Exclusive
20
min

Jeśli zmienimy świat jednej osoby, zmienimy cały świat

– Kiedy mówię o siostrzeństwie, myślę o czymś większym – o wspólnocie, w której także mężczyźni mają swoje miejsce – mówi Olga Piasecka-Nieć, fundatorka i prezeska fundacji „Kocham Dębniki”, żona, matka trójki dzieci, zawodowa psycholożka, przyjaciółka

Olga Pakosz

Olga Piasecka-Nieć. Zdjęcie: Marta Rybij

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Zaczęła pomagać uchodźcom z Ukrainy, nawet nie zastanawiając się, w jaki sposób mogłaby to robić. Obecnie podopiecznymi jej fundacji jest ponad 1300 rodzin, czyli prawie 6 000 osób.

Zyskała bardzo wiele: wdzięczność dla wszystkich tych ludzi, ponieważ dzięki nim zrozumiała, że stworzona przez nią przestrzeń umożliwia wzajemne wsparcie. Odnalazła też więź między własną historią oraz historią swojej rodziny, a to pozwoliło jej zrozumieć wojenne i okołowojenne doświadczenia.

– Te pierwsze dni wojny bardzo dobrze pamiętam. Mieliśmy z mężem zaplanowany dzień wolny od pracy i zamierzaliśmy pojechać oglądać ziemię, na której chcieliśmy budować dom. Rano obudziliśmy się, przeczytaliśmy wiadomości i byliśmy w szoku – nie dowierzaliśmy, myśleliśmy, że to fake news albo coś podobnego. Pojechaliśmy więc oglądać tę ziemię i wróciliśmy wieczorem. Pamiętam też bardzo dobrze poranek następnego dnia: wojna trwała nadal.

Wtedy stało dla niej oczywiste, że trzeba działać, bo ludzie naprawdę są w drodze, bo przyjeżdżają, bo będą na granicy, na dworcach, w Przemyślu. I było oczywiste, że ktoś musi tam pojechać, żeby pomóc. Michał, mąż Olgi, spakował się i pojechał. W nocy wrócił z pierwszą rodziną.

Lena

To była rodzina Leny. W lutym 2022 Lena przyjechała do Krakowa z dziećmi, siostrą, bratankiem i mamą. Jakoś tak się ułożyło, że w ciągu tygodnia Olga zapewniła Lenie mieszkanie, znalazła dla niej pracę, a dzieci pomogła zapisać do przedszkola i szkoły. W domu w ciągu dnia była tylko babcia i piesek.

Teraz Ołena Mychajłowa jest koordynatorką w świetlicy dla społeczności ukraińskiej, działającej przy Fundacji „Kocham Dębniki”. Olga przyznaje, że Lena stała się jej niezwykle bliska – zawodowo i prywatnie.

Z Ołeną Mychajłową, luty 2022 r. Zdjęcie: Patrick Clarke

Potrzebna przestrzeń

– Potem takich sytuacji było bardzo wiele. Kobiety przyjeżdżały, a my robiliśmy wszystko, żeby pomóc. Każda przychodziła z bagażem swoich doświadczeń i każda sama. Było ich bardzo wiele. Miałam wtedy bardzo silne przekonanie, że potrzebna jest przestrzeń, w której te kobiety mogłyby się ze sobą spotykać. By mogły spotkać się z kimś, kto rozumie, przez co przechodzą. Chodziło o to, żeby stworzyć miejsce, w którym ktoś mógłby im powiedzieć: „Rozumiem, co czujesz”. My tego zupełnie nie rozumieliśmy, bo czegoś takiego naprawdę nie da się sobie wyobrazić.

10. dnia wojny Olga z kolegą, ojcem jednego z dzieci ze szkoły, postanowiła zorganizować spotkanie. Odbyło się w osiedlowym klubie sportowym. Był catering, zajęcia z trenerami piłki nożnej dla dzieci. Sąsiedzi rozstawili grilla, a animatorki bawiły się z dziećmi. Zorganizowali punkt, w którym można było wymieniać się odzieżą i zabawkami.

Myśleli, że przyjdzie jakieś 50 osób, przyszło około 350. To wydarzenie stało się czymś wielkim, stworzyło ogromną przestrzeń do wspólnego działania i wsparcia. Tak powstała fundacja „Kocham Dębniki”.

Spotkanie ukraińskich i polskich kobiet oraz ich dzieci, na którym Ukrainki plotą warkocze Polkom, 2022 r. Zdjęcie: M. Rej- Brodowska

Naprawianie rodzinnej historii

– Jakoś w maju albo czerwcu 2022 roku miałam taki moment, w którym z początku trochę się przestraszyłam: poczucie, że muszę działać – mówi Olga. – Zaczęłam zastanawiać się, jak to jest, że trwa wojna, a tutaj są uchodźcy, są kobiety, które zostały same i doświadczają niewyobrażalnego cierpienia. I nagle poczułam, że wiem, czego im potrzeba. Wstawałam rano, zakładałam trampki i wiedziałam, co trzeba zrobić. Zastanawiałam się, skąd we mnie to doświadczenie, ten instynkt. Wtedy zaczęłam myśleć o doświadczeniach transgeneracyjnych, o historii mojej babci, która jako mała dziewczynka przeżyła wyzwolenie przez wojska radzieckie w podkrakowskiej wsi. Uświadomiłam sobie, że historie, które opowiadała mi babcia w dzieciństwie, są podobne do tych, które teraz słyszymy o Mariupolu czy Irpieniu.

Olga opowiada historię swojej babci, która jako pięcioletnie dziecko doświadczyła wojny. Po wielu tygodniach wyszła z piwnicy na podwórko. Było usłane ciałami kobiet z oderwanymi palcami, bo ktoś zabierał im pierścionki…

Właśnie te opowieści wróciły do Olgi, kiedy opisywano zbrodnie wojenne koło Kijowa – w Buczy, Irpieniu, Hostomlu.  Wtedy zrozumiała, że to, co robi teraz, jest szansą nie tylko dla niej, ale też dla jej rodziny, dla kobiet w tej rodzinie.

– Myślę, że dlatego te działania, w które się zaangażowałam, są dla mnie możliwością naprawienia historii mojej rodziny. Zrozumiałam, że to, co robię, nie dotyczy tylko mnie. To coś większego. Myślę, że wiele osób w Polsce mogło czuć podobnie: że mamy szansę zrobić coś, co w pewnym sensie naprawia nie tylko naszą przeszłość, ale też przyszłość innych ludzi.

Z 87-letnią Switłaną, dla której to już trzecia wojna w życiu. W 2014 i 2022 roku straciła dom, męża i możliwość powrotu. Teraz ma dach nad głową, ciepło, jedzenie i ludzi, z którymi może dzielić się radością i smutkiem

Pierogi w środy

– Pamiętam bardzo wyraźnie ten moment, kiedy przyszły dziewczyny i powiedziały: „Czujemy się już na tyle dobrze, że chciałybyśmy zrobić coś dla was. Mamy taki pomysł, żeby spotykać się w każdą środę i lepić pierogi; potem będziemy je mrozić. Gdy ktoś przyjdzie do sklepiku – przyniesie odzież albo zostawi produkty – dostanie od nas paczuszkę mrożonych pierogów”.

Te pierogi stały się dla nas symbolem wdzięczności i tego, co od samego początku było w nas obecne: że każdy ma coś do dania, coś, czym może się podzielić. To bardzo ważna idea, która towarzyszy nam od początku i w dużej mierze definiuje charakter tego miejsca.

Tradycja lepienia pierogów zadomowiła się w fundacji na dobre. Z czasem „menu wdzięczności” zaczęło się wzbogacać – dziś może to być też płow albo pielmeni

Punkt wymiany odzieży i zabawek, który powstał podczas pierwszego spotkania, rozwinął się w sklepik. Zaczęła działać także biblioteka, która początkowo była częścią sklepiku. Podobno obecnie jest to największy księgozbiór ukraiński w Krakowie.

Sklepik

– Dziewczyny nazywają sklepik „miejscem medytacji”. Prowadzi go Julia, nasza wspaniała i niezastąpiona przyjaciółka. Często wygląda to tak, że Julia siedzi przy biurku, zajmując się formalnościami, a w tym czasie ktoś przychodzi, przymierza coś albo pyta o konkretną rzecz. Julia zawsze doradzi, a jeśli czegoś brakuje, podpowie, co mamy w zamian. Często taka rozmowa przeradza się w dłuższą opowieść – skąd ktoś przyjechał, z kim jest, czego potrzebuje. Wtedy Julia może wspomnieć o zajęciach, które prowadzimy, albo o innej osobie z tej samej miejscowości, która korzysta z naszych inicjatyw. To miejsce jest bardzo nieformalne, pełne spotkań i rozmów. Formalnie mogłybyśmy nazwać je punktem recepcyjnym, gdzie przyjmujemy klientów i beneficjentów, ale przecież to coś znacznie więcej.

Przychodzą tutaj także sąsiedzi fundacji. Gdy dostają pensje albo emerytury,  następnego dnia przynoszą siateczkę swoich zakupów, dzieląc się tym, co mają. Olga uważa, że to miejsce stało się fajnym punktem wymiany – dokąd można przyjść, nawet jeśli nic się nie ma, i znaleźć coś potrzebnego. Ale to też przestrzeń, w której po prostu przyjemnie czasem poszperać i poszukać czegoś dla siebie – albo pobyć.

Z Julią, koordynatorką, podczas rozładunku darowizn, 2022 r.

Siostrzeństwo

– Myślę, że to bardzo ważny wątek: siostrzeństwo. Choć nasza społeczność składa się w większości z kobiet, od pewnego czasu przyjeżdżają do nas także mężczyźni. To często osoby z doświadczeniem frontowym, które z różnych powodów nie chcą już lub nie mogą wrócić na front. Chcę podkreślić, że siostrzeństwo, które jest dla nas tak ważną wartością, nie jest wyłącznie kobiecym doświadczeniem. Siostrzeństwo w naszej społeczności jest wspierane przez mężczyzn, to dla mnie coś niezwykłego. Mężczyźni mogą wspierać kobiety i to, co one tworzą między sobą, włączając się w tę przestrzeń z pełnym zaangażowaniem. To bardzo poruszające. Kiedy mówię o siostrzeństwie, myślę o czymś większym – o wspólnocie, w której także mężczyźni mają swoje miejsc.

Olga wspomina o swoim mężu. Michał od pierwszego dnia wojny włączył się w działalność fundacji i odtąd ją wspiera. Mówi też o kolegach, którzy przyjechali z różnych miejsc, nawet ze Stanów Zjednoczonych – tylko po to, żeby pomagać kobietom, które znalazły tutaj schronienie.

Sofa do nowego biura, marzec 2023 r.

Rok przerwy

– To bardzo trudny temat. Na początku, właściwie do lipca 2022 r., oboje z mężem byliśmy bardzo zaangażowani. Miałam wtedy pracę, którą mogłam sobie elastycznie ograniczać, ale mąż pracował na pełny etat, więc to było dla nas ogromne wyzwanie. Pracowaliśmy praktycznie 24 godziny na dobę. Spało się po trzy godziny, a nasze dzieci – mamy trójkę – oglądały bajki niemal non stop przez kilka miesięcy. W pewnym momencie powiedziały, że „nienawidzą Ukraińców”.

To był trudny moment, bo choć w przedszkolu dobrze dogadywały się z ukraińskimi dziećmi, to nasze zaangażowanie interpretowały tak, że na kilka miesięcy „Ukraińcy zabrali mamę”. Mam ogromne poczucie winy, bo choć złożyły się na to różne okoliczności, to właśnie ta praca odegrała tu w największą rolę. W rezultacie rozstaliśmy się z mężem na rok.

Olga wspomina tamten okres jako bardzo trudny w swoim życiu. Przyznaje, że wtedy sama stała się osobą, która przyszła do fundacji jako potrzebująca wsparcia i otuchy. Ukraińskie dziewczyny pomogły jej zrozumieć siebie, docenić wartość rodziny i możliwość bycia z mężem. Olga podkreśla, że nadal pracują nad odzyskaniem równowagi w małżeństwie, ale na szczęście są już razem.

Dzień Dziecka w centrum „Kocham Dębniki”, 2022. Zdjęcie: Agnieszka Fiejka

Marzenia

– Mam różne marzenia. Przede wszystkim marzę o tym, żeby nadszedł taki moment, kiedy będę mogła wracać do domu i spędzać czas z moimi dziećmi, moją rodziną. Chciałabym, żeby praca miała wyraźne granice. To takie moje małe, codzienne marzenie.

A dziewczyny mówią: „Doświadczyłam masy bólu i straty, ale odkryłam też coś nowego. Nie chcę wracać do tego, jak żyłam wcześniej. Gdziekolwiek będę, chcę tworzyć społeczność wokół siebie. Marzę, by nauczyć się, jak to robić jeszcze lepiej”.

To jest coś, o co bardzo się staram – żebyśmy my tutaj nie byli tylko miejscem pomocy, żeby to doświadczenie mogło przenosić się dalej. I to się dzieje! Kobiety, które wracają do Ukrainy, zabierają ze sobą coś, co tutaj przeżyły, i wprowadzają to do swojego życia. Budują wokół siebie nowe społeczności.

Moim największym marzeniem jest, żeby to mogło zmieniać świat. Może brzmi to górnolotnie, ale naprawdę wierzę, że jeśli zmienimy świat jednej osoby, to w pewnym sensie zmienimy cały świat.

Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterki

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka, redaktorka. Od 2015 roku mieszka w Polsce. Pracowała w różnych ukraińskich mediach: „Postęp”, „Lewy Brzeg”, „Profil”, „Realist.online”. Autorka publikacji na temat współpracy ukraińsko-polskiej: aspekty gospodarcze, graniczne, dziedzictwo kulturowe i upamiętnienie. Współorganizatorka dziennikarskich inicjatyw na rzecz przyjaźni ukraińsko-polskiej. Pracowała jako trenerka w programie UE „Prawa kobiet i dzieci na Ukrainie: komponent komunikacyjny”.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

„Nieważne, co dzieje się wokół. Liczy się tylko jedno: czy zdążysz pomóc rannemu. Nauczyliśmy się robić to w biegu. Samochód jedzie pod ostrzałem, a ty w ciemnościach z latarką szukasz żyły, żeby podłączyć kroplówkę. Przecinasz ubranie, opatrujesz rany. Zimą ranni są przemoczeni i odmrożeni. Ich życie zależy od tego, czy znajdą się w cieple, dlatego ogrzewamy samochód do maksimum. Jesteś w kamizelce kuloodpornej i hełmie, cała – od kurtki po majtki – przemoczona do suchej nitki. Ale tego nie czujesz. Zapominasz, że jest ci nieznośnie gorąco, duszno, że przed wyjazdem sama leżałaś pod kroplówką z bólem głowy po kontuzji. Adrenalina czyni cuda: kiedy liczy się każda sekunda, nic cię nie boli. I oto dowozicie rannego do szpitala. Lekarze mówią, że jeszcze pięć minut – i ten człowiek by umarł. Ale zdążyliśmy. Uratowaliśmy go...”

Tak swoje codzienne życie na wojnie opisuje Ołeksandra Czorna, pseudonim „Jaskółka”, 52-letnia medyczka pola walki 39 Oddzielnej Brygady Obrony Wybrzeża. Jaskółka – bo jak mówią jej koledzy, „szybko lata”. Przed wojną była księgową. Całe życie poświęciła rodzinie, dlatego decyzja o pójściu 25 lutego 2022 roku do komisariatu wojskowego zaskoczyła wszystkich jej przyjaciół i znajomych. Ale ona nie miała wątpliwości.

Koledzy mówią na nią „Jaskółka” – bo „szybko lata”

Już dawno przestaliśmy liczyć nasze kontuzje

– Na początku nie przyjęli mnie ani do SZU, ani do obrony terytorialnej – mówi Ołeksandra. – Ale trafiłam na ludzi, dzięki którym udało się rozwiązać ten problem. Miałam poważne zamiary, chociaż przed rozpoczęciem inwazji należałam do osób, które zaprzeczały, że może do niej dojść. I chociaż mój mąż, który jest żołnierzem, wielokrotnie mnie ostrzegał, nie chciałam o niczym słyszeć. Miałam urodziny, przede mną był długo wyczekiwany wypoczynek w Karpatach. Miałam inne sprawy na głowie.

Wojna zaskoczyła nas w domu w Czarnomorsku, w obwodzie odeskim. Męża natychmiast wezwano do służby. Znalazłam książeczkę wojskową, którą miałam od czasu ukończenia szkoły medycznej w 1992 roku. Prawie nie pracowałam w swoim zawodzie – kiedy masz troje dzieci, musisz wybierać pracę, w której ci odpowiednio zapłacą.

Razem z córką (dwoje pozostałych dzieci było w Kijowie) zaczęłyśmy pracować jako wolontariuszki: piekłyśmy całe kilogramy ciastek fitness, które przekazywałyśmy na front. Równolegle dyżurowałam w lokalnym batalionie ochotniczym, gdzie potrzebni byli medycy. Aż 23 marca padło pytanie, kto z ochotników wstąpi do szeregów SZU. Natychmiast się zgodziłam.

Kateryna Kopanieva: – Już wtedy rozumiałaś, że to nie będzie wojna na miesiące, ale na lata?

Ołeksandra Czorna: – Tak. W przeciwieństwie do wielu naszych chłopaków nie miałam złudzeń, że to się szybko skończy. Pewnie dlatego, że jako córka i żona wojskowego widziałam, jak jaką stała się ta branża w ciągu ostatnich 20 lat. Widziałam, jak w latach przedwojennych ukraińska armia była redukowana i jak upadała. I rozumiałam, że wróg przez te wszystkie lata przygotowywał grunt pod wielką wojnę. Jeszcze w obronie cywilnej mówiłam chłopakom, że wszyscy znajdziemy się na froncie. I tak się stało.

Nie zapomniałaś umiejętności udzielania pierwszej pomocy?

Nie pozwoliło mi na to troje moich dzieci, z ich ciągłymi chorobami i urazami. Oczywiście, przeszliśmy szkolenie z instruktorami medycyny taktycznej. Po ukończeniu szkoły medycznej przez jakiś czas pracowałam na oddziale kardiologicznym, więc ta wiedza również się przydała. Nadal jednak boję się sali operacyjnej.

Jeśli sama udzielam pomocy, to tnę, zszywam i traktuję to normalnie. Ale kiedy widzę, jak robią to inni, czuję się nieswojo. Nawet podczas pobierania krwi staram się nie patrzeć

W każdych innych warunkach nakłuwam żyły ze spokojem, ale kiedy nakłuwają moje, wolę tego nie widzieć.

Z drugiej strony są sytuacje, kiedy nie zauważasz wokół siebie nic, tylko rannych, którym trzeba pomóc. Kiedyś z powodu silnego bólu głowy sama byłam pod kroplówką. Nadjechała karetka, ciężki przypadek. Przewinęłam rękę, nie zdejmując cewnika, i tak pojechałam na ewakuację. Kiedy przenosiliśmy rannego, podrapałam sobie tę rękę. Skończyło się infekcją i miesięczną kuracją antybiotykową. W ekstremalnych sytuacjach mogę też „nie zauważyć”, że mam wysokie ciśnienie. Moja norma 90/60, więc gdy mam 140/100, moje naczynia krwionośne po prostu nie wytrzymują i może się zacząć krwawienie z nosa. Ciśnienie często podnosi mi się latem, z powodu upałów i duszności, gdy jadę w karetce bez okien.

Z braćmi z zespołu medycznego

Miałaś wiele kontuzji?

Oficjalnie trzy, ale myślę, że więcej – już dawno przestałam je liczyć. Gdy pocisk spadł niedaleko mnie, bolała mnie głowa. Poleżałam jednak trochę pod kroplówką i wróciłam do pracy.

Niektórzy po kontuzji ostro reagują na każdy dźwięk, inni się przyzwyczajają. Ja należę do tych drugich: dopóki coś nie przeleci tuż obok, nie reaguję

Kiedy mieszkaliśmy naprzeciwko Krynok, w obwodzie chersońskim, przelatywało codziennie. Miejscowi, którzy zostali, mieszkali już w piwnicach, ale ja mogłam przebywać w domu. Jednak pewnego razu piwnica uratowała mi życie. Rosyjską rakieta poleciała prosto na nas. Dom rozpadł się jak kartonowe pudełko, lecz piwnica wytrzymała.

Byliśmy w takich miejscach, gdzie odległość od okupowanego przez Rosjan lewobrzeżnego Chersonia była minimalna. Tam ostrzał w zasadzie nie ustawał. Jedna po drugiej miejscowości zamieniały się w ruiny, lecz na tle tej apokalipsy nadal spotykało się cywilów, którzy nie chcieli opuścić swoich ogrodów i z jakiegoś powodu byli przekonani, że Rosjanie nie będą do nich strzelać. W końcu to my udzielaliśmy im pomocy...

Dotrwać do nocy to już sukces

Jest strasznie?

Bywa. Ale chodzi raczej o strach nie o swoje życie, a o życie innych. Wywozimy rannego cywila, a ja słyszę przez radio, że wróg ostrzeliwuje nasze pozycje – i boję się o naszych. Albo razem z koleżanką, medyczką plutonu, trafiamy pod ostrzał. Leżymy w domu na podłodze, lecą na nas odłamki, a ja nie myślę o nas, tylko o tym, żeby nasi chłopcy tutaj nie przyjechali i nie wpadli pod ostrzał.

Przez pierwsze dwa lata wojny nie myślałam o sobie. Żyłam dniem dzisiejszym, chwilą. Wchodzisz do wiejskiego sklepiku, widzisz coś w rodzaju ananasa, persymony czy krewetek (właściciele sklepów pod ostrzałem przywozili takie produkty na linię frontu i zarabiali na tym niewiarygodne pieniądze) i nie ma dla ciebie znaczenia, ile to kosztuje. Myślisz: „A jeśli dzisiaj jest mój ostatni dzień?” – i kupujesz. To jest życie chwilą. Przeżyć do wieczora albo do nocy to już sukces.

Teraz pracuję nad tym, by odzyskać umiejętność planowania. Zaczynam od tego, by zaplanować przynajmniej najbliższy urlop. Niedawno jechaliśmy z chłopcami i zobaczyliśmy, że w naszą stronę leci dron. Z daleka nie było wiadomo, czy to nasz, który przeleci obok, czy wrogi, który spadnie na nas.

W takich chwilach mózg natychmiast opracowuje plan działania: jeśli dron się zniża, wyskakujemy w biegu. A w głowie masz myśl, żeby nic się nie stało, bo przecież niedługo urlop

Chyba tylko ten, kto sam tego doświadczył, może zrozumieć, co się dzieje w takiej chwili. Dlaczego dziś rozpada się tak wiele rodzin? Dlaczego jest tak wiele rozwodów? Kiedy jesteś na froncie, nie chcesz straszyć swoich bliskich, opowiadając im, że kilka razy w ciągu jednego dnia omal nie zginęłaś. Mówisz, że wszystko jest w porządku. A oni tego nie rozumieją, bo jeśli jest tak dobrze, to dlaczego nie dajesz znaku życia? Gdzie tam jesteś i z kim? I zaczynają się pytania, podejrzenia. Potem przyjeżdżasz na urlop i jedyne, czego pragniesz, to cisza, żeby nikt cię nie ruszał. Przepaść między tobą a twoimi bliskimi tylko się powiększa. To jedna z przyczyn mojego rozwodu. Teraz mówię dzieciom więcej, bo nie chcę stracić z nimi kontaktu. Mogę im opowiedzieć nawet o najtrudniejszych momentach.

Z córkami

Jakich? Co jest najtrudniejsze w pracy medyka na wojnie?

Kiedy nie zdążysz dowieźć rannego. Jak dotąd miałam jeden taki przypadek. Młody żołnierz, ciężko ranny, z wewnętrznym krwotokiem. Minutę po tym jak znalazł się w naszym samochodzie, zatrzymało mu się serce. Uruchomiliśmy je, ale nie udało się go uratować. Miał zbyt duże obrażenia.

Świadomość, że nie ponosisz winy za jego śmierć, wcale nie sprawia, że jest ci łatwiej. To nie do zniesienia

W dzień św. Mikołaja przyjeżdżasz do chłopaków na pozycję, żeby rozdać im czekoladki specjalnie przysłane dla nich ze Szwecji. A wieczorem tego samego dnia wywozisz ciała sześciu z nich... Podczas mojej pierwszej ewakuacji Rosjanie ostrzelali nas z „gradów” i zginęło dwóch moich towarzyszy broni. Jeden w przeddzień swoich urodzin, drugi w dniu urodzin swojej żony. Rano zdążył jej złożyć życzenia i to była ich ostatnia rozmowa.

Na froncie odnalazłam siebie

Co Ci pomaga się trzymać?

Mogę sobie popłakać, czasami łzy przynoszą ulgę. Pracowałam z psychologiem. Nie mogę powiedzieć, że to była terapia, to było bardziej jak rozmowa z samą sobą. Ale nie mogłam się doczekać tych spotkań, bo były okazją, żeby się wygadać. Wcześniej próbowałam rozmawiać z przyjaciółmi czy ze znajomymi, ale wszyscy z jakiegoś powodu uważali, że muszą mi dać jakąś radę. A ja nie potrzebowałam rad. Potrzebowałam, żeby mnie po prostu wysłuchano. Opowiadając coś psychologowi sama wszystko analizowałam, układałam w sobie głowie – i to pomagało.

W kryzysowych momentach ratuje mnie jakaś aktywność. Jeśli nie jedziemy na wezwanie, mogę zacząć przestawiać pudełka z lekami albo nawet usiąść i malować jakiś obrazek. Trochę uspokajają mnie też zakupy online. Był okres kiedy kupowałam mundury wojskowe, jak głupia. Teraz kupuję prezenty dla mojej małej wnuczki.

Prezent dla wnuczki

Patrząc na Ciebie trudno uwierzyć, że masz wnuki.

Mam 52 lata (choć nie czuję swego wieku). Mój kolega z ekipy ma 27 lat, jest cztery lata młodszy od mojego syna.

Chłopaki żartują, że w wieku 52 lat jestem silniejsza od dwóch 26-latków

Wiek nie ma znaczenia. Czuję się świetnie, w pewnym sensie lepiej niż przed służbą. Nie pamiętam siebie przed wojną jako osobowości. Pamiętam siebie jako mamę, aktywną członkinię komitetu rodzicielskiego, domową kucharkę – i to wszystko. Nigdy nie potrzebowałam niczego dla siebie, nie wiedziałam, co to samorealizacja. A teraz wiem, że to, co robię, przynosi korzyści. Z wieloma chłopakami, których ewakuowałam jako rannych, nadal utrzymuję kontakt. Kiedyś opublikowałam w mediach społecznościowych zdjęcie zakrwawionych kamizelek kuloodpornych. Właściciel jednej z nich, którego ewakuowaliśmy, rozpoznał ją i mnie odnalazł, by podziękować.

Na wojnie pojawiają się nowe sensy. Teraz wyglądam inaczej – wydaje mi się, że lepiej niż wcześniej. To paradoks, ale właśnie tutaj pojawiło się u mnie mnóstwo słoiczków z kremami i maseczkami do twarzy. Przenosząc się z jednej pozycji na drugą zabieram je ze sobą. Na urlopie najpierw zapisuję się do dentysty, kosmetyczki, fryzjera, manikiurzystki i pedicurzystki. Wielu to dziwi – ale dlaczego? Czy na froncie mam wyglądać niechlujnie? Niestety, nie rozumiał tego nawet mój były mąż. Trudno mu było uwierzyć, że robię to wszystko dla siebie.

„Na wojnie pojawiają się nowe sensy. Teraz wyglądam inaczej – wydaje mi się, że lepiej niż wcześniej”

Oczywiście, zdarza się wiele momentów, kiedy nie wyglądam najlepiej, delikatnie mówiąc – cała spocona, rozczochrana, zakrwawiona. Ale jestem szczęśliwa, bo uratowałam komuś życie. Zatrzymujesz się po trudnej ewakuacji na stacji benzynowej, żeby się napić kawy – i ta kawa wydaje ci się najsmaczniejsza na świecie.

Poza tym uprawiam jogę (tak, nawet na froncie) i dlatego wszędzie noszę ze sobą karimatę. Dla mnie joga to wspaniała alternatywa dla środków uspokajających i nasennych. Te ostatnie w naszym przypadku nie wchodzą w grę: nie możesz brać środków nasennych, wiedząc, że w nocy może być ewakuacja. Tu z pomocą przychodzą praktyki oddechowe.

O czym teraz marzysz?

Chciałabym mieć własne mieszkanie, gdzieś w Odesie. I bardzo chciałabym po wojnie być na swoim miejscu. Zajmować się tym, czego chcę i co ma sens. Takie są moje marzenia – a może bardziej plany? Jak już mówiłam, marzyć i snuć plany to coś, czego teraz muszę się uczyć na nowo.

Zdjęcia: 39 Oddzielna Brygada Obrony Wybrzeża i prywatne archiwum bohaterki

20
хв

Gdy liczy się każda sekunda, nic cię nie boli

Kateryna Kopanieva

Niezależnie od pory roku w przedziale jest ciasno i duszno. Trudno pościelić sobie łóżko, a wciśnięcie torby podróżnej pod kuszetkę jest solidnym fizycznym wysiłkiem. 

Wszyscy pasażerowie na dzień dobry opowiadają sobie całe swoje życie, dzielą się jedzeniem, pokazują zdjęcia bliskich. Przez najbliższych dwadzieścia godzin będziemy zamknięci na tej samej małej przestrzeni, będziemy oddychać tym samym powietrzem i musimy znosić swoją obecność. Nie ma wyboru. Jeśli czyjaś obecność przeszkadza i tak nie ma możliwości zmienienia przedziału, bo zazwyczaj pociąg jest pełny ludzi z różnych stron świata, którzy zajmują wszystkie dostępne kuszetki. W pociągach do Ukrainy zdecydowanie przeważają  kobiety, które wracają na spotkać choć na chwilę swoich ukochanych na służbie. Często ich rozstaniu towarzyszyły dramatyczne okoliczności, w dramatycznych też okolicznościach toczy się ich codzienne życie - na odległość. 

Dlatego na tej małej przestrzeni tak ważna jest przyjemna atmosfera, pełna przyjaźni i poczucia bezpieczeństwa.

Moja rodzina na kilkanaście godzin

Mam wykupioną górną koję, więc typowo po polsku włażę od razu na górę, zawijam się w kłębek i udaję, że mnie nie ma. Współpasażerowie wchodzą, ja się witam z nimi i wracam do udawania, że nikt tu przecież nie leży. Szybko przekonuję się, że nic z tego. Po chwili na moim prześcieradle ląduje wściekle pomarańczowa mandarynka.

- Zjedz, poprawi ci się humor - szeroko uśmiecha się do mnie pulchna blondynka.

Dziękuję i patrzę w dół - na małym stoliczku pod oknem zaczyna się piknik. Każdy wykłada co ma. Kawałek kurczaka z rożna, jajka na twardo, kiełbasa, chleb, domowe pierożki, jakieś ciasteczka. Pachnie domem. U kogoś znalazła się też mała buteleczka koniaku, teraz wędruje z rąk do rąk.

Pulchna blondynka ma na imię Ludmiła. Przyjechała z Izraela, gdzie mieszka piętnaście lat. Dopiero teraz dostrzegam delikatną, naturalną opaleniznę, zimą tutaj niemożliwą do zdobycia. Do Ukrainy Ludmiła wraca pierwszy raz od początku pełnoskalowej inwazji. Jedzie do samego końca trasy - do Zaporoża. Wie, że na miasto zaczęły spadać już nie tylko rakiety ale i KAB-y, potężne bomby zrzucane z samolotu, które rujnują centrum miasta. Przysłuchuję się historii o tym, jak wielka awiabomba spadła na Sobornym Prospekcie, głównej ulicy miasta, tuż obok restauracji, w której kiedyś pracowała. Ale Ludmiła jechać musi, mimo strachu przed bombami. Jedzie do mamy. Starsza kobieta rozchorowała się i - być może - to ostatni moment, by się z nią zobaczyć.

Marianna pochodzi z Winnicy. Dziś zajmuje się ezoteryką. Trudno stwierdzić, co robiła przed pełnoskalową wojną, bo na moje opowieści o przyfrontowych czy już okupowanych miejscach, które odwiedzam jako wolontariuszka, odpowiada: o, tam też kogoś mam. Opowiada o innych lub poprzednich życiach, odkrywaniu siebie i udoskonalaniu ciała i duszy. Jest niezwykle otwarta, trwożąc pruderyjnych współpasażerów takimi słowami jak: seks, orgazm, wolność. Przypomina mi trochę hipiskę, ale z wyglądem porządnej nauczycielki w katolickim liceum.

Rozmowa mnie wciąga na tyle, że schodzę na dół i siadam obok Marianny
Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Jest też Jurko z Charkowa. Chudy, prosty chłopak, na oko 30-letni. Włosy krótko ścięte, pomarszczone czoło, jakby zniszczone latami pracy na słońcu. Na moje słowa o Konstantyniwce, w obwodzie donieckim, nagle staje nogi równe nogi i  prawie rozrywa swoją pogniecioną koszulę, pokazując obszerną bliznę od szyi aż po brzuch.

- Widzisz? Widzisz? Po tym dali mi pseudonim „Lucky”. Rozumiesz, z angielskiego, że jestem szczęściarz. Pieprzona Konstantyniwka. Dopadł nas moździerz, przykryli nas pociskami tak, że myślałem, że nie wyjdę z tego. Kolega zginął, a mi dali trzecią kategorie inwalidztwa. Ja głową obrócić porządnie nie mogę, a niedługo wrócę do walki… Cóż, tak trzeba.

W jego oczach rozpala się światło. Ale to nie jest dobry światło, raczej brama do piekieł, wejście do świata, z którego już nigdy nie zdoła wrócić. Coś w rodzaju obłędu. Jurko zaczyna wypluwać z siebie niezrozumiałe słowa o kawałku metalu, który utkwił mu w kręgosłupie.

Lekarze mówią, że na bramkach na lotnisku będzie piszczeć. Ale na jakich bramkach, jak tu samoloty nie latają, a jego inwalidę nie chcą wypuścić za granicę, gdzie mieszka jego żona i dwoje dzieci? Mężczyzna, już bez skrępowania, wyciąga ze sportowego plecaka Reebok szklaną butelkę z wódką. Odkręca i na wyprostowanej ręce tańczy nią nam przed nosami, macha, kręci kółka, zachęcając do wypicia. Proponuje ją jednak tak kurczowo i mocno trzymając flaszkę, żeby przypadkiem nikt nie chciał się jej napić. Błyskawicznie przebiega wzrokiem po każdym z nas, po czym wzrusza ramionami i bierze kilkanaście ciężkich łyków.

- Ty zjedz kiełbasę chociaż - Ludmiła urywa spory jej kawałek i wciska mu prosto w rękę. - Bo się przewrócisz.

W ciągu 15 minut obcy ludzie są sobie bliscy, wspierający, rozumiejący. Jurko kontynuuje swoją opowieść pełną wybuchów i oderwanych kończyn, a kobiety jak dwie dobre ciotki, wlepiają w niego wzrok pełen współczucia, jednocześnie pozwalając, by opary alkoholu porwały go na samo dno. Wieczerza trwa jeszcze długo. Ale kiedy wychodzę w środku nocy z pociągu, wszyscy moi współpasażerowie już śpią. Zostawiam przy kuszetce Jurko butelkę wody.

Przypominam sobie historię, którą opowiedziałam w książce „Ani kroku w tył, za nami tylko śmierć”. 

Podczas jednej z moich podróży pociągiem z Zaporoża do Przemyśla spotykam kobietę, na oko czterdziestokilku letnią. Od razu czuję, że ma ogromną potrzebę wygadania się, bo od środka ją coś zjada. 

Długo się nie zastanawiając, wyciągam z plecaka koniak i rozlewam do plastikowych kubeczków. Irina, bo tak ma na imię rozmówczyni, jest z okolic Tokmaka. Jej matka pochodzi z Rosji, ale wraz z ojcem Iriny zdecydowali się zamieszkać w tym małym i spokojnym miasteczku. Szukając lepszych perspektyw, Irina na studia wyjeżdża do Zaporoża i tam decyduje się zostać na stałe. W rodzinnym Tokmaku zostają rodzice oraz rodzony brat z żoną.

Ostatni raz do rodzinnego domu przyjeżdża w grudniu 2021 roku, by pochować swoją chorą od wielu lat na raka matkę. Dziś mówi, że cieszy się, że matka zmarła zanim zobaczyła, co było później

Kiedy rosyjskie wojska zajmują Tokmak, przez pierwsze długie dni nie ma z rodziną żadnego kontaktu. Nie działa internet, a wjazd na okupowane terytoria jest zbyt przerażający. Irina może po prostu czekać i mieć nadzieję, że z bliskimi będzie wszystko w porządku. Brat odzywa się kilka dni później. Informacje od niego są oszczędne, jakby wybiórcze, pisane naprędce. Pisze coś o Buriatach, którzy przyjechali tu całymi hordami, wchodzą do pustych domów, albo je zajmując, albo wynosząc z nich cały dobytek. Piją, przechadzają się po mieście z bronią, terroryzując mieszkańców. Mówi też, że ojcu kazali przyjąć rosyjskie obywatelstwo pod groźbą odebrania wszelkich świadczeń, w tym bardzo skromnej emerytury.

Cywile uciekające przed walkami w kierunku Awdijiwki wsiadają do pociągu jadącego na zachód w Pokrowsku w Ukrainie 26 lutego 2024 r.
Zdjęcie: Wolfgang Schwan / Anadolu/East News

- Witalik pewnego wieczora do mnie zadzwonił. Połączenie było bardzo słabe, ciągle się zrywało. Zrozumiałam tyle, że ojca wynieśli z domu, bo nie chciał zrzec się ukraińskiego obywatelstwa. Wystawili go na dwór, na mróz, w samych kapciach. Tak oto straciliśmy dom rodziców. Tatę brat z żoną wzięli do siebie, wtedy mieszkali płot w płot. Ale Witalik powiedział, że jego też zmuszają do przyjęcia rosyjskiego paszportu, a on jest przecież odpowiedzialny za żonę i jeszcze teraz za ojca.

Irinie zawiesza głos. Wlepia wzrok w sufit, choć łzy i tak napływają do jej oczu. Nie dopytuję, pozwalam jej wziąć głęboką oddech. Za oknem zapadła już ciemna noc, a stukot żelaznych kół o szyny byłby kojący, gdyby nie napięcie w naszym przedziale. Dolewam nam koniaku i sama opróżniam swój kubeczek do dna. Czuję, że nadchodzi finał tej historii.

Witalik jest od Iriny dużo młodszy, a ona sama najczęściej mówi o nim Wicia. W zasadzie nigdy nie mieli dobrego kontaktu. Najpierw on był denerwującym małolatem, a później ona wyjechała z rodzinnego domu, przez co nie zdążyła zbudować głębszej relacji z bratem. Witalij jest w wieku poborowym. Kilka dni temu przyszło do niego wezwanie do stawienia się na wojskową komisję. Ma włożyć mundur Federacji Rosyjskiej i stanąć do walki przeciwko swojemu własnemu państwu.

Bariera do przebicia

Kiedy jesteś obcokrajowcem w pociągu jadącym na wojnę boisz się wielu rzeczy. Między innymi tego, że czegoś nie zrozumiesz i wejdziesz nie tam, gdzie nie trzeba. Pociągi jadą przez całą Ukrainę, od zachodu aż po daleki wschód, gdzie na stacjach kolejowych wojnę widać i słychać. Pomruki artylerii czy pojedyncze wybuchy nadają dworcom kolejowym na Donbasie i Zaporożu czegoś złowrogiego. Im dalej na wschód, tym i język rosyjski staje się popularniejszy. Słychać go na ulicy, w sklepach, ale przez wiele lat i w szkołach. W takich miastach jak Charków, Zaporoże, Sumy czy Dnipro funkcjonowały szkoły, w których język ukraiński był wykładany niemal jak język obcy, a wszystkie przedmioty, takie jak chemia czy matematyka, były po rosyjsku. Dziś absolwenci tych szkół stykają się z zupełnie nową rzeczywistością, w której wymaga się od nich rozmawiania w języku ojczystym, który znają bardzo kiepsko.

- Mi jest w sumie wszystko jedno. Skończyłam ukraińskojęzyczną szkołę w Krzywym Rogu - opowiada 50-letnia kobieta w pociągu relacji Chełm-Dnipro, której imienia nie zapamiętałam. - Ale z córką całe życie rozmawiałam po rosyjsku, ona z kolei skończyła rosyjskojęzyczną szkołę i ten język po prostu naturalnie był w naszym domu. Ona sama na ukraiński przeszła po wybuchu pełnoskalowej wojny, kiedy uciekła do Grecji. Oj, jak jej było ciężko. Musiała uczyć się niemal od nowa.

Naszej współpasażerki nie widzę, bo siedzi pod moją kuszetką. Jej siwe włosy i spokojna twarz odbija się jedynie w szybie

Widzę, że milknie i wlepia wzrok w przemazujące się za oknem łyse gałęzie drzew. W końcu odzywa się szeptem, tak, że z górnej koi ledwo słyszę jej słowa. - Chodziłam w Dnipro do szkoły, w której trzeba było mówić czystym rosyjskim językiem, bez akcentu, bez surżyku, bo inaczej byłyby kłopoty. Wszyscy po szkole wyjeżdżali na studia do Petersburga, do Moskwy. Część znajomych tam dalej jest. 

Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Kobieta odchrząka, robiąc teatralną pauzę i zaczyna mówić normalnym głosem: - Wszyscy teraz przechodzą na ukraiński, a mi jest tak ciężko. Próbuję, ale drażni mnie to, jak się mylę, jak nie mogę znaleźć odpowiednich słów.

Im dłuższe wypowiada zdania i im więcej czasu mija, tym więcej słówek rosyjskich się wkrada w jej wypowiedzi. Słyszę, że nie kontroluje tego, wstawki pojawiają się automatycznie. Najpierw słowo, potem zdanie. Potem mózg przestaje walczyć i przechodzi zupełnie na język rosyjski. Dyskusja między kobietami trwa, a rosyjskiego jest coraz więcej, a ja powoli tracę sens ich wypowiedzi. Nagle jedna z nim urywa w połowie zdania.

- Kiedy my przeszłyśmy na rosyjski?

Mówią, że kiedy zaczynają się z kimś sprzeczać, kiedy są w sytuacji stresującej i emocje biorą górę, język rosyjski niepostrzeżenie wkrada się, zupełnie nieproszony.

 To samo wielokrotnie słyszałam od kolegów, służących w armii. W wojsku z założenia mówi się po ukraińsku - wszystkie oficjalne komunikaty, media społecznościowe, przemówienia, wywiady, wszystko to w języku ojczystym. Szczególnie ważna jest w strefie działań zbrojnych komunikacja radiowa. Rozmowy między żołnierzami muszą odbywać się po ukraińsku, przede wszystkim dlatego, by odróżnić się od wroga.

 Wiele razy słyszałam historię o tym, jak rozmowa po ukraińsku uratowała żołnierzy przed bratobójczym ogniem. Kiedy jednak zaczyna się szturm, ludzie dla których język rosyjski był pierwszym, automatycznie się na niego przestawiają. Pod wpływem stresu łatwiej i sprawniej komunikują się tym językiem, jaki był w nich od zawsze. Trudna rzeczywistość wojennej Ukrainy.

- Wszystkich nas zmieniła wojna - wzdycha jedna z kobiet i zaczyna wypakowywać z torby smakołyki na mały stolik pod oknem. Wkrótce zacznie się kolejna kolacja w podróży.

20
хв

Koleje wojny. Co usłyszałam w ukraińskich pociągach

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Ukraińcy po wojnie: wielka emigracja czy wielki powrót?

Ексклюзив
20
хв

W pułapce nieufności

Ексклюзив
20
хв

Bez integracji przegramy nie tylko z traumą – przegramy ze sobą

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress