Exclusive
20
min

Przetrwałam Hitlera, przetrwałam Stalina, to i Putina przetrwam

Anastasia Hułej, więźniarka nazistowskich obozów koncentracyjnych Auschwitz i Bergen-Belsen, cudem przeżyła i wróciła do Kijowa. 80 lat później znów musiała uciekać – tym razem przed Rosjanami. Schronienie znalazła w Niemczech

Tetiana Pastuszenko

Anastazja Hułej w Auschwitz. Zdjęcie: prywatne archiwum bohaterki

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Podobnie jak Anne Frank, Anastazja Hułej ukrywała się w młodości przed nazistami, a potem trafiła do Auschwitz i Bergen-Belsen. Tyle że Anne zmarła, a Anastasia przeżyła. Po latach opowiedziała nam swoją przejmującą historię.

Anastazja Hułej. Zdjęcie: Janos Stekovics

Przestałam być człowiekiem, stałam się numerem

– W czasie mobilizacji młodych ludzi na przymusowe roboty w 1943 r. Niemcy powiedzieli mi: „Jak nie pojedziesz, zabierzemy moją matkę i spalimy wasz dom” – wspomina Anastazja Hułej. – Miałam wtedy 17 lat, mieszkaliśmy w Pyriatynie w obwodzie połtawskim. Był maj, wszystko kwitło... Nie wyobrażałam sobie pracy dla okupanta, zwłaszcza że walczyli z nim moi trzej bracia. Postanowiłam udawać posłuszną, a potem uciec.

Młodzi ludzie zgromadzili się na centralnym placu. Krok po kroku, uważnie się rozglądając, przesuwałam się na zewnątrz grupy, a potem wtopiłam się w tłum, który otaczał tę grupę.

Na kilka tygodni zatrzymałam się u przyjaciół, potem postanowiłam uciec do innego regionu. Ale wcześniej poszłam do domu po jedzenie... Przyszli po mnie przed świtem. Wydał mnie mąż kuzynki, który był wtedy sekretarzem starosty. Potem wyrobił sobie zaświadczenie, że pomagał ukraińskim partyzantom, i kiedy po wojnie nasi chcieli go ukarać, dzięki tym dokumentom sąd go wypuścił.

Tetiana Pastuszenko: – Jak trafiła Pani do Auschwitz?

Anastazja Hułej: – Na początku zabrali nas do Katowic. Miałyśmy rozładować wagony z żużlem, ale ja miałam w głowie jedną myśl: jak uciec? Na dworcu wisiała mapa Polski i na jej podstawie zaplanowałam sobie, jak najszybciej dostać się do Lwowa. Któregoś dnia zaczęło padać. Strażnicy zaprowadzili nas do jakiegoś pomieszczenia, w którym mieliśmy przeczekać deszcz. Razem z nami byli Francuzi, a wśród nich młody mężczyzna w moim wieku – piękny, jak anioł. Tak przystojny był, że patrzyły na niego nie tylko dziewczyny, ale nawet strażnicy. Wykorzystałam to i razem z czterema innymi dziewczynami wymknęłam się niezauważona. Potem wczołgałyśmy się pod pociągi – i uciekłyśmy.

Po drodze spotykałyśmy różnych ludzi. Jedni proponowali nocleg i schronienie, inni chwytali za widły i krzyczeli, że Ukraińców trzeba zabijać za Wołyń

W Rzeszowie w końcu złapał nas żandarm. Trafiłyśmy do miejscowego więzienia.

Najgorsze było tam patrzenie na los Polek, które ukrywały Żydów. Pewnego dnia do naszej celi przyprowadzono pobitą na miazgę Helenę. Nie mogła się ruszać, krwawiła, tylko poruszała ustami. Powiedziała nam, że ukrywała Żydów w tajemnicy przed rodziną, ale Niemcy się dowiedzieli i schwytali jej męża. Poszła do więzienia i błagała go, by jej wybaczył – a wtedy ją też uwięzili i pobili. Na koniec oboje zostali rozstrzelani.

Któregoś dnia załadowali nas do bydlęcego wagonu i gdzieś wywieźli. Potem okazało się, że to obóz koncentracyjny Auschwitz-Birkenau. Kara za ucieczkę.

Od razu usadzili mnie na krześle, obcięli mi moje długie włosy, a potem wytatuowali numer na ramieniu. Nie wiedziałam, gdzie jestem, byłam w szoku. Wtedy moje życie zmieniło się na zawsze: przestałam być człowiekiem, stałam się numerem 61369.

Okładka biografii Anastazji Hułej

Nie trzeba było dużo czasu, by tam, w Auschwitz, zrozumieć, w jakim świecie się znajdujesz. Tysiące ludzi w pasiakach, wszyscy przerażeni, zgnębieni, w ciągłym napięciu. A najbardziej przerażającą rzeczą, która sprawia, że prawie zapominasz o sobie, są strumienie ludzi, których każdego dnia prowadzą do krematorium. W barakach było niewielu Żydów, bo w większości oni byli natychmiast zabijani. Pomiędzy kobiecą i męską częścią obozu, od bramy do lasu, w którym znajdowały się krematoria, biegła droga. I dzień po dniu widzisz Żydów wyciąganych z pociągu i wysyłanych do tych krematoriów. Idą potulnie, a wśród nich są dzieci – jedno z lalką, inne z piłką…

Czym zajmowała się Pani w obozie?

Pracą, od rana do szóstej wieczorem – np. kopaniem, budowaniem. Niedziela była dniem wolnym, co oznaczało, że nie byliśmy karmieni i musieliśmy głodować.

Pewnego razu wysłano nas do rozrzucania nawozu na polu. Wygrzebałam ręką popiół z worka, a tam były kości. To był popiół z krematorium. Ręce mi zdrętwiały...

Czy nazistom udało się stłumić Pani wolę, wewnętrzny bunt?

Na początku podjęłyśmy jedną próbę buntu. Kazano nam wykopać rów wokół obozu na głębokość człowieka. Potem wypełnili go wodą i podłączyli prąd, by nikt nie mógł uciec. Błoto, glina, deszcz, a nad głowami ciągle: „Schnell, arbeiten!”. I w końcu się zbuntowałyśmy – w nocy umówiłyśmy się, że nazajutrz nie pójdziemy do pracy.

Rano zostałyśmy w barakach. Przybiegł strażnik, a za nim komendant Rudolf Hoess, który krzyczał i strzelał w sufit. Na podwórzu ustawiono nas w szeregu, kazano uklęknąć, ręce za głowę. Hoess przeszedł wzdłuż szeregu i z całej siły uderzał co piątą dziewczynę (było nas około stu) w klatkę piersiową. I to był koniec naszego oporu.

2 kwietnia 1947 r. Najwyższy Trybunał Narodowy w Warszawie wydał na Rudolfa Hoessa wyrok śmierci. Szubienica, na której powieszono go dwa tygodnie później, stanęła obok krematorium Auschwitz I. Zdjęcie: Wikimedia

W rosyjskiej niewoli są teraz setki Ukraińców, a każdy więzień szuka czegoś, na czym mógłby się oprzeć, by się nie poddać, nie zwariować. Czym ratowała się Pani w Auschwitz?

Marzeniami. Nie było żadnych wiadomości, żadnych relacji, tylko marzenia. Podczas pracy mówiłyśmy sobie, o czym marzymy. Często myślałyśmy o jedzeniu i te myśli też nas ratowały.

Poprzysięgłyśmy sobie, że jak nas wypuszczą, to wystarczy nam jedno ubranie, bo najważniejsze, żeby na stole zawsze był chleb

No i sny. Raz śniło mi się, że idę przez obóz i widzę słońce wschodzące po mojej lewej stronie. Ale gdy tylko się pojawiło, z powrotem opadło. Znalazłam się w strasznej ciemności. Po chwili znów zobaczyłam wschodzące słońce, tylko po drugiej stronie. To było dziwne, ale robiło się coraz cieplej. I ten sen stał się proroczy.

Zimą 1944-1945 czekałyśmy na wyzwolenie przez nasze wojska. Trwały już walki o Kraków, lecz nagle Niemcy postanowili gdzieś nas wywieźć – okazało się, że do obozu koncentracyjnego Bergen-Belsen. W Auschwitz myślałam, że nie ma nic gorszego niż ten obóz. Okazało się, że jest.

Pamięta Pani, jak została uwolniona?

Anglicy wyzwolili nas 15 kwietnia 1945 roku, ale wtedy nie miałam siły się cieszyć.

W ciągu kilku miesięcy w Bergen-Belsen zamieniłam się w żywego trupa. Któregoś dnia wtrącono nas do baraku bez okien – bo były zabite deskami, a drzwi potem też zabili – i bez materacy na pryczach. Kiedy cztery dni później ten barak został otwarty, nie mogłyśmy uwierzyć, że nie umarłyśmy bez jedzenia i ciepła. Niemcy postanowili nas zabić, bo nie wiedzieli, co z nami zrobić.

W obozie wybuchła epidemia tyfusu. Trupy leżały wszędzie, nikt ich nie zabierał.

Usłyszałam, jak jedna z kobiet w naszym baraku powiedziała: „Marusia, przesuń się! Już nie żyjesz”...

Te, z którymi wczoraj się przyjaźniłyśmy, dziś już nie żyły. A my nie miałyśmy siły ich opłakiwać.

Pewnego dnia zachorowałam i ja. Upadłam na podłogę, ale przyszła życzliwa dusza, Maria, i wyciągnęła mnie na zewnątrz baraku. Szepnęła: „Musisz iść ostatkiem sił, bo jeśli się położysz, wezmą cię za martwą i rzucą na stertę umarłych”. Uratowało mnie to, że jedna z dziewcząt ukradła Niemcom kawałek chleba i podzieliła się nim ze mną.

Kiedy wyzwoliciele weszli do obozu, pomachałam im tylko ręką. Kazali komendantowi Kramerowi załadować ciał zmarłych na ciężarówki, a ja nie miałam siły nawet na to, żeby podejść i powiedzieć mu, co o nim myślę.

Anastazja Hułej w 1950 roku. Zdjęcie: prywatne archiwum bohaterki

Anglicy opiekowali się nami przez kilka tygodni i karmili nas. Kiedy wróciłam do ojczyzny, nazwali mnie zdrajczynią, a moje koleżanki z klasy przez długi czas nie chciały się ze mną przyjaźnić z powodu mojego numeru na ramieniu.

Dopiero kiedy dostałam się do instytutu w Kijowie, zaczęło się prawdziwe życie studenckie, z egzaminami, zakochaniem i ślubem. Mój mąż był na wojnie i został ranny. Później urodziły się nam dzieci i nasze życie nabrało rozpędu.

Jedyną rzeczą, do której już nigdy nie mogłam wrócić, był taniec. Przed wojną dużo tańczyłam, ale potem już nie potrafiłam. To stało się zbyt trudne

Gdy historia stanęła na głowie

Po wojnie Anastazja wróciła do domu „siwa, ostrzyżona, kościotrup” – ale z mocnym postanowieniem kontynuowania nauki. Od ponad 50 lat jest aktywną członkinią ruchu byłych więźniów nazistowskich obozów koncentracyjnych. Od ponad dekady stoi na czele Ukraińskiej Organizacji Bojowników Antyfaszystowskiego Ruchu Oporu, broniąc ich interesów w sferze politycznej, organizując dla nich dodatkową pomoc medyczną i socjalną, walcząc z izolacją społeczną.

W marcu 2022 roku 96-letnia wtedy Anastazja i jej dzieci schronili się w Niemczech, w wiosce Bad Kösen. W kraju, od którego w młodości doznała tyle cierpienia. Uciekła przed bombami Rosjan, którzy uważają się za „bratni naród” Ukraińców.

Jak to się stało, że zdecydowała się Pani wyjechać do Niemiec?

To nie był pierwszy raz, kiedy pojechałam do Niemiec. Po 1995 roku jeździłam tam często: do Bergen-Belsen, Berlina, Monachium, Dachau. Odwiedziłam także Magdeburg i Merzeburg w Saksonii-Anhalt, gdzie mieszkają i pracują nasi niemieccy partnerzy, z którymi przeprowadziliśmy wiele spotkań dla młodzieży w szkołach. Nie jeździłam w nieznane. A co najważniejsze – nie bałam się już Niemców.

Podczas wielu spotkań i moich wystąpień ludzie pytają mnie, co teraz czuję do Niemców.

Pamiętam konkretnych ludzi, którzy czynili zło. Ale ja, podobnie jak inni byli więźniowie, nie mam w sobie pragnienia zemsty. Ocaleni z obozów są jakby błogosławieni

Rozumiemy, że ludzie byli wtedy odurzani „izmami”: faszyzmem, komunizmem.

Czy Niemcy czują się winni, odpowiedzialni za to, co naziści robili niegdyś w Ukrainie?

Widać, że wielu starszych ludzi ma wyrzuty sumienia. W Bad Kösen, wiosce, w której mieszkaliśmy, wszyscy traktowali nas bardzo dobrze. Kiedy szłam na spacer, każdy próbował poczęstować mnie czymś ze swojego ogrodu – a to winogronami, a to śliwkami. Czułam się tak, jakby cała społeczność o mnie dbała.

A młodzi ludzie, którym o sobie opowiadałam, byli po prostu zachwyceni. Pamiętam, jak w 2013 roku ósmoklasistka z niemieckiej szkoły podarowała mi parę ciepłych skarpet. „Moja babcia zrobiła je dla ciebie na drutach” - powiedziała. Zaczęłam płakać, a wszystkie dziewczęta wokół mnie chlipały.

To były uczennice z Monachium, z którymi odwiedziłam miejsce pamięci w byłym obozie Bergen-Belsen. Ta szkoła zdobyła honorowy tytuł „Szkoły bez Rasizmu – Szkoły Odwagi Obywatelskiej”, a ja zostałam ich mentorką. Do dziś utrzymujemy przyjazne kontakty. Na moją cześć zasadzili na szkolnym podwórku jabłoń i niedawno przysłali mi zdjęcie czerwonych jabłek, które na niej wyrosły.

Czy myślała Pani, że Rosja zaatakuje Ukrainę? Miała Pani jakieś przeczucia?

Niczego nie przeczuwałam, nie domyślałam się, nawet o tym nie śniłam. Nie mogłam sobie wyobrazić Rosji atakującej nas w tak brutalny sposób, niszczącej wszystko.

Przez całe moje życie na różnych spotkaniach politycznych ludzie krytykowali Amerykę, że wciąż wchodzi im w drogę. Zapomnieli, że ci słynni radzieccy piloci z lat 30. bili rekordy na amerykańskich samolotach. Na czym latali? Na naszej sklejce? Rosjanie mają w sobie nienawiść, taką pogardę dla ludzi

W pandemicznym roku 2020 zorganizowała Pani zbiórkę pieniędzy na pomnik mieszkańców wsi Żulany, którzy zginęli w bombardowaniu 22 czerwca 1941 roku. W lutym 2022 roku Pani Żulany znów zostały zbombardowane.

Tak. Przez jakiś czas siedzieliśmy z dziećmi w piwnicy. Mamy dużą piwnicę pod garażem. Postawiliśmy tam trzy łóżka, wzięliśmy kota i zostaliśmy na kilka nocy. Nie było światła, telefon nie działał, nie docierały do nas żadne wiadomości. Strasznie jest być zamkniętym. Ale przetrwaliśmy.

W piwnicy, chroniąc się przed rosyjskimi bombami. Marzec 2022 roku. Zdjęcie: prywatne archiwum bohaterki

Córka i syn zaczęli namawiać mnie do wyjazdu, ale nie chciałam. A potem pomyślałam: co by było, gdyby coś się stało, kto wtedy byłby winny? Więc się zgodziłam. Najpierw pojechaliśmy do Lwowa, potem do Polski, a stamtąd do Niemiec. Zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci. Dostaliśmy osobne pokoje na pierwszym piętrze domu, w którym mieszkała rodzina z trzyletnim chłopcem. Zaprzyjaźniliśmy się z nimi, jak z własną rodziną. Teraz, kiedy wróciłam do Ukrainy, czasami do siebie dzwonimy.

Wpis z dziennika Tetiany Pastuszenko z 1 marca 2022 r.: „Anastazja Hułej, 96-letnia była więźniarka obozu koncentracyjnego Auschwitz, od pięciu dni przebywa w piwnicy swojego domu w Kijowie. Ale wczoraj wysiadł prąd i zgodziła się za namową swoich dzieci i wnuków opuścić miasto samochodem i pojechać za zachodnią granicę. Nie wiem, jak sobie poradzą. Nie jest bezpiecznie zostać, ale długa podróż w czasie wojny też nie jest bezpieczna, zwłaszcza dla osoby w jej wieku”.

Jak się Pani żyło wtedy w Niemczech?

Jeszcze przed pandemią koronawirusa Mike Reichel [dyrektor Centrum Edukacji Politycznej w Saksonii-Anhalt – red.] zaczął pracować nad książką o mnie. W lipcu 2022 roku książka została opublikowana w języku niemieckim. Przemawiałam na jej prezentacjach, miałam bardzo napięty harmonogram, w ciągu roku to było jakieś 50 spotkań.

Anastazja Hułej (w haftowanej granatowej koszuli), Tetiana Pastuszenko (w białej koszuli z haftami), córka Anastazji (na dole, po lewej) i Mike Reichel. Zdjęcie: prywatne archiwum autorki

Ile osób przychodziło na te spotkania?

Wiele, zarówno Niemców, jak Ukraińców. Kiedy organizowaliśmy spotkania w kościołach, przychodziły całe społeczności. Było mi miło, gdy dowiedziałam się, że w Niemczech są wspólnoty, w których śpiewa się ukraińskie pieśni i rozwija ukraińską kulturę.

Jedno spotkanie odbyło się w czasie Dni Szewczenki. Recytowałam z pamięci jego „Testament”, a Liuba Danyłenko czytała niemieckie tłumaczenie. Potem długo nas oklaskiwano.

„Powstańcie.

Kajdany zerwijcie

I krwią wrogów Ukrainy

Wolność swą ochrzcijcie”.

Pewnego razu, na kongresie Niemieckiej Federacji Związków Zawodowych, spotkałam nawet kanclerza Niemiec Olafa Scholza. Udało mi się powiedzieć mu, żeby dał Ukrainie więcej broni.

Na tych spotkaniach wolę nie mówić o sobie. Apeluję do wszystkich o pomoc i wsparcie Ukrainy.

Anastazja Hułej prosi kanclerza Niemiec o broń dla Ukrainy. Zdjęcie z Instagrama Olafa Scholza

Dlaczego zdecydowała się Pani wrócić do Ukrainy?

Miałam problem z nadciśnieniem. Któregoś dnia podskoczyło do 240. Zabrała mnie karetka, leczyłam się w szpitalu. W Kijowie mi się poprawiło. Ale teraz moje nogi są już do niczego. Mogę dosięgnąć stołu w pokoju, bo mam się czego przytrzymać, ale to wszystko. Nie wiem, kiedy ostatnio wyszłam na zewnątrz. Boję się, że upadnę, a wtedy kto mnie zgarnie z podwórka, jakim buldożerem (śmiech)?

Jak Pani sobie radzi z tym strachem, z tym ostrzałem, gdy znowu musi się chować w piwnicy?

Już się nie chowam. Kiedy wróciliśmy do Ukrainy, myśleliśmy, że ostrzału już nie będzie, ale tak się nie stało.

Wszystkim jest teraz ciężko, ale nie ma co jęczeć. Możesz się smucić, ale nie jęcz. Kiedyś, w Magdeburgu, pewna Niemka zapytała mnie, jak my, świadkowie II wojny światowej, mamy żyć dalej, skoro w Europie znów toczy się wojna – kiedy wszystko, przeciwko czemu walczyliśmy, dzieje się znowu. Powiedziałam jej, że przetrwaliśmy Hitlera, przetrwaliśmy Stalina, więc i Putina po prostu musimy przetrwać.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Starszy pracownik naukowy Instytutu Historii Ukrainy NASU, doktor nauk historycznych. Obecnie posiada stypendium naukowe w Niemczech na Uniwersytecie w Heidelbergu. Pracowała w Narodowym Muzeum Historii Ukrainy podczas II wojny światowej. Obroniła pracę doktorską „Ostarbayterzy z Ukrainy: rekrutacja, praca przymusowa, repatriacja (analiza historyczno-społeczna na materiałach regionu Kijowskiego)”. Od ponad 30 lat bada, opisuje i popularyzuje historię II wojny światowej, zwłaszcza losy radzieckich jeńców wojennych i robotników przymusowych, więźniów narodowosocjalistycznych obozów koncentracyjnych i ofiar terroru katalońskiego.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
restauracja krym

Tylko w domu oddychasz pełną piersią

Oksana Szczyrba: – Urodzili się Państwo w Uzbekistanie, dokąd deportowano Wasze rodziny. Jak zapamiętaliście swoje dzieciństwo?

Ernest Sulejmanow: – Tak, urodziliśmy się w Uzbekistanie, ale Krym zawsze był obecny w naszym życiu – w rozmowach, wspomnieniach, codzienności. Dziadek na przykład często mówił: „A u nas, na Krymie, jeż miał inny kształt – nie taki jak tutaj”. Albo: „Arbuz na Krymie jest taki soczysty, że wystarczy go wziąć, a już pęka”.

Rodzice porównywali ze sobą wszystko – i zawsze na korzyść Krymu

Elmira Seit-Ametowa: – Od dzieciństwa wiedzieliśmy, że w Uzbekistanie nie jesteśmy „swoi”, że naszym domem jest Krym i że na pewno tam wrócimy. A kiedy w końcu wróciliśmy, nawet nie myśleliśmy o inflacji czy wygodach. Po prostu spakowaliśmy rzeczy, przyjechaliśmy i budowaliśmy wszystko od zera.

Powrót był trudny?

Elmira: – Bardzo. Na początku nie sprzedawano nam domów, nie wynajmowano mieszkań, nie pozwalano się zameldować. A bez zameldowania nie można znaleźć pracy ani zapisać dziecka do przedszkola.

Mówili nam: „Wracajcie do swojego Tatarstanu”

W Taszkencie mieliśmy mieszkanie w dobrej dzielnicy, niedaleko metra. Mama pracowała w ministerstwie, była świetnie wykształcona. Po przeprowadzce na Krym wszystko się zmieniło. Znaleźliśmy się na stepie, w wiosce z rozpadającymi się domkami, bez udogodnień. Łaźnia – raz na tydzień, na dodatek zawsze była kolejka. Mama, zawsze taka piękna, w szpilkach, nagle zaczęła pracować w ogrodzie w gumowych kaloszach. To był bolesny widok.

Ernest: – Dyskryminacja była wszędzie. Na przykład nie pozwolono mi studiować na wydziale historii. Powiedzieli: „Dla Tatarów krymskich nie ma miejsca”. Nie przyjęli mnie do milicji, nie przyjęli na studia językowe, na prawo też nie. Takie kierunki były dla nas zamknięte.

Nie żałowaliście?

Elmira: – Bywało różnie, ale mama mówiła: „Tutaj jest mi lepiej. Tutaj jestem w domu”. W Uzbekistanie pod koniec lat 80. i na początku lat 90. zaczęła się fala nacjonalizmu i szowinizmu. Zaczęto nam sugerować, że nie jesteśmy stąd. A tutaj, na Krymie – choć biednie, to wszystko jest twoje, jest rodzinnie, nikt nie ma prawa cię wygnać. Tylko w domu możesz oddychać swobodnie i pełną piersią.

Ernest: – Powrót na Krym nie był dla nas kwestią wyboru. Zawsze wiedzieliśmy, że za granicą jesteśmy tymczasowo, że kiedyś wrócimy do domu.

Nikt z nas nie pytał, czy będzie ciężko – po prostu wyjechaliśmy. To był odruch serca
Elmira Seit-Ametowa i Ernest Sulejmanow poznali się i zakochali w sobie na Krymie

Pielęgnujecie pamięć o deportacji, historii, kulturze?

Ernest: – Oczywiście, to nasz obowiązek. Nawet syna nazwaliśmy Dewlet Girej – na cześć jednego z krymskich chanów, który, nawiasem mówiąc, spalił Moskwę.

W 2014 roku był Pan aktywistą politycznym na Krymie, organizował wiece przeciwko rosyjskiemu pseudoreferendum. Kiedy Pan zrozumiał, że trzeba wyjechać?

Ernest: – Na początku nie wierzyłem, że to wszystko jest aż tak poważne. Ale potem w mieście pojawiły się plakaty z moim zdjęciem – z prośbą o powiadomienie policji, jeśli ktoś mnie zobaczy. Pewnego razu szedłem z dziennikarzami Al-Dżaziry, gdy nagle wokół zaczęli gromadzić się ci „przebrani” – agresywni, zorganizowani, prorosyjsko nastawieni. Rozpoznali mnie, poczułem, że niebezpieczeństwo jest realne. Poprosiłem więc dziennikarzy, by odprowadzili mnie do samochodu, i od razu odjechałem.

Zrozumiałem, że pozostanie na Krymie oznacza narażanie nie tylko siebie, ale i tych, którzy są wokół mnie

A jest coś, czego żałujecie? Czy można było jakoś zmienić bieg wydarzeń? Wiadomo przecież, że wróg długo i skrupulatnie przygotowywał się do zajęcia półwyspu.

Ernest: – Organizowałem wiece, mówiłem to, co uważałem za konieczne, nie milczałem. Być może jedynym, czego żałuję, jest to, że nie byłem wystarczająco aktywny. Teraz wydaje mi się, że mogłem zmobilizować więcej ludzi. Działałem wtedy w ramach swoich możliwości, ale być może należało działać bardziej zdecydowanie.

Elmira: – Mąż nie widział swoich rodziców od 2014 roku; zmarli na Krymie. Ja jeszcze zdążyłam zobaczyć mamę, ale też nie mogłam być przy niej w ostatniej chwili. Tato żyje, ma 86 lat. Kiedy choruje, uspokajam go stąd, ale zawsze czuję ból z powodu rozłąki.

Czy Pani ojciec opowiada, co się tam teraz dzieje?

Elmira: – Niedawno w nocy w pobliżu jego domu, niedaleko lotniska, była taka eksplozja, że sąsiedzi wybiegli na ulicę. Cieszyli się!

Ludzie tam cieszą się z każdego wybuchu, to ich nadzieja. Mówią: „Niech już nie dają nam światła ani wody – byleby tylko stąd odeszli”

Przynajmniej ich trochę potrollujemy

Dlaczego zdecydowaliście się przenieść właśnie do Warszawy?

Ernest: – Bo tutaj studiowaliśmy. Dostałem stypendium, pisałem o deportacji Tatarów krymskich. Żona też studiowała, w Akademii Sztuk Pięknych. Dobrze znaliśmy język polski, czuliśmy się tu pewnie. Kiedy syn podrósł, zdecydowaliśmy, że jeśli dostanie się na polską uczelnię, to przeprowadzimy się razem z nim. I tak się stało – w 2019 roku.

Z synem podczas remontu lokalu

Otworzyliście w Warszawie restaurację z kuchnią krymskotatarską – naprzeciwko ambasady Rosji i obok rosyjskiego centrum kultury. To wasz sposób na walkę? Skąd wziął się ten pomysł i jak go zrealizowaliście?

Elmira: – Zawsze lubiliśmy gotować, zwłaszcza dla przyjaciół. Często przychodzili do nas głodni, bo wiedzieli, że u nas można dobrze zjeść. Pewnego razu jeden z nich zapytał: „Dlaczego nie otworzycie własnej restauracji?”

Ernest: – Podczas kwarantanny zastanawiałem się, czym może się zająć obcokrajowiec w innym kraju. Postanowiłem spróbować otworzyć własną działalność. Zapisałem się do szkoły menedżerów gastronomii, ale po jej ukończeniu zdałem sobie sprawę, że wciąż brakuje mi wiedzy. Dlatego poszedłem do pracy do włoskiej pizzerii. A kiedy poczułem, że jestem gotowy, zaczęliśmy szukać lokalu na własną restaurację.

Gdy zobaczyłem to miejsce w pobliżu ambasady Rosji, zrozumiałem: albo otworzymy się tutaj, albo nigdzie

Z punktu widzenia biznesu ta lokalizacja nie jest najlepsza – nie ma parkingu, mały ruch. Dostrzegłem jednak możliwość pokazania światu, że Krym to nie Rosja, że Krym to ludzie i nie wszyscy zgadzają się z hasłem rosyjskiej propagandy: „Krym za Rosją”. Zdecydowaliśmy: nawet jeśli będziemy tu działać tylko kilka miesięcy, to już będzie jakiś gest. Jak mówi moja żona, przynajmniej ich trochę potrollujemy. Już samo to jest warte wysiłku.

Z jakimi trudnościami się mierzyliście?

Elmira: – Najtrudniej było zdać sobie sprawę z tego, jak ciężka jest praca w kuchni. Nigdy wcześniej nie pracowaliśmy w takim tempie. W pierwszych dniach było nas tylko troje: ja, mąż i pomocnik. W ciągu dnia zakupy, wieczorem kuchnia, w nocy przygotowania na następny dzień. Wyczerpujące.

Sami byliśmy kucharzami, kelnerami i sprzątaczami. Codziennie przychodzili do nas dwaj Polacy – byli naszymi pierwszymi stałymi klientami i bardzo na nich czekaliśmy. A potem przyszedł dziennikarz z lokalnej gazety...

Ernest: – I zaczęły napływać tłumy. Nie nadążaliśmy z uzupełnianiem zapasów produktów. Nie mieliśmy wtedy zbyt wielu dań – około dziesięciu podstawowych, ale każde trzeba było przygotować.

Elmira: – Pamiętam, sala była pełna, a ja mówię do Ernesta: „Wystarczy już, zamykaj drzwi!” A on: „Nie można”. Ja zaczynam histeryzować: „Nie dam rady!” A on: „Skoro otworzyliśmy, to musimy obsługiwać”. Z czasem się dostosowaliśmy.

Potrawy deportacji

Przy wejściu do Waszej restauracji zawsze wiszą flagi, zwłaszcza ukraińska. To sygnał dla wszystkich, że „Krym” jest ukraiński?

Ernest: – Tak. Wywieszamy je każdego ranka, a wieczorem zdejmujemy, bo boimy się, że mogliby ukraść. Jedna z flag zresztą kiedyś zniknęła.

Kiedy przed ambasadą stały kolejki Rosjan, naszą ukraińską flagę wywieszałam ze szczególną satysfakcją. To taki mój cichy protest

Jak pracownicy rosyjskiej ambasady na Was reagują? Wpadają, by coś zjeść?

Ernest: – 9 maja przyszła do nas grupa polskich emerytów ze wstążkami św. Jerzego, najwyraźniej byli po wizycie w ambasadzie Rosji. Zamówili kawę, czebureki... A kiedy przyszło do płacenia, włączyliśmy hymn Ukrainy. Bardzo szybko zapłacili i uciekli.

Elmira: – Pamiętam, jak przyszła grupa Rosjan. Zjedli i wyszli, nie płacąc. I jeszcze zaczepiali naszych kelnerów, zachowywali się obrzydliwie.

W czym Wasza restauracja jest wyjątkowa? Co serwujecie? Jaka atmosfera tu panuje?

Ernest: – Filozofię lokalu kształtuję ja. Elmira mnie wspiera, jest duszą restauracji. Bardzo ważne jest dla nas to, by ludzie znali i zapamiętali nasz lokal: to właśnie ta restauracja, ten ukraiński „Krym”, który stoi naprzeciwko rosyjskiej ambasady.

Wizytówką lokalu są cziboreki i jantyk – klasyka kuchni krymskotatarskiej. Serwujemy je z różnymi nadzieniami. Jednak nie ograniczamy się do nich, chcemy pokazać również autentyczną kuchnię. Na przykład aldama – danie podobne do lagmanu, ale typowo krymskotatarskie, już na Krymie zapomniane. My je przywróciliśmy. Bo potrawy, które obecnie serwuje się w tak zwanych tatarskich kawiarniach – płow, manty, lagman – to w rzeczywistości kuchnia uzbecka. Nazywamy je „potrawami deportacji”.

Władze komunistyczne zrobiły wszystko, by zniszczyć kulturę Tatarów krymskich, w tym kuchnię. Tymczasem nawet takie rzeczy jak czeburek mają nie tylko znaczenie gastronomiczne, ale także symboliczne. To część naszej tożsamości

Najbardziej interesują się tym oczywiście Ukraińcy. Bywali na Krymie, czują pewną nostalgię. Polacy czasami się dziwią, gdy słyszą, że manty nie są daniem kuchni krymskotatarskiej. Ale są zainteresowani, pytają, dowiadują się.

Niedawno dodaliśmy do menu szaszłyk z kurczakiem. Samo słowo „szaszłyk” ma krymskotatarskie pochodzenie – pochodzi od „szyszy”, czyli patyczka do mięsa.

Elmira: – Kiedy otwieraliśmy lokal, dużo eksperymentowaliśmy z przepisem na pachlawę. Uwielbialiśmy pachlawę, ale sami nigdy jej nie przygotowywaliśmy. Wypróbowaliśmy z dziesięć wariantówm i wszystko było nie tak: albo ciasto się rozpadało, albo było zbyt twarde. Aż w końcu opracowaliśmy własną recepturę.

Ernest: – Budujemy nie tylko biznes, budujemy dom. I chcemy, by każdy, kto do nas przychodzi, choć trochę poczuł atmosferę tego domu – krymskiego, ukraińskiego

Kto do Was przychodzi?

Ernest: – Około 40% to Ukraińcy, 40% to Polacy, a pozostałe 20% to goście z całego świata: anglojęzyczni, Francuzi, Niemcy, Turcy.

Wszyscy Wasi pracownicy to Tatarzy krymscy?

Elmira: – Teraz już nie, bo bardzo trudno ich znaleźć. Niektórzy wyjechali w głąb Europy, inni pracują zdalnie. Ale w 2022 roku pracowało u nas dwóch chłopaków z Krymu. Właśnie skończyli technikum budowlane i uciekli przed mobilizacją na Krymie, żeby nie walczyć przeciw swoim.

Jeden z nich zatrudnił się jako pomocnik kucharski. Pamiętam, jak wyszedł około dziesiątej wieczorem – z oczami czerwonymi jak pomidory. Myślałam, że następnego dnia nie przyjdzie, ale wrócił i pracował u nas ponad rok.

Gastronomiczna Ambasada Krymu

W restauracji wiszą obrazy członków Waszej rodziny – ojca, brata Elmiry. „Krym” to także galeria pamięci?

Elmira: – Tak. Od naszych bliskich zbieraliśmy obrazy, ceramikę – i wszystko to ozdabiało nasz dom na Krymie. Kiedy go straciliśmy, przywieźliśmy te rzeczy tutaj. Wypełniliśmy tę przestrzeń rzeczami, które są dla nas bardzo cenne.

Urządzacie w restauracji jakieś imprezy?

Ernest: – Tak. Chcemy, by nasza restauracja była nie tylko miejscem, w którym można zjeść, ale także przestrzenią kulturalno-gastronomiczną. Organizowaliśmy wieczory poetyckie, spotkania z przewodnikami, częstowaliśmy kawą, opowiadaliśmy o tradycjach krymskotatarskich. Zapraszaliśmy nawet komików stand-upowych, muzyków z Ukrainy, z Krymu.

Ludzie przychodzili, a my dzieliliśmy się z nimi naszą kulturą, historią, bólem

Jednak miejsca mamy tu mało, więc myślimy o większej przestrzeni, by stworzyć prawdziwą „Gastronomiczną Ambasadę Krymu”, miejsce mocy nie tylko dla Tatarów krymskich, ale dla wszystkich, którym Krym jest bliski, którzy tęsknią za domem.

Szukacie nowej siedziby?

Ernest: – Myślimy o tym. Ostatnio ulica, przy której znajduje się nasza restauracja, stała się jeszcze mniej przejezdna. Naprzeciwko zbudowano drogę, zniknęły przystanki, trudniej do nas trafić, a my jesteśmy całkowicie zależni od lokalizacji. Na dodatek właściciel lokalu podnosi czynsz.

Z drugiej strony, wraz przeprowadzką w inne miejsce stracimy część sensu swego istnienia. Nasza restauracja stała się sposobem na powiedzenie: „Krym jest ukraiński”, to miejsce ma znaczenie symboliczne.

Poza tym sami Ukraińcy nie wspierają nas już tak aktywnie jak kiedyś.

Przez dwa lata na powierzchni utrzymywał nas entuzjazm. Teraz potrzebujemy realnej pomocy
Jamala, sławna ukraińska piosenkarka (w środku), w warszawskim „Krymie”

Jakie uczucia budzi w Was teraz myśl o Krymie?

Ernest: – Mamy samochód na krymskich tablicach. Oczywiście moglibyśmy je już zmienić, ale dla nas to symbol. Bez względu na to, jak długo będziemy musieli czekać, wrócimy do domu właśnie tym samochodem. A kiedy już tam wrócimy, będziemy musieli wszystko budować od nowa. Jesteśmy gotowi.

Czym pachnie dla Was Krym? Za czym najbardziej tęsknicie?

Elmira: – Krym to zapach sosen, jałowca, morza. Chociaż nasze życie w Warszawie jest poukładane, brakuje nam tego, co było w domu – społeczności, tradycji, tych ważnych rytuałów: ślubów, narodzin, świąt. Ale najbardziej brakuje nam poczucia bycia w domu.

Czasami śnią mi się ludzie z przeszłości. Wtedy wydaje mi się, że nadal tam jesteśmy, że wszystko można cofnąć

Zdjęcia autorki i z prywatnego archiwum bohaterów

20
хв

„Krym”, czyli kawałek Ukrainy w Warszawie

Oksana Szczyrba
zvenislava szary dzwonek

W wieku 21 lat studiowała dziennikarstwo i marzyła o pomaganiu żołnierzom. Gdy wybuchła wielka wojna, musiała porzucić dziennikarstwo. Mając 23 lat Dzwienisława Sira – „Dzwinka” stanęła na czele działu ds. rannych w Służbie Patronackiej „Anioły”, która opiekuje się setkami rannych i byłych jeńców z Trzeciej Dywizji Szturmowej i z „Azowa”.

Pod jej kierownictwem pracuje 10 opiekunek medycznych, z których każda ma pod opieką do 150 rannych żołnierzy. Mówią o niej: „Ta, która biega przez całą dobę”. I że jest żołnierką o niezwykłej odpowiedzialności.

Wszyscy mężczyźni z rodziny „Dzwinki” są dziś na froncie. Jej mąż walczy w Trzeciej Szturmowej, a brat, który walczył „Azowstali” i przeszedł niewolę – od 2020 roku w „Azowie”.

Oto jej historia.

Każdy dzień, jak „dzień świstaka”

– Miesiąc przed inwazją we Lwowie z inicjatywy Sztabu Obrony Lwowa zaczęto organizować szkolenia dla ludności cywilnej – wspomina „Dzwinka”. – Uczyliśmy ludzi posługiwania się bronią i rozpoznawania materiałów wybuchowych. Do współpracy zaproszono też specjalistów z zakresu medycyny taktycznej, z służb ratowniczych, lekarzy z doświadczeniem bojowym, lekarzy pogotowia ratunkowego itp. Na szkolenia przyszło około 500 osób w różnym wieku. Później mężczyźni wyruszyli na wojnę, a kobiety zostały wolontariuszkami.

24 lutego zebraliśmy się i zaczęliśmy się zastanawiać, co robić. Mój mąż, który był już wtedy weteranem, chciał pojechać do Mariupola do brata, gdzie tamten służył. Ale nie zdążył, bo tego dnia do Lwowa przyjechał z Mariupola ostatni pociąg – i już tam nie wrócił. Brat mówi, że los ocalił mojego męża.

Następnego dnia wysłaliśmy wszystkich naszych chłopaków, by bronili stolicy

Od tego momentu wszystko jakby zlewało się w jeden dzień... Dla mnie ten 24 lutego trwał prawie dwa miesiące, każdy dzień był jak „dzień świstaka”.

Kiedy chłopcy wyjechali, wraz z dziewczynami zaczęłyśmy pracować jako wolontariuszki. Zaopatrywałyśmy nowo utworzoną jednostkę obrony terytorialnej „Azow” w amunicję i lekarstwa. Zajmowałyśmy się również kwaterowaniem rodzin żołnierzy „Azowa”, przyjeżdżających z terenów przyfrontowych i okupowanych. Ci ludzie przybywali bez rzeczy, z dziećmi i zwierzętami domowymi.

Właśnie wtedy poznałam Natalkę, która od 2014 roku pracowała z rodzinami żołnierzy w Służbie Patronackiej „Azow”. W tym czasie miała dużo pracy z rodzinami poległych, więc zaczęłam pomagać. Później zaproponowano mi wstąpienie do wojska – i tak w maju 2022 roku trafiłam do służby.

„Szczególnie dużo pracy pojawiło się po wielkiej wymianie jeńców we wrześniu 2022 roku”

Kanapki na Majdan

Kiedy wybuchła wielka wojna, robiłam magisterkę na wydziale dziennikarstwa we Lwowie. Byłam na szóstym roku studiów, ale ich nie ukończyłam. Zakończyłam semestr wiosenny, a jesienią miałam już tyle pracy, że musiałam pilnie wyjechać do Kijowa.

Od 18. roku życia chciałam wstąpić do wojska i pracować w służbie prasowej. Kiedy więc zaproponowano mi dołączenie do Służby Patronackiej „Anioły Azowa”, od razu się zgodziłam. W tamtym momencie nasza społeczność wolontariuszy już się niemal rozpadła. Niektóre dziewczyny wstąpiły do wojska, inne wyjechały do domów, do innych regionów.

Wszyscy moi pełnoletni krewni i przyjaciele – mężczyźni poszli służyć. W domu zostali tylko mama i młodsi bracia

Rodzina poparła moją decyzję o wstąpieniu do służby. Mój starszy o pięć lat brat już od kilku lat służył w „Azowie”. Rodzice wychowywali nas na patriotów, ja i młodszy brat byliśmy harcerzami. I właśnie w harcerstwie ukształtował się nasz światopogląd, znaleźliśmy odpowiedzi na pytania, których szuka się mając 13-14 lat. Zrozumieliśmy, że nie można stać z boku, gdy kraj nas potrzebuje.

Z bratową, bratem i mamą, 2023 r.

Kiedy rozpoczęła się Rewolucja Godności, miałam 13 lat. Na Majdanie we Lwowie stałam z flagą i codziennie przynosiłam herbatę i kanapki dla chłopaków, którzy nie wypuszczali „Berkutu” ze Lwowa do Kijowa. My, harcerki, czułyśmy wtedy, że jesteśmy w centrum historycznych wydarzeń.

Moja mama od dawna wiedziała, że prędzej czy później wkroczymy na ścieżkę walki o swoją tożsamość. Rozumiała też, jak otoczenie wpływa na nasze decyzje. Mój mąż, jak sądzę, ucieszył się, że nie zgłosiłam się do medyków bojowych. Opieka nad rannymi jest bezpieczniejsza.

Między pacjentem a lekarzem

Często postrzegają nas jako dziewczyny, które po prostu roznoszą w szpitalu skarpetki i owoce. Czasami pytają: „Co wy właściwie robicie?”. A my odpowiadamy: „W zasadzie wszystko”

W służbie patronackiej odpowiadam za opiekę nad rannymi – od momentu odniesienia przez nich obrażeń do powrotu na front albo przejścia do cywila. Jeśli to są ciężkie obrażenia, trzeba pomóc żołnierzowi na przykład w rehabilitacji, protezowaniu [proces przygotowujący osobę po amputacji do noszenia protezy – red.], a w razie potrzeby – w załatwieniu zwolnienia ze służby, emerytury i innych świadczeń. Na początku miałam pod opieką około 10 rannych, lecz z czasem ta liczba rosła.

Szczególnie dużo pracy pojawiło się po wielkiej wymianie jeńców we wrześniu 2022 roku. Zwolniono wtedy 120 żołnierzy „Azowa”. Po wyjściu z niewoli ludziom trudno przystosować się do życia. Wzięliśmy na siebie rolę pośredników między uwolnionymi a lekarzami. Organizowaliśmy ich rehabilitację fizyczną i psychologiczną.

„Na początku miałam pod opieką około 10 rannych, lecz z czasem ta liczba rosła”

W pracy kierujemy się określonym schematem. Gdy żołnierz zostaje ranny, wszystkie informacje o nim trafiają do służby medycznej. Następnie rozdzielam opiekę między dziewczyny: chłopak z amputacją kończyny trafia pod opiekę koleżanki, która współpracuje z ośrodkami protetycznymi, a ranny z urazem czaszkowo-mózgowym kierowany jest do osób, które mają doświadczenie w tej dziedzinie. Następnie dziewczyny poznają diagnozę każdego podopiecznego, dokumenty medyczne, dostają zdjęcia obrażeń i prognozy lekarzy. Jeśli pojawiają się komplikacje, do konsultacji możemy zaangażować innych specjalistów. W przypadku uznania kogoś za niezdolnego do służby wojskowej możemy nawet pomóc w znalezieniu dla niego posady na zapleczu.

Naszym zadaniem jest zorganizować wszystko tak, by ranni chłopcy nie łamali sobie głowy nad tym, co mają robić, gdzie się zwrócić

Jestem pod ogromnym wrażeniem niezłomności naszych żołnierzy. Nawet gdy jest im ciężko, wiedzą, co mają robić.

Czasami spotykamy się z obraźliwymi komentarzami pod naszym adresem. Nie dlatego, że ktoś jest na nas zły. Dlatego, że go boli. Kiedy masz ciężkie obrażenia i każdego dnia walczysz z bólem – o przywrócenie funkcji kończyn czy o to, żeby coś zjeść i nie zwymiotować – to człowiek ma prawo być zły i rozżalony. Ale kiedy robi mu się lżej, kontakt z nim się poprawia. Tyle że droga do wyzdrowienia może być długa.

Naszym zadaniem jest podtrzymywanie w ludziach wiary, że jeśli pójdą wybraną przez siebie drogą, wszystko się ułoży
W szpitalu z rannymi żołnierzami

Myślałam, że już nigdy nie będzie świtu

Zima 2022-2023 była najdłuższą i najtrudniejszą w całej wojnie. Mieliśmy bardzo wielu rannych z Bachmutu. Do tego doszły obawy o męża, który walczył na tym odcinku frontu, i niepokój o brata, który był w niewoli już ponad pół roku.

Nie mieliśmy z bratem żadnego kontaktu. Jeden jedyny raz, jeszcze przed opuszczeniem „Azowstali”, napisał, że kontaktu już nie będzie. Później zobaczyliśmy go na filmie jednego z wrogich serwisów. Informacji o nim było bardzo mało. Nie wiedzieliśmy, czy jest w Rosji, czy na okupowanych terytoriach. Jednak dobrze wiedzieliśmy, jak Rosjanie traktują żołnierzy „Azowa”, że ich torturują. W mojej głowie pojawiały się najstraszniejsze scenariusze. Myślałam, że już nigdy nie będzie świtu...

Na szczęście ciemność zniknęła. 6 maja 2023 roku brat wrócił z niewoli. Był wychudzony i wyczerpany, jego stan fizyczny był zły, ale stan moralny – niesamowity! Cieszył się, że wszyscy żyjemy, że wszystko u nas w porządku. I że Ukraina przetrwała i nadal walczy z wrogiem.

Bo w niewoli mówili im, że takiego kraju już nie ma. Po rehabilitacji wrócił w szeregi „Azowa”

Mój mąż też jest teraz na wojnie. Tęsknię za nim. W ciągu minionego roku widzieliśmy się chyba 3 czy 4 razy. To nie były urlopy, tylko krótkie spotkania. W tym roku widzieliśmy się raz.

Jednak odległość i wojna bardzo wzmocniły nasz związek. W chwilach rozpaczy zawsze znajdujemy dla siebie odpowiednie słowa i gesty. On zawsze mówi: „Skoro się kochamy, po co myśleć o tym, co będzie dalej?”. Czas pokazuje, że nasza miłość nie znika. Wręcz przeciwnie: staje się silniejsza. Znajdujemy nowe sposoby, by okazywać sobie uwagę, miłość i troskę. W tej rzeczywistości trudno nawet sobie przypomnieć, jak było wcześniej, kiedy widywaliśmy się codziennie i nie rozstawaliśmy się na dłużej niż kilka dni – przez całe pięć lat.

Z mężem

Potrzeby rosną, darowizny maleją

Często zdarza się, że lekarze i pielęgniarki kupują leki za własne pieniądze, bo żal im rannych. I nie chodzi tu o zwykłe leki, ale o drogie antybiotyki, których czasami nie ma w szpitalu. Czasami kupujemy rzeczy, które powinny być zapewnione przez szpital, na przykład środki przeciwbólowe dla oddziału oparzeń. Kiedy w brygadzie nie ma służby patronackiej, bliscy pacjenta nierzadko muszą wydać całą pensję na leczenie. To bolesna sytuacja. Uważam więc, że podejście do opieki medycznej nad żołnierzami należy zmienić na szczeblu państwowym. Wszystkie etapy leczenia i rehabilitacji fizycznej powinny być finansowane wyłącznie przez państwo.

Na szczęście mamy Fundusz Charytatywny, z którego kupujemy niezbędne leki, sprzęt ortopedyczny, wózki inwalidzkie, kule itp. Jest zasilany z darowizn donatorów i osób nieobojętnych. Wciąż zastanawiamy się, jak pozyskać środki, ponieważ zamykanie zbiórek staje się coraz trudniejsze. A potrzeby nie maleją – jest wielu rannych, ale mało darowizn. Nieustannie apeluję i przypominam: „Przekażcie choćby niewielką kwotę. To i tak ważna pomoc. Albo przynajmniej rozpowszechniajcie informacje o zbiórce”.

„Nie robię żadnych planów na przyszłość”

Inaczej nie przetrwałabym w tym świecie

Przez te ponad trzy lata wojny zniknęło wiele moich lęków, w szczególności strach przed odpowiedzialnością. Dzisiaj odpowiedzialność to dla mnie coś niezbędnego, a nie coś, czego staram się uniknąć. Wojna uczyniła mnie poważniejszą. Czasami brakuje mi tej lekkości, tej wesołej, zabawnej „Dzwinki”. Ale pewnie tak musi być. Stałam się też trochę silniejsza – inaczej nie przetrwałabym w tym świecie. Chociaż teraz raczej nie przetrwałabym w tamtym świecie, który minął.

Inspirację czerpię od mojej rodziny. Siłę dają mi dziewczyny, z którymi służę.

Nasza kobieca społeczność to najlepsze wsparcie i niesamowite zrozumienie

W resetowaniu się pomaga mi spacer na łonie natury – w lesie, parku albo gdzieś nad wodą. Uwielbiam czytać, a jazda samochodem to dla mnie medytacja. Oczywiście miałam trudne chwile, ale upadanie czy wątpienie oznacza zdrady swoich zasad. W takich momentach trzeba szukać czegoś, co cię wyciągnie, złapać się czegoś i wypłynąć.

Z siostrami

Nie przyzwyczajajcie się do wojny

Chciałbym, żeby świat wiedział, że od ponad trzech lat trwamy, że się trzymamy. Ale to, że trwamy, nie oznacza, że dla świata nie ma zagrożenia. Ukraińcy, nasi partnerzy i ludzie z zagranicy, którzy chcieliby nas wesprzeć, ale uznają, że być może to już nie ma znaczenia – nie powinni odpuszczać. Nadal jest mnóstwo pilnych potrzeb.

Dzisiejsza wojna kosztuje dziesiątki tysięcy istnień ludzkich. Znikają nasze miasta, które kiedyś tętniły życiem. Właśnie za taką ceną utrzymuje się wasz pokój i bezpieczeństwo

Ukraińcy nie powinni przyzwyczajać się do tej rzeczywistości. Nie powinni czekać na kolejne tragiczne wydarzenie, takie jak ostrzał rakietowy Krzywego Rogu, by przypomnieć sobie o tym, że trwa wojna. Śmierć dzieci nie może być przypomnieniem o trwającej wojnie. Nie może nim też być niszczenie budynków mieszkalnych w Kijowie. Każda wasza myśl, kiedy budzicie się rano i zasypiacie wieczorem, powinna dotyczyć tego, co możecie zrobić lub co już zrobiliście, by poprawić sytuację. Wszyscy muszą włączyć się do wojny już teraz.

Nawet jeśli nastąpi jakieś zawieszenie broni, uwierzcie mi: za 10 lat spotkamy się ponownie tutaj, w armii

Nie robię żadnych planów na przyszłość, chociaż bardzo chciałbym pojechać do babci w Karpaty i pobyć tam z miesiąc, jak kiedyś, podczas wakacji. Pobyć na łonie natury, w górach, biegać nad rzekę, zbierać wiśnie, paść owce i cieszyć się życiem. Marzę o tym, żebyśmy jak najszybciej wyparli wroga z naszej ziemi i żeby wszyscy nasi żołnierze wrócili żywi do domu. I żeby Ukraińcy zjednoczyli się i razem przywrócili to wszystko, co zostało tak okrutnie zniszczone i odebrane nam przez wroga.

Zdjęcia: archiwum prywatne

20
хв

Wojna oczyma „Dzwinki”: jak dziewczyna ze Lwowa ratuje rannych żołnierzy

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Skrwawiony smoczek pod gruzami

Ексклюзив
20
хв

Na wojnie jest jak w sporcie: trzeba walczyć do końca

Ексклюзив
20
хв

„Skąd ta zdolność do śmiechu w czasie wojny?” Recenzja polsko-ukraińskiego filmu „Dwie siostry”

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress