Historie
Co tydzień Sestry publikują historie naocznych świadków rosyjskich zbrodni wojennych. Świat musi usłyszeć ich głos, a przestępcy muszą zostać ukarani

Otwarła drzwi do Polski
Jędrzej Dudkiewicz – Początkowo organizowałaś pomoc krótkoterminową dla osób z Ukrainy, potem zajęłaś się koordynacją całego wsparcia mieszkaniowego, zdrowotnego, edukacyjnego, które prowadzi dla nich Kamiliańska Misja Pomocy Społecznej. Co się zmieniło na przestrzeni tych prawie już trzech lat?
Anna Suska-Jakubowska – Tuż po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę w lutym 2022 roku widzieliśmy, że na dworcach w Warszawie jest bardzo dużo ludzi. Postanowiliśmy pomóc poprzez stworzenie miejsc tymczasowych. Generalnie rzecz biorąc większość osób nie chciała u nas zostać, tylko szykowała się do dalszej podróży – do Wielkiej Brytanii lub Kanady. Ludzie, którzy uciekali z Ukrainy potrzebowali więc przestrzeni, by móc komfortowo i bezpiecznie poczekać na załatwienie wszelkich formalności, biletów, etc. Zostało jednak sporo tych, którzy nie mieli tak dalekosiężnych planów, a przede wszystkim środków finansowych, by móc ruszyć dalej. Deklarowali jednak, że są gotowi podjąć pracę oraz zostać w Polsce, bo nie mieli możliwości, by wrócić do Ukrainy. Spróbowaliśmy więc zapewnić im wsparcie, w pierwszej kolejności poprzez wynajem mieszkań. Było to bardzo chaotyczne, bo po tym, jak projekt ruszył na początku marca 2023 roku mieliśmy dosłownie tydzień na znalezienie ośmiu lokali dla rodzin uchodźczych z dziećmi lub samych kobiet z dziećmi. Początkowo osoby z Ukrainy w ogóle nie partycypowały w kosztach ich utrzymania, wszystkie opłaty, kaucje, rachunki oraz wyposażenie były po naszej stronie, co było możliwe dzięki finansowaniu ze strony Fundacji Tzu Chi. Nie chodziło jednak tylko o mieszkania, bo trzeba było też załatwić chociażby miejsca w szkołach, laptopy do nauki.

Coś jeszcze?
Mieliśmy ze wszystkimi w zasadzie codzienny kontakt – trzeba było nauczyć korzystania z komunikacji miejskiej, kupić bilety, ogarnąć wszelkiego rodzaju dokumenty, by można było korzystać ze świadczeń, jak 800+, czy z ochrony zdrowia. W 90% były to też kobiety cierpiące na PTSD, w związku z czym znajdowały się pod opieką psychologa. Było to spore wyzwanie, bo znalezienie psychologów, którzy byliby w stanie porozumiewać się w języku ukraińskim nie było łatwe. A kiedy już się to udawało, to terminy na pierwsze spotkanie były odległe. Nie poddaliśmy się i każda osoba otrzymała odpowiednie wsparcie, jeśli tylko zdecydowała się potem kontynuować wizyty. Jedna rodzina zresztą do dziś korzysta z pomocy psychiatrycznej, bo mama dwójki dzieci nie radzi sobie ze stresem, który spowodowała wojna. Nie ma w tym nic dziwnego, przez miesiąc mieszkali bowiem w trójkę w okopie. Po przyjeździe do nas, na dźwięk każdego samolotu chowała się pod stół, tak bardzo była przerażona. Do dziś mamy więc z nimi codzienny kontakt.
Czyli pomagacie w dużym stopniu tym osobom z Ukrainy, które przyjechały do Polski z najróżniejszymi problemami i staracie się jak najwięcej z nich rozwiązać, by mogły zacząć w miarę normalnie żyć.
Tak. Było sporo ludzi, którzy spędzili w naszym kraju miesiąc czy dwa i – nazwijmy to – ogarnęły się, a do tego miały pieniądze i plan, by jechać gdzieś dalej. Często także dzięki temu, że mieli krewnych lub znajomych zagranicą. Inni jednak nie mieli takich możliwości, do tego ich bliscy zostali w Ukrainie. Chcieli więc być w Polsce, z nadzieją, że kiedyś ta wojna się skończy i będzie można wrócić do ojczyzny. Nie mogliśmy zostawić ich samych sobie w tym wszystkim.
To chyba był ogrom pracy…
Zarówno ja, jak i moje współpracowniczki, Iwona i Kasia, byłyśmy pierwsze do kontaktu. Jak tylko coś się działo, starałyśmy się pomóc. Bywało tak, że kobiety z Ukrainy pracowały, więc to my chodziłyśmy na zebrania w szkołach. Organizowałyśmy wszystko, od właśnie edukacji, przez lekarza, po towarzyszenie w wypełnianiu dokumentów, zakładaniu konta w banku. Nawet jeśli część osób całkiem dobrze sobie z tym wszystkim radziła, byłyśmy obok, by zapewniać poczucie bezpieczeństwa, Wiedziały, że jeśli czegoś nie zrozumieją, obok jest ktoś, kto zainterweniuje.

Ile było osób, które objęliście wsparciem?
W przeciągu dwóch lat pomogliśmy czterdziestu osobom – w programie mieszkaniowym, bo w pensjonacie Misji było ich o wiele więcej. I mogę powiedzieć, że odnieśliśmy spory sukces, bo od stycznia bieżącego roku wszystkie osoby mają już podpisane samodzielne umowy na wynajem mieszkania. Dzieci odnalazły się w szkołach, pod kątem psychologiczno-medycznym również wszyscy są zaopiekowani. Dlatego nie mamy już zarówno dla nich dodatkowych miejsc w Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej oraz nie kontynuujemy programu mieszkaniowego – nie ma takiej potrzeby, bo te rodziny po prostu się usamodzielniły. Mimo to wciąż prowadzimy jeszcze co-working oraz kursy szkoleniowo-zawodowe, by nauczyć zakładania działalności gospodarczej. To w zasadzie jedyne, co możemy robić, bo finansowanie naszych działań zostało bardzo mocno ograniczone.
I wszyscy korzystają z tych szkoleń?
Nie, bo część osób ma już stałą, stabilną pracę, w oparciu o umowę o pracę, czekają na wszelkie formalności związane z załatwieniem karty stałego pobytu. Innymi słowy nauczyły się funkcjonować w obcym dla siebie kraju, także dzięki temu, że bardzo dobrze poszła nauka języka polskiego. Każda z tych czterdziestu osób jest co najmniej na poziomie A2. I to wszystko to też jest nasz wielki sukces.
To w takim razie co stanowiło największe wyzwanie?
Na pewno wsparcie dla wspomnianej kobiety, Ludy, która spędziła jakiś czas w szpitalu psychiatrycznym. Kiedy była ze mną w gabinecie, lekarz zwrócił uwagę na to, jak zareagowała, gdy nad budynkiem przeleciał samolot. Luda jednak bardzo nie chciała iść do szpitala, odmawiała leczenia. Musieliśmy obiecać jej, że zajmiemy się jej dwójką dzieci – wtedy miały lat sześć i siedemnaście – co też trzeba było zorganizować i stanowiło to spore wyzwanie. Obecnie jest już o wiele lepiej, ale załatwiliśmy całej trójce asystenta rodziny, bo po prostu pomoc jest cały czas potrzebna. Bardzo ciężka była też sytuacja z kobietą, która przyjechała do Polski z nowotworem, do tego źle zdiagnozowanym w Ukrainie. Miała czerniaka, do nas dotarła już bardzo osłabiona po chemii. Niestety, po dwuletniej walce z chorobą zmarła. Wspieraliśmy ją i jej córkę, która obecnie uczy się na Akademii Pedagogiki Specjalnej, ale też cały czas towarzyszyła mamie w jej chorobie. Bardzo szybko musiała więc dorosnąć i przestać być nastolatką. W pewnym momencie musiała być już przy mamie non stop, więc postaraliśmy się o miejsce w hospicjum stacjonarnym.
Gdy tam trafiła, lekarze powiedzieli, że długo już nie pożyje, co było mimo wszystko zaskoczeniem, bo ta kobieta bardzo długo walczyła
Nigdy nie zapomnę jej wzroku, gdy dowiedziała się o hospicjum, bo bardzo starała się być możliwie samodzielna. Nie była jednak w stanie nawet wstać z łóżka i wykonać podstawowych czynności fizjologicznych, więc było to jedyne wyjście. Trzeba było potem zorganizować pogrzeb w Ukrainie, nie zdążyła się pożegnać z mieszkającą tam rodziną. Generalnie wielka tragedia i bardzo smutna sytuacja.
Czego nauczyłaś się przez ostatnie lata w związku ze wsparciem zapewnianym osobom z Ukrainy?
Tego, że pomagać trzeba umieć. To, co wydaje nam się dobre, nie zawsze takie jest dla danej osoby. A także na pewno innego patrzenia na drugiego człowieka, bez oceniania. Bo sami nie znamy dnia, ani godziny, kiedy może nas spotkać coś trudnego i sami będziemy potrzebować czyjejś pomocy.

A jak oceniasz to, w jaki sposób polskie społeczeństwo podchodzi do osób z Ukrainy i jak się to zmieniło w czasie?
Kiedy zaczęła się pełnoskalowa wojna Polacy jak najbardziej, z otwartymi rękoma pomagali tym, którzy uciekali z Ukrainy. Ale już po roku miałam spore problemy z tym, by wynająć mieszkania osobom, którym jako Misja pomagaliśmy. Dało się słyszeć opinie, że przecież nie będą płacić, uciekną, za dużo od nas wszystkich dostali. Strach przed udostępnieniem lokalu był nawet wtedy, gdy podkreślaliśmy, że dajemy zabezpieczenie – to znaczy, gdyby cokolwiek negatywnego się wydarzyło, osoby, którym pomagaliśmy wróciłyby do pensjonatu w Misji. Wydaje mi się jednak, że ta postawa ludzi w ogromnym stopniu wynikała nie z własnych złych doświadczeń z osobami z Ukrainy, tylko z tego, co się gdzieś zasłyszało. Było to bolesne i trzeba było długo tłumaczyć, że wcale tak nie jest, że owszem, przyjeżdżają do nas różni ludzie, ale przecież wśród Polaków też są tacy, którzy nie będą płacić czynszu czy zrobią szkody w mieszkaniu. Zabrało to trochę czasu, ale właśnie dzięki codziennej pracy udawało się zmieniać negatywne opinie. Trochę trudniej jest w kontekście świadczeń, bo pojawiają się przecież pretensje, że osoby z Ukrainy dostają za dużo, do tego więcej od Polaków.
Abstrahując od tego, że nie jest to prawda, zawsze powtarzam, że chyba nie wolelibyśmy być w sytuacji, w której nagle w naszym kraju wybucha wojna, musimy wszystko zostawić i jechać w nieznane
Nie można więc w ten sposób oceniać innych ludzi, tylko zastanowić się, co by było, gdybyśmy byli na ich miejscu.
Rozumiem, że niepokoją cię coraz częściej pojawiające się w przestrzeni publicznej głosy krytykujące wsparcie osób z Ukrainy.
Tak. Chciałabym, żeby każdy człowiek był równo traktowany, bez patrzenia na to, z jakiego kraju pochodzi, czy jaki ma kolor skóry. Wszystkie osoby z Ukrainy mają swoją historię, trzeba patrzeć na nie indywidualnie i myśleć, w jaki sposób można je najlepiej wesprzeć. Niepokoi mnie agresja, która pojawia się w przestrzeni publicznej. Tym niemniej chcę myśleć o tym, co udało nam się zrobić. Celowo mówię „nam”, bo cała pomoc nie udałaby się, gdybyśmy nie mieli stworzonego, dobrze współpracującego zespołu. To nie było tak, że wszystko robiłam sama jako koordynatorka – bez Ady, Iwony, Kasi, Darka mnóstwo rzeczy zwyczajnie by nie wyszło. Od samego początku działałyśmy niemal 24 godziny na dobę, wiele spraw musiałyśmy zostawić na jakiś czas. Myślę, że kluczowa w tym jest empatia, poczucie, że drugiemu człowiekowi należy pomóc. Nie tylko dlatego, że nas też może to kiedyś spotkać, ale dlatego, że to właściwa postawa.
Anna Suska-Jakubowska – Od 2013 roku pracuje w Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej, gdzie koordynuje projekt mieszkań treningowych dla osób w kryzysie bezdomności. Po wybuchu wojny na Ukrainie odpowiadała za organizację miejsc tymczasowego zakwaterowania dla uchodźców w Pensjonacie Socjalnym „Św. Łazarz” oraz koordynowała wsparcie dla rodzin uchodźczych przebywających w mieszkaniach. Z dużym zaangażowaniem pomagała w znalezieniu mieszkań dla uchodźców, w szczególności dla rodzin oraz matek z dziećmi. Uczestniczyła w formalnościach związanych z ich pobytem w Polsce, ułatwiając im adaptację do nowej rzeczywistości.
Aktywnie wspierała uchodźców w poszukiwaniu pracy, była ich pierwszym kontaktem z pracodawcami, a także reprezentowała ich w szkołach, urzędach, bankach i innych instytucjach. Nieustannie organizowała i uczestniczyła w spotkaniach z psychologami, lekarzami pierwszego kontaktu oraz specjalistami, dbając o zdrowie fizyczne i psychiczne osób dotkniętych wojną. W swojej pracy kierowała się zasadą równego traktowania każdego człowieka, niezależnie od jego pochodzenia.


Cela nr 1810: trzy lata w rosyjskim kacecie
Jest działaczką na rzecz praw człowieka, dyrektorką ds. komunikacji w SEMA Ukraine i szefową organizacji pozarządowej „Dalej, siostry!”, nominowaną do tegorocznej nagrody „Portrety Siostrzeństwa”.
W 2014 r. pracowała jako inżynier na fermie drobiu w Nowoazowsku w obwodzie donieckim. Gdy separatyści i Rosjanie wszczęli wojnę, pomagała przesiedlać uchodźców wewnętrznych, opiekowała się dziećmi z rozwiązanego sierocińca i wspierała ukraińskich wojskowych broniących wtedy Mariupola. W 2019 r. za proukraińskie przekonania i wskutek donosów kolegów została aresztowana i przewieziona do „Izolacji” [tajna katownia w okupowanej przez Rosjan części obwodu donieckiego – red.]. Później przenieśli ją do aresztu śledczego w Doniecku.
17 października 2022 r. została zwolniona w ramach „wymiany kobiet”. Dziś Ludmiła Husejnowa pomaga byłym cywilnym jeńcom wojennym, którzy doświadczyli przemocy seksualnej, i wspiera kobiety nadal przebywające w rosyjskiej niewoli i żyjące pod okupacją.
Najtańszy sposób na zdławienie oporu
Natalia Żukowska: Po powrocie z niewoli zaangażowała się Pani w uwalnianie cywilnych zakładników, w tym podczas podróży zagranicznych. Czy Ukraina i świat robią wystarczająco dużo w tej sprawie?
Ludmiła Husejnowa: Moim zdaniem i świat, i Ukraina nie robią wystarczająco dużo. Nie robi się absolutnie nic, aby w jakiś sposób przyczynić się do zapewnienia cywilizowanych warunków ich przetrzymywania. Wojna trwa od 2014 roku. O tych, którzy zostali aresztowani na jej początku, dopiero teraz się pamięta – i to dlatego, że my o tym mówimy, kiedy tylko mamy okazję. W więzieniach przebywają kobiety skazane na 10-15 lat pozbawienia wolności tylko za to, że są obywatelkami Ukrainy. A te kobiety mają małe dzieci. Natalia Własowa została aresztowana, gdy jej córka miała 4 lata. Niedawno rozmawiałam z tym dzieckiem – pamięta matkę tylko ze zdjęć. Natalię przewieziono z Doniecka do Rostowa, oskarżono o terroryzm, szpiegostwo i skazano na 18 lat.

Jest jeszcze jedna cywilna więźniarka, Switłana Hołowan, która od 2019 roku jest przetrzymywana w mieście Śnieżne w obwodzie donieckim. Została aresztowana na oczach swoich dwóch córek. Młodsza miała 4 lata, starsza 7. Rosjanie przeszukali je, zabrali im telefony, pobili matkę. Switłana została skazana na 10,5 roku za szpiegostwo. Jej dzieci mieszkają z byłym mężem, ich ojcem, w Niemczech. Teraz inną kobietę, która je wychowuje, nazywają mamą. To straszna tragedia zarówno dla Switłany, jak jej córek.
Takich historii jest wiele. Najgorsze jest to, że wciąż docierają do nas nowe informacje o aresztowaniach Ukraińców. Niedawno dowiedzieliśmy się o 62-letniej Ołenie Grigorenko, aresztowanej w obwodzie ługańskim i skazanej na 15 lat więzienia za rzekome przekazywanie informacji o ruchach rosyjskich wojsk swojemu synowi, który mieszka w Estonii. A ona tylko rozmawiała z nim przez telefon.
Jak Pani zdaniem świat powinien zareagować na przetrzymywanie przez Rosję cywilnych jeńców?
Przede wszystkim powinien pociągnąć Rosję do odpowiedzialności.
Musimy krzyczeć do świata i pytać: „Jak możecie zadawać się z krajem terrorystycznym, który popełnia straszne zbrodnie nawet przeciwko cywilom?”
Świat nie zna tych wszystkich strasznych historii. Udzielam wielu wywiadów i jest to bardzo traumatyczne, bo za każdym razem doświadczam tego wszystkiego na nowo. Jedynym warunkiem, bym zgodziła się na wywiad, jest możliwość opowiedzenia o dziewczynach, które są teraz w niewoli. Te informacje powinny być rozpowszechniane na całym świecie na wszystkie możliwe sposoby.

O ilu cywilnych więźniach możemy teraz mówić?
Wciąż nie mamy ich rejestru. Pojawiają się różne szacunki, od 16 do 20 tysięcy osób, ale nikt nie jest w stanie podać dokładnej liczby. Bo jeśli co pół roku zwalnia się kilku cywilów, to na ich miejsce aresztuje się dziesiątki nowych. Moim zdaniem liczba 16 tysięcy, choć bardzo przybliżona, jest prawdopodobna. Czasami krewni boją się powiedzieć, że ich bliscy zostali aresztowani. Wiem o takich przypadkach i namawiam tych ludzi, by o tym mówili, a nie milczeli. Mówię im, że nie mogą wierzyć rosyjskim okupantom, którzy zapewniają ich: „Jeśli będziecie siedzieć cicho, uwolnimy ją lub jego w ciągu miesiąca”.

Jakiej pomocy w pierwszej kolejności potrzebują osoby uwolnione z niewoli? Czy państwo robi wystarczająco dużo, by ich wesprzeć?
W ciągu ostatnich dwóch lat nastąpił ogromny postęp w zapewnianiu tej pomocy, ale to wciąż za mało. Nie ma wystarczających środków. Musi istnieć pomoc psychologiczna i jakaś socjalizacja. Kiedy wracasz z długiej niewoli, nie rozumiesz wielu rzeczy. Dla mnie na początku dziwne było korzystanie z telefonu – zapomniałam, jak się go używa. Tam człowiek przyzwyczaja się do strasznych warunków i ogranicza się na wiele sposobów. Znam dziewczyny, które wychodzą z domu i boją się iść do sklepu, bo zapomniały, jak to jest. Mnie też to przerażało. Ponadto wiele z nich nie wie, co dalej robić. No i problemy zdrowotne – one nie zawsze pojawiają się od razu.
Przez pierwsze sześć miesięcy twoje ciało wciąż trzyma się swoich „więziennych zasobów”. Ono wie, że musi się skoncentrować, nie może się zrelaksować. Z czasem wszystko zaczyna się bardzo szybko rozpadać. Widzę to po sobie
Wielu z nas ma problemy z nogami. Nie wychodziłam z celi przez 3 lata. Tylko raz na 3-4 miesiące zabierali mnie do śledczego, z workiem na głowie.
Niestety państwo nie zawsze jest w stanie zapewnić pełne leczenie uwolnionym więźniom cywilnym. Poza tym nie ma bezpłatnej opieki dentystycznej. Dla osób, które były torturowane, miały wybite zęby, czasem szlifowane pilnikiem, taka pomoc jest bardzo ważna.
Ogromnym problemem jest zakwaterowanie. Zazwyczaj osoby aresztowane na terenach tymczasowo okupowanych tracą swoje domy. Kiedy wracasz, a nie masz tam krewnych, nie wiesz, gdzie się podziać. Po uwolnieniu trochę pomogła mi siostrzenica – kiedy była za granicą, mogłam mieszkać w jej mieszkaniu. Ale już je sprzedali i musimy wynajmować mieszkanie za duże pieniądze.

Oprócz uwalniania cywilów zajmujecie się także kwestią przemocy seksualnej. O ilu ofiarach takiej przemocy mówimy?
Nie ma konkretnych liczb, nikt ci ich nie poda. Przede wszystkim dlatego, że nie wszyscy są gotowi o tym mówić. Poza tym nie wszyscy identyfikują się jako ofiary przemocy seksualnej związanej z konfliktem (SNPK). Obecnie w Ukrainie realizowany jest pilotażowy program tymczasowego zadośćuczynienia ofiarom. Zgłosiło się do niego już ponad 600 osób. Mamy 395 wniosków od mężczyzn, 261 od kobiet i 14 od pełnomocników dzieci. Prawie 400 osób złożyło wniosek do prokuratury lub organów ścigania o wszczęcie postępowania w sprawie SNPK.
Dlaczego przemoc seksualna jest stosowana przez Rosjan jako narzędzie wojny?
Bo to najtańszy sposób na zdławienie oporu uwięzionych osób. Podczas tych trzech lat niewoli patrzyłam na strażników i śledczych – oni naprawdę chcieli upokorzyć, zmiażdżyć to co ludzkie w osobie, nad którą mieli władzę. Wielu z tych strażników nie ma wykształcenia, statusu społecznego, w cywilu nie mają się czym pochwalić. Gdyby nie wojna, to kim by byli? Nikim. A tak, z bronią w ręku, skuwając kajdankami mężczyznę lub kobietę, mogą robić, co chcą. Jednak kiedy czują, że nie zniszczyli danej osoby moralnie, to ich rozsierdza.
Śledczy wciąż mnie pytał: „Kiedy zamierzasz się poddać?”. Dla mnie ważne było zachowanie godności i pokazanie, że bez względu na to, w jakim stanie jestem, bez względu na to, co mi zrobiliście, nie dopniecie swego
Nie wszyscy są gotowi mówić o swoich bolesnych doświadczeniach. Jak powinien wyglądać system pomocy osobom, które doświadczyły przemocy? Z doświadczeń których krajów powinniśmy korzystać?
Byłej Jugosławii. Kiedy na Bałkanach toczyły się wojny, tam również było wielu bojowników. W zeszłym roku byłam w Kosowie, gdzie spotkałam Feride Rushiti, kosowską aktywistkę i dyrektorkę Centrum Rehabilitacji Ofiar Tortur. Powiedziała, że ludzie mogą szukać pomocy nawet po 5, 10, 20 latach, bo takie przestępstwa nie ulegają przedawnieniu. I zawsze podkreślam, że to nie jest obowiązek ofiary, by przyjść i od razu zeznawać. To jest prawo. Kiedy ktoś będzie gotowy, przyjdzie.
Im więcej zeznań zostanie nagranych, tym wyraźniej świat dostrzeże zbrodnie przeciw ludności na tymczasowo okupowanym terytorium Ukrainy
Ludzie nie składają zeznań z różnych powodów. Niektórzy mają krewnych na terytoriach okupowanych, inni obawiają się, że ich rodzice dowiedzą się o tym i będą się martwić. Jedna z kobiet, która doświadczyła przemocy seksualnej w regionie Kijowa, nie mówi o tym, bo nie chce, by jej mąż się dowiedział. Poza tym nasze społeczeństwo nie zawsze jest wyrozumiałe, zwłaszcza w małych miejscowościach. Ludzie mogą cię nawet potępić – jakbyś to ty była winna temu, co się stało. To pozostałość po czasach sowieckich, kiedy to osoba, która doznała przemocy seksualnej, była winna.
Jednak nawet same ofiary nie zawsze są w stanie określić, co im się przydarzyło. Dotyczy to w większym stopniu osób powracających z niewoli, ponieważ w naszym rozumieniu przemoc seksualna wiąże się z gwałtem. Tak jednak nie jest. SNPK to także przymusowe rozbieranie, groźby gwałtu, zmuszanie do patrzenia, jak gwałcą inni, tortury. Wielu mężczyzn przez to przechodzi, np. gdy rażą ich genitalia prądem. Ludzie myślą, że to tylko tortury, ale w rzeczywistości to również przemoc seksualna.

Jest Pani inicjatorką stworzenia organizacji pozarządowej „Dalej, siostry!”. Jakiej pomocy udzielacie i kto może się z wami kontaktować?
Obecnie współpracujemy z funduszem charytatywnym „Z aniołem na ramieniu”. W tym roku sześć kobiet miało okazję wyjechać na tygodniowy turnus rehabilitacyjny do Schodnicy w obwodzie lwowskim. Teraz pojadą tam kolejne trzy kobiety. Znajdujemy partnerów, którzy stwarzają warunki do wypoczynku, choć nie jest to wypoczynek długoterminowy.
Wiosną ponownie ruszy program rehabilitacyjny wspierany przez rząd, ta pomoc jest już bardziej długoterminowa. Kobiety pojadą na Zakarpacie na trzy tygodnie. Będą z nimi pracować psychologowie, a w razie potrzeby także psychoterapeuci. Będą też mogły poddać się pełnym badaniom lekarskim. Współpracujemy również z Centrum Koordynacji Pomocy Prawnej. Zapewnia ono bezpłatną pomoc prawną dla kobiet, które mają problemy z dokumentami. Pomagamy w znalezieniu prawnika tym, którzy zdecydują się pójść do sądu, by zgłosić SNPK. Mamy wielkie plany pracy i szukania partnerów. Jestem pewna, że otrzymamy pomoc.
Cztery wyroki: trzy za ekstremizm, jeden za szpiegostwo
Pani miasto, Nowoazowsk, jest okupowane od 2014 roku, jednak nie opuściła Pani tzw. DRL. Dlaczego?
Mieliśmy nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży, że to nie potrwa długo. Sześć miesięcy później zaczęliśmy rozumieć, że nie będzie już, jak było. W tym czasie przejęłam opiekę nad dziećmi z rozwiązanego domu dziecka. Miałam wobec nich pewne zobowiązania. Nie można było ich porzucić, mogły dzwonić o każdej porze dnia i prosić o pomoc. Jedno z nich nie miało się w co ubrać do szkoły, drugie nie miało butów, trzecie miało inne problemy. Byliśmy prawie jak rodzina. Dlatego zostałam.
Jak wyglądało życie pod okupacją?
Miałam podobnie myślących przyjaciół, utrzymywaliśmy kontakt. Pojechaliśmy na terytorium Ukrainy wolne od wroga, do Mariupola – w tym czasie linia demarkacyjna przebiegała w pobliżu Nowoazowska. Jednak dostać się do Mariupola nie było łatwo. Przed 2014 rokiem mogliśmy dojechać do niego w 20 minut, a podczas okupacji zajmowało to nawet dzień. Poza tym ze względu na ciągły ostrzał, zaminowanie dróg i wielokrotne kontrole przejeżdżanie przez punkty kontrolne było ryzykowne.

Proukraińskie przekonania, których Pani nie ukrywała, były jednym z powodów aresztowania. Zdawała sobie Pani sprawę, że jest w niebezpieczeństwie?
To nie było niespodziewane, bo kilkukrotnie byłam ostrzegana, rozumiałam powagę sytuacji. Nie spodziewałam się jednak tego, co stało się później. Zostałam aresztowana w pobliżu mojego domu. Nie rozmawiali ze mną przez cały dzień. Po przeszukaniu mojego domu zakuli mnie w kajdanki, założyli worek na głowę i zabrali do „Izolacji”. Przez kilka miesięcy niczego mi nie wyjaśnili. Później „przyszyli” mi cztery artykuły: za ekstremizm i szpiegostwo.
Najpierw trafiła Pani do tej katowni, a 50 dni później została wysłana do aresztu śledczego w Doniecku. Czym różniły się warunki przetrzymywania i traktowania więźniów w tych miejscach?
W obu było okropnie. Jedyna różnica polegała na tym, że w „Izolacji” ciągle zmuszali mnie do noszenia worka na głowie. Ponadto bojownicy przychodzili tam co dwa tygodnie, po misjach bojowych, i pili. Zabierali do siebie dziewczyny i chłopaków. Słychać było krzyki i szyderstwa. No i adwokat nie nie miał do „Izolacji” wstępu. Nie było też żadnych paczek. Dla mnie jedyną zaletą tego miejsca był zakaz palenia w celach, bo w donieckim areszcie ludzie palą przez całą dobę.
Cela 1810, w której mnie przetrzymywali, była najstraszniejsza pod względem warunków i więźniów. Byli tam mordercy, narkomani, handlarze bronią, większość pochodziła z tzw. milicji
Zostali aresztowani przez swoich za straszne naruszenia prawa. Na przykład była kobieta, która wraz z dwoma towarzyszami zgwałciła inną kobietę, do której ta trójka przyszła w odwiedziny, a potem mężczyznę. A potem oboje zostali przez nich zabici. Wiem, że po rozpoczęciu inwazji przedstawiciele armii rosyjskiej chodzili po więzieniach i rekrutowali więźniów na wojnę. I ta kobieta poszła walczyć.
Jeśli chodzi o warunki, to 20 kobiet stłoczono u nas w wielkiej ciasnocie, z piętrowymi, podwójnymi pryczami
Traktowali mnie wrogo, ale mnie nie tknęli. Moja siostra co tydzień wysyłała paczki. Adwokat powiedział jej, że musi wkładać do nich papierosy, nawet jeśli nie palę, do tego cukier, kawę, herbatę. Zgodnie z więzienną tradycją wszystko musiało trafiać do „obszczaku” [w żargonie przestępczym to rodzaj wspólnego funduszu – red.].

W niewoli straciła Pani 70% wzroku. To przez tortury?
Zaczęłam tracić wzrok jeszcze w „Izolacji”. W celi dwa małe okna, na górze, były zamalowane, więc światła dziennego prawie nie było, a lampy nie miały kloszy. Spałam na górnej pryczy, żarówka, która świeciła się przez całą dobę, wisiała nade mną na wyciągnięcie ręki, na wysokości moich oczu. Nie wolno było zakrywać twarzy ręką ani odwracać się od lampy – w celi był całodobowy monitoring. Obserwowali, jak się zachowujesz, a mogłaś leżeć tylko na plecach. Moje oczy płonęły od tej lampy, były jak rozżarzone węgle. Poza tym ciągle mnie bili, często po głowie.
Ciasna cela, 20 kobiet. Jak wyglądała higiena?
Tam nie ma czegoś takiego jak higiena. Była jedna dziura w podłodze, przykryta brudną szmatą i zatkana butelką z wodą, żeby nie śmierdziało i żeby szczury nie wyskakiwały, bo to też się zdarzało. Wszyscy myli się w tej toalecie, często była bardzo brudna. Ciężko mi było myć włosy, bo w ciągu trzech lat bardzo urosły. Wodę podgrzewałyśmy w czajniku, o ile nie zabrali go podczas „szmonu” [w więziennym żargonie to przeszukanie – red]. Przez ostatni rok nie było wody w kranie – przynosili ją ze stawu, brudną, i przydzielali po półtora litra na osobę. A gdy podawano mi wodę, musiałam ją oszczędzać, pić po pół łyka. Do dziś mam ten nawyk. Latem półtoralitrowa butelka wystarcza mi na cztery, a nawet więcej dni.
Jeśli chodzi o TE dni, to dziewczyny, które dostawały paczki, miały środki higieniczne. Kto ich nie miał, musiał rozerwać brudny materac, z pluskwami i karaluchami, wypchany pociętymi szmatami, i zrobić sobie z tego podpaski
Zarówno cywilni zakładnicy, jak jeńcy wojenni mówią o przemocy seksualnej w niewoli. Przez co muszą przechodzić kobiety?
Prawie wszystkie są rozbierane do naga – i to nie tylko po to, by zidentyfikować jakieś blizny czy tatuaże. Przede wszystkim chodzi o to, by je upokorzyć. Stan ciała każdej był opisywany terminami: „brzoskwinia”, „rodzynek” albo „suszona morela”. Kiedy przywieźli mnie po raz pierwszy, z workiem na głowie, też musiałam się rozebrać. Dotykali mojego ciała, wskazywali, gdzie jestem „brzoskwinią”, gdzie „suszoną morelą”, a gdzie „rodzynkiem”. To było straszne. Podczas przesłuchań wywierali presję psychiczną. Nie rozumiałam, czego chcą się ode mnie dowiedzieć, ale powiedzieli, że jeśli się nie przyznam, to choć jestem stara, jest możliwość, bym „zapewniła bojownikom odpoczynek”. Mogli przychodzić do celi nawet w środku nocy.
Była wśród nas młoda kobieta, która w ciągu dnia pracowała w kuchni – gotowała, jadła z nimi. W nocy czasami zabierali ją na „odpoczynek”. Raz przyprowadzili ją nad ranem pijaną. Była rozhisteryzowana, ale potem powiedziała: „Nie, wszystko w porządku. Nikt nie stosował wobec mnie przemocy”. Okazało się, że pojechali z nią do jej dzieci, które zostały z babcią. Była pewna, że to nie przemoc, że to była dobrowolna umowa. Znam więcej niż jedną kobietę, która tak myśli.
Innym rodzajem przemocy było dwukrotne posadzenie mnie na tak zwanym „krześle”. Wszyscy byli wyprowadzani na taką kontrolę, kiedy w celi dochodziło do bójki, ktoś podciął sobie żyły albo brał narkotyki
Jedna ze strażniczek zakładała brudne gumowe rękawiczki i na zmianę grzebała każdej z nas w pochwie w poszukiwaniu zakazanych przedmiotów. A strażnicy, mężczyźni, się przyglądali. Przyszła moja kolej, byłam ósma. Wiedziałam, że niektóre dziewczyny, które przeszukiwano przede mną, miały AIDS, więc powiedziałam: „Wiecie, że nic nie mam”. „Jesteś więźniem, jak wszyscy inni, i zrobią z tobą to, co robią z innymi” – usłyszałam w odpowiedzi. To jest niesamowicie bolesne, obrzydliwe i przerażające, bo nie wiesz, czym cię mogą zarazić.
Czy odwiedzali was przedstawiciele organizacji międzynarodowych, np. Czerwonego Krzyża?
Jeden jedyny raz w ciągu tych trzech lat Czerwony Krzyż do więzienia przysłano zestawy humanitarne: papier toaletowy, proszek do prania, kostka mydła, szampon, podpaski, szczoteczka i pasta do zębów. Otrzymywali je jednak nie tylko więźniowie polityczni, ale cała cela. Na 20 kobiet przypadało 10 takich zestawów. Musiałyśmy się dzielić.
Trzymała mnie myśl, że nie jestem sama
Jak w więzieniu dowiedziałyście się, że zaczęła się inwazja?
Z telewizora, był włączony przez całą dobę. Pokazywali tylko rosyjskie kanały propagandowe. Po przemówieniu Putina stało się jasne, że zaczęła się wielka ofensywa wroga.
Była Pani za kratami przez trzy lata i 13 dni. Co trzymało Panią przy życiu?
Bardzo często odechciewało mi się żyć. Ale być może pomogła mi przetrwać świadomość, że moja rodzina o mnie walczy, że nie zostałam porzucona, że muszę się z nimi spotkać i powiedzieć światu prawdę o zbrodniach Rosjan. Rozumiałam, że nie jestem sama. Dlatego teraz jest dla mnie ważne, by mówić o innych kobietach. Bo nie każda ma rodzinę i przyjaciół. Staram się dać im znać, że my tutaj walczymy, organizujemy akcje i rozpowszechniamy wiadomości o nich.
Jak wyglądał dzień, w którym została Pani zwolniona? Spodziewała się Pani tego?
Nie, w ogóle, bo wcześniej w naszym więzieniu odbyło się tak zwane referendum w sprawie przyłączenia okupowanych terytoriów do Rosji. Głosowałam przeciw.
Obiecali mi „lepsze życie”. Powiedzieli, że mogę zostać przeniesiona do jakiegoś rosyjskiego więzienia. Nikt nam nie powiedział, że to wymiana. Kazali się spakować w 10 minut i zabrać tylko niezbędne rzeczy. Myślałam, że naprawdę przewiozą mnie do Rosji. Wozili nas na prawie dwa dni. Nawet już po uwolnieniu długo nie potrafiłam zdać sobie sprawy z tego, co się naprawdę stało.

Chciałaby Pani wrócić do Nowoazowska?
Tam jest dom, który budowaliśmy prawie całe życie. To nasz wymarzony dom - podwórko, trawnik, ogromny ogród, warzywnik, miałam w nim prawie 100 krzewów róż. Wiem, że wszystko zostało rozkradzione. Czasami przyjeżdża tam moja siostra. Miałam psa i kilka kotów, a ona je karmiła. Ale od sześciu miesięcy nie mogę dowiedzieć się nawet tego, co u niej słychać, bo nie wolno jej ze mną rozmawiać. Boi się nawet wysłać mi wiadomość.
Nie uważam już Nowoazowska za miasto do życia. Widziałam donosy na mnie, napisane przez ludzi, którzy mieszkali i pracowali w sąsiedztwie. Nie ma we mnie gniewu ani chęci zemsty, ale nie czułbym się dobrze w ich pobliżu
Teraz wynajmujemy mieszkanie, rozumiejąc, że nie jest nasze. W tym wieku życie bez własnych ścian jest przerażające. Dlatego mimo wszystko wciąż marzę o własnym domu w Ukrainie wolnej od wroga.


Królowa głębin ma misję
Wylane łzy się opłaciły
Oksana Gonczaruk: Powiedziałaś kiedyś: „Przeszłam przez szkołę sportów olimpijskich i przetrwałam... niewielu ludzi jest w stanie przetrwać taką podróż”. Co miałaś na myśli?
Kateryna Sadurska: Od 8. do 14. roku życia uprawiałam pływanie synchroniczne w moim rodzinnym Mikołajowie, ale to było bardziej hobby niż sport, chociaż zajmowało mi dużo czasu. Potem zaproponowano mi przeprowadzkę do Kijowa i starty w tamtejszej drużynie. Decyzja nie była łatwa, bo nie planowałam wiązać swojego życia ze sportem – chciałam studiować i robić karierę. W wieku 15 lat dołączyłam do reprezentacji juniorów i odtąd prawie cały czas spędzałam na treningach w Charkowie.
To było bardzo trudne, bo mój poziom w tamtym czasie nie był wystarczająco wysoki, by znaleźć się w drużynie narodowej. Musiałam nadrobić zaległości, a w okresie dojrzewania to nie takie łatwe, jak w dzieciństwie. Istnieje na przykład rodzaj elastyczności, który rozwija się tylko w dzieciństwie.
Trenowałam ze łzami w oczach – budziłam się z nimi i z nimi kładłam się spać
Mamie o tym nie mówiłam, sama przez wszystko przechodziłam. Ale te łzy się opłaciły.

Pływanie synchroniczne to chyba wyczerpująca, monotonna praca?
Tak. O siódmej rano byliśmy już na siłowni, potem na basenie, a kończyliśmy około czwartej lub szóstej wieczorem, więc było nawet 8 godzin treningu. Poza dużym obciążeniem fizycznym jest presja psychiczna, z którą nie każdy potrafi sobie poradzić. W zasadzie całe życie spędzasz na basenie... Bardzo się martwiłam, że nie mogę trenować, jak normalni ludzie. Cały czas czułam się ograniczona.
To tak, jakbyś wynajmowała się do czegoś na lata. A ja robiłam to przez 17 lat, w okresie kształtowania się mojej osobowości.
A kiedy z tym skończyłam i zdobyłam wolność, o której tak marzyłam, dopadł mnie kryzys tożsamości
Bo przez wiele lat żyłaś w systemie, w którym o wszystkim decydowano za Ciebie?
Tak. Odkąd znalazłam się w reprezentacji Ukrainy, po prostu trenowałam i nie myślałam o kwestiach finansowych ani o organizacji procesu treningowego. Dopiero kiedy zaczęłam uprawiać freediving, zdałam sobie sprawę, że organizacja tego procesu stanowiła dużą częścią pracy, a wyniki, które osiągałyśmy w pływaniu synchronicznym, wszystkie medale i starty w igrzyskach olimpijskich, były owocem pracy wielu ludzi, podczas gdy cała chwała spływała na sportowców.
Przeszłaś na sportową emeryturę, zyskałaś wolność, ale z jakiegoś powodu nie zrezygnowałeś z basenu. Przeciwnie: poszłaś w głębinę.
W 2012 roku spróbowałam freedivingu w basenie i miałam świetne wyniki. Naprawdę podobał mi się ten proces, był spokojny i przyjemny. Pomyślałam więc, że warto byłoby to robić na tej mojej, jak to nazywasz, sportowej emeryturze.
Później przyjaciele freediverzy zaprosili mnie na zawody w Polsce. Dzień wcześniej poszłam na trening i już w pierwszej próbie ustanowiłam rekord kraju w basenie: przepłynęłam poziomo 174 metry na jednym wdechu. Strasznie mnie to naładowało!
Kontynuowałam to, jednocześnie próbując swoich sił w różnych sferach życia: przez dwa lata byłam doradczynią gubernatora w Charkowie ds. młodzieży i sportu. Choć pracowałam tam na zasadzie wolontariatu, to było interesujące doświadczenie, ponieważ pozwoliło mi zrozumieć, jak funkcjonuje sport w naszym kraju. Uczyłam również pływania studentów na uniwersytecie pedagogicznym, a potem, w czasie pandemii, postanowiłam stworzyć własną markę strojów kąpielowych – SAO. I gdy tylko zdecydowałam się zatrudnić asystentów (bo do tej pory wszystko robiłam sama), wybuchła wojna.

Sto metrów pod wodą
Powiedziałaś kiedyś: „Czuję się pewnie w wodzie, ale wszystko, co dzieje się na lądzie, nadal jest dla mnie wyzwaniem”.
Naprawdę czuję się bardziej komfortowo w wodzie niż na lądzie. Próbowałam na przykład biegać i ćwiczyć na siłowni, ale moje ciało nie było gotowe na takie obciążenia. Jest lepiej przystosowane do przebywania w wodzie.
Co jest dla Ciebie najtrudniejsze w nurkowaniu? Kiedy próbowałam wyobrazić sobie te Twoje 84 metry, przypomniałam sobie dzwonnicę Ławry Peczerskiej w Kijowie, która ma 96 metrów wysokości. To imponujące!
Możesz sobie też wyobrazić wysokość pomnika Ojczyzny, który ma 103 metry. Ja z monopłetwą nurkuję na 107 metrów
Najtrudniej odważyć się na nową głębokość. No i jest dużo pracy przed nurkowaniem.
Potrafisz wstrzymać oddech na 7 minut lub dłużej. Jak to robisz?
Trenuję.
Ważne jest, by nauczyć się negocjować ze sobą, a nie reagować negatywnie. Dużo pracujemy nad chęcią oddychania. Regularny trening nie tylko stymuluje ciało do fizycznej adaptacji, ale także pozwala zdobyć doświadczenie w rozróżnianiu subtelnych odcieni twojego stanu i nauczyć się odpowiednio na nie reagować.
Jakie są negatywne skutki nurkowania na takich głębokościach dla ciała i zdrowia?
Jeśli przestrzegasz zasad ostrożności i nurkujesz w ramach swoich możliwości, ta aktywność przynosi o wiele więcej korzyści. Oczywiście mogą wystąpić różne rodzaje barotraumy, ale to nie jest norma. Gdy mówimy o intensywnym treningu, zwłaszcza na głębokości, to jest to dość duży stres dla organizmu, zwłaszcza dla układu nerwowego. Dlatego ważne jest, by zarezerwować czas na regenerację. Czasami między głębokimi nurkowaniami muszę odpocząć nie jeden, ale dwa, a nawet trzy dni.

W jakim wieku lepiej już porzucić freediving?
Są ludzie, którzy nurkują na 100 metrów w wieku 60 lat. Pewien człowiek ze Słowenii ma 72 lata i nurkuje na ponad 80 metrów. Tak więc to bardzo względna sprawa. Można rozpocząć tę aktywność nawet w wieku 40-50 lat i osiągać przyzwoite wyniki, jeśli pozwala na to zdrowie.
Freediving jest stosunkowo młodym sportem, a system treningowy dopiero się kształtuje. Jednak każdego dnia przybywa wiedzy na ten temat, a ludzie mogą szybciej poprawiać swoje wyniki. Pytanie tylko, czy chcesz prowadzić taki styl życia w wieku 40 lat.
Są jakieś baseny w Ukrainie, w których możesz nurkować? Gdzie trenujesz?
We freedivingu, oprócz głębokościowego, istnieją również dyscypliny basenowe – statyczne wstrzymywanie oddechu i dynamika podczas nurkowania poziomego, z boku na bok – więc większość basenów sportowych nadaje się do treningu.
Freediving pozwala Ci nurkować w różnych morzach na całym świecie. Które jest Twoim ulubionym?
Wszystkie są fajne, a nasze Morze Czarne to moja pierwsza duża woda. Jednak najbardziej lubię wszystko, co ma związek z Karaibami, ponieważ tam osiągnęłam swoje najlepsze wyniki – chociaż to daleko i jest tam nietanio.
Pod wodą miałam już krótkie spotkania z rekinami wielorybimi, płaszczkami, rekinami rafowymi, żółwiami i delfinami. Ale moim marzeniem jest nurkowanie z orkami.

W poszukiwaniu wewnętrznej ciszy
We wszystkich wierzeniach ludowych woda to mistyczna rzecz. Jak sobie z nią radzisz? Jaki masz z nią kontakt?
Przede wszystkim trzeba szanować ten żywioł, bo jest znacznie silniejszy od nas.
Jest takie wyrażenie: „zdobyć głębinę”. Niektórzy myślą, że chodzi w nim o „podbój”. Ale dla mnie to oznacza stać się wystarczająco „głębokim” we wszystkich znaczeniach, by ta głębia stała się łatwa i przyjemna
Musisz być gotowa do zanurzenia się na tę głębokość i nie wymuszać postępu, akceptować wszystko takim, jakie jest. Musisz też być szczera i czysta. Im lepsze nurkowanie, tym przyjemniejsze doświadczenie.
Twoje pierwsze nurkowanie odbyło się w kamieniołomie niedaleko Żytomierza i bardzo się tam bałaś. Nawiasem mówiąc, miejscowi mówią, że woda w tych kamieniołomach jest pozbawiona życia.
Nastrój, z jakim wchodzisz do wody, jest tym, co otrzymujesz. Jeśli myślisz o złych rzeczach, to oczywiście twoje ciało zareaguje napięciem, co stworzy jeszcze więcej przeszkód. Bałam się tego pierwszego nurkowania, ponieważ nie wiedziałam, co robić, miałam zły sprzęt, stary skafander, do którego dostała się zimna woda, więc bardzo szybko zmarzłam. Do tego głębokość, nieznane miejsce, ciemność i brak umiejętności wyrównania ciśnienia. Teraz wiem, że pierwsze doświadczenie nurkowe powinno być tak bezstresowe, jak to tylko możliwe. Kiedy więc prowadzimy kursy, staramy się to robić w cieplejszych i spokojniejszych wodach.
Nieco później miałam okazję spróbować nurkowania na Karaibach. Tam w końcu zdałam sobie sprawę z piękna głębokiego freedivingu. W ogóle się nie bałam, zakochałam się w oceanie i głębinach. Byli tam doświadczeni freediverzy, którzy pomogli mi opanować technikę wyrównywania ciśnienia, bo to była główna rzecz, która powstrzymywała mnie przed głębszym nurkowaniem. W ciągu 10 dni zeszłam z 17 do 41 metrów.

W swoich opowieściach o nurkowaniu często używasz słowa „magia”. Co przez nie rozumiesz?
Oczywiście, że istnieje magia. Kiedy sportowa, atletyczna, racjonalna część nurkowania jest dopracowana, robi się miejsce na coś innego.
W mojej praktyce były nurkowania, w tym kilka z rekordami świata, podczas których czułam się częścią czegoś majestatycznego, natury, wszechświata. To niesamowite doświadczenie, o wiele cenniejsze niż wszystkie tytuły i medale
Tak więc dla mnie freediving jest zarówno sportem, jak swego rodzaju magiczną praktyką, która pomaga nie tylko rozszerzyć moje fizyczne granice, ale także osiągnąć wewnętrzną harmonię.
Jakich technik używasz, by wytrzymać presję otchłani i ustanawiać rekordy?
Pomaga mi medytacja – ten sam rodzaj medytacji, który spopularyzował David Lynch. Staram się ją praktykować cały czas. I oczywiście trening.
Czy to prawda, że pod wodą towarzyszy Ci całkowita cisza?
Ogólnie – tak. Ale cisza wokół ciebie to dopiero połowa sukcesu.
Wszędzie nosimy w sobie nasz wewnętrzny monolog, więc zadaniem jest osiągnięcie wewnętrznej ciszy lub przynajmniej sprawienie, by ten monolog był pozytywny. Bo nawet jeśli na zewnątrz jest cicho, głos w środku może wszystko zrujnować
Co ciekawe, ten stan poczułam na swoim pierwszym treningu wstrzymywania oddechu, kiedy robiłam statykę. Nie było wewnętrznego monologu, a ta cisza pozostała ze mną nawet po wyjściu z basenu. Od tamtej pory to mój cel. Przez długi czas to uczucie nie powracało, ale ostatnio coraz częściej go doświadczam.

Rekordy na wojennej adrenalinie
Gdzie zastał Cię początek inwazji?
W Egipcie. Byłam wtedy w Dahabie ze studentami jako instruktorka nurkowania. 27 lutego planowałam wrócić do domu – a tu nagle wojna. Nie można było latać samolotami, wszyscy opuszczali Ukrainę, a nie wjeżdżali do niej. Mój mąż był w Charkowie. Zdecydowaliśmy, że lepiej dla mnie będzie zostać tam, gdzie jestem, zwłaszcza że w ogóle nie brałam pod uwagę opcji wyjazdu z kraju jako uchodźczyni.
Egipt miał wszystkie warunki do treningu. Zanurkowałam tam do 85 metrów, choć na początku lutego osiągałam maksymalnie 63 metry. Dodałam te ponad 20 metrów, będąc na adrenalinie. To zainspirowało mnie do dodania kolejnych 10 metrów w ciągu roku – i pod koniec 2022 roku zostałam dwukrotną mistrzynią świata, zdobywając dwa złote medale.
W kwietniu nasza Federacja Sportów Podwodnych zaczęła trochę ożywać i udało mi się wyjechać z Egiptu na Mistrzostwa Świata w pływaniu. Stamtąd wróciłam do Charkowa. Było lato. To było trudne doświadczenie dla osoby nieprzyzwyczajonej do odgłosów ostrzału. Reagowałam na wszystkie dźwięki, których w Charkowie było wtedy mnóstwo. Miasto opustoszałe, a gdy nie było alarmu ani wybuchów, panowała niepokojąca cisza.
Wszędzie wokół pełno żołnierzy, wolontariuszy i dziennikarzy, a ja nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, że życie może tu kiedykolwiek powrócić
A potem znalazłam się w Charkowie w sylwestra – i miasto żyło, mimo wszystko. Ludzie są zmęczeni, lecz zarazem jest tu o wiele więcej życia niż latem 2022 roku.
Jak reagujesz na stres związany z wojną, jak się regenerujesz?
Poczułam to w 2023 roku, kiedy przez 7 miesięcy przygotowywałam się w Charkowie do mistrzostw pływackich. Bardzo tęskniłam za domem i starałam się zostać tam jak najdłużej. Ale jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że w takich warunkach, z syrenami wyjącymi kilka razy w nocy, mogę zrobić tylko przeciętny wynik. O uwolnieniu potencjału, o poziomie elitarnym, nie było mowy.
Dlatego w zeszłym roku prawie cały czas trenowałam za granicą. Opłaciło się, bo zaktualizowałam wszystkie swoje rekordy krajowe i zakwalifikowałam się do mistrzostw świata.

Zapewne zdajesz sobie sprawę, że dyplomacja sportowa jest dla nas bardzo ważna. Ty swoim magicznym nurkowaniem też wpływasz na opinię świata o Ukrainie.
Na początku wojny nie doceniałam tej siły, ale później moją misją stało się rywalizowanie możliwie najczęściej – by wznosić ukraińską flagę tak często, jak to możliwe. Każde przypomnienie o Ukrainie jest ważne. Kiedy jesteś na podium i nie możesz powstrzymać emocji, przynajmniej przyciągasz uwagę ludzi, którzy mają dla nas empatię. Oczywiste jest, że sama nie przeciwstawię się rosyjskiej propagandzie, ale staram się przypominać ludziom o tym, co dzieje się w naszym kraju.


Jeśli zmienimy świat jednej osoby, zmienimy cały świat
Zaczęła pomagać uchodźcom z Ukrainy, nawet nie zastanawiając się, w jaki sposób mogłaby to robić. Obecnie podopiecznymi jej fundacji jest ponad 1300 rodzin, czyli prawie 6 000 osób.
Zyskała bardzo wiele: wdzięczność dla wszystkich tych ludzi, ponieważ dzięki nim zrozumiała, że stworzona przez nią przestrzeń umożliwia wzajemne wsparcie. Odnalazła też więź między własną historią oraz historią swojej rodziny, a to pozwoliło jej zrozumieć wojenne i okołowojenne doświadczenia.
– Te pierwsze dni wojny bardzo dobrze pamiętam. Mieliśmy z mężem zaplanowany dzień wolny od pracy i zamierzaliśmy pojechać oglądać ziemię, na której chcieliśmy budować dom. Rano obudziliśmy się, przeczytaliśmy wiadomości i byliśmy w szoku – nie dowierzaliśmy, myśleliśmy, że to fake news albo coś podobnego. Pojechaliśmy więc oglądać tę ziemię i wróciliśmy wieczorem. Pamiętam też bardzo dobrze poranek następnego dnia: wojna trwała nadal.
Wtedy stało dla niej oczywiste, że trzeba działać, bo ludzie naprawdę są w drodze, bo przyjeżdżają, bo będą na granicy, na dworcach, w Przemyślu. I było oczywiste, że ktoś musi tam pojechać, żeby pomóc. Michał, mąż Olgi, spakował się i pojechał. W nocy wrócił z pierwszą rodziną.
Lena
To była rodzina Leny. W lutym 2022 Lena przyjechała do Krakowa z dziećmi, siostrą, bratankiem i mamą. Jakoś tak się ułożyło, że w ciągu tygodnia Olga zapewniła Lenie mieszkanie, znalazła dla niej pracę, a dzieci pomogła zapisać do przedszkola i szkoły. W domu w ciągu dnia była tylko babcia i piesek.
Teraz Ołena Mychajłowa jest koordynatorką w świetlicy dla społeczności ukraińskiej, działającej przy Fundacji „Kocham Dębniki”. Olga przyznaje, że Lena stała się jej niezwykle bliska – zawodowo i prywatnie.

Potrzebna przestrzeń
– Potem takich sytuacji było bardzo wiele. Kobiety przyjeżdżały, a my robiliśmy wszystko, żeby pomóc. Każda przychodziła z bagażem swoich doświadczeń i każda sama. Było ich bardzo wiele. Miałam wtedy bardzo silne przekonanie, że potrzebna jest przestrzeń, w której te kobiety mogłyby się ze sobą spotykać. By mogły spotkać się z kimś, kto rozumie, przez co przechodzą. Chodziło o to, żeby stworzyć miejsce, w którym ktoś mógłby im powiedzieć: „Rozumiem, co czujesz”. My tego zupełnie nie rozumieliśmy, bo czegoś takiego naprawdę nie da się sobie wyobrazić.
10. dnia wojny Olga z kolegą, ojcem jednego z dzieci ze szkoły, postanowiła zorganizować spotkanie. Odbyło się w osiedlowym klubie sportowym. Był catering, zajęcia z trenerami piłki nożnej dla dzieci. Sąsiedzi rozstawili grilla, a animatorki bawiły się z dziećmi. Zorganizowali punkt, w którym można było wymieniać się odzieżą i zabawkami.
Myśleli, że przyjdzie jakieś 50 osób, przyszło około 350. To wydarzenie stało się czymś wielkim, stworzyło ogromną przestrzeń do wspólnego działania i wsparcia. Tak powstała fundacja „Kocham Dębniki”.

Naprawianie rodzinnej historii
– Jakoś w maju albo czerwcu 2022 roku miałam taki moment, w którym z początku trochę się przestraszyłam: poczucie, że muszę działać – mówi Olga. – Zaczęłam zastanawiać się, jak to jest, że trwa wojna, a tutaj są uchodźcy, są kobiety, które zostały same i doświadczają niewyobrażalnego cierpienia. I nagle poczułam, że wiem, czego im potrzeba. Wstawałam rano, zakładałam trampki i wiedziałam, co trzeba zrobić. Zastanawiałam się, skąd we mnie to doświadczenie, ten instynkt. Wtedy zaczęłam myśleć o doświadczeniach transgeneracyjnych, o historii mojej babci, która jako mała dziewczynka przeżyła wyzwolenie przez wojska radzieckie w podkrakowskiej wsi. Uświadomiłam sobie, że historie, które opowiadała mi babcia w dzieciństwie, są podobne do tych, które teraz słyszymy o Mariupolu czy Irpieniu.
Olga opowiada historię swojej babci, która jako pięcioletnie dziecko doświadczyła wojny. Po wielu tygodniach wyszła z piwnicy na podwórko. Było usłane ciałami kobiet z oderwanymi palcami, bo ktoś zabierał im pierścionki…
Właśnie te opowieści wróciły do Olgi, kiedy opisywano zbrodnie wojenne koło Kijowa – w Buczy, Irpieniu, Hostomlu. Wtedy zrozumiała, że to, co robi teraz, jest szansą nie tylko dla niej, ale też dla jej rodziny, dla kobiet w tej rodzinie.
– Myślę, że dlatego te działania, w które się zaangażowałam, są dla mnie możliwością naprawienia historii mojej rodziny. Zrozumiałam, że to, co robię, nie dotyczy tylko mnie. To coś większego. Myślę, że wiele osób w Polsce mogło czuć podobnie: że mamy szansę zrobić coś, co w pewnym sensie naprawia nie tylko naszą przeszłość, ale też przyszłość innych ludzi.

Pierogi w środy
– Pamiętam bardzo wyraźnie ten moment, kiedy przyszły dziewczyny i powiedziały: „Czujemy się już na tyle dobrze, że chciałybyśmy zrobić coś dla was. Mamy taki pomysł, żeby spotykać się w każdą środę i lepić pierogi; potem będziemy je mrozić. Gdy ktoś przyjdzie do sklepiku – przyniesie odzież albo zostawi produkty – dostanie od nas paczuszkę mrożonych pierogów”.
Te pierogi stały się dla nas symbolem wdzięczności i tego, co od samego początku było w nas obecne: że każdy ma coś do dania, coś, czym może się podzielić. To bardzo ważna idea, która towarzyszy nam od początku i w dużej mierze definiuje charakter tego miejsca.
Tradycja lepienia pierogów zadomowiła się w fundacji na dobre. Z czasem „menu wdzięczności” zaczęło się wzbogacać – dziś może to być też płow albo pielmeni
Punkt wymiany odzieży i zabawek, który powstał podczas pierwszego spotkania, rozwinął się w sklepik. Zaczęła działać także biblioteka, która początkowo była częścią sklepiku. Podobno obecnie jest to największy księgozbiór ukraiński w Krakowie.
Sklepik
– Dziewczyny nazywają sklepik „miejscem medytacji”. Prowadzi go Julia, nasza wspaniała i niezastąpiona przyjaciółka. Często wygląda to tak, że Julia siedzi przy biurku, zajmując się formalnościami, a w tym czasie ktoś przychodzi, przymierza coś albo pyta o konkretną rzecz. Julia zawsze doradzi, a jeśli czegoś brakuje, podpowie, co mamy w zamian. Często taka rozmowa przeradza się w dłuższą opowieść – skąd ktoś przyjechał, z kim jest, czego potrzebuje. Wtedy Julia może wspomnieć o zajęciach, które prowadzimy, albo o innej osobie z tej samej miejscowości, która korzysta z naszych inicjatyw. To miejsce jest bardzo nieformalne, pełne spotkań i rozmów. Formalnie mogłybyśmy nazwać je punktem recepcyjnym, gdzie przyjmujemy klientów i beneficjentów, ale przecież to coś znacznie więcej.
Przychodzą tutaj także sąsiedzi fundacji. Gdy dostają pensje albo emerytury, następnego dnia przynoszą siateczkę swoich zakupów, dzieląc się tym, co mają. Olga uważa, że to miejsce stało się fajnym punktem wymiany – dokąd można przyjść, nawet jeśli nic się nie ma, i znaleźć coś potrzebnego. Ale to też przestrzeń, w której po prostu przyjemnie czasem poszperać i poszukać czegoś dla siebie – albo pobyć.
.avif)
Siostrzeństwo
– Myślę, że to bardzo ważny wątek: siostrzeństwo. Choć nasza społeczność składa się w większości z kobiet, od pewnego czasu przyjeżdżają do nas także mężczyźni. To często osoby z doświadczeniem frontowym, które z różnych powodów nie chcą już lub nie mogą wrócić na front. Chcę podkreślić, że siostrzeństwo, które jest dla nas tak ważną wartością, nie jest wyłącznie kobiecym doświadczeniem. Siostrzeństwo w naszej społeczności jest wspierane przez mężczyzn, to dla mnie coś niezwykłego. Mężczyźni mogą wspierać kobiety i to, co one tworzą między sobą, włączając się w tę przestrzeń z pełnym zaangażowaniem. To bardzo poruszające. Kiedy mówię o siostrzeństwie, myślę o czymś większym – o wspólnocie, w której także mężczyźni mają swoje miejsc.
Olga wspomina o swoim mężu. Michał od pierwszego dnia wojny włączył się w działalność fundacji i odtąd ją wspiera. Mówi też o kolegach, którzy przyjechali z różnych miejsc, nawet ze Stanów Zjednoczonych – tylko po to, żeby pomagać kobietom, które znalazły tutaj schronienie.
.avif)
Rok przerwy
– To bardzo trudny temat. Na początku, właściwie do lipca 2022 r., oboje z mężem byliśmy bardzo zaangażowani. Miałam wtedy pracę, którą mogłam sobie elastycznie ograniczać, ale mąż pracował na pełny etat, więc to było dla nas ogromne wyzwanie. Pracowaliśmy praktycznie 24 godziny na dobę. Spało się po trzy godziny, a nasze dzieci – mamy trójkę – oglądały bajki niemal non stop przez kilka miesięcy. W pewnym momencie powiedziały, że „nienawidzą Ukraińców”.
To był trudny moment, bo choć w przedszkolu dobrze dogadywały się z ukraińskimi dziećmi, to nasze zaangażowanie interpretowały tak, że na kilka miesięcy „Ukraińcy zabrali mamę”. Mam ogromne poczucie winy, bo choć złożyły się na to różne okoliczności, to właśnie ta praca odegrała tu w największą rolę. W rezultacie rozstaliśmy się z mężem na rok.
Olga wspomina tamten okres jako bardzo trudny w swoim życiu. Przyznaje, że wtedy sama stała się osobą, która przyszła do fundacji jako potrzebująca wsparcia i otuchy. Ukraińskie dziewczyny pomogły jej zrozumieć siebie, docenić wartość rodziny i możliwość bycia z mężem. Olga podkreśla, że nadal pracują nad odzyskaniem równowagi w małżeństwie, ale na szczęście są już razem.
.avif)
Marzenia
– Mam różne marzenia. Przede wszystkim marzę o tym, żeby nadszedł taki moment, kiedy będę mogła wracać do domu i spędzać czas z moimi dziećmi, moją rodziną. Chciałabym, żeby praca miała wyraźne granice. To takie moje małe, codzienne marzenie.
A dziewczyny mówią: „Doświadczyłam masy bólu i straty, ale odkryłam też coś nowego. Nie chcę wracać do tego, jak żyłam wcześniej. Gdziekolwiek będę, chcę tworzyć społeczność wokół siebie. Marzę, by nauczyć się, jak to robić jeszcze lepiej”.
To jest coś, o co bardzo się staram – żebyśmy my tutaj nie byli tylko miejscem pomocy, żeby to doświadczenie mogło przenosić się dalej. I to się dzieje! Kobiety, które wracają do Ukrainy, zabierają ze sobą coś, co tutaj przeżyły, i wprowadzają to do swojego życia. Budują wokół siebie nowe społeczności.
Moim największym marzeniem jest, żeby to mogło zmieniać świat. Może brzmi to górnolotnie, ale naprawdę wierzę, że jeśli zmienimy świat jednej osoby, to w pewnym sensie zmienimy cały świat.
Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterki


Przetrwałam Hitlera, przetrwałam Stalina, to i Putina przetrwam
Podobnie jak Anne Frank, Anastazja Hułej ukrywała się w młodości przed nazistami, a potem trafiła do Auschwitz i Bergen-Belsen. Tyle że Anne zmarła, a Anastasia przeżyła. Po latach opowiedziała nam swoją przejmującą historię.

Przestałam być człowiekiem, stałam się numerem
– W czasie mobilizacji młodych ludzi na przymusowe roboty w 1943 r. Niemcy powiedzieli mi: „Jak nie pojedziesz, zabierzemy moją matkę i spalimy wasz dom” – wspomina Anastazja Hułej. – Miałam wtedy 17 lat, mieszkaliśmy w Pyriatynie w obwodzie połtawskim. Był maj, wszystko kwitło... Nie wyobrażałam sobie pracy dla okupanta, zwłaszcza że walczyli z nim moi trzej bracia. Postanowiłam udawać posłuszną, a potem uciec.
Młodzi ludzie zgromadzili się na centralnym placu. Krok po kroku, uważnie się rozglądając, przesuwałam się na zewnątrz grupy, a potem wtopiłam się w tłum, który otaczał tę grupę.
Na kilka tygodni zatrzymałam się u przyjaciół, potem postanowiłam uciec do innego regionu. Ale wcześniej poszłam do domu po jedzenie... Przyszli po mnie przed świtem. Wydał mnie mąż kuzynki, który był wtedy sekretarzem starosty. Potem wyrobił sobie zaświadczenie, że pomagał ukraińskim partyzantom, i kiedy po wojnie nasi chcieli go ukarać, dzięki tym dokumentom sąd go wypuścił.
Tetiana Pastuszenko: – Jak trafiła Pani do Auschwitz?
Anastazja Hułej: – Na początku zabrali nas do Katowic. Miałyśmy rozładować wagony z żużlem, ale ja miałam w głowie jedną myśl: jak uciec? Na dworcu wisiała mapa Polski i na jej podstawie zaplanowałam sobie, jak najszybciej dostać się do Lwowa. Któregoś dnia zaczęło padać. Strażnicy zaprowadzili nas do jakiegoś pomieszczenia, w którym mieliśmy przeczekać deszcz. Razem z nami byli Francuzi, a wśród nich młody mężczyzna w moim wieku – piękny, jak anioł. Tak przystojny był, że patrzyły na niego nie tylko dziewczyny, ale nawet strażnicy. Wykorzystałam to i razem z czterema innymi dziewczynami wymknęłam się niezauważona. Potem wczołgałyśmy się pod pociągi – i uciekłyśmy.
Po drodze spotykałyśmy różnych ludzi. Jedni proponowali nocleg i schronienie, inni chwytali za widły i krzyczeli, że Ukraińców trzeba zabijać za Wołyń
W Rzeszowie w końcu złapał nas żandarm. Trafiłyśmy do miejscowego więzienia.
Najgorsze było tam patrzenie na los Polek, które ukrywały Żydów. Pewnego dnia do naszej celi przyprowadzono pobitą na miazgę Helenę. Nie mogła się ruszać, krwawiła, tylko poruszała ustami. Powiedziała nam, że ukrywała Żydów w tajemnicy przed rodziną, ale Niemcy się dowiedzieli i schwytali jej męża. Poszła do więzienia i błagała go, by jej wybaczył – a wtedy ją też uwięzili i pobili. Na koniec oboje zostali rozstrzelani.
Któregoś dnia załadowali nas do bydlęcego wagonu i gdzieś wywieźli. Potem okazało się, że to obóz koncentracyjny Auschwitz-Birkenau. Kara za ucieczkę.
Od razu usadzili mnie na krześle, obcięli mi moje długie włosy, a potem wytatuowali numer na ramieniu. Nie wiedziałam, gdzie jestem, byłam w szoku. Wtedy moje życie zmieniło się na zawsze: przestałam być człowiekiem, stałam się numerem 61369.
.avif)
Nie trzeba było dużo czasu, by tam, w Auschwitz, zrozumieć, w jakim świecie się znajdujesz. Tysiące ludzi w pasiakach, wszyscy przerażeni, zgnębieni, w ciągłym napięciu. A najbardziej przerażającą rzeczą, która sprawia, że prawie zapominasz o sobie, są strumienie ludzi, których każdego dnia prowadzą do krematorium. W barakach było niewielu Żydów, bo w większości oni byli natychmiast zabijani. Pomiędzy kobiecą i męską częścią obozu, od bramy do lasu, w którym znajdowały się krematoria, biegła droga. I dzień po dniu widzisz Żydów wyciąganych z pociągu i wysyłanych do tych krematoriów. Idą potulnie, a wśród nich są dzieci – jedno z lalką, inne z piłką…
Czym zajmowała się Pani w obozie?
Pracą, od rana do szóstej wieczorem – np. kopaniem, budowaniem. Niedziela była dniem wolnym, co oznaczało, że nie byliśmy karmieni i musieliśmy głodować.
Pewnego razu wysłano nas do rozrzucania nawozu na polu. Wygrzebałam ręką popiół z worka, a tam były kości. To był popiół z krematorium. Ręce mi zdrętwiały...
Czy nazistom udało się stłumić Pani wolę, wewnętrzny bunt?
Na początku podjęłyśmy jedną próbę buntu. Kazano nam wykopać rów wokół obozu na głębokość człowieka. Potem wypełnili go wodą i podłączyli prąd, by nikt nie mógł uciec. Błoto, glina, deszcz, a nad głowami ciągle: „Schnell, arbeiten!”. I w końcu się zbuntowałyśmy – w nocy umówiłyśmy się, że nazajutrz nie pójdziemy do pracy.
Rano zostałyśmy w barakach. Przybiegł strażnik, a za nim komendant Rudolf Hoess, który krzyczał i strzelał w sufit. Na podwórzu ustawiono nas w szeregu, kazano uklęknąć, ręce za głowę. Hoess przeszedł wzdłuż szeregu i z całej siły uderzał co piątą dziewczynę (było nas około stu) w klatkę piersiową. I to był koniec naszego oporu.

W rosyjskiej niewoli są teraz setki Ukraińców, a każdy więzień szuka czegoś, na czym mógłby się oprzeć, by się nie poddać, nie zwariować. Czym ratowała się Pani w Auschwitz?
Marzeniami. Nie było żadnych wiadomości, żadnych relacji, tylko marzenia. Podczas pracy mówiłyśmy sobie, o czym marzymy. Często myślałyśmy o jedzeniu i te myśli też nas ratowały.
Poprzysięgłyśmy sobie, że jak nas wypuszczą, to wystarczy nam jedno ubranie, bo najważniejsze, żeby na stole zawsze był chleb
No i sny. Raz śniło mi się, że idę przez obóz i widzę słońce wschodzące po mojej lewej stronie. Ale gdy tylko się pojawiło, z powrotem opadło. Znalazłam się w strasznej ciemności. Po chwili znów zobaczyłam wschodzące słońce, tylko po drugiej stronie. To było dziwne, ale robiło się coraz cieplej. I ten sen stał się proroczy.
Zimą 1944-1945 czekałyśmy na wyzwolenie przez nasze wojska. Trwały już walki o Kraków, lecz nagle Niemcy postanowili gdzieś nas wywieźć – okazało się, że do obozu koncentracyjnego Bergen-Belsen. W Auschwitz myślałam, że nie ma nic gorszego niż ten obóz. Okazało się, że jest.
Pamięta Pani, jak została uwolniona?
Anglicy wyzwolili nas 15 kwietnia 1945 roku, ale wtedy nie miałam siły się cieszyć.
W ciągu kilku miesięcy w Bergen-Belsen zamieniłam się w żywego trupa. Któregoś dnia wtrącono nas do baraku bez okien – bo były zabite deskami, a drzwi potem też zabili – i bez materacy na pryczach. Kiedy cztery dni później ten barak został otwarty, nie mogłyśmy uwierzyć, że nie umarłyśmy bez jedzenia i ciepła. Niemcy postanowili nas zabić, bo nie wiedzieli, co z nami zrobić.
W obozie wybuchła epidemia tyfusu. Trupy leżały wszędzie, nikt ich nie zabierał.
Usłyszałam, jak jedna z kobiet w naszym baraku powiedziała: „Marusia, przesuń się! Już nie żyjesz”...
Te, z którymi wczoraj się przyjaźniłyśmy, dziś już nie żyły. A my nie miałyśmy siły ich opłakiwać.
Pewnego dnia zachorowałam i ja. Upadłam na podłogę, ale przyszła życzliwa dusza, Maria, i wyciągnęła mnie na zewnątrz baraku. Szepnęła: „Musisz iść ostatkiem sił, bo jeśli się położysz, wezmą cię za martwą i rzucą na stertę umarłych”. Uratowało mnie to, że jedna z dziewcząt ukradła Niemcom kawałek chleba i podzieliła się nim ze mną.
Kiedy wyzwoliciele weszli do obozu, pomachałam im tylko ręką. Kazali komendantowi Kramerowi załadować ciał zmarłych na ciężarówki, a ja nie miałam siły nawet na to, żeby podejść i powiedzieć mu, co o nim myślę.

Anglicy opiekowali się nami przez kilka tygodni i karmili nas. Kiedy wróciłam do ojczyzny, nazwali mnie zdrajczynią, a moje koleżanki z klasy przez długi czas nie chciały się ze mną przyjaźnić z powodu mojego numeru na ramieniu.
Dopiero kiedy dostałam się do instytutu w Kijowie, zaczęło się prawdziwe życie studenckie, z egzaminami, zakochaniem i ślubem. Mój mąż był na wojnie i został ranny. Później urodziły się nam dzieci i nasze życie nabrało rozpędu.
Jedyną rzeczą, do której już nigdy nie mogłam wrócić, był taniec. Przed wojną dużo tańczyłam, ale potem już nie potrafiłam. To stało się zbyt trudne
Gdy historia stanęła na głowie
Po wojnie Anastazja wróciła do domu „siwa, ostrzyżona, kościotrup” – ale z mocnym postanowieniem kontynuowania nauki. Od ponad 50 lat jest aktywną członkinią ruchu byłych więźniów nazistowskich obozów koncentracyjnych. Od ponad dekady stoi na czele Ukraińskiej Organizacji Bojowników Antyfaszystowskiego Ruchu Oporu, broniąc ich interesów w sferze politycznej, organizując dla nich dodatkową pomoc medyczną i socjalną, walcząc z izolacją społeczną.
W marcu 2022 roku 96-letnia wtedy Anastazja i jej dzieci schronili się w Niemczech, w wiosce Bad Kösen. W kraju, od którego w młodości doznała tyle cierpienia. Uciekła przed bombami Rosjan, którzy uważają się za „bratni naród” Ukraińców.
Jak to się stało, że zdecydowała się Pani wyjechać do Niemiec?
To nie był pierwszy raz, kiedy pojechałam do Niemiec. Po 1995 roku jeździłam tam często: do Bergen-Belsen, Berlina, Monachium, Dachau. Odwiedziłam także Magdeburg i Merzeburg w Saksonii-Anhalt, gdzie mieszkają i pracują nasi niemieccy partnerzy, z którymi przeprowadziliśmy wiele spotkań dla młodzieży w szkołach. Nie jeździłam w nieznane. A co najważniejsze – nie bałam się już Niemców.
Podczas wielu spotkań i moich wystąpień ludzie pytają mnie, co teraz czuję do Niemców.
Pamiętam konkretnych ludzi, którzy czynili zło. Ale ja, podobnie jak inni byli więźniowie, nie mam w sobie pragnienia zemsty. Ocaleni z obozów są jakby błogosławieni
Rozumiemy, że ludzie byli wtedy odurzani „izmami”: faszyzmem, komunizmem.
Czy Niemcy czują się winni, odpowiedzialni za to, co naziści robili niegdyś w Ukrainie?
Widać, że wielu starszych ludzi ma wyrzuty sumienia. W Bad Kösen, wiosce, w której mieszkaliśmy, wszyscy traktowali nas bardzo dobrze. Kiedy szłam na spacer, każdy próbował poczęstować mnie czymś ze swojego ogrodu – a to winogronami, a to śliwkami. Czułam się tak, jakby cała społeczność o mnie dbała.
A młodzi ludzie, którym o sobie opowiadałam, byli po prostu zachwyceni. Pamiętam, jak w 2013 roku ósmoklasistka z niemieckiej szkoły podarowała mi parę ciepłych skarpet. „Moja babcia zrobiła je dla ciebie na drutach” - powiedziała. Zaczęłam płakać, a wszystkie dziewczęta wokół mnie chlipały.
To były uczennice z Monachium, z którymi odwiedziłam miejsce pamięci w byłym obozie Bergen-Belsen. Ta szkoła zdobyła honorowy tytuł „Szkoły bez Rasizmu – Szkoły Odwagi Obywatelskiej”, a ja zostałam ich mentorką. Do dziś utrzymujemy przyjazne kontakty. Na moją cześć zasadzili na szkolnym podwórku jabłoń i niedawno przysłali mi zdjęcie czerwonych jabłek, które na niej wyrosły.
Czy myślała Pani, że Rosja zaatakuje Ukrainę? Miała Pani jakieś przeczucia?
Niczego nie przeczuwałam, nie domyślałam się, nawet o tym nie śniłam. Nie mogłam sobie wyobrazić Rosji atakującej nas w tak brutalny sposób, niszczącej wszystko.
Przez całe moje życie na różnych spotkaniach politycznych ludzie krytykowali Amerykę, że wciąż wchodzi im w drogę. Zapomnieli, że ci słynni radzieccy piloci z lat 30. bili rekordy na amerykańskich samolotach. Na czym latali? Na naszej sklejce? Rosjanie mają w sobie nienawiść, taką pogardę dla ludzi
W pandemicznym roku 2020 zorganizowała Pani zbiórkę pieniędzy na pomnik mieszkańców wsi Żulany, którzy zginęli w bombardowaniu 22 czerwca 1941 roku. W lutym 2022 roku Pani Żulany znów zostały zbombardowane.
Tak. Przez jakiś czas siedzieliśmy z dziećmi w piwnicy. Mamy dużą piwnicę pod garażem. Postawiliśmy tam trzy łóżka, wzięliśmy kota i zostaliśmy na kilka nocy. Nie było światła, telefon nie działał, nie docierały do nas żadne wiadomości. Strasznie jest być zamkniętym. Ale przetrwaliśmy.
.avif)
Córka i syn zaczęli namawiać mnie do wyjazdu, ale nie chciałam. A potem pomyślałam: co by było, gdyby coś się stało, kto wtedy byłby winny? Więc się zgodziłam. Najpierw pojechaliśmy do Lwowa, potem do Polski, a stamtąd do Niemiec. Zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci. Dostaliśmy osobne pokoje na pierwszym piętrze domu, w którym mieszkała rodzina z trzyletnim chłopcem. Zaprzyjaźniliśmy się z nimi, jak z własną rodziną. Teraz, kiedy wróciłam do Ukrainy, czasami do siebie dzwonimy.
Wpis z dziennika Tetiany Pastuszenko z 1 marca 2022 r.: „Anastazja Hułej, 96-letnia była więźniarka obozu koncentracyjnego Auschwitz, od pięciu dni przebywa w piwnicy swojego domu w Kijowie. Ale wczoraj wysiadł prąd i zgodziła się za namową swoich dzieci i wnuków opuścić miasto samochodem i pojechać za zachodnią granicę. Nie wiem, jak sobie poradzą. Nie jest bezpiecznie zostać, ale długa podróż w czasie wojny też nie jest bezpieczna, zwłaszcza dla osoby w jej wieku”.
Jak się Pani żyło wtedy w Niemczech?
Jeszcze przed pandemią koronawirusa Mike Reichel [dyrektor Centrum Edukacji Politycznej w Saksonii-Anhalt – red.] zaczął pracować nad książką o mnie. W lipcu 2022 roku książka została opublikowana w języku niemieckim. Przemawiałam na jej prezentacjach, miałam bardzo napięty harmonogram, w ciągu roku to było jakieś 50 spotkań.
.avif)
Ile osób przychodziło na te spotkania?
Wiele, zarówno Niemców, jak Ukraińców. Kiedy organizowaliśmy spotkania w kościołach, przychodziły całe społeczności. Było mi miło, gdy dowiedziałam się, że w Niemczech są wspólnoty, w których śpiewa się ukraińskie pieśni i rozwija ukraińską kulturę.
Jedno spotkanie odbyło się w czasie Dni Szewczenki. Recytowałam z pamięci jego „Testament”, a Liuba Danyłenko czytała niemieckie tłumaczenie. Potem długo nas oklaskiwano.
„Powstańcie.
Kajdany zerwijcie
I krwią wrogów Ukrainy
Wolność swą ochrzcijcie”.
Pewnego razu, na kongresie Niemieckiej Federacji Związków Zawodowych, spotkałam nawet kanclerza Niemiec Olafa Scholza. Udało mi się powiedzieć mu, żeby dał Ukrainie więcej broni.
Na tych spotkaniach wolę nie mówić o sobie. Apeluję do wszystkich o pomoc i wsparcie Ukrainy.

Dlaczego zdecydowała się Pani wrócić do Ukrainy?
Miałam problem z nadciśnieniem. Któregoś dnia podskoczyło do 240. Zabrała mnie karetka, leczyłam się w szpitalu. W Kijowie mi się poprawiło. Ale teraz moje nogi są już do niczego. Mogę dosięgnąć stołu w pokoju, bo mam się czego przytrzymać, ale to wszystko. Nie wiem, kiedy ostatnio wyszłam na zewnątrz. Boję się, że upadnę, a wtedy kto mnie zgarnie z podwórka, jakim buldożerem (śmiech)?
Jak Pani sobie radzi z tym strachem, z tym ostrzałem, gdy znowu musi się chować w piwnicy?
Już się nie chowam. Kiedy wróciliśmy do Ukrainy, myśleliśmy, że ostrzału już nie będzie, ale tak się nie stało.
Wszystkim jest teraz ciężko, ale nie ma co jęczeć. Możesz się smucić, ale nie jęcz. Kiedyś, w Magdeburgu, pewna Niemka zapytała mnie, jak my, świadkowie II wojny światowej, mamy żyć dalej, skoro w Europie znów toczy się wojna – kiedy wszystko, przeciwko czemu walczyliśmy, dzieje się znowu. Powiedziałam jej, że przetrwaliśmy Hitlera, przetrwaliśmy Stalina, więc i Putina po prostu musimy przetrwać.


„Korporacja potworów” ratuje kraj
<frame>Od chwili powstania „Korporacji potworów” jej założycielka i dyrektorka Kateryna Nożewnikowa otrzymała Order Księżej Olgi [ukraińskie odznaczenie dla kobiet, ustanowione w 1997 r. – red.] III stopnia, trafiła do rankingu najbardziej wpływowych kobiet w Ukrainie (według magazynu „Focus”) i została honorową obywatelką obwodu odeskiego. W 2024 r. „Ukraińska Prawda” uznała ją za jedną ze stu znanych ukraińskich postaci, które poprzez swoją działalność przybliżają zwycięstwo kraju w wojnie z Rosją. <frame>

Od pieluch do broni
Historia „Korporacji potworów”, jednej z najbardziej renomowanych i wpływowych fundacji charytatywnych w Ukrainie, zaczęła się od rozmowy kilku kobiet na popularnym niegdyś „Odeskim forum”. Jedna z nich, Kateryna Nożewnikowa, specjalistka ds. turystyki międzynarodowej, właśnie urodziła syna i przebywała na urlopie macierzyńskim. Natrafiła na ogłoszenie o zbiórce pieniędzy dla samotnej matki, która mieszkała w niszy pod schodami. Zebrała więc kilka rzeczy, zawiozła je do tej kobiety – i zdała sobie sprawę, jak wielu jest ludzi, którzy potrzebują jej pomocy.
Pierwsze biuro wolontariuszy, którzy żartobliwie zaczęli nazywać siebie „potworami”, było w samochodzie Kateryny. Pierwszymi odbiorcami ich pomocy były dzieci z poważnymi problemami zdrowotnymi, które potrzebowały pomocy. Remont oddziałów szpitalnych w Dziecięcym Centrum Oparzeń w Odessie był zaś ich pierwszym dużym projektem.
Początkowo zbierali zabawki i pieluchy dla dzieci z Centrum. Później w ramach projektu Dobry Obiad organizowali codzienne posiłki dla starszych i samotnych mieszkańców Odessy, pomagali szpitalom i schroniskom, opiekowali się osobami o ograniczonej sprawności ruchowej, dostarczali pomoc humanitarną do regionów frontowych, w których w 2014 r. Rosja wszczęła wojnę. Pomagali też rodzinom przesiedleńców wewnętrznych.
Oficjalna data założenia centrum wolontariatu to 10 czerwca 2014 roku.
– Wtedy zadzwonili do nas z regionalnej administracji – mówią nam w fundacji. – Powiedzieli, że przywieźli pięćset sierot z obwodu ługańskiego do Odesy, i zapytali, czy moglibyśmy pomóc. Większość dzieci miała przy sobie tylko foliowe torby – a w nich tylko to, co naprędce udało się do nich zgarnąć.
W 2017 r. inicjatywa wolontariuszy została oficjalnie zarejestrowana jako organizacja charytatywna „Korporacja potworów”.
Na początku inwazji Kateryna myślała, że fundacja nie zmieni swojego celu. Zmieniła zdanie w ciągu tygodnia:
– Nie potrafiłam sobie wyobrazić wojny na taką skalę. I nie miałam pojęcia, jak bardzo byliśmy na nią nieprzygotowani
We wrześniu 2023 r. fundacja otrzymała licencję na zakup broni dla wojska.
Od pandemii do wielkiej wojny
– Od początku marca 2020 r. nasza fundacja charytatywna „Korporacja potworów” pomaga pacjentom z koronawirusem, rozprowadza koncentratory tlenu i kupuje leki dla szpitali. Pracowaliśmy wtedy 16-18 godzin na dobę – wspomina Kateryna. – I nadal tyle pracujemy. Po wybuchu wojny na pełną skalę wiele osób wyjechało, a niektórymi zajęły się fundacje zagraniczne. Nadal dostarczamy leki, żywność, produkty higieniczne dla pacjentów opieki paliatywnej i osób starszych, które pozostały w Odesie. Ale teraz 90% naszej pracy jest dla wojska.
.avif)
Halyna Halymonyk: – Nie żałuje Pani, że często musi rozwiązywać sytuacje kryzysowe za państwo – kiedyś w sferze społecznej, a teraz w obronnej?
Kateryna Nożewnikowa: – Z pewnością wiele systemów państwowych wymaga zmian, ale teraz musimy ratować sytuację. Wielu naszych podopiecznych może nie dożyć zmian systemowych, a państwo nie przetrwa bez pomocy takich jak my. Więc chociaż zajmujemy się działalnością charytatywną, jesteśmy w kontakcie z dowództwem wojskowym i z tego poziomu również dajemy impuls do zmian.
Teraz po prostu robimy, co w naszej mocy, by „ludzie zmian” mieli się do kogo zwrócić. Ratujemy kraj
Mam nadzieję, że kiedyś państwo będzie działało sprawniej. Liczę na młodych ludzi, na ludzi z doświadczeniem z sektora publicznego, że wniosą nowe wartości. Poza tym fundacje są bardziej elastyczne, nie tak zbiurokratyzowane jak aparat państwowy. Mamy nad nim przewagę efektywności.
Jedną z najsilniejszych narracji ostatnich czasów jest „zmęczenie wojną”. Czy przez nią pomoc jest mniejsza?
Co powiedzieć o zmęczeniu tym, którzy byli na froncie przez trzy lata – albo nawet przez dziesięć, jak niektórzy? Jak możemy porównać ich zmęczenie z naszym? Co ze zmęczeniem ludzi, którzy oddają na wojnie swoje życie i zdrowie, którzy grzebią swoich towarzyszy, tracą nogi, ręce, wzrok?
Mało rozmawiam z ludźmi, bo kiedy dostaję prośbę od wojska, po prostu wchodzę na Facebooka i piszę o tym post; tak jest szybciej. Czasem udaje mi się znaleźć odpowiednie słowa, które od razu trafiają w serce – i wtedy zbiórka zamyka się w pół dnia. Czasami jednak moje słowa nie są tak trafne, więc wszystko trwa dłużej.
Mówiąc o darowiznach: szczerze przyznajemy, że Ukraińcom żyje się gorzej z powodu wojny. Ceny rosną, dochody są niższe, życie stało się trudniejsze i uboższe
Tyle że wojna to żarłoczna czarna dziura. Zebraliśmy coś, przekazaliśmy, a potem ostrzał – i wszystko jest zniszczone
Pół biedy, gdy chodzi o mienie, a nie o życie ludzi.
Z jednej strony mamy żołnierzy, którzy giną albo wracają z frontu z powodu inwalidztwa. Z drugiej – do armii cały czas dołączają nowi ludzie, powstają nowe brygady, a my musimy wszystko im zapewnić. Metodologia zbierania pieniędzy jest ostatnio inna niż w poprzednich latach. Musisz znaleźć odpowiednie słowa, mieć nadzieję, że zostaniesz wysłuchany i że ten ktoś, kto cię czyta, będzie miał pieniądze na darowiznę.
Myśli Pani, że chodzi tu tylko o dochody ludzi?
Kiedy czytam posty moich kolegów pełne oburzenia, że cywile nie odczuwają wojny w ten sam sposób co oni, chce mi się zapytać, do kogo to piszą. Bo jeśli do tych, którzy mimo wojny wciąż żyją swoim „pięknym życiem”, to tacy i tak tego nie przeczytają.
A naszym wspierającym nie trzeba o tym przypominać. Przekażą darowiznę dzieląc się tym, co mają. Niemal 90% darczyńców „Korporacji potworów” to obywatele Ukrainy, a tylko 10-15% to donatorzy zagraniczni. Cały kraj (z kilkoma wyjątkami) jest teraz jedną wielką organizacją charytatywną utrzymującą linię frontu.
Samotna pikieta przeciw biurokracji
We wrześniu 2023 r. w Odesie jako pierwsza poszła Pani na jednoosobową pikietę przeciw korupcji. Podziela Pani opinię, że korupcja niszczy Ukrainę bardziej niż Rosjanie?
Po pierwsze, narracja o „wyjątkowej ukraińskiej korupcji” jest niesprawiedliwa. Korupcja istnieje we wszystkich krajach, nawet tych najlepiej prosperujących. Pytanie dotyczy proporcji, reakcji społeczeństwa i rozpowszechniania informacji na ten temat.
Uwaga świata skupia się teraz na Ukrainie, więc na wszystko tu patrzy się z pewną przesadą. Ukraińskie społeczeństwo też bardzo stanowczo reaguje na ujawnione przypadki korupcji. Taka sytuacja jest interpretowana nie tylko jako przestępstwo, ale jako zdrada. W wojnie o przetrwanie to nóż w plecy. Za coś takiego masz ochotę do kogoś strzelać.
Poszłam na tę pikietę nie z powodu korupcji, ale z powodu nieefektywnej dystrybucji środków budżetowych. Bo na froncie brakuje wielu rzeczy, a nie kupuje się ich nie dlatego, że brakuje środków publicznych – tylko dlatego, że publiczne pieniądze są wydawane nieracjonalnie. Chcę, by z budżetu Odesy przeznaczano wystarczające środki na obronność. ?
I myślę, że osiągnęłam swój cel. Przed pikietą Rada Miejska Odesy wydała na wojsko 350 milionów hrywien. Po niej – 1,5 miliarda

Kwestia korupcji jest często wykorzystywana jako argument za zmniejszeniem pomocy dla Ukrainy.
Nasza wojna to także budowanie bardziej sprawiedliwego kraju. Jeśli Rosja tu przyjdzie, nie będziemy mieli takiej możliwości.
Posłużę się analogią: nasza fundacja ma pod opieką cudowne, miłe dziecko, tyle że z dysfunkcyjnej rodziny, bo rodzice są uzależnieni. Czy powinniśmy przestać pomagać temu dziecku, skoro ma takich rodziców?
Miliony Ukraińców przyłączyły się dziś do obrony – wspierają ją swoim życiem, zdrowiem i pieniędzmi. Walczymy o nasze istnienie, o zachowanie naszego kraju i narodu. Ale nasza wojna jest też czymś znacznie większym. To walka o utrzymanie porządku świata, który został ustanowiony po II wojnie światowej.
Z przerażeniem słuchamy oświadczeń światowych przywódców, którzy grożą wyciągnięciem starych map, strzepnięciem z nich kurzu i sprawdzeniem, kto, idąc za prawem silniejszego, może rościć sobie prawa do Grenlandii, Kanady czy Kanału Panamskiego. Ta puszka Pandory została otwarta przez Rosję, ale Ukraina może ją zamknąć.
Dziś Ukraina broni idei suwerenności dla wszystkich krajów, nie tylko dla siebie. Pomoc Ukrainie to inwestycja w bezpieczeństwo całego świata
O czym milczą ukraińscy wolontariusze
Ukraińska dziennikarka Zoja Kazanżi ukuła termin „trauma wolontariuszy”: dużo widzą, dużo wiedzą, ale nie mogą opowiedzieć o wszystkim. Co przemilczacie?
O wielu historiach będziemy musieli milczeć do końca wojny. Nie wszystkie są złe, są przykłady niesamowitego bohaterstwa i niezwykłych decyzji. A na te złe jeszcze nie czas.
Ludzie nawet tutaj, w Odesie, nie do końca rozumieją, że w tym wszystkim nie chodzi o to, że w kierownictwie miasta lub kraju zmienią się jakieś twarze. Nie chcę, by dowiedzieli się, co w praktyce oznacza słowo „deportacja”, kiedy trzeba opuścić swój dom bez prawa powrotu. Albo by gdzieś kiedyś powtórzyła się Bucza.
Pani fundacja nigdy nie wahała się odmówić, jeśli nie coś nie odpowiadało specyfice waszego działania. Czy ci, którym odmówiliście, czują się urażeni?
Wyznaję zasadę, że lepiej pracować systematycznie w wąskich, wyspecjalizowanych obszarach, niż rozdrabniać się na wszystko.
Mamy trzy główne obszary. Pierwszy to medycyna taktyczna. To logiczne, bo od lat zajmujemy się medycyną. Chodzi o ratowanie życia.
Drugi to drony i komunikacja. To zaawansowana technologicznie wojna, niepodobna do żadnej innej. Musimy walczyć za pomocą dronów, a nie ludzi. Drony są wszystkim: rozpoznaniem, niszczeniem punktów, z których wróg prowadzi ostrzał. Mamy nawet projekt o nazwie „Glovo”, w ramach którego drony dostarczają naszym żołnierzom żywność, wodę i zapewniają komunikację w trudno dostępnych miejscach.
Trzecim obszarem jest broń. Każdego miesiąca fundacja przekazuje wojsku od 20 do 35 milionów hrywien. To tysiące apteczek i dronów.

Wielu wolontariuszy i filantropów wypaliło się z powodu braku zaufania do nich i oskarżeń o nadużycia. „Potwory” to zaufana fundacja. Jak udało się Pani ją zbudować?
Trzeba być tak przejrzystym, jak to tylko możliwe, uczciwym wobec ludzi nawet w najdrobniejszych sprawach. Jestem gotowa spotkać się i odpowiedzieć na wszystkie pytania. To właśnie sprawia, że nawet najbardziej zaciekli hejterzy stają się przyjaciółmi fundacji. Kiedyś dwaj najwięksi darczyńcy „Korporacji potworów” nie tylko nam nie wierzyli, ale w ogóle nie wierzyli w ideę dobroczynności.
Utraty reputacji i zaufania ludzi boję się bardziej niż śmierci
Tak wychował mnie ojciec: dotrzymywać słowa, wstydzić się zrobić coś niegodnego, cenić swoją reputację. Kiedy widzę, jak osoba podejrzana o korupcję wyrzuca worki z pieniędzmi przez okno, a kilka dni później siedzi w Radzie Najwyższej, jakby nic się nie stało... Wolałabym umrzeć ze wstydu, niż tak się zhańbić.
Łapówki proponowano mi wielokrotnie, zawsze się tego bałam. Prędzej czy później wszystko wyszłoby na jaw i nie byłabym w stanie z tym żyć. Nie boję się rozgłosu, ale utraty zaufania ludzi, którzy wspierają innych za moim pośrednictwem.
Ważne jest, aby wszystkie zakupy dokonywane przez fundację były jak najbardziej efektywne i gospodarne. W czasie wojny ważne jest racjonalne wydawanie pieniędzy, kupowanie w najlepszej cenie i najlepszej jakości. Nie akceptuję stanowiska fundacji i wolontariuszy, którzy pytani o wydatki mówią: „ To nie wasza sprawa, nie będę odpowiadał”. Masz do czynienia z pieniędzmi innych ludzi, więc musisz być odpowiedzialny.
Oczywiście jesteśmy też zwykłymi ludźmi, możemy popełniać błędy, ale umiejętność przyznania się do błędów i szczerego mówienia o nich jest również częścią przejrzystości fundacji.
Wygrać tę fatalną walkę
Z czego Pani żyje? Otrzymuje Pani pensję w fundacji? Wiem, że przez wiele lat, kiedy prowadziła Pani działalność charytatywną, wsparciem był mąż.
Ukraińskie ustawodawstwo zezwala na wykorzystanie 20% dochodu fundacji na wypłatę wynagrodzeń, wynajem biura i pokrycie bieżących wydatków. „Potwory” nigdy jednak nie skorzystały z tej możliwości. Kiedy fundacja oficjalnie zarejestrowała swoją działalność, kilku powierników, przedsiębiorców z Odesy, wpłaciło pieniądze na specjalne, oddzielne konto o nazwie „Dla Spartan”, aby pokryć wydatki administracyjne fundacji. Dzięki temu wszystkie pieniądze przekazywane przez dobroczyńców trafiają wyłącznie na projekty charytatywne. Jeśli ludzie chcą pomóc nam, wolontariuszom, zasilają to oddzielne konto.
.avif)
Czy pomoc pochodząca od tych, którzy wyjechali, jest dla Ukrainy wystarczająca?
Ciężko mi się odnieść do tego pytania, ponieważ nie mam kontaktu z tak dużą liczbą uchodźców, by uogólniać. Wśród dobroczyńców naszej fundacji są tacy, którzy wyjechali i stale pomagają dużymi sumami pieniędzy. Czy mogę wyciągać wnioski o wszystkich na podstawie ich działań? Oczywiście, że nie.
Tak samo jak z obrazu kilku Ukraińców pijących piwo gdzieś w Hamburgu nie można wyciągać wniosku, że wszyscy Ukraińcy za granicą są nieodpowiedzialni
Jedyne, na co mogę sobie pozwolić, to podzielenie uchodźców na tych, którzy wyjechali i nie planują powrotu, oraz tych, którzy wyjechali i chcą wrócić. Do tych pierwszych mam mniej pytań. To ich wybór, by budować swoje życie w innym kraju. Nikogo za to nie potępiam.
Ale jeśli ktoś planuje powrót i tylko przygląda się z zagranicy, jak inni tutaj umierają, stają się niepełnosprawni czy pracują pod bombami, bo uratować Ukrainę – to taka postawa jest dla mnie bardzo nie w porządku.
Mamy trudną sytuację na froncie, wiele też tracimy przez rosyjską propagandę. Każdy Ukrainiec, który nie jest w ojczyźnie, powinien w miarę swoich możliwości wnieść swój wkład – czy to w postaci darowizny, czy dyplomacji publicznej – by pomóc Ukrainie wygrać tę fatalną walkę. Ukraińscy wolontariusze i ich dobroczyńcy nie są odpowiedzialni za tę walkę, ale my, jak pielęgniarki, czołgamy się po polu bitwy, bandażując i wyciągając rannych, zapewniając wszystko, co niezbędne tym, którzy mogą zatrzymać tę wojnę. Warto robić to razem.



Ta walka to dla mnie kwestia honoru
Katie Leszkaszeli służy w Legionie Międzynarodowym. Urodziła się w Rosji, ma podwójne obywatelstwo. 24 lutego 2022 r. podarła swój rosyjski paszport, a w marcu była już w Ukrainie.
Wiedzieliśmy, czego się po nich spodziewać
Rodzice mieszkali w Rosji jeszcze na długo przed moim urodzeniem, spędziłam tam pierwsze 11 lat życia. Później przeprowadziliśmy się do Gruzji, gdzie ukończyłam szkołę i studia medyczne, z wykształcenia jestem lekarką ogólną. Przed inwazją pracowałam w Niemczech, przyjechałam tam podczas pandemii COVID-19 w ramach programu wymiany lekarzy. Chciałam kontynuować tam studia, przygotowywałam nawet dokumenty – ale okazało się, że na studiowanie nie ma już czasu. Spakowałam swoje rzeczy i pojechałam do Ukrainy. W moim gruzińskim paszporcie jest napisane, że urodziłam się w Rosji, więc ukraińscy pogranicznicy przesłuchiwali mnie przez cztery godziny. Sprawdzili mój telefon, wyjaśnili, jakie niebezpieczeństwa mogą mnie spotkać w Ukrainie. Ale już zdecydowałam.
W 2022 roku było tak, jakbym cofnęła się w czasie o 14 lat, do dni, w których Rosjanie zaatakowali Gruzję. Miałam wtedy 13 lat. Pamiętam, jak 5 sierpnia 2008 r. usłyszałam, że zaczęli strzelać, ale Gruzja nie chciała dawać pretekstu do konfliktu i dlatego nie odpowiedziała. Rosyjskie grupy dywersyjne wkroczyły na nasze terytorium i w końcu sprowokowały Gruzinów do wymiany ognia. Mieli już wtedy wiele pojazdów opancerzonych na granicy.
Oni wszędzie działają według tego samego scenariusza: najpierw „ćwiczenia wojskowe”, potem „ratowanie” ludzi, a na końcu zniszczone miasta i zabici cywile
7 sierpnia okupanci zastrzelili pierwszego gruzińskiego żołnierza, a już następnego dnia nasz prezydent Saakaszwili powiedział, że nie możemy milczeć – reagujemy. I nazajutrz rano zaczęła się wojna. Oczywiście wszyscy normalni ludzie bali się śmierci, a jeszcze bardziej utraty swojej ziemi. Rosjanie okupowali już wtedy naszą Abchazję, więc wiedzieliśmy, że gwałcą kobiety i torturują jeńców. Na jednego, który był związany, skoczyli w taki sposób, że złamali mu kręgosłup. Bo odmówił podeptania gruzińskiej flagi.
W piłkę nożną grali odciętymi ludzkimi głowami.
Wiedzieliśmy więc, co nas może czekać. Chociaż mieszkaliśmy z dala od walk, czuliśmy wojnę. Mój starszy o 15 lat brat od razu poszedł walczyć. Został ranny, a mój kuzyn zginął. Pamiętam tamten strach, ale on był inny niż teraz. Dziś mogę iść na pole bitwy i dać wrogowi odpowiedź. Mam szansę jakoś się na nim zemścić.
Chociaż 24 lutego 2022 r. podarłam swój rosyjski paszport, nie mogę formalnie zrzec się obywatelstwa. Głownie dlatego, że jestem poszukiwana przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych na terytorium Rosji. Więc jeśli przyjdę do którejś z ich ambasad, mogę zostać poddana ekstradycji. Rosjanie uważają mnie za zbrodniarza wojennego, bo biorę udział w wojnie. A ja jestem Gruzinką i udział w tej wojnie jest dla mnie kwestią honoru. Bo Rosja to także mój osobisty wróg.
Dwie różne wojny
Na początku musiałam przejść szkolenie wojskowe w Legionie Gruzińskim. Wyjaśnili nam taktykę poruszania się i walki. Powiedzieli wszystko o minach – jakie są ich rodzaje, jak wyglądają, jak brzmią, gdy wybuchają. Jednak najtrudniejsze było przygotowanie fizyczne: musieliśmy chodzić i biegać 10-15 km z dodatkowym obciążeniem. Wyobraź sobie, że dźwigasz 35 kilogramów: broń, plecak, hełm, wodę, jedzenie, kamizelkę kuloodporną – a ważysz 49 kg, jak ja. Ale dałam radę i dołączyłam do grupy bojowej „Wendetta”.

Mój pierwszy kontakt z wrogiem był w sektorze Charkowa w 2022 roku. Walczyłam przez pięć miesięcy bez kontraktu – podpisałam go dopiero we wrześniu 2022 r., z z Legionem Międzynarodowym. Wojna dwa lata temu i teraz bardzo się różnią. Wtedy nie było tyle artylerii, nie było tylu dronów. Było więcej walk kontaktowych.
Dziś wojna jest bardziej brutalna. Wróg często używa przeciw nam gazu łzawiącego i neurotoksyn. Mogą powodować halucynacje, ciemność przed oczyma, wymioty, odwodnienie
Jeśli chodzi o wsparcie medyczne, dzięki wolontariuszom zawsze mieliśmy wszystkiego pod dostatkiem. Ale w miarę nasilania się wojny czasami brakuje nam opasek uciskowych i plecaków medycznych. Potrzebujemy też suchego osocza krwi, od roku nie jesteśmy w stanie go zdobyć. Mieliśmy dwa opakowania. Jedno zostało zniszczone, gdy dron wleciał do naszego bunkra, a my skryliśmy się za kamizelkami kuloodpornymi i plecakami.
Drugie miał medyk, który zginął – jego plecak zniknął razem z nim. Potrzebujemy suchego osocza potrzebujemy, kiedy musimy przeprowadzić transfuzję krwi w pobliżu na polu walki. Zwykle staramy się zatamować krwawienie i dostarczyć rannego do punktu ewakuacji. Ale jeśli jesteś pod ostrzałem, widzisz umierającą osobę i nie możesz opuścić pola bitwy, to suche osocze jest szansą na ratunek.
Przyzwyczajona do śmierci
Mój pierwszy ranny był w sektorze charkowskim. 21-letni facet, miał połamane nogi i wciąż żartował, choć nie było mu do śmiechu. Opowiadał o swojej dziewczynie, pokazywał jej zdjęcia w telefonie. Później dowiedziałam się, że umarł w szpitalu. Był jedyną osobą, która zmarła po naszej ewakuacji. Tutaj ranni albo umierają bardzo szybko, bo nie możesz już nic zrobić, albo udaje im się przeżyć.
Najtrudniejszą częścią ewakuacji rannego jest dotarcie z pola bitwy do medevacu [pojazdu ewakuacyjnego – red.]. Każda ewakuacja jest przerażająca i trudna. Czasami po prostu jedziesz, bo musisz. Wszystko wokół jest doszczętnie spalone, na drzewach nie ma ani jednego liścia, nie masz gdzie się ukryć. Idziesz i czekasz na swoją kulę. Kiedy szliśmy do szturmu, czasami musieliśmy nieść rannego 8 kilometrów do punktu ewakuacji.
Najtrudniej było wtedy, gdy ja i moi towarzysze zostaliśmy ranni. Nie mogliśmy chodzić, więc czekaliśmy, aż ktoś przyjdzie i nas zabierze. Cały czas byliśmy pod ostrzałem. Jestem przyzwyczajona do śmierci, gorsza od niej jest utrata przyjaciół.
Jeszcze przed minutą się z nim śmiałaś, opowiadał ci o swoich życiowych planach – a tu naraz go nie ma
Kiedy ktoś umiera, w ciągu sekundy zmienia kolor, nawet jego zapach staje się inny. Świadomość tego, co się naprawdę stało, przychodzi później, kiedy widzisz jego rzeczy i zdajesz sobie sprawę, że już nie wróci. To bardzo trudne, leczyłam się nawet u psychiatry. Miałam ciężkie PTSD.
Nigdy się nie poddam
Najgorsze stało się wtedy, gdy byliśmy na pozycji obronnej w Nowoseliwce, w obwodzie ługańskim. Wróg ostrzelał z czołgu nasz punkt obserwacyjny. Odpoczywałam po służbie w bunkrze, pozostali byli na górze. Dwóch zginęło natychmiast, a dwóch zostało ciężko rannych.
Wyglądało to tak, jakby Rosjanie strzelali do nas ze wszystkiego, co mieli. Szara strefa, która nas dzieliła, była niewielka. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jeśli nie będzie obserwacji tej ulicy z góry, to nas zaatakują. Nasze radio nie działało, więc nie mogliśmy powiedzieć innym towarzyszom, co się dzieje.

Siedzieliśmy tam w nadziei, że przyleci nasz dron i zobaczy, że dom, w którym jesteśmy, jest całkowicie zniszczony, że przyjdą nam na ratunek. Ale po półgodzinie zdaliśmy sobie sprawę, że nikt nie nadlatuje, a ostrzał nie ustawał. Nasza druga pozycja była się 700 metrów za nami. Jeden z chłopaków zgłosił się więc na ochotnika, że pobiegnie do naszych i sprowadzi pomoc. Wiedziałam, że jeśli wyjdzie na zewnątrz, zrobią z niego co najmniej trzysetkę [w wojskowym żargonie „300” oznacza ciężko rannego – red.]. Mimo to zdjął kamizelkę, zostawił broń i pobiegł.
Ja zostałam z rannymi. Nie wierzyłam, że wróci. Odbezpieczyłam granat i siedziałam tak przez 40 minut, czekając na wroga. Nigdy się nie poddam, bo wiem, co Rosjanie mogą mi zrobić
Ręce mi drętwiały, ale chciałam żyć. I nagle usłyszałam, że ktoś mówi po angielsku. Zrozumiałam, że to nasze wsparcie. Tamtemu żołnierzowi udało się dotrzeć do naszych.
Rosjanie krzyczą: NATO walczy!
Ukraińskie brygady i nasz legion bardzo się różnią. U nas wszyscy jesteśmy sobie równi – nie ma czegoś takiego, że ty jesteś dziewczyną, a ja facetem. Walczymy zgodnie ze standardami NATO. Kiedy żołnierze z innych jednostek spotykali mnie na polu walki, dziwili się: „O, jesteś pierwszą dziewczyną na polu bitwy”. Nie mamy systemu, w którym mogłabyś robić jedną rzecz, a innej już nie. Jesteś żołnierzem na stanowisku bojowym, idziesz i wykonujesz zadania. W naszym zespole jest wielu medyków i zawsze jeździmy z wojskiem na misje. Powiedziałabym, że jesteśmy medykami szturmowymi.
W mojej kompanii są tylko żołnierze mówiący po angielsku. Kiedy słyszymy obcy język, okupanci krzyczą, że to NATO z nimi walczy. Jeden z jeńców powiedział kiedyś, że u nich mówią, że wszyscy obcokrajowcy walczący po stronie Ukrainy to czarni i geje. Gadają też, że mamy drony, które mogą przenosić materiały wybuchowe o wadze do 2 tysięcy ton. Słuchamy tego i myślimy sobie: no i niby gdzie to wszystko?
Kiedyś bałam się iść na pole bitwy, więc przyjaciel dał mi drewniany krzyż. „Komukolwiek go dałem, wszyscy wrócili. Kiedy wrócisz, oddasz mi go ”– powiedział. Wróciłam. Dwóch ciężko było rannych, reszta zginęła. Oddałam mu ten krzyż, ale następnego dnia kupiłam sobie własny. Noszę go na kamizelce kuloodpornej.
Nigdy bym nie pomyślała, że większość z nas będzie wierzyć w przesądy
Dożyć zwycięstwa
Przed wojną byłam zakupoholiczką, wydawałam mnóstwo pieniędzy na niepotrzebne rzeczy. Dziś moje życie jest inne, potrzeby materialne zeszły na dalszy plan. Kiedyś uwielbiałem podróżować, teraz mieszkam w jakiejś wiosce, brudna i spocona, ale mnie to nie obchodzi. Jedyne, czego chcę, to dożyć zwycięstwa i cieszyć się spokojnymi wieczorami z rodziną.
Jeśli pozwolimy Putinowi wygrać, nic dobrego z tego nie wyniknie. Nie będzie Ukrainy, a on ruszy na Europę
Polska zostanie zaatakowana – i oczywiście Gruzja, znowu. On chce przywrócić Związek Radziecki, tyle że nie spodziewał się takiego oporu Ukrainy. Nie spodziewał się też, że Ukraina będzie miała tak wielkie wsparcie USA i Europy. Teraz to dla niego kwestia honoru. Nie rozumie, jak Ukraina miałaby go pokonać, dlatego wydaje tak ogromne środki na tę wojnę.
Tak naprawdę Rosjanie nikogo nie lubią. Nas, Gruzinów, nazywają „czurkami” [pogardliwy epitet, używany przez Rosjan w stosunku do ludzi z Kaukazu, Azji Środkowej i innych regionów byłego ZSRR – red.], a Ukraińców – „chochołami”. To rasiści.
Jeśli chodzi o Gruzję, wierzę, że nasze terytoria wrócą do ojczyzny. Mieliśmy już w naszej historii momenty, kiedy coś nam zabierano, ale zawsze to odzyskiwaliśmy

Nie wiem, jak długo potrwa wojna w Ukrainie, sytuacja zmienia się tu z każdą sekundą. Ale to nie może trwać wiecznie. Jeśli będzie zawieszenie broni i podpiszą tylko jakiś rozejm, to będzie drugi Izrael i Palestyna, życie na tykającej bombie. Aż do chwili, gdy jakiś „Iwanuszka” upije się i zacznie strzelać.
Po naszym zwycięstwie pójdę na defiladę z moimi medalami. Mam Złoty Krzyż od Załużnego, dla mnie cenniejszy niż diamenty. Dostałam go za to, że broniłam rannych żołnierzy przed Rosjanami, siedząc przy nich z tym odbezpieczonym granatem.
Wszystkie zdjęcia: archiwum prywatne


Bo puste życie jest gorsze niż piekło
Przed służbą w „Azowie” pracowała jako tłumaczka i sporo podróżowała, była też uczestniczką Rewolucji Godności. Kiedy w 2014 roku jej przyszły mąż dołączył do batalionu „Azow”, postanowiła służyć jako sanitariuszka. Ale on kategorycznie się sprzeciwił. W 2015 roku wzięli ślub. On służył, ona pracowała za granicą, więc widywali się rzadko. W 2017 r. zgodził się, by wstąpiła do wojska. Dołączyła do „Azowa”. Pracowała w służbie prasowej jako fotografka, uczyła żołnierzy angielskiego, adaptowała NATO-wskie podręczniki i współtworzyła międzynarodowy dział „Azowa”. To dzięki niej świat po raz pierwszy dowiedział się o rosyjskich zbrodniach w Mariupolu. Gdy ewakuowano rodziny wojskowych z częściowo już oblężonego Mariupola, mogła opuścić miasto. Ale wróciła.
Trolejbusu nie będzie
– 24 lutego 2022 r. obudził nas alarm – wspomina Maria. – Mąż i ja byliśmy wtedy w bazie w Juriwce, w obwodzie donieckim. Jeszcze tego dnia wraz z innymi żołnierzami przenieśliśmy się do Mariupola, a Azowstal stała się naszą bazą.
Szybko zdałam sobie sprawę, że nauczanie angielskiego nie jest już ważne, że moja wiedza powinna się przydać do bardziej użytecznych celów: opowiedzenia światu o zbrodniach Rosjan w Ukrainie i sławienia czynów naszych bohaterów. Jeździłam więc po Mariupolu, filmowałam wszystko. Później, gdy moją kamerę zniszczyły odłamki pocisków, robiłam zdjęcia telefonem. Byliśmy jak postacie z gry komputerowej, którą cały świat oglądał online, nie mogąc nic z tym zrobić.
Reakcja mieszkańców Mariupola na wybuch wielkiej wojny była dla mnie zaskoczeniem: zdawali się nie rozumieć, co się dzieje. Kiedy widziałam, że mimo ciągłego ostrzału stoją na przystankach autobusowych, czekając na trolejbus, mówiłam im: „Nie będzie trolejbusu ani autobusu. Nie ma prądu”.
Jeździłam po mieście, rozmawiałam z cywilami. Dostarczaliśmy im wodę i jedzenie. Byli przerażeni. Często pytali: „Jesteście armią rosyjską czy ukraińską?”

Pamiętam jak któregoś dnia poszliśmy do meczetu, by sprawdzić, czy nic nie jest kryjącym się tam ludziom, bo w pobliżu był nalot. Naprzeciw nam wyszedł imam. W minarecie leżeli ranni ludzie, wokół ziały ogromne kratery. Nagraliśmy krótki wywiad z tym imamem, który potem wysłałam jego żonie – udało się jej wcześniej opuścić miasto, wyjechała do Turcji. Nie wiedziała, czy jej mąż żyje, bo w tamtym czasie cywile nie mieli kontaktu ze światem. My, wojskowi, utrzymywaliśmy łączność dzięki starlinkom.
Poprosiłam żołnierzy, by robili zdjęcia telefonami wszystkich tych okropieństw, które widzieli. Pamiętam zdjęcia z zatłoczonej kostnicy i tego, jak ludzie chowali zmarłych na swoich podwórkach. Reakcje na śmierć krewnych były różne. Niektórzy nie chcieli uwierzyć, a gdy inni wręcz przeciwnie – mówili ze spokojnym wyrazem twarzy: „Mój syn nie żyje. Jest na tylnym siedzeniu. Co mam zrobić?”. To przez szok.
Pamiętam też, jak Rosjanie ostrzelali szpital położniczy. Wszędzie były fragmenty spalonych ciał, a ja prawie nadepnęłam na zwłoki dziecka. Też było spalone
Bezpieczny bunkier, głęboko pod ziemią
Tego dnia przyszła moja kolej, by się umyć – udawało się nam to robić raz na dwa tygodnie. Woda była z rur chłodniczych. Po wysuszeniu włosów poprosiłam Nastię, by zaplotła mi warkocz. Potem usiadłyśmy, żeby napić się herbaty – i straciłam przytomność.

Gdy się ocknęłam, poczułam, że się duszę. Wokół mnie było bardzo ciemno. Próbowałam wydostać się spod gruzów, ruszyłam w kierunku światła, które majaczyło w oddali. Pewnie to adrenalina mnie uratowała. Myślałam, że wspinam się po workach, ale to były zwłoki. Zaczęłam krzyczeć: „Chłopaki, mamy dwusetki!” [w żargonie wojskowym określenie zabitych – red.].
Zaczęli wykopywać te ciała. Na początku nawet nie rozpoznałam, kim są zabici ludzie, bo śmierć strasznie człowieka zmienia
Nastia umarła. Osłoniło mnie jej ciało i ciało innej siostry. Leżały na podłodze. Ta druga dziewczyna żyła jeszcze przez kilka minut. Próbowaliśmy ją reanimować, ale na próżno. Wróg zrzucił na bunkier KAB-a [ciężka bomba szybująca – red.]. Tylko coś takiego mogło go przebić. Uważaliśmy go za bardzo bezpieczny, był głęboko pod ziemią.
Jeśli umrę, macie mnie zjeść
Wszyscy poczuliśmy się tak, jakbyśmy się w tej Azowstali już żywcem pogrzebali. Nie mieliśmy szans się wydostać. Zrozumieliśmy, że pewnie tu umrzemy. Jeśli nie dziś, to jutro albo pojutrze. Ale cel był jeden: utrzymać Mariupol jak najdłużej i zabić jak najwięcej Rosjan.
Czasami do naszego bunkra przychodził mój mąż. Zostawiał coś smacznego, na przykład cukierka – a ja wiedziałam, że on wciąż jest. Byłam bardzo wkurzona, kiedy kilka razy mnie nie obudził – a potem on był zły, ilekroć szłam do walki. Ale rozumiał, że chciałam walczyć.

W końcu w Azowstali skończyło się jedzenie i lekarstwa. Wszyscy byli już bardzo wychudzeni, wciąż rozmawiali o jedzeniu. Powiedziałam, że jeśli umrę, mają mnie zjeść.
Nie wiedzieliśmy, jak długo jeszcze wytrzymamy, tym bardziej że część zapasów była spalona, a część zasypana gruzem. Ostrzał był nieustanny, pod koniec nie dało się nawet wyjść na zewnątrz.
Bo gdy tylko wychodziliśmy, część z nas natychmiast zamieniała się w „dwusetki”
Jedyną rzeczą, o której wtedy marzyłam, było przytulić się przed śmiercią do męża.
Niewola, czyli suka od angielskiego
Kiedy dotarł do nas rozkaz, że mamy się poddać, nie czuliśmy strachu, chociaż ja do niewoli iść nie chciałam. Po pierwsze dlatego, że jestem kobietą, a po drugie, bo jestem żoną oficera wysokiej rangi – „Karl” był zastępcą „Redisa” [podpułkownika Denysa Prokopenki – red.], dowódcy ds. bojowego szkolenia specjalnego.
No i po trzecie: te moje języki. Rosjanie wrzeszczeli: „Znajdziemy tę sukę, która uczyła wojskowych angielskiego”. Dla nich nauczanie angielskiego było przestępstwem.
Wiedziałam, że mogę być torturowana. I że jeśli wyjdzie na jaw, że brałam udział w bitwach, to będzie mój koniec

Ale był rozkaz od prezydenta, a dowódca wyjaśnił nam, że 80% naszych ludzi to ranni. Mnie i mężam rozdzielili niemal natychmiast. Zabrali nas wszystkich do Ołeniwki. Mężczyzn trzymano w barakach, kobiety w izolatce dyscyplinarnej. Widzieliśmy się z mężem kilka razy, kiedy zabierano nas na przesłuchanie. A raz, chociaż szliśmy ze spuszczonymi głowami i rękami za plecami, pokazaliśmy sobie serduszka.
W niewoli od razu mi powiedzieli: „Maria Mykołajiwna, od dziś już o niczym nie decydujesz”. To było przerażające. Codziennie mówili: „Jesteś brzydka! Jak ktoś tak brzydki może mieć męża? Jesteś głupia!”. Nie mogłam milczeć, powiedziałam: „W moim dossier pewnie macie napisane, że mówię siedmioma językami, więc jak mogę być głupia?” Nie lubili tych moich kpin, a kiedy udawało im się je zrozumieć, płaciłam za to bólem. Podczas przesłuchań ciągle się śmiałam. Wtedy oni jeszcze bardziej mnie bili, bo myśleli, że mi wszystko jedno. Tyle że to po prostu taka moja reakcja fizjologiczna.
Co Rosjanie potrafią robić ludziom
W lipcu zostałam przeniesiona do aresztu śledczego w Doniecku. Tam torturowali mnie psychicznie i fizycznie. Powiedzieli: „Czy wiesz, że w Ołeniwce był atak terrorystyczny? Amerykanie uderzyli tam Himarsem. Nie chcesz wiedzieć, co się stało z twoim mężem?”. „Nie” – odrzekłam. Zdałam sobie sprawę, że nie powiedzą nic dobrego, więc nie chciałam z nimi gadać. Mimo to powiedzieli, że on nie żyje, że Kijowa już nie ma i nie mam dokąd wracać.
Podczas przesłuchań razili mnie elektrodami, bili prętami i kijami z kolcami. Kiedy traciłam przytomność, cucili mnie wodą i znowu bili
Czasami trzymali mnie na przesłuchaniach od siódmej rano do pierwszej w nocy. W celi oglądałyśmy z dziewczynami siniaki i zgadywałyśmy, co je spowodowało – nie miałyśmy innej rozrywki. Ludzkie ciało wydaje się bardzo delikatne, ale niełatwo zabić człowieka. Wiem, że bili nawet chłopaków po amputacjach, w miejscach ran, i szydzili z nich. Rosjanie potrafią torturować na wiele sposobów. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak chorą mają wyobraźnię, co potrafią robić ludziom.
Zdarzało się, że zaciskali ci na głowie worek, a ty musiałaś wbiegać po schodach i śpiewać, choć nie mogłaś nawet oddychać. Jeśli się zatrzymałaś albo potknęłaś, bili cię jeszcze mocniej. Po przesłuchaniu mogli umieścić cię w „szklance” – to mała cela bez toalety, w której czujesz się jak zamurowana żywcem, możesz tylko stać.
Przez to wszystko wiele dziewczyn przestało miesiączkować. Ja nie miałam okresu przez rok
W rosyjskiej niewoli nie masz żadnych praw. Wyobraź sobie, że odkąd trafiliśmy do niewoli, przez sześć miesięcy nie byłyśmy pod prysznicem. Gdy w końcu nam na to pozwolili, rozebrali nas do naga i zmusili do biegania, cały czas trzymając nas na muszce. Dziewczyny płakały, bo myślały, że nas rozstrzelają. Na umycie się miałyśmy tylko trzy minuty. Szczerze mówiąc, będąc w niewoli zazdrościłam tym, którzy zginęli w Azowstali. Bo nie musieli przechodzić przez to wszystko.
Ukrainian Fashion Week
W celi o powierzchni 20 metrów kwadratowych było nas 23. Na pryczach mieściło się do 10 osób, reszta spała na stole, ławce i na podłodze. By skorzystać z toalety, musiałyśmy deptać po ciałach koleżanek. W ciągu dnia nie wolno nam było siedzieć, cały czas stałyśmy, przez co moje nogi bardzo puchły. Przed Bożym Narodzeniem jedna z nich zaczęła gnić. Lekarstw nie było.
Słyszałyśmy, jak facet z gangreną głośno jęczał w celi obok. Z czasem jęki ustały. Umarł
Bardzo się bałam. Bałam się, że albo umrę z powodu gangreny, albo w tych strasznych warunkach utną mi nogę. Jednak któregoś dnia do naszej celi trafiła cywilna kobieta, której pozwolono przynieść nam lekarstwa, między innymi streptocid [lek stosowany w leczeniu chorób zakaźnych i stanów zapalnych – red.]. Podzieliłyśmy się nimi. Mnie wystarczyło raz posmarować rany i na szczęście się zagoiły.

Któregoś dnia to chodzenie w kółko po celi sprawiło, że pomyślałam o Ukrainian Fashion Week. Zaczęłam malować w swojej głowie obrazy. Wyobrażałam sobie kolekcję: dziś założę taką sukienkę, a jutro taką. Czasami nie starczało mi nawet czasu na domyślenie tych obrazów. Taki mój wyimaginowany świat haute cuture, który też pomógł mi przetrwać. Teraz mam marzenie: stworzyć kolekcję i pokazać ją światu
Siłę dały mi też plany na przyszłość i zrozumienie tego, kim jestem. Pojęłam, że kiedy wyjdę na wolność, będę mogła opowiedzieć światu o zbrodniach wroga – w obcych językach.
Ale najbardziej trzymało mnie to, że chciałam mieć dzieci
Pierścionek, którego nie było
Nasi oprawcy ciągle mówili o wymianie – albo o egzekucji. Kiedyś, był środek nocy, zabrali mnie i wywieźli w nieznanym kierunku. Najpierw jedno auto, drugie, potem samolot, a potem znowu auto. Nie wierzyłam, że to wymiana, zresztą miałam zawiązane oczy – taśma przylepiła się do moich włosów i brwi (czasami zrywali ją razem z nimi).
Nie wiedzieliśmy, dokąd nas wiozą. Kiedy do autobusu wsiadł mężczyzna i powiedział: „Chwała Ukrainie!”, pomyślałam, że to głupi żart Rosjan, i jeśli odpowiemy, to znowu nas pobiją.

Długo nie mogłam uwierzyć, że już jestem w domu. Nawet gdy zobaczyłam męża, który został wymieniony we wrześniu, nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę. Przyszedł do nie do szpitala, z kwiatami i pudełkiem, takim na pierścionek. Ale kiedy je otworzyłam, niczego nie zobaczyłam. Pomyślałam, że to sen – albo że mnie oszukuje. Bo kiedy jesteś maltretowana przez rok, przestajesz wierzyć komukolwiek.
A mąż kupił mi pierścionek dwa miesiące po swojej wymianie, na urodziny, które obchodzę 27 listopada – bo miał nadzieję, że do tego czasu zostanę wymieniona. Nosił go cały czas przy sobie – i w końcu zgubił. Stanęło na tym, że kupiłam taki sam.

Przez pierwsze dwa tygodnie byłam jak zombie. Nie chciałam nic robić. Chciałam tylko jeść i spać.
Matka nie urodziła mnie dla wojny
Wróciłam do pracy jako koordynatorka działu międzynarodowego. Jeżdżę na różne konferencje, udzielam wywiadów, opowiadam o tym, co przeżyłam. Musimy o tym mówić, żeby to się już nie powtórzyło. Z marzeń o dziecku nie rezygnuję, chcę też stworzyć własną kolekcję. Po wojnie chciałabym wytwarzać ubrania i mieć własną markę.

Wielu uważa, że wojna nigdy ich nie dotknie. Kiedyś też tak myślałam. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że zostanę żołnierką czy jeńcem wojennym. Moja matka nie urodziła mnie dla wojny. Ale udział w niej to był mój wybór. I wierzę, że gdyby wszyscy się zjednoczyli, wojna mogłaby zakończyć się wcześniej.
Chcę też przekazać ludziom, że po tym wszystkim można żyć. W Azowstali i w niewoli zdałam sobie sprawę, że mogę zrobić o wiele więcej, niż sobie wyobrażałam
Nie można bać się żyć. Dla mnie puste życie, w którym nic nie osiągnęłaś, jest gorsze niż iść do piekła.


Twarze dzieci wojny to twarze nas wszystkich
Iryna Fedorenko – „Semira” jest ukraińską artystką z Mariupola. W ciągu ostatnich trzech lat zorganizowała około 60 wystaw w galeriach i muzeach w Ukrainie, Europie, Stanach Zjednoczonych i Chinach. Jej prace były wystawiane na aukcjach sztuki współczesnej w Londynie i Nowym Jorku, a także w Radzie Najwyższej Ukrainy. Niektóre znajdują się też w prywatnych kolekcjach, w tym dyrektora Muzeum Sztuki Nowoczesnej Andy'ego Warhola i rodziny Warholów.
W grudniu 2019 roku na aukcji charytatywnej „Tabletki” dzieło Iryny, „Skarbonka Rockefellera”, zostało sprzedane za 800 tysięcy hrywien [ok. 80 tys. zł]. Te pieniądze przeznaczyła na sprzęt dla dziecięcego szpitala onkologicznego. W ciągu ostatnich dwóch lat zebrała ponad milion hrywien na cele charytatywne.

Obraz na niemieckim banknocie
– Pomysł namalowania serii obrazów pt. „Dzieci wojny” narodził się zaraz po rozpoczęciu przez Rosjan inwazji, gdy przeprowadziłam się z Ukrainy do Monachium – mówi Iryna. – Pierwsze miesiące były najtrudniejsze. Kiedy uświadomiłam sobie, co się stało, to był mój emocjonalny szczyt. Malowanie stało się sposobem na ucieczkę od stresu, chciałam przenieść swoje myśli i uczucia na płótno. Nie malowałam konkretnych dzieci, każde z nas jest na tych obrazach. To mój sposób komunikowania się ze światem.
Każdy z nas jest w głębi serca dzieckiem i każdy może zobaczyć na tych obrazach emocje, których doświadczał: strach, miłość, zagubienie, nadzieję... Jedna z prac powstała na Wielkanoc. Twarz na niej jest w radosnych kolorach, z nadzieją na świetlaną przyszłość.
Dorośli mogą ukrywać swoje uczucia, zamykać się w sobie. Ale twarze dzieci to otwarte emocje, czystość i bezpośredni przekaz
Jaryna Matwijiw: – Europejczycy poczuli siłę emocji w Pani obrazach. Właśnie zdecydowano, że jeden z nich z ozdobi niemiecki banknot 50 euro. Jak wyglądała selekcja?
Iryna Fedorenko: – Zanim ten obraz został wybrany, miałam już wiele wystaw na świecie. Od marca 2022 r. prezentowałam swoje obrazy w mediach społecznościowych i szybko stały się popularne. Zagraniczni dziennikarze ilustrowali nimi artykuły o wydarzeniach w Ukrainie, a nawet w Ameryce Łacińskiej. Miały ogromną liczbę wyświetleń. W maju odbyły się pierwsze wystawy w Europie, na których pokazano moje „Dzieci wojny” – m.in. w Niemczech, Włoszech (m.in. na biennale w Wenecji) i Belgii. Niektóre z obrazów wciąż podróżują, a ja nie widziałam ich od kilku lat.

Obraz, który znajdzie się na banknocie 50 euro, był pokazywany na co najmniej 30 wystawach. Na jednej z nich, w Niemczech, spotkał się ze szczególną uwagą. Potem dostałam e-mail z informacją: „Twój obraz został wybrany do emisji na banknocie w 2025 r.”.
To nie są ogólnoeuropejskie euro, tylko tzw. regionalne pieniądze. Mogą być używane do dokonywania zakupów na rynku niemieckim, lecz ich wartość jest znacznie wyższa od nominalnej. To będzie emisja limitowana – kolekcjonerzy natychmiast wykupują takie pieniądze.
Ten sam obraz zdobi okładkę książki o Ukrainie, napisanej przez Edoardo Crisafulliego, dyrektora Włoskiego Instytutu Kultury.
Ambasadorka miasta, które zabiła wojna
Czy dramat Mariupola jest Pani osobistym dramatem?
Tak. Mariupol to moje rodzinne miasto. Tam dorastałam, tam ukończyłam szkołę, pierwszy uniwersytet i studia podyplomowe. Wszyscy moi krewni pochodzą z Mariupola, pozostało tam wielu moich przyjaciół, koleżanek i kolegów z klasy. W 2016 roku, po tym jak Mariupol został ostrzelany z wyrzutni Grad, przeprowadziłam się do Kijowa. Ale nigdy nie udawałam, że jestem kijowianinką.
Podtrzymywałam intensywne kontakty z Mariupolem, zwłaszcza że moja mama była bardzo chora COVID-19 i regularnie ją odwiedzałam. Dopiero na tydzień przed wybuchem wojny udało mi się zabrać ją do siebie.
Po zajęciu miasta przez Rosjan zaczęłam dostawać mnóstwo wiadomości od przyjaciół z Mariupola. To były przerażające historie. Do dziś czuję strach, gdy dzwoni telefon. Boję się, że znów te historie usłyszę i nie będę w stanie pomóc
Po wystawach w Europie dziennikarze wypytywali mnie o rodzinne miasto. Ciężko było mi mówić, ale wiedziałam, że to jedyny sposób, by rozpowszechnić informacje o piekle Mariupola. Stałam się ambasadorką mojego miasta, które zostało zabite przez wojnę.

Moja rodzina i ja straciliśmy wszystko, co mieliśmy w Mariupolu. Ale najgorsze jest to, że nie możemy sprowadzić stamtąd wielu osób. Nikt nie podaje teraz oficjalnych danych, ale wiadomo, że liczba ofiar jest tam bardzo wysoka.
Niektórzy po obejrzeniu moich wystaw mówią: „Jestem już zmęczony oglądaniem wiadomości, to tylko wojna”. Są zmęczeni wojną, ale my musimy o niej mówić, i to na różne sposoby – na przykład poprzez sztukę.
Jeszcze nie wiemy, z jakimi mentalnymi i psychologicznymi konsekwencjami będziemy musieli sobie radzić przez wiele lat po wojnie. Wszystko, czego doświadczyliśmy, zapada bardzo głęboko w nasze dusze. Każdy Ukrainiec – w Ukrainie i za granicą – doświadcza nieustannego stresu. Tracimy albo już straciliśmy nasze kręgi przyjaciół, straciliśmy życie, które kochaliśmy, nasze domy. Nie możemy spotkać się z bliskimi, bo są rozproszeni po całym świecie. Wojna przerwała silne więzi między ludźmi, rozerwała relacje. To wielki smutek dla nas wszystkich. Dlatego nie możemy pozwolić, by temat wojny zniknął.
Pani obrazy są sprzedawane na aukcjach w Nowym Jorku i Londynie, trafiają do prywatnych kolekcji. Jest zapotrzebowanie na obrazy o tematyce wojennej?
Większość obrazów z serii „Dzieci wojny” nie jest obecnie na sprzedaż. Rozważam kilka ofert, otrzymałam propozycje zakupu całej serii obrazów. To obcokrajowcy, którzy chcieli kupić także te obrazy, które przekazałam na aukcje charytatywne na rzecz dzieci.
Być może niektóre z tych prac sprzedam, ale większości nie. Chcę, by nadal podróżowały po wystawach – „Dzieci wojny” powstały właśnie w tym celu. To jest to, co mogę teraz zrobić, by informować ludzi na świecie i przyłożyć rękę do naszego zwycięstwa.

Niepotrzebna szklanka i Johhny Depp
Jeden z Pani obrazów znajduje się w prywatnej kolekcji rodziny Andy'ego Warhola. Jak do tego doszło?
W 2018 roku pojechałam na studia do muzeum Warhola. Zaproszenie przyszło od jego siostrzeńca. Jak wiadomo, Warholowie to Rusiny, którzy przeprowadzili się do Ameryki.
To właśnie za sprawą tej podróży zdecydowałam się zostać artystką. Spędziłam dużo czasu z kuratorami, którzy pomagali mi i mnie uczyli.
– Maluję portrety, ale nie potrafię porządnie narysować szklanki wody – żaliłam im się
A oni powiedzieli coś, co bardzo dobrze pamiętam: „A może nie potrzebujesz tej szklanki? Potrafisz rysować portrety w sposób, w jaki inni nie potrafią. To jest to, co musisz rozwijać”.
Ten moment był punktem zwrotnym. Uwolnił mnie od niepewności. Rodzina Andy'ego Warhola odegrała więc ważną rolę w moim życiu.
Kolejnym punktem odniesienia była duża wystawa w Kijowie, w Galerii Mychajła Pożywanowa, byłego burmistrza Mariupola. Jestem mu bardzo wdzięczna, ponieważ to właśnie po tej wystawie zdecydowałam się odejść z biznesu. Bo zdałam sobie sprawę, że to sztuka jest tym, co chcę robić w życiu.
Johnny Depp również ma w domu portret Pani autorstwa.
Wiele lat temu to właśnie dzięki jego portretom nauczyłam się malować. Wtedy było to tylko moje hobby. Wykładałam na uniwersytecie, pracowałam jako bankowiec, dyrektorka różnych firm, a nawet zajmowałam się polityką. Portrety nauczyłam się malować na podstawie twarzy Johnny'ego Deppa, ponieważ w filmach on wygląda zupełnie inaczej niż w rzeczywistości. Starałam się nie tylko oddać jego wygląd, ale także emocje i energię.
Pewnego dnia poszłam na koncert w Monachium, na którym występował. Zobaczyłam go z bliska. Wtedy namalowałam jego kolejny portret. Opublikowałam go, potem został też opublikowany przez amerykańskie wydawnictwo. Później miałam więcej wystaw w Ameryce – aż w końcu przyjaciele Johnny'ego zobaczyli ten obraz i napisali do mnie, że jest świetny, bo udało mi się oddać to, jaki on jest naprawdę, uchwycić jego esencję.
Powiedzieli mi, że to prawdopodobnie jedyny portret, na którym rozpoznali Johnny'ego takim, jakim jest w prawdziwym życiu
Zostaliśmy sobie przedstawieni, potem spotkaliśmy się jeszcze kilka razy. To skromny, głęboki i interesujący człowiek. Jest poważnie zaangażowany w działalność charytatywną, ale nigdy się z tym nie afiszuje. Lubi też malować, grać na gitarze i śpiewać. Od mojego czasu namalowania przeze mnie pierwszego portretu Johnny'ego do naszego spotkania minęło 20 lat.

Wzuj moje buty
Jak udało się Pani osiągnąć taki sukces?
To jak w powiedzeniu: „Wzuj moje buty i spróbuj chodzić w nich tak, jak ja chodziłam”. Miałam pewne zaplecze, wiedzę z różnych dziedzin – a to, że zostałam artystką, ukształtowało mnie jako osobę.
Czasami patrzę na ścieżkę, którą przebyłam, i zdaję sobie sprawę, że muszę po prostu pracować, pracować, pracować. Wszystko inne powstaje wokół tego procesu. Pracujesz, a życie stawia cię w kontakcie z ludźmi, którzy pomagają ci iść dalej. Jeśli mogę komuś pomóc, robię to.
W Mariupolu zniknęło wiele moich obrazów, zwłaszcza wczesnych. Były w prywatnych kolekcjach. Jeden wisiał w biurze burmistrza. Teraz tego wszystkiego już nie ma
W Ukrainie odbywały się wystawy, na które przyjeżdżali różni uczestnicy rynku sztuki i proponowali wspólne tworzenie projektów. W ten sposób pojechałam do Hiszpanii, USA i innych karajów. Niektóre obrazy pozostały w Ameryce. Dziś bardzo się z tego cieszę, bo dzięki temu ocalały.
W zeszłym roku pojechałam na Światowe Forum Ekonomiczne do Davos. Reprezentując organizacje charytatywne spotkałam ludzi, którzy zaproponowali mi zorganizowanie wystawy w Cannes. Miesiąc później miałam wystawę w Cannes.
I tak, krok po kroku, opowiadam światu o Ukrainie.

Zdjęcia: archiwum prywatne


Mój Krym pachnie piołunem
Deportacja i powrót do ojczyzny
Ksenia Minczuk: Jakie są wspomnienia Pani rodziny z deportacji w 1944 r., a potem z powrotu na Krym?
Lerane Chajbułłajewa: Część mojej rodziny opuściła Krym, lecz potem tam wróciła. A rodzina mojego taty trafiła na Syberię (tyle dobrze, że wtedy było lato). Babcia opowiadała mi, że pracowała w tartakach.
W początkowym okresie Tatarów krymskich obowiązywała tam godzina policyjna. Nie wolno było wyjeżdżać poza wyznaczone miejsce bez pisemnego pozwolenia. Dlatego rodzina mojego ojca spędziła zimę na Syberii. Dla nich, jak dla innych Tatarów krymskich, to był strasznie trudny czas – z ciepłego kraju trafić w środek tak surowej zimy...
Dlatego większość tych, którzy zostali deportowani na Syberię lub do Kazachstanu, przeniosła się potem do Uzbekistanu. A kiedy zniesiono godzinę policyjną, zaczęli szukać swoich krewnych – i wrócili.
Minęło 70 lat, lecz wciąż są tacy, którzy nie znają losu swoich krewnych. Istnieją grupy w mediach społecznościowych, na których krymianie wciąż szukają siebie nawzajem
Wróciliśmy na Krym, gdy miałam 8 lat. Był 21 czerwca 1990 roku, cały samolot z Uzbekistanu był pełen Tatarów krymskich: kobiet, dzieci, starców. Mężczyźni wyjechali wcześniej, by znaleźć jakieś zakwaterowanie i zorganizować przeprowadzkę dla swoich rodzin.

Dotarliśmy do wioski w okolicy Dżankoj. Bardzo stary dom, wszędzie wokół chwasty... To był dla mnie kontrast, ponieważ w Uzbekistanie mieszkaliśmy w dwupiętrowym domu na osiedlu typu miejskiego. Czyli – przyjechaliśmy z miasta na wieś. W domu nie było toalety ani łazienki. Tak zaczęło się nasze życie na krymskiej wsi.
Rodzice zawsze powtarzali nam, że musimy się uczyć i dobrze zachowywać, bo według na nas będą oceniać wszystkich Tatarów krymskich. Ale dobrze się stało, że przyjechaliśmy na wieś, bo w przeciwieństwie do miast tutaj do szkół uczęszczały głównie dzieci krymskotatarskie.
W miastach istniała niepisana zasada, by nie sprzedawać domów Tatarom krymskim. Nasi ludzie cierpieli tam z powodu różnych rzeczy.
Znaleźliśmy się w nieprzyjaznym środowisku, zdominowanym przez sowiecką propagandę – chociaż Ukraińcy wspierali powrót Tatarów krymskich. Ludziom na Krymie wmówiono, że kiedy powrócimy, wyrżniemy wszystkich i zabierzemy im domy
Moje babcie powiedziały mi, że sowiecka propaganda o „dziwnych i obcych” Tatarach krymskich była też rozpowszechniana w Uzbekistanie. Lecz kiedy tam dotarli, miejscowi zdali sobie sprawę, że jesteśmy swoi, mamy podobne języki i tę samą religię. Uzbecy bardzo pomogli nam przetrwać. Mama była karmiona piersią przez uzbecką sąsiadkę, bo babcia straciła mleko.
Betoniarka – symbol dzieciństwa
Kiedyś powiedziała Pani, że „dorastała na barykadach”. Co to znaczy?
Przez pierwsze pięć lat na Krymie mieliśmy nieustanne wiece. Nasz dom był jak „baza przeładunkowa” – inni Tatarzy krymscy zatrzymywali się u nas, gdy szukali zakwaterowania dla swoich rodzin. Wszyscy byliśmy aktywni, robiliśmy transparenty, chodziliśmy na protesty, ciągle gdzieś pędziliśmy. To właśnie nazywam „barykadami”.
Każdego roku, 18 maja, obchodziliśmy w Symferopolu Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa Tatarów Krymskich. Zostałam dziennikarką. Zawsze zadawałam sobie pytania, kim jestem, skąd pochodzę, dlaczego tak się stało. Byłam zanurzona w historii, chociaż oficjalnej historii na Krymie nie było, wszystko przekazywano ustnie. W ukraińskich podręcznikach nadal nie ma całościowej historii Krymu ani Tatarów krymskich. Dobrze, że przynajmniej są książki o historii Krymu od ukraińskich prywatnych wydawców.
Nam, Tatarom krymskim, zakorzenienie się zajęło 15-20 lat. Zbudowaliśmy własne dzielnice, na Krymie jest ich 11.
Tatarzy Krymscy otrzymali ziemię, ale bez elektryczności, bez wody – „buduj, co możesz”. Te „kołyski” na granicy działek są dla nas czymś świętym. Oznaczały, że to nasza ziemia i możemy tu mieszkać
Zawsze coś budowaliśmy, betoniarka to symbol mojego dzieciństwa. Mamy nawet powiedzenie, że jeśli na podwórku krymskiego miasta lub wsi stoi betoniarka, to jest to podwórko Tatarów krymskich. W pobliżu Eupatorii Tatarzy krymscy otworzyli sklep z narzędziami i nazwali go „Wieczna budowa”.
Posyłanie dzieci na studia wyższe było u nas obowiązkowe. Wyższe wykształcenie to dla nas świętość. To status, prestiż. Rodzice muszą zapewnić swoim dzieciom jak najlepszy start. Dzięki temu ja, dziewczyna ze wsi, dostałam się na Uniwersytet Symferopolski.
Po etapie zakorzenienia przyszła stabilizacja. Zaczęły się pojawiać firmy, krymskotatarscy deputowani, a Medżlis [Medżlis Narodu Tatarów Krymskich to najwyższy organ wykonawczo-przedstawicielski Tatarów krymskich w okresie między sesjami Kurułtaju Narodu Tatarów Krymskich – red.] w końcu zaczął się liczyć. Krymska Partia Ludowy Ruch Ukrainy liczyła około 2000 członków i prawie wszyscy jej członkowie byli Tatarami krymskimi. Pomarańczowa Rewolucja na Krymie była przez nas wspierana, sama demonstracyjnie nosiłam pomarańczowy krawat. Byliśmy za europejską Ukrainą, ale potem nastąpił rok 2014. Okupacja.

Śmierć bohatera i zdziwienie „wybawców”
Jaki był dla Pani czas okupacji?
Mieszkaliśmy na przedmieściach Symferopola. Pamiętam czołgi i helikoptery latające bardzo nisko nad naszym domem; niedaleko nas znajdowała się jednostka wojskowa. Czułam, że tym razem to nie ćwiczenia, ale coś poważniejszego.
Najważniejszą rzeczą, która wydarzyła się na początku okupacji, była śmierć mojego sąsiada, Reszata Ametowa. Szukaliśmy go przez dwa tygodnie, rozwiesiliśmy w mieście jego portrety ze zdjęciami, zaangażowaliśmy telewizję. Później znaleziono jego ciało, był torturowany... Tysiące ludzi z całego Krymu przyjechało na jego pogrzeb. Tragedia jednej rodziny stała się tragedią całego półwyspu.
<frame>3 marca 2014 r. krymskotatarski aktywista Reszat Ametow udał się na centralny plac Symferopola, aby zaprotestować przeciwko okupacji Półwyspu Krymskiego. To była jednoosobowa pikieta. Został zatrzymany przez tak zwaną krymską samoobronę. Jego ciało, ze śladami tortur i gwałtownej śmierci, zostało odnalezione 15 marca we wsi Zemlianiczne. Głowę miał obwiązaną taśmą, obok leżały kajdanki. Sprawcy wciąż nie zostali ukarani. Śledztwo rzekomo prowadzi administracja okupacyjna. Ukraińskie organy ścigania nie mają dostępu do akt sprawy ani miejsca zbrodni. <frame>

Strasznie się bałam głupoty Rosjan, którzy zaczęli przyjeżdżać na Krym. Nie można było uniknąć kontaktów z nimi, szybko zaczęli podporządkowywać sobie cały półwysep. Nie rozumieli, dlaczego nie są kochani. Byli przekonani, że przybyli, by nas uratować.
Zaczęli zajmować domy na naszej ulicy. Pojawiły się ich sklepy, lecz zatrudniali w nich „tylko Słowian”. Znowu szykany, rewizje i aresztowania. Ale najbardziej szokujące było to, że sąsiedzi zaczęli wywieszać tę trójkolorową szmatę jako swoją flagę.
Żyłam na okupowanym Krymie przez dwa lata. Zbierałam pieniądze dla ukraińskiej armii, mówiłam o nielegalności tego, co dzieje się na półwyspie. W końcu dano mi do zrozumienia, że lepiej będzie, jeśli wyjadę. Wyjechałam w lutym 2016 roku. Mój syn i ja osiedliliśmy się w Irpieniu.
Czibereki, czyli prawda o Krymie
Opuściła Pani półwysep, ale stworzyła wokół siebie krymską atmosferę. Skąd pomysł na własną kawiarnię?
W Kijowie otworzyliśmy nasz pierwszy, krymskotatarski lokal – małą chiberecznię [Tatarzy krymscy nie mówią: „czebureki”, ale: „czibereki” – red.] Nazywał się „Tolu Cziberek”, co oznacza „pełny cziberek”. W tym czasie w Kijowie były również chiberecznie w stylu sowieckim, to dość popularny format fast foodu. Ale te ich duże cziberki miały w sobie niewiele mięsa. Pokazałam kijowianom, że prawdziwy cziberek powinien być pełen mięsa.

W moim lokalu opowiadałam ludziom o Krymie i historii Tatarów krymskich. Postanowiłam, że będę promowała tę wiedzę poprzez chibereki.
Mówienie o Krymie za pośrednictwem naszej kuchni sprawia, że ludzie walą do nas drzwiami i oknami. Zaczynają się interesować, zadawać pytania. Najpierw o to, dlaczego prawdziwy cziberek powinien mieć 15 centymetrów długości, a potem – o nasz powrót po deportacji
Czasami mówią do mnie: „Zapomnij o Krymie, teraz wszystko tam jest prorosyjskie”. A ja im odpowiadam: „Było Imperium Rosyjskie i pierwsza aneksja Krymu. Gdzie jest teraz Imperium Rosyjskie, a gdzie są krymscy Tatarzy? Była też deportacja – za czasów Związu Radzieckiego, w 1944 roku. I gdzie jest ten Związek Radziecki, a gdzie jesteśmy my?”. Tatarzy krymscy przetrwają i tę aneksję, jeśli Bóg pozwoli. Pytanie tylko, jakim kosztem. Bo już teraz jest bardzo wysoki.
W Irpieniu poznałam mojego przyszłego męża, medyka wojskowego. Miałam już wtedy swoje „Krymskie Podwórko” i robiłam obiady dla szpitala, w którym on był leczony. Miesiąc po naszym ślubie nastąpiła inwazja. Nie walczy, bo jest niepełnosprawny, ale ilekroć dowiaduje się o śmierci kolegi żołnierza, długo patrzy na swoją kamizelkę kuloodporną. Wciąż ją ma – wisi na manekinie. Obok leży torba z mundurem i apteczką. Jest gotów wrócić do walki w każdej chwili.
Jest rok 2022, Rosjanie są w Irpieniu. Jak udało się Pani przetrwać?
Babcia opowiadała, że podczas deportacji mieli 15 minut na spakowanie się – musieli więc zabrać tylko najważniejsze rzeczy.
Jeśli jesteś budowlańcem, to bierzesz narzędzia, bo one pozwolą ci się utrzymać. Jeśli krawcową – musisz wziąć maszynę do szycia. Ja zabrałam laptopa – i to wszystko
Ale nie opuściliśmy Irpienia od razu. Przez jakiś czas pomagaliśmy sąsiadom, dostarczając im lekarstwa i żywność. Kiedy czołgi były już na obrzeżach miasta, wyjechaliśmy w konwoju zorganizowanym przez irpieński Kościół biblijny. Potem trafiliśmy do Lwowa.
Lerane, nic nie zmieniaj
Pani „Krymskie Podwórko” ponownie otworzyło swoje podwoje we Lwowie. Jaka jest atmosfera tego miejsca? Kto do was przychodzi? Co serwujecie?
Bez względu na to, co dzieje się w moim życiu, zawsze i wszędzie będę otwierać moje „Krymskie Podwórka” (śmiech). Nawet jeśli będę musiała to zrobić w Papui-Nowej Gwinei.

Kawiarnia znajduje się w historycznym centrum Lwowa. To jedyna kawiarnia halal we Lwowie otwarta przez dziedziców tej kultury. Przychodzą do nas różni ludzie. W Irpieniu to byli głównie uchodźcy wewnętrzni, tęskniący za Krymem. We Lwowie jest wielu młodych ludzi. Wpadają na kawę i bułkę, i mówią: „Opowiedz nam o Krymie i krymskich Tatarach ”.
To dla nich stworzyłam „Muzeum Krymskich Wspomnień”, w którym każdy przedmiot jest w jakiś sposób związany z półwyspem lub Tatarami krymskimi. Dla nich stale aktualizuję moją małą bibliotekę. Jest w niej krymskotatarski elementarz, są książki o historii, o krymskotatarskich obrzędach, bajki, Koran itp.
Mieszkańcy Lwowa są konserwatywni, a restauracje odwiedza wymagająca klientela. Przez ostatnie 20 lat Lwów był liderem w ukraińskiej branży restauracyjnej, przegrywał z nim nawet Kijów. Restauracja „Kryjiwka” robiła furorę. Ale Lwowianie nie chodzą do turystycznych miejsc. Szukają prawdziwego jedzenia.
Dlatego trafiają też do nas. Ludzie z zachodniej Ukrainy rzadko przyjeżdżają na Krym, dla większości z nich jest on nieznany.
A miejscowi są zainteresowani słuchaniem o naszych dysydentach, o ruchu oporu, deportacjach. Cudzoziemcy i wojskowi – również
Nie będę skromna i powiem, że „Krymskie Podwórko” we Lwowie ma 5 gwiazdek na mapie Google. Nie ma ani jednej negatywnej recenzji.
Menu mamy małe. Naszym najpopularniejszym daniem jest jantyk, odpowiedniki czibereka, ale pieczony na suchej patelni. Popularne są również lagman, płow, szurpa, pachława i kawa po krymsku – nasze gastronomiczne specjały krymskotatarskie. Gotujemy w małych kociołkach, dzięki czemu wszystko jest świeże. A w każdą niedzielę gotujemy sekretne danie, którego nie ma w menu. Nasi klienci naprawdę to lubią. Zamawiają nawet z wyprzedzeniem, choć nie wiedzą, co to będzie.

Prowadzenie biznesu w czasie wojny jest trudne. Alarmy przeciwlotnicze, przerwy w dostawach prądu, brak bezpieczeństwa – wszystko ma na nas wpływ. Zatrudniam przesiedlone Ukrainki z Ługańska, Doniecka i Sum. Bywa ciężko, ale bez „Krymskiego Podwórka” sobie nie poradzę. To, co otrzymuję od naszych gości, niesamowicie mi pomaga. Płaczemy i się przytulamy.
To bardzo prosty lokal. Powstał z grantu, więc nie mieliśmy dużo pieniędzy. Jednak Emine Dżeppar, była wiceminister spraw zagranicznych Ukrainy, odwiedziła nas i powiedziała: „Lerane, nic nie zmieniaj. Na Instagramie jest wiele lokali – wyrafinowanych, ale podobnych do siebie. Twój jest, jak żaden inny”.
Na Krymie otworzę „Ukraińskie podwórko”
Osoby wewnętrznie przesiedlone często mówią, że nie mają domu. Pani również jest przesiedleńcem wewnętrznym. Czuje się Pani we Lwowie zadomowiona?
Jestem obywatelką Ukrainy, więc cała Ukraina jest moim domem. Ale całkiem jak w domu czuję się tylko na Krymie. Tam jest moja rodzina.
To twoi ludzie są twoim domem
Najbardziej odczułam to w 2009 roku, kiedy musiałam dużo podróżować po Krymie. Przyjechałam do Sudaku, na ojcowiznę mojej matki, gdzie było pełno Tatarów krymskich. Po Bakczysaraju to być może drugie największe miasto pod względem liczby naszych rodaków. Pamiętam, jak stałam na przystanku komunikacji miejskiej, a młodzi ludzie mówili w naszym krymskotatarskim języku. Potem szłam aleją cyprysową do nabrzeża, a wszędzie grała nasza muzyka. Nazwy restauracji i kawiarni też są w krymskotatarskim. Czuję się tam, jak w domu.
Jak pachnie Pani Krym?
Piołunem. Zielonym na początku czerwca, potem – wypalonym na krymskim stepie. Kiedy byłam dzieckiem, wypasałam owce na polach, więc często czułam ten zapach. A w kwietniu Krym pachnie kwiatami brzoskwini; tata miał niesamowity ogród brzoskwiniowy. Mój Krym pachnie też dojrzałą pigwą. W październiku babcia zrywała pigwy z drzewa, przynosiła je do domu i zostawiała na parapecie. Aromat roznosił się po całym domu. A potem był zapach dżemu z pigwy. I zapach cziberek. Moja rodzina często gotowała jantyki, a czibereki pojawiały się na stole podczas świąt religijnych. No i kawa...

O czym Pani marzy?
By wrócić na Krym i otworzyćn tam „Ukraińskie Podwórko” – z ukraińskimi potrawami. Studiuję teraz ten temat – na przykład co jadła rodzina Iwana Franki. Wszystko, co ukraińskie, powinno zostać przywiezione na Krym, by przypominać ludziom o Ukrainie poprzez smaki, muzykę i tradycje. Zabiorę też moje dziewczyny, które teraz pracują w „Krymskim Podwórku”.
Nasze dziedzictwo jest bardzo bogate – językowe, kulturowe, historyczne, muzyczne, kulinarne. Musimy się go trzymać, musimy je pielęgnować. Być z niego dumni i je ożywiać.


Maksym Butkewycz: – Wciąż mam sobie radość
Maksym Butkewycz, ukraiński dziennikarz i obrońca praw człowieka, znany z obrony uchodźców, osób ubiegających się o azyl i niesprawiedliwie skazanych obywateli Ukrainy na okupowanych terytoriach Donbasu, w pierwszych dniach wielkiej wojny poszedł bronić kraju. Odkąd w czerwcu 2022 roku trafił do niewoli, o jego uwolnienie walczyło setki osób. Został wymieniony 18 października 2024 r.
Dziś Maksym przebywa w Kijowie. Rozmawiamy o tym, jak został schwytany, jak przetrwał niewolę, o kryzysie światowych organizacji praw człowieka i znaczeniu rehabilitacji po niewoli.
Miasto, które stwardniało
Ksenia Minczuk: Co Pan sądzi o dzisiejszym Kijowie?
Maksym Butkiewicz: Poza tym, że pada deszcz? Trochę się do tego przyzwyczaiłem. Oczywiście Kijów bardzo mi się podoba, to moje rodzinne miasto. Ale teraz widzę go już inaczej. Stał się bardziej surowy i twardy. Wiele słyszałem o tym, że jest spokojnym miastem – ludzie chodzą do barów i dobrze się bawią. Ja mam inne odczucia. Owszem, ludzie chodzą do barów, ale w każdym z nich dają datki na konkretną jednostkę wojska. Pojawiło się sporo księgarni, co było dla mnie zaskakujące. Nie mam pojęcia, jak one się utrzymują. Odbywa się też sporo wydarzeń kulturalnych, a bilety na koncerty czy spektakle teatralne szybko się wyprzedają. Jednocześnie jednak w Kijowie panuje napięcie, ludzie są niespokojni. Są ciągłe zaciemnienia, niepokój, każdy ma kogoś na froncie. Nigdy nie czułem takiej atmosfery. Ani w Kijowie, ani nigdzie indziej.

Kijów jest zmęczony?
Oczywiście, że jest. To zmęczenie jest nieuniknione. Byłoby dziwne, gdyby ludzie nie byli w takim stanie. Ale jeśli mam mówić ze swojej perspektywy, to istnieje atmosfera uporu. To znaczy: „Tak, jesteśmy zmęczeni, ale to nie znaczy, że będziemy leżeć i nic nie robić”. Nie ma defetyzmu.
Dlaczego poszedł Pan na wojnę?
Kiedy doszło do inwazji, w Kijowie pozostało niewielu ludzi. W pobliżu miasta toczyły się już walki. Poszedłem więc do wojskowego biura rejestracji i poboru. Jako działacz na rzecz praw człowieka – nie musiałem. Było wiele do zrobienia i wiem, że moi koledzy zrobili wiele ważnych rzeczy. Ale w tamtym momencie zdałem sobie sprawę, że jeśli Rosjanie nie zostaną powstrzymani, nie będzie żadnych praw człowieka w Ukrainie, nie będzie z kim ani o czym rozmawiać. Musieliśmy się więc bronić, głównie w imię praw człowieka.
Dziś wojsko jest jedną z najmniej chronionych kategorii ludności, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. Zapotrzebowanie na pomoc prawną dla wojskowych jest ogromne i znacznie przewyższa podaż
Kiedy wstąpiłem do sił zbrojnych i dostałem mundur, zawiesiłem swoją działalność na rzecz praw człowieka. Napisałem o tym na mojej stronie na Facebooku. Ale w wojsku zacząłem dbać o swoich podwładnych. Trudno to nazwać obroną praw człowieka, lecz tak powinien postępować dowódca i człowiek.
W otwartym polu, łatwy cel
Został Pan schwytany 21 czerwca 2022 r., podczas wykonywania misji bojowej w regionie Ługańska. Jak do tego doszło?
- Dzień wcześniej otrzymaliśmy rozkaz, by wzmocnić jednostki we wsi Myrna Dołyna w obwodzie ługańskim. Naszym zadaniem było zajęcie posterunków obserwacyjnych wzdłuż drogi z Łysyczańska na północy do Złotego. Była to dla nas strategicznie ważna trasa. Dotarliśmy tam po bardzo ciężkim ataku moździerzowym, który trwał przez wiele godzin – całą noc, a potem znowu nad ranem. Mieliśmy obserwować i raportować, bez angażowania się w walkę. Zabrano nas do wyznaczonego punktu obserwacyjnego, wciąż pod ostrzałem moździerzowym, który nie ustawał. Rozstawiliśmy się najlepiej, jak potrafiliśmy. Moi podwładni byli już wyczerpani: nie spali, nie jedli. Ale najtrudniejsze było to, że było bardzo gorąco, a po drodze skończyła nam się woda.

W pewnym momencie pojawiły się problemy z łącznością. Radia, które mieli żołnierze, nie były wystarczająco dobre i było ich za mało. Najwyraźniej wojna elektroniczna wroga była skuteczna. Następnego dnia rano ludzie i sprzęt weszli w pobliski pas lasu. Jak się okazało, był tam wróg, którego liczebność była niewspółmierna do naszej. Nas było dziewięciu.
W końcu skontaktowano się z nami i poinformowano, że jesteśmy otoczeni. Ale pierścień nie był jeszcze zamknięty i mogliśmy się wydostać. Podążaliśmy za punktami orientacyjnymi, dotarliśmy do przedostatniego punktu i musieliśmy szybko przejść przez pole, gdzie rzekomo czekali na nas nasi przyjaciele. Kiedy jednak byliśmy kilkadziesiąt metrów od pasa lasu, ukraiński żołnierz ostrzegł nas, że musimy się zatrzymać, bo zostaniemy ostrzelani.
Okazało się, że on był w niewoli od poprzedniego wieczora. Powiedział, że jeśli teraz nie złożymy broni, zostaniemy zabici. Na końcu pasa lasu pojawili się rosyjscy żołnierze, rzeczywiście mieli nas na celowniku. Staliśmy w otwartym polu, łatwy cel. Niczego nie broniliśmy, nikogo nie osłanialiśmy.
Miałem wtedy jedno zadanie: uratować życie moich podwładnych. Rozkazałem im więc złożyć broń. Tak zostaliśmy schwytani
Naprawdę byliśmy w pierścieniu, cały teren był wypełniony oddziałami wroga. A bojownik, który wyprowadził nas w pole, wyjaśnił później, że, po pierwsze, użyto wobec niego siły, a po drugie, był przekonany, że w ten sposób uratuje nam życie. Uznał więc, że nie zrobił nic złego. Może tak, może nie...
Pięciu z nas zostało już wymienionych, ale czterech nadal jest w niewoli. Tylko ja zostałem skazany. Z tych, którzy wrócili, dwóch jest już z powrotem na stanowiskach bojowych. Jeden zginął, chroniąc nas.

Nie stracić poczucia sensu
Co powinna zrobić osoba wzięta do niewoli, by przetrwać?
Są różne sytuacje. My nie mieliśmy bitwy poprzedzającej pojmanie. Być może dlatego ich żołnierze byli raczej spokojni, dali nam nawet wodę. To było ważne, bo byliśmy kompletnie odwodnieni. Na początku zachowywali się bez nadmiernej przemocy, choć było wiele przypadków, że chłopaki zostali wzięci do niewoli i od razu doszło do przemocy. Wielokrotnie słyszałem od różnych więźniów o pozorowanych egzekucjach. I że niektórzy więźniowie byli zmuszani do strzelania do innych. Najczęściej było to markowane, tzn. dawano im broń bez amunicji – lecz oni o tym nie wiedzieli. To przerażające, kiedy człowiek jest gotowy zastrzelić swojego kolegę na rozkaz tego, który wziął go do niewoli.
Niestety by ocalić życie, w niewoli musisz wykonywać rozkazy wroga, bo nieposłuszeństwo jest postrzegane jako bodziec do agresywnych działań.
Heroizm, który oglądaliśmy w radzieckich filmach, najczęściej nie ma sensu –taki człowiek może zagrozić nie tylko sobie, ale też innym więźniom. To nie przyniesie zwycięstwa, chociaż może pokazać zwycięstwo moralne. Decyzja należy do każdego
Do misji bojowych musisz być odpowiednio przygotowany. Posiadanie dystynkcji na mundurze, zwłaszcza z symbolami, jest niebezpieczne. Zresztą na misji ich nie potrzebujesz. Nie potrzebujesz też telefonu komórkowego ze zdjęciami, komunikatorami i wszystkim, co osobiste. Bo to też może być niebezpieczne.
Słynny psychiatra Wiktor Frankl napisał książkę, w której wyjaśnił mechanizmy przetrwania na przykładach. Co Panu pomogło przetrwać w niewoli?
Wiktor Frankl był dla mnie bardzo ważny jeszcze zanim zostałem pojmany. Przede wszystkim mówił o sensie: jeśli ktoś stracił sens istnienia, jego szanse na przetrwanie były minimalne. Bez względu na to, jak silna fizycznie była ta osoba, bez względu na okoliczności. Moja sytuacja nie była taka sama, jak w nazistowskich obozach, ale zachowanie poczucia sensu było naprawdę bardzo ważne.
Ważne jest, by sformułować dla siebie odpowiedź na pytanie: „Po co to wszystko?” – i cały czas o tym pamiętać
Trzeba wspierać się nawzajem tak bardzo, jak to możliwe, nawet w małych, praktycznych rzeczach. Na przykład trzeba zwracać uwagę na to, komu czego brakuje. Jeśli np. skarpetek, a ty masz zapasową parę, możesz się nimi podzielić. Zwróć uwagę, czy dana osoba nie wycofuje się w głąb siebie, nie popada w depresję. Z taką osobą powinieneś starać się utrzymywać kontakt, ale w żadnym wypadku nie powinieneś wchodzić w jej przestrzeń osobistą bez zaproszenia. Bo w niewoli i tak nie ma przestrzeni osobistej.
W niewoli człowiek zmienia się w przedmiot, który można fizycznie złamać, zniszczyć – ale nie pozbawić znaczenia i wartości. Jeśli istnieje możliwość zachowania choćby niewielkiej przestrzeni i wewnętrznej autonomii, zdecydowanie powinieneś z niej skorzystać. Może to być pamięć o bliskich i ważnych osobach, myślenie o swoich marzeniach, rytuałach itp. Takie proste rzeczy są ważne. Kiedy masz wewnętrzną przestrzeń myśli i emocji, które pochodzą z pamięci o ludziach, których kochasz, dość trudno cię wewnętrznie złamać.

W niewoli panuje atmosfera degradacji. Miałem swoje sposoby, by się temu przeciwstawić. Jestem przyzwyczajony do pracy z tekstem i językiem, więc w niewoli pisałem teksty... w głowie. Trudno powiedzieć, o czym były, bo wtedy musiałbym opowiadać wszystko, o czym myślałem przez lata (śmiech). „Pisałem” po ukraińsku i angielsku, to było trudne. Kiedy stało się możliwe czytanie książek, wielu chłopaków zaczęło czytać – i to znacznie więcej niż wcześniej, przed niewolą. To utrzymywało ich głowy w porządku, odwracało uwagę.
Niektórzy więźniowie budują w wyobraźni swój przyszły dom, planują. Ja myślałem o swoich błędach z przeszłości. Myślałem też o światopoglądzie wroga – dlaczego to robi, dlaczego chce nas zniszczyć. I myślałem o naszych wartościach. Na prośbę kolegów z celi napisałem serię satyrycznych opowiadań politycznych science fiction. Układałem dla siebie modlitwy, słuchałem dużo muzyki – także w głowie. Miałem takie własne „radio”. Przypominałem sobie piosenki i kompozycje, które lubiłem, i „puszczałem” je sobie. Dużo myślałem o ludziach, których poznałem w różnych latach w różnych krajach. Czułem się szczęśliwy, że poznałem tak wielu wspaniałych ludzi. To wszystko podtrzymywało mnie na duchu.
W wywiadzie dla Sestr Mariana Mamonowa powiedziała, że w niewoli miała ochotę na pączki z wiśniami. Na jakie jedzenie miał Pan największą ochotę?
Był taki okres, druga połowa lata i pierwsza połowa jesieni 2022 roku, kiedy po prostu byłem głodny. Jedzenie było złe, porcje małe. Marzyłem o daniach ukraińskich, gruzińskich, azjatyckich (o gruzińskich najczęściej). Potem było trochę lepiej, lecz wciąż miałem ochotę na kawę i czekoladę, choć wcześniej nie lubiłem słodyczy. To pewnie dlatego, że w niewoli bardzo potrzebujesz cukru.
Nie pragnę zemsty, chcę sprawiedliwości
Anastazja Hułej, ukraińska więźniarka Auschwitz, powiedziała, że nawet po okropnościach obozu koncentracyjnego nie żywi urazy do Niemców – tylko do konkretnych ludzi, którzy to zrobili. Czy Pan nienawidzi Rosjan po doświadczeniu niewoli?
Nie czuję nienawiści do tych, którzy źle mnie traktowali. Nie ma we mnie pragnienia zemsty. Jest za to pragnienie sprawiedliwości i zrozumienie, że tych ludzi trzeba powstrzymać, na przykład poprzez postawienie ich przed sądem. Nie jestem ostatnim więźniem. Jeśli oni nie zostaną powstrzymani, będą nadal robić to, co robią.
Gotowość ogromnej liczby ludzi do posłusznego wykonywania woli swoich przywódców i masowego zabijania ludzi w innych krajach bez żadnego sensu, do bycia narzędziem w rękach morderców, to kwestia odpowiedzialności. Zdecydowana większość Rosjan jest odpowiedzialna za to, co dzieje się w Ukrainie, czy im się to podoba, czy nie. Żałoba, morze krwi, tragedie – są za to odpowiedzialni. Czy to sprawia, że jestem na nich zły? To trudne pytanie psychologiczne. Faktem jest jednak, że istnieje wewnętrzny dystans między mną a nimi. Nie rozumiem, jak wolna osoba może pozwolić sobie na to, by stać się bezwolnym narzędziem w rękach psychopatów.
Ta sama Anastazja Hułej powiedziała, że po niewoli na zawsze przestała tańczyć. Jak rozumiem, straciła wewnętrzną radość. A jak niewola zmieniła Pana?
Na razie trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Oczywiście zmieniły się moje stany emocjonalne i wewnętrzne, ale wciąż jestem w trakcie powrotu do wolnego życia, więc to, czego nie ma teraz, może pojawić się później. Pewne konsekwencje mogą pojawić się za 3 miesiące lub później. Wciąż jednak mam w sobie radość, nie zniknęła, jest jej dużo. Jestem za to wdzięczny losowi i ludziom.
Teraz czuję się wolny. Wróciłem do życia i nawet małe rzeczy – na przykład możliwość wyboru, co kupić i w co się ubrać – napełniają mnie radością. Albo wybór kawy w kawiarni. A wybór kawy jest dość trudny, bo nagle w moim życiu jest jej bardzo dużo
Kolejną niesamowicie przyjemną rzeczą jest możliwość chodzenia – na dowolne odległości i w dowolnych kierunkach. Niedawno szedłem Chreszczatykiem i nagle zdałem sobie sprawę, że to nie była moja wyobraźnia, to nie była moja fantazja ani wspomnienie. To była rzeczywistość, prawdziwy Chreszczatyk w moim prawdziwym Kijowie i prawdziwy ja idący wzdłuż niego. To mi wystarczy, by być szczęśliwym.
Miewał Pan w niewoli chwile rozpaczy?
Nie było dnia ani minuty, kiedy bym myślał, że o mnie zapomniano, nawet gdy nie było żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Czasami to było przytłaczające, ale wiedziałem, że nie zostałem porzucony. Wierzyłem, że zostanę wymieniony. Rozumiałem jednak, że to może nie nastąpić szybko.
W kwietniu 2024 roku zacząłem otrzymywać listy, wiele listów. Sprawiły, że poczułem ciepło. Przypominały mi, że nie zostałem zapomniany i że ludzie o mnie walczą. To był również sygnał dla innych, że też nie zostali zapomniani. I sygnał dla administracji kolonii, że inni śledzą nasze losy. A to może być już powód, by traktować nas trochę lepiej.
Walec, który rozjeżdża prawa człowieka
Porozmawiajmy o roli działań na rzecz praw człowieka w czasie wojny. Globalne organizacje praw człowieka nie zawsze są obiektywne, mają niepełne informacje, są stronnicze albo po prostu bezsilne. Czy Pana poglądy na rolę działań na rzecz praw człowieka uległy podczas wojny zmianie?
Nieskuteczność struktur międzynarodowych to naprawdę bardzo smutna sprawa. Ale dla mnie oznacza to, że powinno być więcej działań na rzecz praw człowieka. Cała ta sytuacja pokazuje, jak krytyczne znaczenie mają te prawa i ich egzekwowanie w czasie wojny. Bo z definicji są one wtedy najbardziej zagrożone.
Może musimy użyć nowych metod, być twardszymi, bardziej radykalnymi? Co trzeba zmienić?
Ludzie, którzy teraz bronią praw Ukraińców, są aktywni i odważni. Jeśli mówimy o ochronie praw człowieka w Ukrainie, wiele robi się poprzez dokumentowanie naruszeń praw i wolności człowieka, w tym zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości. Należy to robić, by postawić sprawców przed wymiarem sprawiedliwości. I to się dzieje.
Ukrainie udaje się również przestrzegać praw i wolności rosyjskich jeńców wojennych. Kiedy jednak mówimy o ochronie praw człowieka na terytorium Rosji, o ukraińskich jeńcach cywilnych i wojskowych, niestety niewiele można zrobić. Bo to państwo już dawno zmieniło się w walec, który rozjeżdża prawa człowieka na miazgę. Tam są obrońcy praw człowieka, niezwykle odważni, pracują w ciągłym niebezpieczeństwie, ale ich narzędzia są bardzo ograniczone.

Sprawa z organizacjami międzynarodowymi jest jeszcze smutniejsza. Jeśli mówimy o organizacjach międzyrządowych lub międzypaństwowych, to są one w większości skoncentrowane w systemie ONZ, który został zaprojektowany w celu uwzględnienia opinii wszystkich graczy, w tym obecnego państwa – agresora. Jeśli jeden z graczy systematycznie podważa fundamenty, na których zbudowana jest ta interakcja, organizacja staje się zupełnie nieskuteczna, jej praca zostaje sparaliżowana. A wtedy struktury regionalne mogą być jeszcze bardziej agresywne.
Stawianie winowajców przed wymiarem sprawiedliwości jest bardzo ważne. W końcu potrzebujemy mechanizmów prewencyjnych, by takie sytuacje nie powtórzyły się w przyszłości. Obecnie głównym organem międzynarodowym regulującym globalny wymiar sprawiedliwości jest MTK [Międzynarodowy Trybunał Karny – red.]. Nawet jeśli wydane przez niego nakazy i decyzje nie wpływają bezpośrednio na sprawców, to i tak zostaną oni pociągnięci do odpowiedzialności w taki czy inny sposób. Na przykład dostaną zakaz podróżowania i pozostaną na terytorium państwa – agresora. To też zmieni ich życie.
Jeśli mówimy o partnerach międzynarodowych, to wielu z nich brakuje zrozumienia, że wojna w Ukrainie to nie tylko sprawa Rosji i Ukrainy. Konsekwentne podważanie podstaw międzynarodowego systemu prawnego i praw człowieka przez Federację Rosyjską dotyczy wszystkich
Jeśli Ukraina zostanie pokonana, wolność, solidarność i poszanowanie praw, na których opiera się nasze życie, będą zagrożone. Jeśli nie będzie międzynarodowego systemu bezpieczeństwa, jeśli przeważy prawo silniejszego, a umowy będą realizowane tylko wtedy, gdy to będzie korzystne dla jednej ze stron, to świat stanie się zupełnie inny.
Ja jestem tu, a oni wciąż tam
Jak wygląda rehabilitacja jeńców wojennych? Co by Pan zmienił w tym procesie?
Aktywna faza rehabilitacji to tak naprawdę pierwsze cztery tygodnie po powrocie z niewoli. Ten etap mam już za sobą. To życie w wolnym świecie, do którego musisz się przyzwyczaić.

Ukraina musi stworzyć system instytucji zajmujących się rehabilitacją jeńców wojennych – obecnie jest ich niewiele. Potrzebujemy również systemu wsparcia w okresie gdy kończy się faza instytucjonalna. Ludzie potrzebują wsparcia medycznego, psychologicznego, społecznego i prawnego przez miesiące, a może lata. Teraz tego nie ma. Tysiące, dziesiątki tysięcy, a może nawet setki tysięcy ludzi są w niewoli – ale wrócą. To poważne wyzwanie, największe w ciągu ostatnich 50-60 lat. Potrzebujemy ludzi, którzy specjalizują się w związanych z tym problemach.
Jak zamierza Pan wykorzystać swoje doświadczenie z niewoli, by pomóc innym uwolnionym i dotkniętym wojną ludziom?
Być może będzie to wsparcie instytucjonalne, o ile uda nam się przyciągnąć odpowiednie zasoby. Chcę też opowiadać o niewoli poprzez moją historię jak najszerszej publiczności. Tematem numer jeden są dla mnie teraz nasi jeńcy wojenni, wojskowi i cywile. Bo ja już jestem tu, ale oni wciąż są tam. Czuję, że moim obowiązkiem jest pomóc im dotrzeć tutaj tak szybko, jak to tylko możliwe. I sprawić, by już się nie bali.


Koleje wojny. Co usłyszałam w ukraińskich pociągach
Niezależnie od pory roku w przedziale jest ciasno i duszno. Trudno pościelić sobie łóżko, a wciśnięcie torby podróżnej pod kuszetkę jest solidnym fizycznym wysiłkiem.
Wszyscy pasażerowie na dzień dobry opowiadają sobie całe swoje życie, dzielą się jedzeniem, pokazują zdjęcia bliskich. Przez najbliższych dwadzieścia godzin będziemy zamknięci na tej samej małej przestrzeni, będziemy oddychać tym samym powietrzem i musimy znosić swoją obecność. Nie ma wyboru. Jeśli czyjaś obecność przeszkadza i tak nie ma możliwości zmienienia przedziału, bo zazwyczaj pociąg jest pełny ludzi z różnych stron świata, którzy zajmują wszystkie dostępne kuszetki. W pociągach do Ukrainy zdecydowanie przeważają kobiety, które wracają na spotkać choć na chwilę swoich ukochanych na służbie. Często ich rozstaniu towarzyszyły dramatyczne okoliczności, w dramatycznych też okolicznościach toczy się ich codzienne życie - na odległość.
Dlatego na tej małej przestrzeni tak ważna jest przyjemna atmosfera, pełna przyjaźni i poczucia bezpieczeństwa.
Moja rodzina na kilkanaście godzin
Mam wykupioną górną koję, więc typowo po polsku włażę od razu na górę, zawijam się w kłębek i udaję, że mnie nie ma. Współpasażerowie wchodzą, ja się witam z nimi i wracam do udawania, że nikt tu przecież nie leży. Szybko przekonuję się, że nic z tego. Po chwili na moim prześcieradle ląduje wściekle pomarańczowa mandarynka.
- Zjedz, poprawi ci się humor - szeroko uśmiecha się do mnie pulchna blondynka.
Dziękuję i patrzę w dół - na małym stoliczku pod oknem zaczyna się piknik. Każdy wykłada co ma. Kawałek kurczaka z rożna, jajka na twardo, kiełbasa, chleb, domowe pierożki, jakieś ciasteczka. Pachnie domem. U kogoś znalazła się też mała buteleczka koniaku, teraz wędruje z rąk do rąk.
Pulchna blondynka ma na imię Ludmiła. Przyjechała z Izraela, gdzie mieszka piętnaście lat. Dopiero teraz dostrzegam delikatną, naturalną opaleniznę, zimą tutaj niemożliwą do zdobycia. Do Ukrainy Ludmiła wraca pierwszy raz od początku pełnoskalowej inwazji. Jedzie do samego końca trasy - do Zaporoża. Wie, że na miasto zaczęły spadać już nie tylko rakiety ale i KAB-y, potężne bomby zrzucane z samolotu, które rujnują centrum miasta. Przysłuchuję się historii o tym, jak wielka awiabomba spadła na Sobornym Prospekcie, głównej ulicy miasta, tuż obok restauracji, w której kiedyś pracowała. Ale Ludmiła jechać musi, mimo strachu przed bombami. Jedzie do mamy. Starsza kobieta rozchorowała się i - być może - to ostatni moment, by się z nią zobaczyć.
Marianna pochodzi z Winnicy. Dziś zajmuje się ezoteryką. Trudno stwierdzić, co robiła przed pełnoskalową wojną, bo na moje opowieści o przyfrontowych czy już okupowanych miejscach, które odwiedzam jako wolontariuszka, odpowiada: o, tam też kogoś mam. Opowiada o innych lub poprzednich życiach, odkrywaniu siebie i udoskonalaniu ciała i duszy. Jest niezwykle otwarta, trwożąc pruderyjnych współpasażerów takimi słowami jak: seks, orgazm, wolność. Przypomina mi trochę hipiskę, ale z wyglądem porządnej nauczycielki w katolickim liceum.
Rozmowa mnie wciąga na tyle, że schodzę na dół i siadam obok Marianny

Jest też Jurko z Charkowa. Chudy, prosty chłopak, na oko 30-letni. Włosy krótko ścięte, pomarszczone czoło, jakby zniszczone latami pracy na słońcu. Na moje słowa o Konstantyniwce, w obwodzie donieckim, nagle staje nogi równe nogi i prawie rozrywa swoją pogniecioną koszulę, pokazując obszerną bliznę od szyi aż po brzuch.
- Widzisz? Widzisz? Po tym dali mi pseudonim „Lucky”. Rozumiesz, z angielskiego, że jestem szczęściarz. Pieprzona Konstantyniwka. Dopadł nas moździerz, przykryli nas pociskami tak, że myślałem, że nie wyjdę z tego. Kolega zginął, a mi dali trzecią kategorie inwalidztwa. Ja głową obrócić porządnie nie mogę, a niedługo wrócę do walki… Cóż, tak trzeba.
W jego oczach rozpala się światło. Ale to nie jest dobry światło, raczej brama do piekieł, wejście do świata, z którego już nigdy nie zdoła wrócić. Coś w rodzaju obłędu. Jurko zaczyna wypluwać z siebie niezrozumiałe słowa o kawałku metalu, który utkwił mu w kręgosłupie.
Lekarze mówią, że na bramkach na lotnisku będzie piszczeć. Ale na jakich bramkach, jak tu samoloty nie latają, a jego inwalidę nie chcą wypuścić za granicę, gdzie mieszka jego żona i dwoje dzieci? Mężczyzna, już bez skrępowania, wyciąga ze sportowego plecaka Reebok szklaną butelkę z wódką. Odkręca i na wyprostowanej ręce tańczy nią nam przed nosami, macha, kręci kółka, zachęcając do wypicia. Proponuje ją jednak tak kurczowo i mocno trzymając flaszkę, żeby przypadkiem nikt nie chciał się jej napić. Błyskawicznie przebiega wzrokiem po każdym z nas, po czym wzrusza ramionami i bierze kilkanaście ciężkich łyków.
- Ty zjedz kiełbasę chociaż - Ludmiła urywa spory jej kawałek i wciska mu prosto w rękę. - Bo się przewrócisz.
W ciągu 15 minut obcy ludzie są sobie bliscy, wspierający, rozumiejący. Jurko kontynuuje swoją opowieść pełną wybuchów i oderwanych kończyn, a kobiety jak dwie dobre ciotki, wlepiają w niego wzrok pełen współczucia, jednocześnie pozwalając, by opary alkoholu porwały go na samo dno. Wieczerza trwa jeszcze długo. Ale kiedy wychodzę w środku nocy z pociągu, wszyscy moi współpasażerowie już śpią. Zostawiam przy kuszetce Jurko butelkę wody.
Przypominam sobie historię, którą opowiedziałam w książce „Ani kroku w tył, za nami tylko śmierć”.
Podczas jednej z moich podróży pociągiem z Zaporoża do Przemyśla spotykam kobietę, na oko czterdziestokilku letnią. Od razu czuję, że ma ogromną potrzebę wygadania się, bo od środka ją coś zjada.
Długo się nie zastanawiając, wyciągam z plecaka koniak i rozlewam do plastikowych kubeczków. Irina, bo tak ma na imię rozmówczyni, jest z okolic Tokmaka. Jej matka pochodzi z Rosji, ale wraz z ojcem Iriny zdecydowali się zamieszkać w tym małym i spokojnym miasteczku. Szukając lepszych perspektyw, Irina na studia wyjeżdża do Zaporoża i tam decyduje się zostać na stałe. W rodzinnym Tokmaku zostają rodzice oraz rodzony brat z żoną.
Ostatni raz do rodzinnego domu przyjeżdża w grudniu 2021 roku, by pochować swoją chorą od wielu lat na raka matkę. Dziś mówi, że cieszy się, że matka zmarła zanim zobaczyła, co było później
Kiedy rosyjskie wojska zajmują Tokmak, przez pierwsze długie dni nie ma z rodziną żadnego kontaktu. Nie działa internet, a wjazd na okupowane terytoria jest zbyt przerażający. Irina może po prostu czekać i mieć nadzieję, że z bliskimi będzie wszystko w porządku. Brat odzywa się kilka dni później. Informacje od niego są oszczędne, jakby wybiórcze, pisane naprędce. Pisze coś o Buriatach, którzy przyjechali tu całymi hordami, wchodzą do pustych domów, albo je zajmując, albo wynosząc z nich cały dobytek. Piją, przechadzają się po mieście z bronią, terroryzując mieszkańców. Mówi też, że ojcu kazali przyjąć rosyjskie obywatelstwo pod groźbą odebrania wszelkich świadczeń, w tym bardzo skromnej emerytury.

Zdjęcie: Wolfgang Schwan / Anadolu/East News
- Witalik pewnego wieczora do mnie zadzwonił. Połączenie było bardzo słabe, ciągle się zrywało. Zrozumiałam tyle, że ojca wynieśli z domu, bo nie chciał zrzec się ukraińskiego obywatelstwa. Wystawili go na dwór, na mróz, w samych kapciach. Tak oto straciliśmy dom rodziców. Tatę brat z żoną wzięli do siebie, wtedy mieszkali płot w płot. Ale Witalik powiedział, że jego też zmuszają do przyjęcia rosyjskiego paszportu, a on jest przecież odpowiedzialny za żonę i jeszcze teraz za ojca.
Irinie zawiesza głos. Wlepia wzrok w sufit, choć łzy i tak napływają do jej oczu. Nie dopytuję, pozwalam jej wziąć głęboką oddech. Za oknem zapadła już ciemna noc, a stukot żelaznych kół o szyny byłby kojący, gdyby nie napięcie w naszym przedziale. Dolewam nam koniaku i sama opróżniam swój kubeczek do dna. Czuję, że nadchodzi finał tej historii.
Witalik jest od Iriny dużo młodszy, a ona sama najczęściej mówi o nim Wicia. W zasadzie nigdy nie mieli dobrego kontaktu. Najpierw on był denerwującym małolatem, a później ona wyjechała z rodzinnego domu, przez co nie zdążyła zbudować głębszej relacji z bratem. Witalij jest w wieku poborowym. Kilka dni temu przyszło do niego wezwanie do stawienia się na wojskową komisję. Ma włożyć mundur Federacji Rosyjskiej i stanąć do walki przeciwko swojemu własnemu państwu.
Bariera do przebicia
Kiedy jesteś obcokrajowcem w pociągu jadącym na wojnę boisz się wielu rzeczy. Między innymi tego, że czegoś nie zrozumiesz i wejdziesz nie tam, gdzie nie trzeba. Pociągi jadą przez całą Ukrainę, od zachodu aż po daleki wschód, gdzie na stacjach kolejowych wojnę widać i słychać. Pomruki artylerii czy pojedyncze wybuchy nadają dworcom kolejowym na Donbasie i Zaporożu czegoś złowrogiego. Im dalej na wschód, tym i język rosyjski staje się popularniejszy. Słychać go na ulicy, w sklepach, ale przez wiele lat i w szkołach. W takich miastach jak Charków, Zaporoże, Sumy czy Dnipro funkcjonowały szkoły, w których język ukraiński był wykładany niemal jak język obcy, a wszystkie przedmioty, takie jak chemia czy matematyka, były po rosyjsku. Dziś absolwenci tych szkół stykają się z zupełnie nową rzeczywistością, w której wymaga się od nich rozmawiania w języku ojczystym, który znają bardzo kiepsko.
- Mi jest w sumie wszystko jedno. Skończyłam ukraińskojęzyczną szkołę w Krzywym Rogu - opowiada 50-letnia kobieta w pociągu relacji Chełm-Dnipro, której imienia nie zapamiętałam. - Ale z córką całe życie rozmawiałam po rosyjsku, ona z kolei skończyła rosyjskojęzyczną szkołę i ten język po prostu naturalnie był w naszym domu. Ona sama na ukraiński przeszła po wybuchu pełnoskalowej wojny, kiedy uciekła do Grecji. Oj, jak jej było ciężko. Musiała uczyć się niemal od nowa.
Naszej współpasażerki nie widzę, bo siedzi pod moją kuszetką. Jej siwe włosy i spokojna twarz odbija się jedynie w szybie
Widzę, że milknie i wlepia wzrok w przemazujące się za oknem łyse gałęzie drzew. W końcu odzywa się szeptem, tak, że z górnej koi ledwo słyszę jej słowa. - Chodziłam w Dnipro do szkoły, w której trzeba było mówić czystym rosyjskim językiem, bez akcentu, bez surżyku, bo inaczej byłyby kłopoty. Wszyscy po szkole wyjeżdżali na studia do Petersburga, do Moskwy. Część znajomych tam dalej jest.

Kobieta odchrząka, robiąc teatralną pauzę i zaczyna mówić normalnym głosem: - Wszyscy teraz przechodzą na ukraiński, a mi jest tak ciężko. Próbuję, ale drażni mnie to, jak się mylę, jak nie mogę znaleźć odpowiednich słów.
Im dłuższe wypowiada zdania i im więcej czasu mija, tym więcej słówek rosyjskich się wkrada w jej wypowiedzi. Słyszę, że nie kontroluje tego, wstawki pojawiają się automatycznie. Najpierw słowo, potem zdanie. Potem mózg przestaje walczyć i przechodzi zupełnie na język rosyjski. Dyskusja między kobietami trwa, a rosyjskiego jest coraz więcej, a ja powoli tracę sens ich wypowiedzi. Nagle jedna z nim urywa w połowie zdania.
- Kiedy my przeszłyśmy na rosyjski?
Mówią, że kiedy zaczynają się z kimś sprzeczać, kiedy są w sytuacji stresującej i emocje biorą górę, język rosyjski niepostrzeżenie wkrada się, zupełnie nieproszony.
To samo wielokrotnie słyszałam od kolegów, służących w armii. W wojsku z założenia mówi się po ukraińsku - wszystkie oficjalne komunikaty, media społecznościowe, przemówienia, wywiady, wszystko to w języku ojczystym. Szczególnie ważna jest w strefie działań zbrojnych komunikacja radiowa. Rozmowy między żołnierzami muszą odbywać się po ukraińsku, przede wszystkim dlatego, by odróżnić się od wroga.
Wiele razy słyszałam historię o tym, jak rozmowa po ukraińsku uratowała żołnierzy przed bratobójczym ogniem. Kiedy jednak zaczyna się szturm, ludzie dla których język rosyjski był pierwszym, automatycznie się na niego przestawiają. Pod wpływem stresu łatwiej i sprawniej komunikują się tym językiem, jaki był w nich od zawsze. Trudna rzeczywistość wojennej Ukrainy.
- Wszystkich nas zmieniła wojna - wzdycha jedna z kobiet i zaczyna wypakowywać z torby smakołyki na mały stolik pod oknem. Wkrótce zacznie się kolejna kolacja w podróży.

Wesprzyj Sestry
Zmiana nie zaczyna się kiedyś. Zaczyna się teraz – od Ciebie. Wspierając Sestry,
jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.