Exclusive
20
min

„Korporacja potworów” ratuje kraj

Rozmawiamy z Kateryną Nożewnikową, jedną z najskuteczniejszych ukraińskich wolontariuszek, której fundacja nie tylko pomaga dzieciom, osobom starszym, schorowanym i bezdomnym – ale która dostarczyła też wojsku leki, sprzęt i broń o wartości ponad pół miliarda hrywien

Halyna Halymonyk

Kateryna Nożewnikowa. Archiwum Prywatne

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

<frame>Od chwili powstania „Korporacji potworów” jej założycielka i dyrektorka Kateryna Nożewnikowa otrzymała Order Księżej Olgi [ukraińskie odznaczenie dla kobiet, ustanowione w 1997 r. – red.] III stopnia, trafiła do rankingu najbardziej wpływowych kobiet w Ukrainie (według magazynu „Focus”) i została honorową obywatelką obwodu odeskiego. W 2024 r. „Ukraińska Prawda” uznała ją za jedną ze stu znanych ukraińskich postaci, które poprzez swoją działalność przybliżają zwycięstwo kraju w wojnie z Rosją. <frame>

Od pieluch do broni

Historia „Korporacji potworów”, jednej z najbardziej renomowanych i wpływowych fundacji charytatywnych w Ukrainie, zaczęła się od rozmowy kilku kobiet na popularnym niegdyś „Odeskim forum”. Jedna z nich, Kateryna Nożewnikowa, specjalistka ds. turystyki międzynarodowej, właśnie urodziła syna i przebywała na urlopie macierzyńskim. Natrafiła na ogłoszenie o zbiórce pieniędzy dla samotnej matki, która mieszkała w niszy pod schodami. Zebrała więc kilka rzeczy, zawiozła je do tej kobiety – i zdała sobie sprawę, jak wielu jest ludzi, którzy potrzebują jej pomocy.

Pierwsze biuro wolontariuszy, którzy żartobliwie zaczęli nazywać siebie „potworami”, było w samochodzie Kateryny. Pierwszymi odbiorcami ich pomocy były dzieci z poważnymi problemami zdrowotnymi, które potrzebowały pomocy. Remont oddziałów szpitalnych w Dziecięcym Centrum Oparzeń w Odessie był zaś ich pierwszym dużym projektem.

Początkowo zbierali zabawki i pieluchy dla dzieci z Centrum. Później w ramach projektu Dobry Obiad organizowali codzienne posiłki dla starszych i samotnych mieszkańców Odessy, pomagali szpitalom i schroniskom, opiekowali się osobami o ograniczonej sprawności ruchowej, dostarczali pomoc humanitarną do regionów frontowych, w których w 2014 r. Rosja wszczęła wojnę. Pomagali też rodzinom przesiedleńców wewnętrznych.

Oficjalna data założenia centrum wolontariatu to 10 czerwca 2014 roku.

– Wtedy zadzwonili do nas z regionalnej administracji – mówią nam w fundacji. – Powiedzieli, że przywieźli pięćset sierot z obwodu ługańskiego do Odesy, i zapytali, czy moglibyśmy pomóc. Większość dzieci miała przy sobie tylko foliowe torby – a w nich tylko to, co naprędce udało się do nich zgarnąć.

W 2017 r. inicjatywa wolontariuszy została oficjalnie zarejestrowana jako organizacja charytatywna „Korporacja potworów”.

Na początku inwazji Kateryna myślała, że fundacja nie zmieni swojego celu. Zmieniła zdanie w ciągu tygodnia:

– Nie potrafiłam sobie wyobrazić wojny na taką skalę. I nie miałam pojęcia, jak bardzo byliśmy na nią nieprzygotowani

We wrześniu 2023 r. fundacja otrzymała licencję na zakup broni dla wojska.

Od pandemii do wielkiej wojny

– Od początku marca 2020 r. nasza fundacja charytatywna „Korporacja potworów” pomaga pacjentom z koronawirusem, rozprowadza koncentratory tlenu i kupuje leki dla szpitali. Pracowaliśmy wtedy 16-18 godzin na dobę – wspomina Kateryna. – I nadal tyle pracujemy. Po wybuchu wojny na pełną skalę wiele osób wyjechało, a niektórymi zajęły się fundacje zagraniczne. Nadal dostarczamy leki, żywność, produkty higieniczne dla pacjentów opieki paliatywnej i osób starszych, które pozostały w Odesie. Ale teraz 90% naszej pracy jest dla wojska.

Halyna Halymonyk: – Nie żałuje Pani, że często musi rozwiązywać sytuacje kryzysowe za państwo – kiedyś w sferze społecznej, a teraz w obronnej?

Kateryna Nożewnikowa: – Z pewnością wiele systemów państwowych wymaga zmian, ale teraz musimy ratować sytuację. Wielu naszych podopiecznych może nie dożyć zmian systemowych, a państwo nie przetrwa bez pomocy takich jak my. Więc chociaż zajmujemy się działalnością charytatywną, jesteśmy w kontakcie z dowództwem wojskowym i z tego poziomu również dajemy impuls do zmian.

Teraz po prostu robimy, co w naszej mocy, by „ludzie zmian” mieli się do kogo zwrócić. Ratujemy kraj

Mam nadzieję, że kiedyś państwo będzie działało sprawniej. Liczę na młodych ludzi, na ludzi z doświadczeniem z sektora publicznego, że wniosą nowe wartości. Poza tym fundacje są bardziej elastyczne, nie tak zbiurokratyzowane jak aparat państwowy. Mamy nad nim przewagę efektywności.

Jedną z najsilniejszych narracji ostatnich czasów jest „zmęczenie wojną”. Czy przez nią pomoc jest mniejsza?

Co powiedzieć o zmęczeniu tym, którzy byli na froncie przez trzy lata – albo nawet przez dziesięć, jak niektórzy? Jak możemy porównać ich zmęczenie z naszym? Co ze zmęczeniem ludzi, którzy oddają na wojnie swoje życie i zdrowie, którzy grzebią swoich towarzyszy, tracą nogi, ręce, wzrok?

Mało rozmawiam z ludźmi, bo kiedy dostaję prośbę od wojska, po prostu wchodzę na Facebooka i piszę o tym post; tak jest szybciej. Czasem udaje mi się znaleźć odpowiednie słowa, które od razu trafiają w serce – i wtedy zbiórka zamyka się w pół dnia. Czasami jednak moje słowa nie są tak trafne, więc wszystko trwa dłużej.

Mówiąc o darowiznach: szczerze przyznajemy, że Ukraińcom żyje się gorzej z powodu wojny. Ceny rosną, dochody są niższe, życie stało się trudniejsze i uboższe

Tyle że wojna to żarłoczna czarna dziura. Zebraliśmy coś, przekazaliśmy, a potem ostrzał – i wszystko jest zniszczone

Pół biedy, gdy chodzi o mienie, a nie o życie ludzi.

Z jednej strony mamy żołnierzy, którzy giną albo wracają z frontu z powodu inwalidztwa. Z drugiej – do armii cały czas dołączają nowi ludzie, powstają nowe brygady, a my musimy wszystko im zapewnić. Metodologia zbierania pieniędzy jest ostatnio inna niż w poprzednich latach. Musisz znaleźć odpowiednie słowa, mieć nadzieję, że zostaniesz wysłuchany i że ten ktoś, kto cię czyta, będzie miał pieniądze na darowiznę.

Myśli Pani, że chodzi tu tylko o dochody ludzi?

Kiedy czytam posty moich kolegów pełne oburzenia, że cywile nie odczuwają wojny w ten sam sposób co oni, chce mi się zapytać, do kogo to piszą. Bo jeśli do tych, którzy mimo wojny wciąż żyją swoim „pięknym życiem”, to tacy i tak tego nie przeczytają.

A naszym wspierającym nie trzeba o tym przypominać. Przekażą darowiznę dzieląc się tym, co mają. Niemal 90% darczyńców „Korporacji potworów” to obywatele Ukrainy, a tylko 10-15% to donatorzy zagraniczni. Cały kraj (z kilkoma wyjątkami) jest teraz jedną wielką organizacją charytatywną utrzymującą linię frontu.

Samotna pikieta przeciw biurokracji

We wrześniu 2023 r. w Odesie jako pierwsza poszła Pani na jednoosobową pikietę przeciw korupcji. Podziela Pani opinię, że korupcja niszczy Ukrainę bardziej niż Rosjanie?

Po pierwsze, narracja o „wyjątkowej ukraińskiej korupcji” jest niesprawiedliwa. Korupcja istnieje we wszystkich krajach, nawet tych najlepiej prosperujących. Pytanie dotyczy proporcji, reakcji społeczeństwa i rozpowszechniania informacji na ten temat.

Uwaga świata skupia się teraz na Ukrainie, więc na wszystko tu patrzy się z pewną przesadą. Ukraińskie społeczeństwo też bardzo stanowczo reaguje na ujawnione przypadki korupcji. Taka sytuacja jest interpretowana nie tylko jako przestępstwo, ale jako zdrada. W wojnie o przetrwanie to nóż w plecy. Za coś takiego masz ochotę do kogoś strzelać.

Poszłam na tę pikietę nie z powodu korupcji, ale z powodu nieefektywnej dystrybucji środków budżetowych. Bo na froncie brakuje wielu rzeczy, a nie kupuje się ich nie dlatego, że brakuje środków publicznych – tylko dlatego, że publiczne pieniądze są wydawane nieracjonalnie. Chcę, by z budżetu Odesy przeznaczano wystarczające środki na obronność. ?

I myślę, że osiągnęłam swój cel. Przed pikietą Rada Miejska Odesy wydała na wojsko 350 milionów hrywien. Po niej – 1,5 miliarda

Kwestia korupcji jest często wykorzystywana jako argument za zmniejszeniem pomocy dla Ukrainy.

Nasza wojna to także budowanie bardziej sprawiedliwego kraju. Jeśli Rosja tu przyjdzie, nie będziemy mieli takiej możliwości.

Posłużę się analogią: nasza fundacja ma pod opieką cudowne, miłe dziecko, tyle że z dysfunkcyjnej rodziny, bo rodzice są uzależnieni. Czy powinniśmy przestać pomagać temu dziecku, skoro ma takich rodziców?

Miliony Ukraińców przyłączyły się dziś do obrony – wspierają ją swoim życiem, zdrowiem i pieniędzmi. Walczymy o nasze istnienie, o zachowanie naszego kraju i narodu. Ale nasza wojna jest też czymś znacznie większym. To walka o utrzymanie porządku świata, który został ustanowiony po II wojnie światowej.

Z przerażeniem słuchamy oświadczeń światowych przywódców, którzy grożą wyciągnięciem starych map, strzepnięciem z nich kurzu i sprawdzeniem, kto, idąc za prawem silniejszego, może rościć sobie prawa do Grenlandii, Kanady czy Kanału Panamskiego. Ta puszka Pandory została otwarta przez Rosję, ale Ukraina może ją zamknąć.

Dziś Ukraina broni idei suwerenności dla wszystkich krajów, nie tylko dla siebie. Pomoc Ukrainie to inwestycja w bezpieczeństwo całego świata

O czym milczą ukraińscy wolontariusze

Ukraińska dziennikarka Zoja Kazanżi ukuła termin „trauma wolontariuszy”: dużo widzą, dużo wiedzą, ale nie mogą opowiedzieć o wszystkim. Co przemilczacie?

O wielu historiach będziemy musieli milczeć do końca wojny. Nie wszystkie są złe, są przykłady niesamowitego bohaterstwa i niezwykłych decyzji. A na te złe jeszcze nie czas.

Ludzie nawet tutaj, w Odesie, nie do końca rozumieją, że w tym wszystkim nie chodzi o to, że w kierownictwie miasta lub kraju zmienią się jakieś twarze. Nie chcę, by dowiedzieli się, co w praktyce oznacza słowo „deportacja”, kiedy trzeba opuścić swój dom bez prawa powrotu. Albo by gdzieś kiedyś powtórzyła się Bucza.

Pani fundacja nigdy nie wahała się odmówić, jeśli nie coś nie odpowiadało specyfice waszego działania. Czy ci, którym odmówiliście, czują się urażeni?

Wyznaję zasadę, że lepiej pracować systematycznie w wąskich, wyspecjalizowanych obszarach, niż rozdrabniać się na wszystko.

Mamy trzy główne obszary. Pierwszy to medycyna taktyczna. To logiczne, bo od lat zajmujemy się medycyną. Chodzi o ratowanie życia.

Drugi to drony i komunikacja. To zaawansowana technologicznie wojna, niepodobna do żadnej innej. Musimy walczyć za pomocą dronów, a nie ludzi. Drony są wszystkim: rozpoznaniem, niszczeniem punktów, z których wróg prowadzi ostrzał. Mamy nawet projekt o nazwie „Glovo”, w ramach którego drony dostarczają naszym żołnierzom żywność, wodę i zapewniają komunikację w trudno dostępnych miejscach.

Trzecim obszarem jest broń. Każdego miesiąca fundacja przekazuje wojsku od 20 do 35 milionów hrywien. To tysiące apteczek i dronów.

Wielu wolontariuszy i filantropów wypaliło się z powodu braku zaufania do nich i oskarżeń o nadużycia. „Potwory” to zaufana fundacja. Jak udało się Pani ją zbudować?

Trzeba być tak przejrzystym, jak to tylko możliwe, uczciwym wobec ludzi nawet w najdrobniejszych sprawach. Jestem gotowa spotkać się i odpowiedzieć na wszystkie pytania. To właśnie sprawia, że nawet najbardziej zaciekli hejterzy stają się przyjaciółmi fundacji. Kiedyś dwaj najwięksi darczyńcy „Korporacji potworów” nie tylko nam nie wierzyli, ale w ogóle nie wierzyli w ideę dobroczynności.

Utraty reputacji i zaufania ludzi boję się bardziej niż śmierci

Tak wychował mnie ojciec: dotrzymywać słowa, wstydzić się zrobić coś niegodnego, cenić swoją reputację. Kiedy widzę, jak osoba podejrzana o korupcję wyrzuca worki z pieniędzmi przez okno, a kilka dni później siedzi w Radzie Najwyższej, jakby nic się nie stało... Wolałabym umrzeć ze wstydu, niż tak się zhańbić.

Łapówki proponowano mi wielokrotnie, zawsze się tego bałam. Prędzej czy później wszystko wyszłoby na jaw i nie byłabym w stanie z tym żyć. Nie boję się rozgłosu, ale utraty zaufania ludzi, którzy wspierają innych za moim pośrednictwem.

Ważne jest, aby wszystkie zakupy dokonywane przez fundację były jak najbardziej efektywne i gospodarne. W czasie wojny ważne jest racjonalne wydawanie pieniędzy, kupowanie w najlepszej cenie i najlepszej jakości. Nie akceptuję stanowiska fundacji i wolontariuszy, którzy pytani o wydatki mówią: „ To nie wasza sprawa, nie będę odpowiadał”. Masz do czynienia z pieniędzmi innych ludzi, więc musisz być odpowiedzialny.

Oczywiście jesteśmy też zwykłymi ludźmi, możemy popełniać błędy, ale umiejętność przyznania się do błędów i szczerego mówienia o nich jest również częścią przejrzystości fundacji.

Wygrać tę fatalną walkę

Z czego Pani żyje? Otrzymuje Pani pensję w fundacji? Wiem, że przez wiele lat, kiedy prowadziła Pani działalność charytatywną, wsparciem był mąż.

Ukraińskie ustawodawstwo zezwala na wykorzystanie 20% dochodu fundacji na wypłatę wynagrodzeń, wynajem biura i pokrycie bieżących wydatków. „Potwory” nigdy jednak nie skorzystały z tej możliwości. Kiedy fundacja oficjalnie zarejestrowała swoją działalność, kilku powierników, przedsiębiorców z Odesy, wpłaciło pieniądze na specjalne, oddzielne konto o nazwie „Dla Spartan”, aby pokryć wydatki administracyjne fundacji. Dzięki temu wszystkie pieniądze przekazywane przez dobroczyńców trafiają wyłącznie na projekty charytatywne. Jeśli ludzie chcą pomóc nam, wolontariuszom, zasilają to oddzielne konto.

Czy pomoc pochodząca od tych, którzy wyjechali, jest dla Ukrainy wystarczająca?

Ciężko mi się odnieść do tego pytania, ponieważ nie mam kontaktu z tak dużą liczbą uchodźców, by uogólniać. Wśród dobroczyńców naszej fundacji są tacy, którzy wyjechali i stale pomagają dużymi sumami pieniędzy. Czy mogę wyciągać wnioski o wszystkich na podstawie ich działań? Oczywiście, że nie.

Tak samo jak z obrazu kilku Ukraińców pijących piwo gdzieś w Hamburgu nie można wyciągać wniosku, że wszyscy Ukraińcy za granicą są nieodpowiedzialni

Jedyne, na co mogę sobie pozwolić, to podzielenie uchodźców na tych, którzy wyjechali i nie planują powrotu, oraz tych, którzy wyjechali i chcą wrócić. Do tych pierwszych mam mniej pytań. To ich wybór, by budować swoje życie w innym kraju. Nikogo za to nie potępiam.

Ale jeśli ktoś planuje powrót i tylko przygląda się z zagranicy, jak inni tutaj umierają, stają się niepełnosprawni czy pracują pod bombami, bo uratować Ukrainę – to taka postawa jest dla mnie bardzo nie w porządku.

Mamy trudną sytuację na froncie, wiele też tracimy przez rosyjską propagandę. Każdy Ukrainiec, który nie jest w ojczyźnie, powinien w miarę swoich możliwości wnieść swój wkład – czy to w postaci darowizny, czy dyplomacji publicznej – by pomóc Ukrainie wygrać tę fatalną walkę. Ukraińscy wolontariusze i ich dobroczyńcy nie są odpowiedzialni za tę walkę, ale my, jak pielęgniarki, czołgamy się po polu bitwy, bandażując i wyciągając rannych, zapewniając wszystko, co niezbędne tym, którzy mogą zatrzymać tę wojnę. Warto robić to razem.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Redaktorka i dziennikarka. W 2006 roku stworzyła miejską gazetę „Visti Bilyayivka”. Publikacja z powodzeniem przeszła nacjonalizację w 2017 roku, przekształcając się w agencję informacyjną z dwiema witrynami Bilyayevka.City i Open.Dnister, dużą liczbą projektów offline i kampanii społecznych. Witryna Bilyayevka.City pisze o społeczności liczącej 20 tysięcy mieszkańców, ale ma miliony wyświetleń i około 200 tysięcy czytelników miesięcznie. Pracowała w projektach UNICEF, NSJU, Internews Ukraine, Internews.Network, Wołyńskiego Klubu Prasowego, Ukraińskiego Centrum Mediów Kryzysowych, Fundacji Rozwoju Mediów, Deutsche Welle Akademie, była trenerem zarządzania mediami przy projektach Lwowskiego Forum Mediów. Od początku wojny na pełną skalę mieszka i pracuje w Katowicach, w wydaniu Gazety Wyborczej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Z Serhijem i Rusłanem spotykam się we Lwowie, w nowym centrum rehabilitacyjnym dla byłych jeńców wojennych i cywilów w niedawno otwartym przy centrum Unbroken, jedynym takim w Ukrainie. Centrum będzie świadczyć pacjentom pełną pomoc: leczenie stacjonarne i ambulatoryjne, wsparcie psychologiczne, arteterapię.

Pierwszymi jego podopiecznymi są żołnierze, którzy wrócili z niewoli. Po uzyskaniu pomocy specjalistów oficerowie w końcu zaczęli spać, koszmary z niewoli śnią im się coraz rzadziej, zniknęły ataki paniki w reakcji na hałas, w końcu odnaleźli w sobie siłę. Są gotowi opowiedzieć o niewoli, choć jeszcze niedawno bali się nawet o niej wspomnieć.

Nawet nosiliśmy im jedzenie

Serhij Taraniuk wstąpił do piechoty morskiej w wieku 16 lat. Gdy w 2014 r. okupanci przyszli na Krym, służył w jednostce wojskowej w Teodozji. To ta legendarna ostatnia brygada, która nie złamała przysięgi wierności Ukrainie, za co została ostrzelana i wzięta do niewoli przez rosyjskie siły morskie. Jednak potem Serhij był świadkiem, jak niektórzy z jego towarzyszy przeszli na stronę Rosji.

Serhij Taraniuk

– Była zima. Obudziliśmy się rano i zobaczyliśmy, że do naszej jednostki podjechały rosyjskie pojazdy opancerzone – opowiada Serhij Taraniuk. – Nie rozumieliśmy, co się dzieje, a przybywało ich z każdą chwilą. Nie mogliśmy już wrócić do domu, byliśmy wtedy w jednostce na służbie bojowej.

Rosjanie nic nie mówili. Znaliśmy tych żołnierzy, bo przez wiele lat uczestniczyliśmy z nimi we wspólnych ćwiczeniach w Sewastopolu. Razem wysiadaliśmy z okrętu desantowego, wspólnie się szkoliliśmy, dzieliliśmy się doświadczeniem. Jednak choć znaliśmy ich osobiście, nie wiedzieliśmy, po co przyjechali. Oni też początkowo nie wiedzieli. Mieli rozkaz stać w miejscu.

I stali – za ogrodzeniem, a my nawet przynosiliśmy im ciepłe posiłki, bo mieli tylko racje żywnościowe. Rozmawialiśmy z nimi, jak z przyjaciółmi. Kiedy ich dowództwo się o tym dowiedziało, zastąpiło ich innymi chłopakami

Kiedy wszystkie ukraińskie jednostki w Krymie zostały już przejęte przez rosyjskie wojsko (tak zwanych zielonych ludzików), dowództwo Siergieja podjęło decyzję, że nie zdradzi Ukrainy. Po pseudoreferendum, kiedy Krym ogłoszono częścią Rosji, rosyjskie wojsko nakazało ukraińskiej piechocie morskiej złożyć broń.

– Trzymaliśmy się do końca, nasza jednostka w Teodozji została zajęta jako ostatnia. Przyleciał dowódca rosyjskich sił morskich, ale nasz dowódca odmówił złożenia broni.

Zostaliśmy na noc w jednostce, by wrogowie nie przejęli naszego sztandaru. O piątej rano rozpoczął się szturm. Przyleciały helikoptery, a my byliśmy bez broni. Załadowali nas do kamazów i wywieźli do portu w Teodozji. Tam zaczęli nas przekonywać: „Zostańcie w Rosji, tak będzie lepiej”. Mówili, że Ukraina nas nie potrzebuje. Niektórzy mieli rodziny na Krymie, więc ponad połowa oddziału została. Wyjechało tylko 140 z 350 osób. Wszystkie ukraińskie bataliony, które opuściły Krym, zebrano w Mikołajowie, w 36. brygadzie. Potem rozpoczęła się operacja antyterrorystyczna [ATO – red.], wstąpiłem do akademii wojskowej, a następnie naszą brygadę piechoty morskiej przeniesiono pod Mariupol.

Obrona w Zakładzie Iljicza

I to właśnie pod Mariupolem, dokąd ściągnięto najlepsze jednostki bojowe Ukrainy, zimą 2022 r. Serhija i Rusłana zaskoczyła rosyjska inwazja. Obaj dostali się do niewoli, gdy Rosjanie otoczyli już miasto, podczas próby przedarcia się na terytorium kontrolowane przez Ukrainę.

– Rosjanie wkroczyli do Mariupola z Doniecka. Już 18 lutego rozpoczęły się intensywne ostrzały. 24 lutego była burza, grad, zniknęło światło. Deszcz padał przez dwa dni. W takich warunkach rozpoczęła się rosyjska ofensywa: spadały pociski, jechały czołgi, wszędzie było błoto. Zaczęliśmy się powoli wycofywać. Dowodziłem kompanią 60 ludzi, trzymaliśmy się, dopóki Rosjanie nie przełamali flanki. 28 lutego weszliśmy na teren Zakładu Iljicza [tak do niedawna nazywano część tamtejszego kombinatu metalurgicznego – red.].

Były dwie lokalizacje: Azowstal i Zakład Iljicza. W Zakładzie Iljicza zebrały się straż graniczna, gwardia narodowa, cała piechota morska i dużo innego wojska. Trzymaliśmy obronę Mariupola i czekaliśmy na posiłki. Ale wiedzieliśmy już, że Rosjanie przełamali obronę w Czonkarze [miejscowość nad Morzem Azowskim, na północ od Krymu – red.] i idą na nas.

Ruszyli dwiema falangami: w kierunku Mikołajowa – Chersonia oraz na Melitopol – Berdiańsk i do nas. Nikt jeszcze nie rozumiał, co się dzieje, nie sądziliśmy, że będzie aż tak ciężko. Kiedy otoczyli nas pierścieniem i odcięli dostawy broni i zaopatrzenia z Ukrainy, nasze szanse na obronę gwałtownie zmalały.

Przylatywały do nas helikoptery z Ukrainy, by zabrać rannych, dostarczyć lekarstwa i żywność. Wielu pilotów tych helikopterów zginęło, zostali zestrzeleni przez Rosjan, to w zasadzie były loty śmierci. U nas było wielu ciężko rannych w wyniku ostrzału artyleryjskiego, więc założyliśmy szpital. Rosjanie długo nie mogli zdobyć Azowstali i Zakładu Iljicza. Trzymaliśmy się tam aż do 12 kwietnia.

Planowaliśmy przebić się na terytorium Ukrainy. Wiedzieliśmy, że brygada poniesie straty, ale myśleliśmy, że się przebijemy. Jednak wkradł się chaos, dowódcy plutonów zaczęli zabierać swoich ludzi i przedzierać się samodzielnie. O tym, że niektórzy ludzie dotarli do swoich, a niektórzy zginęli podczas przedzierania się, dowiadywałem się już w niewoli, gdzie spotkałem znajomych, którzy zostali jeńcami już w 2024 roku.

Koszmar Ołeniwki

– Nie chcieliśmy się poddać. W naszej brygadzie służyli chłopcy, którzy już przeszli rosyjską niewolę w 2014 roku i opowiadali o okropnościach i torturach, które tam przeżyli.

Nigdy nie przygotowywałem się do niewoli i nie potrafiłem sobie wyobrazić, że coś takiego mi się przydarzy. Rozumiałem, że mogę zginąć, ale o niewoli nawet nie myślałem

Przedzierając się, jechałem z moimi ludźmi BTR-em [pojazd opancerzony produkcji radzieckiej – red.], za mną jechała nasza ciężarówka z personelem. W BTR-ze byli sami oficerowie. Zostaliśmy ostrzelani z granatników, wóz się przewrócił, ale wszyscy przeżyli. Straciłem przytomność. Kiedy doszedłem do siebie, próbowałem wyjść z pojazdu, ale Rosjanie zaczęli do nas strzelać. Potem ruszyli do ataku i wzięli nas do niewoli. Spędziłem w niej 29 miesięcy.

Rosjanie, którzy nas pojmali, byli zawodowymi żołnierzami, znającymi wojskowy porządek. Traktowali nas normalnie. Nikt nawet nie związał nam rąk, dali nam jeść. Potem przyjechały zwykłe autobusy i nas zabrali. I dopiero kiedy przywieziono nas do strefy w Ołeniwce, zaczęła się „prawdziwa niewola”. Delikatnie mówiąc, traktowali nas tam strasznie.

W tak zwanej prijomce, czyli punkcie przyjęć, kazali nam się rozebrać, obfotografowali nas, skatowali, a dopiero potem wysyłali do baraku

Barak był przeznaczony dla 200 osób, ale było nas tam 800. Nie było nic – ani jedzenia, ani lekarstw. Byliśmy bardzo głodni. Potem zaczęli nas karmić: śniadanie o drugiej w nocy, obiad o północy, a kolacja o czwartej rano.

Mówili, że nas torturują i okaleczają, żebyśmy nigdy więcej nie poszli na wojnę.

Nie wszyscy ludzie są odporni na stres, nie wszyscy to wytrzymali. Torturowali nas prądem, bili. Wymyślali też różne oryginalne rodzaje tortur. Mówili nam, że dzisiaj będzie eksperyment, bo mają dla nas nową torturę.

Byliśmy w Ołeniwce, kiedy Rosjanie wysadzili barak z ukraińskimi żołnierzami. Podłożyli ładunki wybuchowe, kazali przenieść tam ludzi, a w nocy wszystko wysadzili. Nasi jeńcy wojenni, którzy pracowali w stołówce, słyszeli, jak rozmawiali funkcjonariusze DRL [samozwańcza prorosyjska Doniecka Republika Ludowa – red.] rozmawiali ze sobą, że przygotowali barak daleko w strefie przemysłowej i specjalnie przenieśli tam żołnierzy Azowa. Wybrali charyzmatycznych i zdolnych do przewodzenia ludzi. Nasi przyjaciele, którzy potem wyciągali stamtąd rannych i zabitych towarzyszy, opowiadali, że po wybuchu dach i ściany zostały wręcz rozniesione przez odłamki. Wyraźnie było widać, że wybuch nastąpił od wewnątrz.

Nikt nie spieszył się z pomocą naszym chłopakom, kiedy wołali pomocy. Palili się żywcem. Dopiero po dwóch godzinach wysłano tam naszych medyków, też jeńców. Widziałem tych, którzy przeżyli. Poparzeni, cali we krwi.

Człowieczeństwo było karane

W niewoli panowała całkowita izolacja informacyjna. Przez pierwsze pół roku byliśmy pełni optymizmu, że wkrótce nas uwolnią. Ale mija rok, półtora roku, a ty myślisz już tylko o tym, jak sprawić, żeby życie w niewoli było choć trochę lepsze. Nikt z naszych bliskich nie wiedział nic o naszym losie, a my nie wiedzieliśmy nic o ich losie.

Ciągle przenoszono nas do innych cel. Co dwa miesiące zmieniano nam otoczenie, żebyśmy nie przyzwyczaili się do siebie i nie nawiązali przyjaźni. Albo przenoszono nas do innego aresztu śledczego lub więzienia. W ten sposób zaliczyłem dziesięć miejsc przetrzymywania na terenie Rosji. Ciągle zawiązywano nam oczy i widzieliśmy tylko ściany cel.

Strażnikom rosyjskich więzień nie wolno było z nami rozmawiać ani opowiadać o wydarzeniach w Ukrainie. A nam nie wolno było się do nich zwracać. Jeśli zdarzyło się, że któryś z Rosjan zwrócił się do nas w ludzki sposób, swoi natychmiast na niego naskakiwali. Przejawy człowieczeństwa były karane.

W Taganrogu była taka sytuacja: przyszedł młody strażnik, miał około 18 lat. Pracował jako strażnik, żeby nie wzięli go do armii.

Zaczął z nami rozmawiać: „Chłopaki, czego byście chcieli?” Powiedzieliśmy, że czegoś słodkiego. Na następną zmianę, dwa dni później, przyniósł nam małe czekoladki „Guliwer”. Inni strażnicy to zobaczyli i wieczorem go zwolnili

Byli strażnicy, którzy prosili innych, żeby nas nie bili, ale w odpowiedzi słyszeli, że jesteśmy nazistami. Tam mają bardzo silną propagandę. Po półtora roku wydali nam literaturę do czytania. To była komunistyczna propaganda sowiecka. Nie mogliśmy tego czytać, chociaż bardzo chcieliśmy poczytać cokolwiek.

W więzieniu Rosjanie prowadzali nas do tak zwanej bani. Nie, nie takiej do mycia, to była odmiana tortur. Tam się nie myłeś, tylko stałeś nagi, a oni przepuszczali prąd przez twoje mokre ciało.

Kto miał słabe serce, nie wytrzymywał. Katowali ludzi na śmierć. W tej „bani” zapytali mnie: „Kim jest Stalin?”. Odpowiedziałem, że prezydentem ZSRR. Zaczęli się śmiać i mnie bić, mówiąc, żebym następnym razem, gdy tu trafię, już wiedział, kim był Stalin. Dobrze, że w celi siedzieli ze mną ludzie po sześćdziesiątce, którzy opowiedzieli mi szczegółowo o Stalinie. Żeby mnie więcej nie bito.

Pewnego razu rosyjski żołnierz sił specjalnych zobaczył mój tatuaż ze Spartaninem i zaczął razić mnie paralizatorem. Do dziś mam blizny po oparzeniach.

Raził mnie prądem, aż mi ręka zdrętwiała. Zapytał: „Wiesz, dlaczego? Bo masz bardzo ładny tatuaż, chciałem ci go zniszczyć”

Później odbył się proces Serhija. Skazano go na 29 lat kolonii karnej o zaostrzonym rygorze.

– W dniu kiedy mnie eskortowano podszedł do mnie konwojent z DRL i powiedział: „Wkrótce wrócisz do domu, nie martw się”. Był normalny, nigdy nas nie torturował, dawał zapalić papierosa.

I tak też się stało – już wieczorem wysłano mnie do Ukrainy w ramach wymiany.

Cud przyjaźni

27-letni Rusłan Zorianycz z Czernihowa był dowódcą plutonu w kompanii Serhija. Zaprzyjaźnili się. Razem trafili do niewoli, razem ją przetrwali i zostali zwolnieni tego samego dnia. Rusłan uważa to za cud przyjaźni:

– Razem trafiliśmy do niewoli. W Ołeniwce odbywała się selekcja, a potem razem z Siergiejem przewożono nas do różnych więzień – wspomina. – A kiedy nas jeszcze razem wymieniono, to już był szczyt szczęścia. Na wymianę przewożono nas w wagonach, gdzie były przedziały z kratami. Kiedy podczas wywoływania usłyszałem jego nazwisko w sąsiednim przedziale, nie mogłem uwierzyć. Wtedy jeszcze nie rozumieliśmy, dokąd nas wiozą. Rosjanie zawsze mówili, że wiozą nas na wymianę, a zamiast tego przewozili do kolejnego aresztu śledczego w Rosji.

Rusłan Zorianycz

Rusłan spędził dwa lata w areszcie śledczym w Kursku. Potem trafiał do różnych więzień w Rosji: Ołeniwka, Taganrog, Nowozybkow w obwodzie briańskim, Borisoglebsk w obwodzie nowogrodzkim i inne.

– Dwa lata spędziłem w całkowitej izolacji. Tam wszyscy chodzą w kominiarkach, a ty 16 godzin na dobę musisz stać na nogach. Kaci potem tłumaczyli, że to po to, żeby nie zanikły nam mięśnie. Nie załamać się pomagała mi wiara, że czekają na mnie w domu. Podtrzymywały mnie wspomnienia z dzieciństwa, marzenia o przyszłości.

Kiedy jesteś tam już dwa lata i nie wiesz, co dzieje się w domu, czy twoi bliscy żyją, trudno marzyć, ale mimo wszystko fantazjujesz: że będziesz budował dom, sadził drzewa, otworzysz firmę. Pomagało też otoczenie. Jesteś wśród swoich, podobnie myślących ludzi i ciągle rozmawiasz z nimi o życiu.

Gdziekolwiek byłem, wszędzie miałem przyjaciół. Bo jeśli w celi panuje napięcie, przeżycie tortur jest jeszcze trudniejsze.

– Pewnego razu prowadzono nas na elektrowstrząsy i strasznie się bałem. A mój towarzysz z celi mówi do mnie: „Ja pójdę pierwszy, bo się nie boję. Oberwę zamiast ciebie!”

– To znaczy, że ktoś się poświęca, żeby cię chronić. Teraz koresponduję z nim, on nadal jest w niewoli. Czeka na wymianę. Tacy ludzie pokazują, czym jest prawdziwa przyjaźń.

Rozgryzłem siebie, przestałem się bać

– Na początku po wymianie przeraża tłum – przyznaje Siergiej. – Przez dwa i pół roku prawie z nikim nie rozmawiałeś, a tu tylu ludzi. Na początku nawet pójście do sklepu było trudne. Kiedy siedzisz w więzieniu, myślisz, że gdy wrócisz, to pójdziesz do sklepu i kupisz sobie wszystko, co tylko zechcesz. Ale w rzeczywistości jest inaczej. Boisz się tych tłumów w sklepach, na ulicach.

Trudno było przyzwyczaić się do normalnego życia, zrozumieć wszystko, co działo się w kraju przez cały ten czas. Nie możesz spać, w ogóle nie masz na to ochoty. Jeśli zasypiasz, cały czas śni ci się niewola.

Chcesz wszystko sfotografować. Chcesz fotografować jedzenie. Chcesz fotografować normalne życie

Chcesz chłonąć jak gąbka wszystko, co przegapiłeś: wąchać powietrze, patrzeć na drzewa, rozmawiać z bliskimi. W niewoli miałem możliwość napisania tylko dwóch listów. Odpowiedź otrzymałem półtora roku później. Dowiedziałem się, że bliscy wiedzą, że jestem w niewoli. Drugi list dotarł do nich dopiero wtedy, gdy mnie wymieniono.

Przez pierwszy miesiąc po wymianie w ogóle nie spałem. Byłem na lekach. 11 miesięcy po wymianie niewola „nadrabia zaległości”. Reakcja na syreny i głośne dźwięki jest paniczna. Niedaleko od nas trwa remont, czasami coś spadnie – a ty myślisz, że to nalot. I w jednej chwili masz atak paniki.

– Leczyliśmy się w Kijowie i w Mikołajowie, ale takiego szpitala, jak ten we Lwowie, jeszcze nie widziałem – mówi Siergiej. – Wspaniałe warunki, wspaniali specjaliści. Wcześniej gdyby mi powiedziano: „Idź do psychologa”, obraziłbym się, że jestem jakiś nie taki. Teraz moje podejście się zmieniło. Bardzo miło mi rozmawiać z psychoterapeutą i psychologiem, bo oni naprawdę bardzo pomagają. Czuję, że jest mi znacznie lepiej. Rozgryzłem siebie, przestałem bać się głośnych dźwięków.

– Mnie też bardzo podoba się we Lwowie – dodaje Rusłan. – Zwłaszcza dlatego, że tutaj wszyscy rozumieją, że trwa wojna. Minuta ciszy o 9 rano, kiedy całe miasto zatrzymuje się i wspomina poległych braci, robi ogromne wrażenie. Wśród nich są nasi przyjaciele, którzy już nigdy nie wrócą z rosyjskiej niewoli.

Zdjęcia: Adriana Dowga

20
хв

„Torturujemy was, byście nigdy nie mogli wrócić na front”. Wspomnienia z rosyjskiej niewoli

Jaryna Matwijiw

Jędrzej Dudkiewicz: – Jakie były początki Kobiet Wędrownych?

Khedi Alieva: – Jestem uchodźczynią polityczną. Gdybym nie została zmuszona, nigdy nie opuściłabym swojego kraju, Czeczenii, żyłabym tam w spokoju. Są momenty, że myślę: „Po co była ta cała walka o to, żeby żyć na emigracji? A może lepiej byłoby umrzeć, zostać zapomnianą, co jest losem wielu ludzi na świecie?”

Przyjechałam jednak do Polski i jestem szczęśliwa, że tu mieszkam – mimo że dla uchodźców nie ma tu raju, wielu z nich popada chociażby w bezdomność. Oczywiście rozumiem, że mieszkań jest mało, że młodzi ludzie mają problemy z wynajmem, że w wielu krajach na Zachodzie uchodźcy mają większe szanse na mieszkania. Przybywając do Polski miałam nadzieję, że otrzymam ochronę, ale tak się nie stało. Przy czym ochronę rozumiem jako na przykład wsparcie w zrozumieniu, jakie jest prawo w Polsce. Przyjechałam z innego kraju, gdzie jest inna religia, inna kultura, inna mentalność, w których zostałam wychowana.

Dopiero tutaj po czasie zrozumiałam, że kobiet nie wolno bić. Pochodząc z bardzo patriarchalnego miejsca myślałam, że to norma

Już wtedy, w 2014 roku, gdy rozmawiałam z dziennikarzem „Dziennika Bałtyckiego”, wskazywałam, że warto ludziom przybywającym do Polski od razu tłumaczyć różne rzeczy związane z demokracją, innymi wartościami, by pozostawili różne swoje przekonania na granicy. Ochronę rozumiem też jako legalną pracę, nawet w sklepie czy przy sprzątaniu. Dużo się mówi o tym, że trzeba się uczyć polskiego, ale najważniejsza jest właśnie praca. Działam z wieloma uchodźczyniami i wiele z nich naprawdę nie rozumie, że legalna praca to zabezpieczenie zdrowotne czy możliwość uzyskania na pewien czas wsparcia finansowego w razie zwolnienia. Niedawno przyjęłam do pracy pewną kobietę i gdy jej powiedziałam, że lipiec to miesiąc wakacyjny, więc może być mniej obowiązków, ale i tak dostanie normalne pieniądze – to nie mogła uwierzyć.

„Ludziom przybywającym do Polski warto od razu tłumaczyć różne rzeczy związane z demokracją, innymi wartościami”

Widziałam wiele kobiet z Czeczenii i Ukrainy, które nielegalnie sprzątały, sama jednak chciałam zacząć życie na nowo, z czystą kartą, w pełni legalnie. Początkowo chodziło więc właśnie o to, w tym także o wsparcie psychologiczne dla mnie i mojej rodziny. To w ogóle bardzo ważny temat. Uważam, że powinny być środki na to, by wszystkim osobom przybywającym do Polski zapewnić taką pomoc. Dodatkowo można by wtedy opowiedzieć o tym, jak wygląda tutaj sytuacja, jakie są prawa, jakie możliwości. To istotne także z punktu widzenia poczucia bezpieczeństwa. W którymś momencie, kiedy stałam już pewnie na nogach, zapytałam znajomego, co mogłabym robić w kierunku tego wszystkiego. Powiedział: „Zostań mostem. Tłumacz różnice kulturowe, opowiadaj o islamie”. A raczej o pewnym odłamie islamu i społeczeństwa czeczeńskiego, bo wewnątrz tej religii różnice są spore. Tak się to wszystko zaczęło.

Czyli Kobiety Wędrowne zaczęły wspierać ludzi przyjeżdżających do Polski z najróżniejszych państw?

Tak, z takim założeniem, że nawet jeżeli z dziesięciu na nogi stanie tylko jedna, to i tak to będzie sukces. Sama otrzymałam mnóstwo pomocy od Polek i Polaków, więc nie chcę tego zmarnować. Chcę coś dać od siebie – zwłaszcza kobietom, które przyjeżdżają z miejsc, w których ich prawa są znacznie mniejsze. Dlatego duża część tego, co robię, to tłumaczenie, że w Polsce naprawdę jest demokracja i sytuacja kobiet jest tu o wiele lepsza.

Czym się zajmują Kobiety Wędrowne?

Od samego początku, odkąd piszemy projekty i staramy się realizować nasze pomysły, zależało nam na tym, by ich uczestniczki dostawały wynagrodzenie. Ostatnio uchodźczyni z Kirgizji powiedziała mi, że dopiero dzięki temu zrozumiała, czym jest równe traktowanie.

Sądzę, że języka najłatwiej się uczyć w praktyce – sama zresztą poznawałam polski nie na kursie, tylko jak najwięcej czytając, nawet ogłoszenia na ulicy. Korzystamy z kompetencji, które mają kobiety, i angażujemy je w działanie. To różne rzeczy.

Nakręciłyśmy na przykład film, w którym przybliżamy historie kobiet – pełne przemocy, handlu ludźmi – by pokazać np. straży granicznej, czemu one uciekają z różnych miejsc

We wszystkim, co robimy, towarzyszą nam polskie kobiety, co pozwala na budowanie relacji i prawdziwą integrację, pokazanie, że osoby przyjeżdżające z innych krajów nie są zagrożeniem. I nie chodzi o to, by wyrzekały się swojej kultury; sama nie chcę zmieniać tego, że jestem Czeczenką. Jednak kiedy widzimy, jak wiele nas łączy, łatwiej o porozumienie.

Innymi słowy, ważna jest integracja, ale też dawanie kobietom przyjeżdżającym do Polski z zagranicy podmiotowości, sprawczości i możliwości rozwijania swych kompetencji.

„Mamy restaurację, do której przychodzi wiele osób z Polski. Wiele z nich jest już regularnymi, stałymi klientami, często to osoby starsze. Inni zamawiają u nas catering”

Myślę, że to bardzo ważne. O ile wsparcie, na przykład żywnościowe, jest istotne, to jednak nie może ono trwać zbyt długo. Znacznie większą pomocą jest danie legalnej pracy. Dzięki temu osoby z innych krajów nie tylko zarabiają pieniądze i płacą podatki, ale zyskują też większą kontrolę nad swoim życiem, większą wolność. W ten sposób próbuję przekazać innym kobietom coś z mojego doświadczenia.

Moje wartości zmieniły się, kiedy zabili mojego męża, na własne oczy zobaczyłam wojnę i zostałam bez domu

Otrzymałam pomoc, ale zależało mi na zyskaniu sprawczości, na robieniu czegoś samodzielnie i decydowaniu o samej sobie. Zrozumiałam też, że to daje spokój, możliwość wyspania się, wypicia bez pośpiechu kawy, bezpiecznego wyjścia na ulicę. To jest coś, o co cały czas walczę, choć to nie zawsze jest łatwe.

Co ma Pani na myśli?

Nie jest tak, że wiem wszystko. Wciąż mam w głowie sporo stereotypów, chociażby związanych z przedstawicielami innych odłamów islamu. Bywa, że się ich boję, dlatego dużo czytam o różnych rzeczach, a przede wszystkim poznaję takie osoby. Wtedy lęk się zmniejsza, chociaż nie chciałabym podróżować do Syrii czy Afganistanu. Niemniej wspieram rodzinę, która przyjechała do Polski z Afganistanu, mam też kolegę z tego kraju, z którym dzielę się doświadczeniem, bo chce otworzyć biznes w Polsce. Wiem, jak to jest walczyć o bycie wolną, i chcę, żeby inni też mieli taką możliwość.

Wspomniała Pani, że w projektach biorą udział też Polki i w ten sposób integracja się udaje. Macie na to jakiś własny sposób?

Mamy restaurację, do której przychodzi wiele osób z Polski. Wiele z nich jest już regularnymi, stałymi klientami, często to osoby starsze. Inni zamawiają u nas catering. Nasze jedzenie zawsze jest najwyższej jakości i świeże, nie ma możliwości, by wykorzystać w cateringu cokolwiek wczorajszego. Wydaje mi się, że nasz sukces polega także na tym: wygrywamy jakością. Dodatkowo współpracujemy z polskim gospodarstwem, z którego mamy świetne produkty. Wszystko to na pewno pomaga w integracji, przełamywaniu stereotypów. Daje także dużo możliwości osobom przyjeżdżającym do Polski z innych krajów. Mamy sporą rotację pracownic i pracowników, bo po jakimś czasie idą do lepiej płatnej pracy. Znam ludzi, którzy zaczynali w naszym lokalu, a dziś zarabiają więcej ode mnie. I bardzo mnie to cieszy.

Z czego wynika to, że przychodzi do was wiele osób starszych?

Niedaleko nas jest przychodnia, więc pewnie zaglądają do nas przed lub po wizytach w niej. Często mówią, że w innych restauracjach coś im nie do końca pasowało, a u nas czują się dobrze. Nie bierzemy też pieniędzy za kawę czy herbatę. Zwykle ludzie są zdziwieni, starsze osoby chcą płacić. Wtedy mówię, że to jest moja forma wdzięczności za wszystko to, co dobrego spotkało mnie w Polsce. Mówiono mi, że możemy przez to zbankrutować, ale nic takiego się nie wydarzyło. Ba, udało się odnieść sukces, więc staramy się też wspierać inne organizacje pozarządowe. Dość regularnie dostaję w podziękowaniach kwiaty lub czekoladki, ale to niepotrzebne, wystarczy zwykłe „dziękuję”. Mam naprawdę przyjemną pracę, którą lubię. Jeżeli ktoś chciałby zobaczyć szczęśliwą uchodźczynię, to z pewnością mogę to być ja.

„Przyjechałam jednak do Polski i jestem szczęśliwa, że tu mieszkam – mimo że dla uchodźców nie ma tu raju”

Mimo wszystko atmosfera w Polsce w ostatnim czasie jest straszna. Nie budzi to Pani zaniepokojenia?

Mogę robić to, co robię, niewiele więcej. Uważam, że należy pomagać, zwłaszcza kobietom i dzieciom uciekającym z Ukrainy. Bardzo blisko siebie mamy przecież wojnę. Jednocześnie rozumiem, że trzeba sprawdzać, kto wjeżdża do Polski, jakaś weryfikacja musi być zachowana, bo to kwestia bezpieczeństwa. Dobrym pomysłem byłoby zaangażowanie na granicach osób z różnych krajów, by wspierały pograniczników w rozmowach z tymi, do których najbliżej im kulturowo czy językowo. Może to też pomogłoby nieco obniżyć napięcia, a równocześnie uchodźcy i migranci od razu dostawaliby o wiele więcej lepszych informacji o sytuacji i możliwościach w Polsce.

I nie daj Boże, żeby wojna dotarła do Polski. Jeśli jednak tak się stanie, jestem gotowa stanąć do walki o ten kraj

Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterki

20
хв

Kobieta, która stała się mostem

Jędrzej Dudkiewicz

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Stawianie na Waszyngton, jak Polska, to naiwność

Ексклюзив
20
хв

Przykład z północy. Czego możemy nauczyc się od Szwedów?

Ексклюзив
20
хв

Wiedza to nasz pierwszy schron

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress