Historie
Co tydzień Sestry publikują historie naocznych świadków rosyjskich zbrodni wojennych. Świat musi usłyszeć ich głos, a przestępcy muszą zostać ukarani

Kateryna Brynecka: Ukraina to mój okop, w którym posadziłam ulubioną lawendę
Nie przestraszysz skauta nocą pod gołym niebem
Na wojnę poszła jako strzelec, jej mąż był sanitariuszem. Wcześniej nie miała z wojskiem nic wspólnego, ale szybko opanowała niezbędne umiejętności – aż w końcu została dowódcą oddziału. Jej oficjalny znak wywoławczy to „Greta”, a nieoficjalny „Koliber”. – Bo jestem mała, drobna i mam kolorowe włosy – mówi. – No i mam tatuaż z kolibrem.
Kateryna Kopaniewa: Przed inwazją była Pani dyrektorką centrum plastycznego dla dzieci i młodzieży, przez pięć należała też Pani do Płastu*. Umiejętności skautowskie przydały się na wojnie?
Kateryna Brynecka: Oczywiście, zwłaszcza jeśli żyjesz w okopach i często zmieniasz miejsce pobytu. Chodzi o zdolność przetrwania w ekstremalnej sytuacji: rozpal ogień, zrób kawę w puszkach dla swoich towarzyszy, nawiguj w terenie. Niezbędne urządzenia nie zawsze są pod ręką, ale wiem, jak określić swoje położenie, patrząc na Gwiazdę Polarną. Nie przestraszysz skauta perspektywą noclegu w namiocie – chociaż na linii frontu śpi się pod gołym niebem.
Okop wyposażasz w potrzebne rzeczy i maskujesz go.

Namiot może ochronić cię przed deszczem, ale nie przed odłamkami. Obkładasz więc okop agrowłókniną, zatykasz dziury, przez które mogłyby wleźć myszy
A są ich setki, biegają wszędzie, kiedy śpisz, niszczą twoje rzeczy. Dlatego musisz chować wszystko w plastikowych pudełkach, a ubrania przechowywać w beczce... Oczywiście nie byłam na to gotowa, ale się przystosowałam.
Czy o pójściu na wojnę zdecydowała Pani 24 lutego 2022?
Pomysł, że powinnam przynajmniej nauczyć się posługiwać bronią, pojawił się wcześniej – kiedy w 2014 roku zdałam sobie sprawę, że wojna na pełną skalę z Rosją jest możliwa. Ale w tamtym czasie nie postrzegałam siebie jako potencjalnej żołnierki. Mój mąż i ja byliśmy aktywnymi uczestnikami Pomarańczowej Rewolucji, tam się zresztą poznaliśmy. W 2004 r. mogliśmy sobie pozwolić na codzienne przebywanie na Majdanie, ale w 2014 r. już nie, bo mieliśmy półtorarocznego syna. Pojechaliśmy do Kijowa dopiero w lutym, kiedy zaczął się rozlew krwi i nie mogliśmy już dłużej stać z boku.
Kiedy wybuchła wojna w Donbasie, zgłosiłam się na ochotnika. Wpadłam na pomysł dołączenia do jednostki obrony terytorialnej, która powstawała w naszym mieście. Ale mnie odrzucili. Usłyszałam, że „kobiet nie biorą”. Dopiero pod koniec 2021 r., kiedy pojawiła się groźba inwazji, przyjaciel powiedział mi o nowej, dużej rekrutacji do obrony terytorialnej. Postanowiłam spróbować jeszcze raz. Kontraktu jednak podpisać nie zdążyłam – wojna na pełną skalę rozpoczęła się wcześniej.
Rankiem 24 lutego byłam już w wojskowym biurze werbunkowym.
Nie miała Pani żadnych wątpliwości?
W tym czasie mieliśmy już z mężem dwójkę dzieci: dziesięcioletniego Marka i pięcioletnią Melanię. Mimo to nie mieliśmy żadnych wątpliwości.
