainy.
To bardzo ważne, że Polska dołączyła do Nordic-Baltic Eight. Starsze formaty, takie jak Grupa Wyszehradzka, w których Warszawa odgrywała ważną rolę, okazały się obecnie nieskuteczne. To właśnie w formacie północnym wysiłki Polski na rzecz pomocy Ukrainie będą najbardziej efektywne
Na spotkaniu bałtyckiej ósemki, które odbyło się po rosyjskim uderzeniu rakiety „Oriesznik” w Dniepr, Donald Tusk powiedział, że taki szantaż nie zastraszy partnerów: „Gdyby Ukraina bała się gróźb, to rosyjskie wojska już dawno byłyby na granicy z Polską albo przy granicy z Finlandią czy Norwegią. Nie przestraszymy się takich gróźb, będziemy wspierać Ukrainę tak długo, jak będzie tego potrzebować, jak długo będzie potrzebować naszej pomocy w tej konfrontacji”.

Nasze stosunki z Polską nie zawsze były łatwe, a obecnie jesteśmy świadkami historycznej eskalacji, wywołanej przez zaplanowane na maj wybory prezydenckie w Polsce.
Jednak strategiczne interesy obu krajów pozostają niezmienione i są zgodne z dobrze znanym imperatywem: „Bez wolnej Ukrainy nie ma wolnej Polski”
Dlatego od pierwszych dni inwazji Polska nie tylko przyjmowała miliony uchodźców, ale także przekazała Ukrainie całą swoją poradziecką broń, która pomogła odstraszyć najeźdźców.
– Polska przekazała nam do 300 czołgów. Biorąc pod uwagę, że wszyscy europejscy partnerzy dali nam w sumie 600 czołgów, te 300 czołgów z Polski – czołgi T72, „Twardy” i „Leopard” – to niezwykle znacząca liczba – komentuje Serhij Zgurec, jeden z najlepszych ekspertów wojskowych w Ukrainie, analityk Konsorcjum Informacji Obronnej, które zrzesza naukowców pracujących na rzecz naszego zwycięstwa. Jestem moderatorem tego projektu.
Naszym celem jest nie tylko podsumowanie sukcesów współpracy obronnej między Polską a Ukrainą w przeszłości, ale także zidentyfikowanie obiecujących obszarów na przyszłość. W tym celu na tegorocznym Forum Via Carpatia odbył się specjalny panel z udziałem polskich polityków i analityków.
– Jeśli mówimy o czołgach, to z jednej strony istnieje możliwość modernizacji, ponieważ Ukraina otrzymała od Polski 250 czołgów poradzieckich, które można zmodernizować. Możemy również zlecić naprawę dronów, na przykład w Polsce. Wiemy, że są one teraz bardzo ważne w wojnie, którą prowadzi Ukraina – powiedział Dariusz Materniak, szef Fundacji Centrum Badań Polska-Ukraina.
Polska dostarczała Ukrainie nie tylko czołgi, ale także bojowe wozy piechoty „Rosomak” i haubice samobieżne „Krab”. Jednak zapasy tej broni stopniowo się wyczerpują, a polska armia również przygotowuje się do ewentualnej wojny z Rosją. Czas więc zmienić format naszej współpracy.
Potrzebujemy wspólnych przedsięwzięć, wykorzystania funduszy NATO i przeniesienia ukraińskich fabryk w bezpieczne rejony Polski
– Mamy wspólne projekty, wspólne przedsięwzięcia na rzecz produkcji broni, która trafia na pole bitwy i jest modernizowana w oparciu o doświadczenia z operacji bojowych. Obejmuje to pojazdy opancerzone, w szczególności wozy bojowe „Scipio”, które są produkowane w Polsce. Również drony firmy Electroniks to imponująca amunicja, która niszczy wroga swoją siłą uderzeniową. Kupujemy też systemy rozpoznawcze z Polski – dodaje Serhij Zgurec.
Polska rozpoczęła zakrojoną na szeroką skalę modernizację swojej armii, dążąc do uczynienia jej jedną z najsilniejszych w Europie. W ciągu najbliższych dziesięciu lat planuje zainwestować w to ponad 100 miliardów dolarów.
To wyjątkowa szansa na współpracę między ukraińskim i polskim kompleksem wojskowo-przemysłowym, która otwiera perspektywy dla obu krajów
Niektóre ukraińskie projekty już z powodzeniem działają w Polsce. Polski rząd uprościł dostęp do gruntów i komunikacji dla strategicznych przedsiębiorstw z Ukrainy. Jeden z takich producentów wziął udział w Forum Via Carpatia.
– Spotkaliśmy się z absolutnie przyjaznym nastawieniem do nas i w rzeczywistości mamy nadzieję, że produkcja, którą już wdrażamy w Polsce, w najbliższej przyszłości stanie się potężna i da nam równowagę oraz pewność w przyszłości. Ponadto gramy w długą grę i myślimy o perspektywach na 10-20 lat naprzód. Rozumiemy, że ten konflikt nie zakończy się nawet po zakończeniu gorącej fazy wojny – powiedział Artem Wiunnik, szef przedsiębiorstwa badawczo-produkcyjnego „Atlon-Awia”.
Nasze firmy już produkują pojazdy opancerzone, systemy łączności i kontroli, amunicję kierowaną i drony we współpracy z Polakami. Polski sprzęt jest testowany w warunkach bojowych, co oznacza, że radykalnie zwiększa swoją konkurencyjność na rynkach światowych. W zamian Ukraina będzie miała dostęp do produktów polskich zakładów chemicznych, a także przedsiębiorstw chronionych przed atakami rakietowymi. Mowa o prochu strzelniczym i trotylu, których u nas brakuje.
– Polska armia posiada moździerz samobieżny „Rak”, który wystrzeliwuje miny kierowane. Twórcą tych min jest kijowskie biuro projektowe „Łucz”. Istnieją też systemy przeciwpancerne o nazwie „Pirat”, oparte na ukraińskim systemie przeciwpancernym „Korsarz”, w którym strona polska umieszcza własną głowicę naprowadzającą – mówi Zgurec.
Podobna współpraca obronna jest rozwijana z krajami nordyckimi.
Na przykład Dania stała się pierwszym krajem, który zapłacił za produkcję broni dla Ukrainy z własnego budżetu
Jak stwierdzono w Kopenhadze, dla tej broni nie będzie żadnych czerwonych linii – uderzy wszędzie tam, gdzie zdecyduje dowództwo ukraińskich sił zbrojnych. Inicjatywa ta była wspierana przez Unię Europejską. Oprócz 180 milionów euro, które przeznaczyła Dania, UE przekaże jej kolejne 400 milionów euro z zamrożonych rosyjskich aktywów.
Kiedy Donald Trump wygrał wybory, niektórzy w Ukrainie rozpaczali: bez pomocy USA przegramy wojnę. Wtedy zauważyłem: po pierwsze, nikt nie powiedział, że USA całkowicie przestaną nas wspierać. Po drugie, przewidywałem, że Europa stanie się bardziej aktywna w tej sprawie. Podtrzymuję swoją opinię, a ostatnie inicjatywy północnobałtyckiej ósemki tylko potwierdzają jej słuszność.


Język i zło
Na tegorocznym Lwowskim Forum Wydawców moderowałem dyskusję zatytułowaną „Puszczając przeszłość w niepamięć: czym jest walka antykolonialna?”.
Lola Shoneyin, nigeryjska pisarka i uczestniczka dyskusji powiedziała, że nigeryjscy intelektualiści próbują używać angielskiego, języka swoich kolonizatorów, do wyrażania własnych znaczeń, a tym samym emancypowania się z dawnej metropolii. Według nich angielski we współczesnej Nigerii przekształca się z języka imperialnej dominacji metropolii w język emancypacji byłej kolonii. Ja natomiast wyraziłem wątpliwość, czy my, Ukraińcy, będziemy w stanie używać rosyjskiego w ten sposób.
Inna uczestniczka dyskusji, Gayatri Chakravorty Spivak, klasyczka studiów postkolonialnych, pochodząca z Indii profesorka na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku, która zrzekła się obywatelstwa amerykańskiego, odpowiedziała na moją uwagę stwierdzeniem, że nie ma złych języków. Język jest tylko narzędziem. Może być używany do dobrych lub złych celów.
Nie skrytykowałem tego stwierdzenia, ponieważ nie mogłem tego zrobić jako moderator. Ale później, zastanawiając się nad nim, zdałem sobie sprawę z jego metafizycznej naiwności. Metafizyczna natura tego stwierdzenia może być albo idealistyczna, albo materialistyczna.
Według metafizyki idealistycznej język jest idealnym systemem znaczeń, który istnieje niezależnie od jego ucieleśnienia w mowie
Siedzimy w jaskini Platona, mówimy i piszemy w niedoskonałych językach naturalnych, próbując – zawsze bezskutecznie – ucieleśnić w naszej mowie i piśmie doskonałość idealnego języka uniwersalnego. Moim zdaniem podstawą tego we współczesnej filozofii języka jest rozróżnienie Ferdinanda de Saussure'a między językiem a mową, a także idea „czysto logicznej gramatyki” Edmunda Husserla.
Natomiast materialistyczna metafizyka języka redukuje język do materialnych nośników – książek, nagrań audio i wideo, zwojów, napisów na ścianach itp. lub do funkcji mózgu
Co ciekawe, „gramatyka generatywna” Noama Chomsky'ego i jego zwolenników łączy obie metafizyczne koncepcje języka. W tej koncepcji z jednej strony język jest postrzegany jako funkcja mózgu, z drugiej zaś twierdzi się, że możliwe jest zidentyfikowanie uniwersalnych reguł generowania reguł gramatycznych w dowolnym języku. Jednak nawet w tej koncepcji metafizyczność jest łagodzona przez krytyczną świadomość, że wciąż jesteśmy bardzo daleko od możliwości wyjaśnienia fenomenu języka i mowy za pomocą biologii, a gramatyka uniwersalna nie jest idealnym, ugruntowanym systemem reguł zawartym w dowolnym języku naturalnym – lecz zbiorem zasad generowania reguł gramatycznych w dowolnym możliwym języku; i że zasady te są realizowane tylko w istnieniu prawdziwych języków.
Zgodnie z idealistyczną metafizyką języka rzeczywisty język jest jedynie niedoskonałym narzędziem do realizacji doskonałego języka idealnego. Według materialistycznej metafizyki język jest gotowym narzędziem sygnalizacji i komunikacji odciśniętym na materialnych nośnikach lub funkcją ludzkiego mózgu.
Ale ani jedno, ani drugie nie jest tak naprawdę językiem. Język żyje i zmienia się w mowie. Język ma nie tylko poziom syntaktyczny i semantyczny, ale także pragmatyczny. A poziomy syntaktyczny i semantyczny są zawsze realizowane tylko w różnych kontekstach pragmatycznych
Język jest nie tylko narzędziem sygnfikacji i środkiem komunikacji, ale także sposobem naszej żywej obecności w świecie. Wynika to z koncepcji produkcji obecności Hansa Ulricha Gumbrechta. To dlatego pewne wyrażenia, a nawet pojedyncze słowa mogą wzbudzać w nas radość, zachwyt i czułość albo wywoływać pogardę, wstręt i obrzydzenie. Nawet ton głosu, to, jak głośno lub cicho słowa są wypowiadane, sposób, w jaki są pisane i przekazywane, wpływa na nasze postrzeganie komunikatów językowych i stanów emocjonalnych, które wzbudzają – a tym samym na decyzje wolicjonalne, które są na nich oparte.
W niektórych językach pewne słowa i wyrażenia, które są poprawne na poziomie składniowym i neutralne lub nawet pozytywne na poziomie semantycznym, stają się negatywne ze względu na kontekst użycia. Na przykład niemieckie wyrażenie „Arbeit macht frei” („praca czyni wolnym”), które było używane w pozytywnym znaczeniu przez XIX-wiecznego niemieckiego ekonomistę i publicystę Heinricha Betę, nabiera radykalnie negatywnego znaczenia i staje się niemal tabu we współczesnym niemieckojęzycznym dyskursie, ponieważ było używane w nazistowskich obozach koncentracyjnych w XX wieku.
Nawet jeśli traktujemy język wyłącznie jako narzędzie, to narzędzie to nabiera znaczenia dopiero wtedy, gdy jest używane. Język żyje jako aplikacja. A jeśli jakiś język przez wieki jest używany do czynienia zła, sam staje się złem. Język zostaje zainfekowany złem
Właśnie to stało się z językiem rosyjskim. W końcu cała rosyjska narracja, która została ukształtowana w rosyjskiej literaturze od początku istnienia współczesnego rosyjskiego języka literackiego, służy usprawiedliwianiu i wsparciu rosyjskiej polityki imperialnej. Jednocześnie większość użytkowników tego języka nie jest wolna nawet w domu, czując się ofiarami własnego imperium, choć jest patologicznie z tego imperium dumna. Ten złożony zestaw patologicznych uczuć jest ucieleśniony w rosyjskiej narracji historycznej. Język rosyjski jest językiem aroganckich i wywyższających się kolonizatorów, a zarazem uciskanych niewolników. Dlatego, używając koncepcji Spivak, możemy powiedzieć, że język rosyjski zawsze był i jest narzędziem „epistemicznej przemocy”, która powoduje i usprawiedliwia prawdziwą rosyjską przemoc.
W przeciwieństwie do innych imperiów, które utraciły swoje kolonie i których narracje historyczne przeszły ważne procesy krytycznego przemyślenia imperialnej spuścizny, w rosyjskim dyskursie publicznym takie przemyślenie nigdy nie miało miejsca. Zamiast tego Rosjanie, będąc najeźdźcami i mordercami, są przyzwyczajeni do postrzegania siebie jako ofiar. To jeden z ważnych powodów, dla których dziś język rosyjski ponownie służy jako narzędzie usprawiedliwiające rosyjską przemoc wobec wolnych obywateli Ukrainy.

Masowy terror, deportacje ukraińskich dzieci, zabójstwa ukraińskich cywilów i egzekucje ukraińskich jeńców wojennych, ukierunkowane niszczenie infrastruktury cywilnej, tortury, gwałty i grabieże, które rosyjska armia konsekwentnie przeprowadza na terytorium Ukrainy, są legitymizowane i gloryfikowane we współczesnej rosyjskiej narracji imperialnej. Odosobnione okrzyki „dobrych Rosjan” nie zagłuszą tego chóru zła. I nawet oni nie są gotowi wziąć odpowiedzialności za zbrodnie rosyjskiego imperium, ponieważ, jak już wspomniano, postrzegają siebie jako ofiary, a nie współwinnych tych zbrodni. W związku z tym zawsze szukają „prawdziwych” sprawców, nie są gotowi przyznać, że wszyscy Rosjanie ponoszą moralną odpowiedzialność i że cała rosyjska „kultura” jest przesiąknięta imperialnymi i ksenofobicznymi narracjami, które stymulują i legitymizują rosyjską agresywną i nieludzką politykę.
Język rosyjski jest chory na zło, a naiwne twierdzenia, że język jest tylko narzędziem, nie mogą go uleczyć
Zamiast tego musimy szczerze przyznać się do tego bolesnego stanu rzeczy, co, miejmy nadzieję, pozwoli nam znaleźć z niego wyjście. Wymaga to przede wszystkim długiego procesu deimperializacji rosyjskiej narracji historycznej, co jest możliwe tylko wtedy, gdy rosyjskie autorytarne imperium zostanie pokonane w jego ludobójczej wojnie agresji przeciwko demokratycznej Ukrainie.
Porzucenie przeszłości jest możliwe tylko wtedy, gdy minione okropności nie zagrażają naszej teraźniejszości i przyszłości. A na współczesnej Ukrainie antykolonialna walka z rosyjskim imperialnym złem wciąż trwa. Dlatego język rosyjski nie może być postrzegany pozytywnie ani nawet neutralnie, dopóki służy temu złu.


„Kordian” Słowackiego: prorocze ostrzeżenie przed konsekwencjami rosyjskiej polityki dla Europy
„Europę jak jabłko rozetnę,
A nóż zatruty obie zatruje połowy”
Juliusz Słowacki napisał dramat „Kordiana” 190 lat temu. Pokazał w nim rosyjskiego cesarza Mikołaja I jako zaciekłego wroga krajów europejskich, w szczególności Polski, w której brutalnie stłumił powstanie narodowowyzwoleńcze. Ten car niemal przez całe swoje życie prowadził wojny o nowe ziemie – także z Persją, na Kaukazie, z Turcją…
Według dr hab. Iwony Maciejewskiej, profesorki Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, rosyjska ideologia imperialna nadal wpływa na wielu ludzi nie tylko w Rosji, ale też za granicą. To z kolei pozwala Kremlowi kontrolować zachodni dyskurs na temat wojny w Ukrainie poprzez narzucanie imperialnej struktury myślenia. Głównym argumentem Rosjan, który dziś pozwala im uniknąć odpowiedzialności, jest to, że Kreml nie uznaje niepodległości Ukrainy, ponieważ w średniowieczu ziemie dzisiejszej Ukrainy i Rosji były częścią tego samego państwa, Rusi Kijowskiej. „Kordian” pokazuje nierosyjską wersję historii.
Historycy i pisarze (m.in. Ołeh Krysztopa i Anders Aslund) porównują styl rządów obecnego szefa Kremla do panowania Mikołaja I, który władał Imperium Rosyjskim w latach 1825-1855. W tym czasie absolutyzm w Rosji osiągnął swoje maksimum.

Po stłumieniu powstania listopadowego w latach 1830-1831 Mikołaj I zniósł polską konstytucję. W „Kordianie” Słowacki opisuje, jak dumny z siebie jest ten władca, któremu udało się zamienić Polskę w politycznego „trupa”. Grozi, że wszystkich kolejnych protestujących wyśle na Syberię lub zabije. A jeśli wybuchnie nowe powstanie, Warszawa zostanie zniszczona na zawsze:
„Polska już ostygła,
Umarła i na wieki. – Jak magnesu igła
Na północ obrócona, w Sybir patrzy mroźny”.
Wydarzenia, które w tamtym czasie miały miejsce w Polsce, przypominają sytuację na tymczasowo okupowanych terytoriach ukraińskich
„Zniszczenie polskiej armii, wprowadzenie języka moskiewskiego jako języka urzędowego, przeniesienie bibliotek publicznych i zbiorów naukowych z Polski do Rosji, zamknięcie szkół, przymusowe przesiedlenie dużej liczby polskich dzieci do Rosji pod pretekstem ich reedukacji na koszt publiczny, zesłanie wielu polskich rodzin do odległych prowincji Rosji, znaczna i rygorystyczna rekrutacja, mianowanie moskiewskich urzędników na stanowiska w Polsce, ingerencja w sprawy Kościoła narodowego itp. Wszystko to świadczy o próbach rządu zniszczenia narodu politycznego w Polsce i stopniowego przekształcenia jej w prowincję moskiewską” – pisał 3 lipca 1832 r. lord Henry Temple Palmerston, brytyjski mąż stanu.
Na ziemiach polskich wchodzących w skład Imperium Rosyjskiego agresywnie i szybko realizowano politykę rusyfikacji. Presja cenzury stała się totalna. Jednym z pisarzy, którego twórczość i nazwisko znalazły się na indeksie, był młody poeta Juliusz Słowacki. Pochodził z Ukrainy – urodził się w 1809 roku w Krzemieńcu (obecnie w obwodzie tarnopolskim).
Słowacki postrzegał panowanie Mikołaja I jako zagrożenie dla całej Europy:
„Europę jak jabłko rozetnę,
A nóż zatruty obie zatruje połowy”.
O ambicjach, pewności siebie i planach cara, by kontynuować wojny kolonialne w Europie, świadczą też inne słowa słowa despotycznego monarchy: „Ha! Ha! albom ja wielki? albo świat ten mały?”. Był przekonany, że jest wybrańcem Boga, który powierzył mu zarządzanie imperium.
Mikołaj I uważał, że jego świętą misją jest obrona Rosji przed liberalizmem, który jego zdaniem nadchodził z Zachodu
Od 1844 r. mieszkańcy Imperium poniżej 25. roku życia nie mogli podróżować za granicę; dla wszystkich innych wyjazd był niemal niemożliwy. Poza tym car zwalczał wolność słowa, wprowadzając ścisłą cenzurę. Stworzył tajną policję do wyłapywania i karania wszystkich niezadowolonych – odpowiednik przyszłych KGB i FSB. Mikołaj I zniszczył także odrodzenie narodowe, które rozpoczęło się w Ukrainie, formułując ideę jednego narodu, na który mieli się składać Wielkorusini (Rosjanie), Małorusini (Ukraińcy) i Białorusini. Wprowadził również narodową ideę „autokracji, prawosławia i narodowości”.
Obecny szef Kremla promuje tę samą, wywodzącą się od czasów cara Mikołaja I, ideę
Według dr. Olgi Morozowej to właśnie udział młodego Juliusza Słowackiego w powstaniu listopadowym skłonił poetę do emigracji (najpierw do Paryża, później do Genewy) – i napisania „Kordiana”.

Kryształowe prokrustowe łoże dla liberałów i innowierców
Jednym z kluczowych fragmentów „Kordiana” jest scena rozgrywająca się w Sali Tronowej Zamku Królewskiego w Warszawie. Kordian planuje zamach na cara, który obwołał się też królem Polski. Gdy dociera do zamku, Mikołaj I śpi w kryształowym łożu. Z jednej strony to symbol absolutyzmu i niedostępności króla, z drugiej – kruchości carskiej władzy i jej słabości.
W innej scenie dramatu staje się jasne, że „kryształowe łoże” jest również nawiązaniem do „Prokrustowego łoża”. W mitologii greckiej zbrodniarz Prokrust usypiał w nim swoje ofiary, najczęściej podróżników. Tych, dla których było zbyt długie, rozciągał – a tym, którzy się w nim nie mieścili, obcinał nogi. To metafora sztywnych i brutalnych granic, w ramach których ktoś chce siłą dostosować kogoś do swoich potrzeb lub wymagań.
„Kryształowe łoże” w utworze Słowackiego ukazuje plany cara wobec narodów Europy Zachodniej:
„Na zachodzie stugłowa wyrasta poczwara,
Lecz wkrótce w petersburskiej każę ulać
Łoże drugie z kryształu, dla ludów zachodu;
Miarę na długość wezmę z moskiewskiego rodu,
A który naród dłuższy nad łoża okucie,
Kryształu nie rozciągnę, lud skrócę o głowę”.
Inaczej mówiąc, wszystkich mieszkańców Europy Zachodniej (Mikołaj I nazywa ich „stugłowym potworem”), którzy nie dostosują się do warunków narzucanych im przez rosyjskiego cara, czeka marny los.
Wkrótce nienawiść do Europy zmotywowała cara do rozpoczęcia nowej wojny. W Stambule zażądał, by wszyscy prawosławni chrześcijanie w Imperium Osmańskim znaleźli się pod jego „ochroną”. Gdy sułtan odmówił, Rosja zajęła Mołdawię i zaatakowała turecką flotę w Sinope. Europejscy przywódcy, zdając sobie sprawę, że cara nie da się powstrzymać, postanowili przystąpić do wojny po stronie Imperium Osmańskiego. Rosja haniebnie przegrała „świętą wojnę” z Europą, poddając Sewastopol. Mikołaj I przeziębił się na Krymie i zmarł w swoim niekryształowym łóżku.

Dramat „Kordian” Sławackiego, opowiadający o powstaniu listopadowym, przygotowaniach do zamachu na cara i zrywie narodowowyzwoleńczym, do dziś jest jednym z najczęściej dyskutowanych dzieł. Dlatego został wybrany do odczytania podczas XIII Narodowego Czytania w Polsce, w Ukrainie i 60 innych krajach.

Wesprzyj Sestry
Zmiana nie zaczyna się kiedyś. Zaczyna się teraz – od Ciebie. Wspierając Sestry,
jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.