Na jednym ze szkoleń powiedziano nam, że jeśli kraj zostanie zaatakowany przez wroga, masz trzy opcje: wyjechać, zostać i być gotowym na okupację – albo walczyć. Wybrałam trzecią opcję. Mój mąż wstąpił do wojska nieco później, lecz wcześniej był już w strefie działań wojennych.
Na początku moja jednostka patrolowała miasto. Dowiedziałam się, że w Wielkanoc wysyłają nas na front. Uciekłam więc na kilka godzin, żeby odwiedzić dzieci i poświęcić wielkanocną paschę. W cerkwi dostałam SMS-a: „Katia, jutro wyjeżdżamy”. Dzieci zostały z rodzicami męża, a ja pojechałam.

Wojna była dla Pani szokiem?
To nie był szok. Raczej złość. Bo kiedy po raz pierwszy zabrano nas na pozycje, okazało się, że nie mamy nawet czym kopać okopów. Z siedmiu łopat, które dostaliśmy na całą kompanię, dwie od razu się złamały. Nie wiedzieliśmy, jak i gdzie kopać, nie rozumieliśmy, dlaczego nikt przed wyjazdem nie kazał nam zabrać własnych łopat. Teraz jesteśmy już w tych sprawach ekspertami.
Najtrudniej patrzeć, jak znikają twoi towarzysze
Pamięta Pani swój chrzest bojowy?
To chyba było wtedy, gdy obok mnie spadła 120-milimetrowa mina artyleryjska.
Mój dowódca i ja byliśmy na warcie i już mieliśmy ją przekazać, gdy rozpoczął się ostrzał. Ledwie wskoczyliśmy do okopu, a tuż przed nami spadła mina. To był mój pierwszy raz, więc chciałam wysunąć głowę, żeby zobaczyć, jak wygląda sytuacja – ale dowódca złapał mnie i gwałtownie pociągnął w dół. W następnej sekundzie poleciały odłamki. Dowódca mnie uratował. Nauczyłam się raz na zawsze, jak się zachowywać w takich sytuacjach.
Do dziś pamiętam pierwsze pociski z „Gradów”, które spadły na nas, gdy spaliśmy w okopie. W takich chwilach wszystko wokół się trzęsie, huczy. Wydaje ci się, że to trwa całą wieczność.
Boi się Pani?
Przez większość czasu nie czuję strachu, ale podekscytowanie, przypływ adrenaliny. Po bitwach i ostrzałach wielu moich towarzyszy również odczuwa euforię – mają świadomość, że przeżyli, choć byli o krok od śmierci. Ale czasami zmęczenie zbiera swoje żniwo i czujesz ten rodzaj obojętności, kiedy nieustanny ostrzał przestaje cię już obchodzić. Jedyne, na czym ci zależy, to dotrzeć do miejsca, w którym będziesz mogła się położyć i trochę przespać.
Ale czasami bywa naprawdę strasznie. Tak było, gdy po raz pierwszy zobaczyłam sapera rozbrajającego zardzewiałą minę. Bałam się, że coś pójdzie nie tak

Co jest dla Pani najtrudniejsze na wojnie?
Patrzenie, jak znikają moi towarzysze. Nie mogę tego znieść. Ostrzał 24/7 jest ciężkim przeżyciem, nawet jeśli starasz się traktować go jak rutynę.
Ciężko jest też wtedy, gdy pada. Deszcze na stepach Zaporoża to prawdziwe wyzwanie. Dosłownie toniesz w błocie, ale musisz się jakoś poruszać, na dodatek z całym swoim wyposażeniem.
Ciężko bywa też wtedy, gdy usiłujesz skontaktować się z dowództwem, przekazywać swoją pozycję. Gdy zostałam dowódcą, często musiałam dosłownie wyszarpywać od niego rzeczy, których potrzebował mój oddział.
A co z seksizmem?
W wojsku jest seksizm, ale nie robię z tego wielkiej sprawy. Oczywiście zdarzają się żarty i różne komentarze, ale nie próbuję nikogo do niczego przekonywać. Po prostu wykonuję swoją pracę
Większość żartów to naprawdę tylko żarty. Kiedy żyjesz z ludźmi na pozycji przez kilka miesięcy i znasz ich jak zły szeląg, wolisz śmiać się z ich komentarzy, niż oburzać.
Jako psycholożka z wykształcenia mogę powiedzieć, że humor jest jednym z najlepszych sposobów na rozładowanie napięcia. Na wojnie nie ma zbyt wielu powodów do radości, dlatego te, które istnieją, są szczególnie cenne. To wtedy, gdy możesz się z innymi z czegoś pośmiać, kiedy masz dostęp do wody z kranu, toalety, gdy możesz napić się kawy... Doceniasz takie rzeczy tylko wtedy, gdy ich nie masz przez długi czas.
Kiedy wracasz do źródeł, zdajesz sobie sprawę, że to właśnie tam byłaś w pewnym sensie najszczęśliwsza. Bo kawa, którą twój towarzysz zdobył i zaparzył w spartańskich warunkach, jest najsmaczniejsza. Wschód słońca jest najpiękniejszy. W domu nigdy nie wstawałam o piątej rano, żeby go oglądać. Ale teraz, kiedy spędzam noce na stepach Zaporoża, widzę to piękno każdego dnia. I zachód słońca, który przypomina mi dom – bo słońce chowa się na zachodzie, gdzie są moje dzieci. Albo bukiet słoneczników. Dla mnie najlepszy był ten, który kiedyś przyniósł mi i moim towarzyszom chłopak z innego plutonu. Zerwał te słoneczniki po drodze, do dziś je pamiętam. Takie chwile pomagają wytrwać.
Zmieniła Panią ta wojna?
Wydaje mi się, że zmieniła absolutnie wszystkich – nawet tych, którzy są na tyłach i starają się jej nie zauważać. Jak zmieniła mnie?
Przestałam płakać, chociaż łzy są dobre, bo przynoszą ulgę. Ale nie potrafię już tego robić
Wielu moich chłopców ma ten sam problem: nie płaczą nie dlatego, że sobie na to nie pozwalają, ale dlatego, że już nie potrafią. Może łzy przyjdą później?
Zmieniam się, dostosowuję do nowych realiów. To tak jak z żabą, którą wrzuca się do wody i stopniowo podnosi temperaturę. Żaba dostosowuje się do nowych warunków, ale kiedy zdaje sobie sprawę, że jest już we wrzątku i musi wyskoczyć, nie może, bo nie ma siły. Często porównuję siebie do tej żaby i najbardziej się boję, że nadejdzie moment, w którym nie będę miała już siły wyskoczyć z wrzątku.

Kiedyś powiedziałam sobie, że nie pójdę do psychologa, dopóki wojna się nie skończy. Bo jaki jest sens naprawiania czegoś, skoro i tak wrócę tam, skąd przyszłam? Ale w zeszłym roku, podczas wakacji, poszłam do specjalisty, by dowiedzieć się, jak bardzo źle sobie radzę. I okazało się, że nie jest tak źle. Póki co się trzymam.
Walczę za moje dzieci
Udaje się Pani widywać z mężem?
Kiedy oboje byliśmy na linii frontu, czasami się udawało. I te chwile były prawdziwym szczęściem. Ale teraz on już jest na wojskowej emeryturze. W końcu ktoś musi być z dziećmi.
Zdecydowaliśmy, że zostanę w wojsku, choć to było bardzo trudne dla naszych dzieci. Zwłaszcza dla syna, który rozumiał, że mama i tata są w niebezpieczeństwie. Córka jest jeszcze mała i odbiera to inaczej. Kiedy powiedziałam jej, że mieszkam w lesie i mam ze sobą psa, ucieszyła się: „Ale fajnie! My też chodziliśmy do lasu z naszym psem!”.
Melanka zapoczątkowała rodzinną tradycję wysyłania uścisków w wiadomościach wideo. Jednak ona też dorasta i tęskni za obojgiem rodziców... Po powrocie mojego męża do domu, kiedy przyjechałam na urlop, zdałam sobie sprawę, że dzieci są na mnie obrażone. Nie mogą zrozumieć, dlaczego tata wrócił, a mama nie.
Mam nadzieję, że pewnego dnia to zrozumieją. W końcu jestem w wojsku przede wszystkim dla ich dobra.
Syn ma teraz 12 lat i nie chcę, żeby on też musiał walczyć. Mam nadzieję, że sama to wszystko skończę

Widziałam dzieci w wioskach na linii frontu. Dzieci w wieku mojego syna, żyjące pod ostrzałem, które przychodziły do nas, by naładować swoje telefony z generatora i odrobić lekcje online. Moje dzieci w Iwano-Frankiwsku mogą chodzić do szkoły. I chcę, aby miały taką możliwość także w przyszłości. Nie chcę, by musiały się kiedyś przekonać, jak to jest żyć bez wody, bez możliwości zakupu leków, pod bombami. Dlatego jestem w siłach zbrojnych.
Czym jest dla Pani Ukraina?
To mój okop, w którym zasadziłam ulubioną lawendę. To dom, w którym mieszka mój mąż i dzieci. To jest to, czego nie chcę stracić. A skoro nie chcę tego stracić, muszę to odzyskać i to obronić.
* Płast – Narodowa Organizacja Skautowa Ukrainy, największa w Ukrainie organizacja wychowawcza dla dzieci i młodzieży.
Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki


„Dżus” – bohaterski pilot, który sprowadził do Ukrainy F-16
Andrei Pilszczikow, lepiej znany pod pseudonimem „Jus”, latał na myśliwcu MiG-29, służył jako część 40. Brygady Lotnictwa Taktycznego. Miał ponad 100 lotów bojowych. Starał się rozwijać ukraińskie lotnictwo wojskowe. Aktywnie przemawiał w zachodnich mediach i lobbował za dostarczaniem Ukrainie nowoczesnych myśliwców F-16. 25 sierpnia 2023 r. Podczas kolizji samolotów szkoleniowych i bojowych L-39 Andriy wraz z dwoma innymi kolegami zginęli. Matka słynnej pilotki Lilii Averyanovej w wywiadzie dla Sestry opowiedziała, jaki był jej syn, jak bronił ukraińskiego nieba i przekonała amerykańskich kongresmenów, że Ukraina potrzebuje F-16.
Natalia Żukowska: Pani Lillie, F-16 jest już na Ukrainie. I byłeś w stanie spełnić jedno z marzeń swojego syna - siedząc w kabinie myśliwca. Jakie były twoje myśli i uczucia w tym momencie?
Lilia Aweryanova:Wrażenia były niesamowite, ponieważ w końcu udało mi się dotknąć tego wielkiego walczącego ptaka. Zakładając kask i maskę, zdałem sobie sprawę, jak trudno jest zwykłemu człowiekowi tak dużo oddychać. Musisz być bardzo wyszkolony. Wewnątrz samolotu obliczany jest każdy złom objętości. Sami faceci mówią, że kiedy siedzisz w F-16, to tak, jakbyś stał się jednym z samolotami. I oczywiście było wrażenie, że jedno z moich marzeń Andrzeja w końcu się spełniło, a to dodaje siły. I chociaż nie ma tylu tych samolotów, ile byśmy chcieli, nie ma to znaczenia.
Najważniejsze nie jest ilość, ale jakość. To już punkt zwrotny w rozwoju naszego lotnictwa. Ponieważ mamy broń NATO i wyszkolonych pilotów. Nie każdy kraj to daje. Szczególnie w środku wojny

Od śmierci Andrija minął nieco ponad rok. Co wydarzyło się tamtego dnia? Jakie są ustalenia śledztwa?
25 sierpnia 2023 r. w obwodzie żytomierskim oni lecieli parami na samolotach szkoleniowych L-39. Wykonywali zakręt. Między samolotami powinna być pewna odległość, ale z jakiegoś powodu nie została ona zachowana. Piloci stracili kontakt wzrokowy ze sobą. Kiedy oba samoloty rozpoczęły manewr skrętu, pojawiły się jakieś problemy. Samolot Andrija pilotował doświadczony oficer, mój syn siedział na tylnym fotelu jako kontroler. Wszystko działo się bardzo szybko, od startu do katastrofy minęło zaledwie dziewięć sekund.
Śledztwo wciąż trwa. Nie wiem, czy kiedykolwiek mi powiedzą, co się naprawdę stało. Byłam na miejscu katastrofy. To był cud, że samoloty nie uderzyły w domy – przeleciały nad szkołą i stadionem szkolnym, na którym były dzieci. Myślę, że oni starali się wyrównać lot i znaleźć miejsce do lądowania, a przynajmniej nie narazić innych ludzi. Postępowali zgodnie z instrukcjami i wyskoczyli, ale nie byli na wystarczająco dużej wysokości, by spadochrony zdążyły się otworzyć.
Powiedziano mi, Andrij jeszcze przez jakiś czas żył, lecz jego obrażenia były zbyt poważne. Jego dwaj koledzy zmarli natychmiast po uderzeniu w ziemię
Kiedy Andrij zainteresował się lotnictwem?
Od dzieciństwa zbierał różne modele samolotów i dużo czytał. Miał też przykład w rodzinie: jego kuzyn był nawigatorem – pilotem w fabryce samolotów. Latał samolotem transportowym na wszystkich kontynentach i opowiadał Andrijowi wiele ciekawych historii. Syn chciał być taki jak on. Wiele osób przepowiadało mu przyszłość słynnego konstruktora samolotów. Miał predyspozycje do nauk technicznych, interesowało go wszystko, co miało związek z lotnictwem.

Jak został pilotem wojskowym?
Po ukończeniu szkoły wstąpił na Narodowy Uniwersytet Lotniczy „ChAI”, by studiować na kierunku „obsługa statków powietrznych”. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, dlaczego to zrobił. Uczył się, ale nie zaliczył pierwszego roku, ponieważ miał mniej niż 18 lat – a to jest wiek, w którym można wykonać laserową korekcję wzroku. Andrij był krótkowidzem i z taką diagnozą na pewno nie przeszedłby badań lekarskich w instytucji wojskowej. Więc po prostu się uczył i nie mówił o swoich planach.
Z czasem zauważyłam jednak, że traci zainteresowanie nauką. Zapytałam go: „Czego chcesz?”. „Mamo, nie rozumiesz? Chcę zostać pilotem wojskowym” – odpowiedział. „To dlaczego nic nie powiedziałeś? No to zróbmy coś” – odrzekłam.
Jakoś znaleźliśmy pieniądze na tę laserową korekcję. To było w maju 2011 r.
Jako matka zniechęcała go Pani do tego, czy wspierała?
W tamtym czasie nigdy nie myślałam o zniechęcaniu go. Przecież to by nic nie dało, po prostu straciłabym z nim kontakt. Nie torowałam mu drogi, ale też nie przeszkadzałam. Nie zniechęcałam go, lecz wspierałam. Przeszedł selekcję na pilota wojskowego. Nigdy nie chciał być pilotem cywilnym. Powiedział: „Mamo, spróbowałem. Wsiadłem do AN-26 i trochę polatałem. Nie mogę znieść tej niskiej prędkości, to jak powietrzny autobus. Nie dla mnie”. Przyzwyczaił się do latania szybkimi samolotami, od samego początku studiów przygotowywał się do bycia wojownikiem. Podczas treningów na symulatorze lotu wymyślał różne misje bojowe.
Nawet wtedy wyobrażał sobie, że wykonuje jakieś ważne zadanie. Przeszedł długą drogę do prawdziwej, nowoczesnej walki lotniczej

Opowiadał o swoim pierwszym locie?
Pierwszy samodzielny lot odbył lekkim samolotem jako kadet na drugim roku. W 2014 roku, kiedy wybuchła wojna, był na trzecim roku i latał już w niebezpiecznym rejonie, w pobliżu linii frontu. Kadeci nie brali udziału w ATO [operacji antyterrorystycznej, prowadzonej przez ukraińskie wojsko przeciw wspieranym przez Rosję separatystom z obwodów donieckiego i ługańskiego w latach 2013-2014 – red.], ale ich lotnisko znajdowało się w Czuhujewie w obwodzie charkowskim. Obszar ich lotów został zmniejszony, ale nadal znajdował się bardzo blisko strefy ATO i granicy z Rosją.
Dlaczego przeszedł na emeryturę rok przed wybuchem wojny na pełną skalę?
Kiedy ukończył uniwersytet, obowiązkowe było podpisanie pierwszego kontraktu na pięć lat. Większość ludzi odchodziła po tym okresie, więc zaczęła się rotacja pracowników. Wielka dziura w kadrach została wypełniona przez tych, którzy pozostali. Dlatego mieli nawet po sześć nocnych zmian w miesiącu. Zdarzały się miesiące, w których Andrij był na służbie nawet 20 razy. Oznacza to, że niemal nie odpoczywał – nocna służba płynnie przechodziła w dzienną. Z drugiej strony starsi oficerowie prawie nigdy na służbie nie bywali. A pensje pilotów były śmieszne. Miesięcznie zarabiali 23-25 tysięcy hrywien [obecnie w przeliczeniu na złotówki to ok. 2300-2500 zł – red.], podczas gdy piloci pogotowia ratunkowego mieli 50 tysięcy hrywien.
Na dodatek jeśli coś się stało, winą obarczano zmarłego pilota, więc jego rodzina pozostawała bez ochrony socjalnej. Na utrzymanie rodzin zmarłych zrzucali się ich koledzy piloci
Zamiast stworzyć takie warunki, by ludzie nie chcieli odchodzić, kierownictwo wojska po prostu przedłużyło im kontrakty do 10 lat. Andrij stanął wobec wyboru: podpisać kontrakt albo przejść do służby cywilnej. On i jego koledzy nie byli zadowoleni z warunków kontraktu, nikt też nie wziął pod uwagę ich życzeń i uwag. Dowództwu łatwiej było zwolnić wyszkolonych pilotów, na których państwo wydało dziesiątki milionów, i na ich miejsce zatrudnić nowych, słabiej przeszkolonych. Andrij i co najmniej czterech jego kolegów zrezygnowali i wrócili do cywila.

Jak wspomina Pani 24 lutego 2022? I jak Andrij wrócił do służby?
Ciągle powtarzał, że będzie wielka wojna... Byłam wtedy w domu, w Charkowie. Rankiem 24 lutego zadzwonił i kazał mi szybko opuścić miasto. Razem z sąsiadami wyjechaliśmy do zachodniej Ukrainy. Od pierwszych minut inwazji Andrij organizował obronę naziemną swojego lotniska w Wasylkowie. Niektóre samoloty wzbiły się w powietrze już o 3 nad ranem. Wojsko wiedziało, że polecą rakiety, lecz nie wszystkie maszyny były w stanie wystartować. Niektóre przechodziły naprawy.
Zadaniem naszych było uniemożliwienie lądowania rosyjskim spadochroniarzom. Wasylków, podobnie jak Hostomel, jest strategicznie ważnym lotniskiem. Rosjanie nawet go nie zbombardowali, bo chcieli je zdobyć i korzystać potem z pasa startowego. Ale chłopaki im na to nie pozwolili, wielokrotnie wyłapywali tam sabotażystów.
Jako że Andrij był wtedy cywilem, potrzebował trochę czasu, by odświeżyć swoje umiejętności. W marcu 2022 r. wysłali go w tym celu do zachodniej Ukrainy.
Wszystkie ćwiczenia wymagane do odnowienia zezwoleń na różne rodzaje lotów zaliczył w zaledwie jeden dzień. 7 marca wrócił do służby
Z czym musieli się wtedy mierzyć ukraińscy piloci?
Andrij mówił mi, że na początku Rosjanie zachowywali się głupio, bo nie spodziewali się żadnego oporu. A nasi piloci to wykorzystywali. W końcu jednak Rosjanie zdali sobie sprawę, z kim mają do czynienia. No i mieli radary, które widziały nasze samoloty z dużej odległości – ukraińskie samoloty widziały ich z trzykrotnie krótszego dystansu. To dawało Rosjanom przewagę w bitwach powietrznych. Podobnie zresztą było w przypadku ataków rakietowych: oni mieli pociski o większym zasięgu, które na dodatek same naprowadzały się na cele. A my mieliśmy stare rakiety, które musieli naprowadzać piloci.
Ukraiński pilot musiał polecieć w kierunku celu, rakiety, którą miał zestrzelić swoją rakietą – i wtedy sam stawał się celem. To były takie misje kamikadze
Jednak chłopaki, mając informacje od wywiadu i obrony powietrznej, wiedzieli, gdzie lecieć. Jeśli pocisk został już wystrzelony w jego kierunku, pilot musiał zmienić tor lotu za pomocą karkołomnego manewru i uniknąć trafienia. Konieczne było szybkie podejmowanie niestandardowych decyzji, a nikt wcześniej naszych pilotów tego nie uczył. Okazało się, że podręczniki, na których ich uczono, nie mają nic wspólnego z rzeczywistością; nadawały się na śmietnik. Odpowiednią wiedzę i doświadczenie nasi piloci zdobyli dopiero podczas wojny.
Czy Andrij dzielił się szczegółami swoich misji? A może je ukrywał, by Pani nie martwić?
Wiem, że kiedyś musiał lądować niesprawnym samolotem – był uszkodzony przez odłamki i nie miał wystarczającej ilości paliwa. Różnie bywało, ale więcej o jego misjach bojowych dowiadywałam się z wywiadów, których udzielał – przesyłał mi potem linki do obejrzenia. Starałam się czytać „między wierszami” tego, co opowiadał, zrozumieć coś na podstawie zdjęć. Ale i tak najwięcej dowiedziałam się od jego przyjaciół. Później...
W tamtym czasie ludzie podnosili się wzajemnie na duchu opowieściami o „Duchu Kijowa” – anonimowym bohaterskim ukraińskim pilocie, postrachu Rosjan. Czy Andrij kiedykolwiek o nim mówił? Kim był ten „Duch”?
Tym mianem można by określić wielu pilotów, którzy w tym czasie latali nad Kijowem i regionem. Pewnego dnia wśród pilotów pojawiła się taka myśl: „Wszyscy mówią, że nie mamy lotnictwa. Więc jeśli latamy, to kim jesteśmy? Musimy być duchami”.
Tak narodziła się legenda o „Duchu Kijowa”. Sami nasi piloci zaczęli pisać: „Duch zrobił to”, „Duch zrobił tamto”
Celowo podsycali tę legendę coraz to nowymi zdjęciami i wiadomościami. W rzeczywistości mieli na swoim koncie wiele bohaterskich misji. W końcu ich 40 brygada została oficjalnie nazywana „Duchem Kijowa”.
Andrij zrobił też sporo, by Ukraina jak najszybciej otrzymała samoloty F-16. Pojechał nawet do USA, by spotykać się z kongresmenami. Co im mówił?
Przed inwazją pracował dla państwowego koncernu Ukrspetsexport. Wrócił do walki na ochotnika, mając już doświadczenie w zawieraniu kontraktów na sprzedaż broni. Do USA jeździł nie tylko jako pilot, lecz także jako specjalista z ministerstwa obrony. Potrafił rozmawiać i o kontraktach, i o bitwach. Amerykanie słuchali go z uwagą. Przekonał ich swoją otwartością i prawdą o tym, jak naprawdę walczą Ukraińcy. On i jego kolega Ołeksij „Moonfish” Mes spotkali się z kilkoma kongresmenami i senatorami, którzy byli emerytowanymi pilotami i rozumieli, o czym mowa. Byli tak zainteresowani wszelkimi szczegółami dotyczącymi wojny w Ukrainie, że rozmowy z naszymi chłopakami trwały godzinami.

Amerykanie nie mogli pojąć, jak nasi chłopcy mogą walczyć na tym starym, kiepsko uzbrojonym sprzęcie. Nie rozumieli, jak w ogóle udało im się przetrwać. Dlatego patrzyli na nich jak na wielkich bohaterów – młodych, przystojnych, wykształconych.
Amerykanie przyznawali, że w Iraku ich piloci mieli dużą liczbę godzin lotów bojowych i wiele misji. Ale żaden z nich nie miał do czynienia z tak ekstremalnymi warunkami i zadaniami
Głównym celem wyjazdu do USA było poinformowanie amerykańskich polityków i opinii publicznej o przebiegu wojny w Ukrainie. Jednak Andrij wyszedł daleko poza to zadanie. Udawało mu się przekierowywać te rozmowy na praktyczne rozwiązania dotyczące dostarczenia Ukrainie nowoczesnych samolotów.
Nie chodziło jednak tylko o samoloty. Nasi chłopcy poprosili też o obronę przeciwlotniczą dla Ukrainy. Jesienią 2022 roku zaczęliśmy ją otrzymywać – i przetrwaliśmy zimę. Ponadto to właśnie podczas ich wizyty przyjęto ustawę wspierającą ukraińskich pilotów, napisaną zresztą w jeden wieczór. O ile pamiętam, było to 17 czerwca 2022 roku. Opisuje ona wszystkie etapy naszej współpracy, aż do przeznaczenia 100 milionów dolarów na szkolenie pilotów. Widziała pani choćby jedną oficjalną delegację państwową, która w ciągu wieczoru wykonałaby tak gigantyczne zadanie? A oni to zrobili.
Skąd wziął się znak wywoławczy „Dżus”?
Amerykanie go Andrijowi w 2019 roku, kiedy wraz z Ołeksijem Mesem i kilkoma innymi pilotami poleciał do Kalifornii z wizytą roboczą. Podczas tej podróży Andrij chciał poddać się specjalnemu rytuałowi amerykańskich pilotów zwanym „naming” – nadawaniu znaku wywoławczego. Na taki znak trzeba sobie zasłużyć. Amerykańscy piloci pielęgnują opowieści o ptakach i pisklętach, więc ostatecznym testem dla kogoś, kto ma otrzymać znak wywoławczy, jest zjedzenie surowego jajka ze skorupką – podczas gdy inni piloci robią wszystko, aby uniemożliwić mu zaliczenie tego testu. Andrij zrobił to z uśmiechem. Po wszystkim Amerykanie na osobności rozmawiali o nawykach, cechach charakteru i zachowaniu Andrija – by znaleźć coś charakterystycznego, co pozwalałoby nadać mu adekwatny znak wywoławczy. I przypomnieli sobie, że kiedy chodzili do baru, Andrij zamawiał tylko sok. Nic więcej. Dlatego nazwali go „Sok” – „Dżus”.
Ciekawe jest to, że nawet w życiu codziennym piloci nie zwracają się do siebie po imieniu; używają tylko znaku wywoławczego. Jeśli nie wiesz, kto jaki jest, nie będziesz wiedzieć, o kim mowa
Jaki był Andrij?
Aktywny i postępowy, trochę buntowniczy, ale bardzo konstruktywny. Bardzo chciał zmian w naszym lotnictwie. Wiele razy grożono mu nawet, że jeśli będzie za dużo mówił, nie pozwolą mu latać. Oczywiście słuchał, ale potem i tak robił swoje. Któregoś dnia powiedział do mnie: „Mamo, a co oni mi zrobią? Wyrzucą mnie? To kto będzie latał?”. W takich sytuacjach piloci mają proste pytanie: „Wsiądziesz do samolotu zamiast mnie? Nie? To siedź cicho”. Rozumiał, że on i jego koledzy mają na całą resztą dużą przewagę: są pilotami bojowymi.

Miał jakieś przesądy czy rytuały związane z lataniem?
Piloci mają całą listę przesądów, która pochodzi jeszcze z dawnych czasów. Na przykład podczas pierwszego lotu samolotem nowego typu pilot zakłada białą koszulkę. W USA, gdy pilot przechodzi na emeryturę, polewają jego samolot wodą z wozów strażackich, a jego samego – szampanem. My mamy własne tradycje. Po pierwszym locie koledzy wyciągają pilota z kokpitu, biorą go na ręce i podrzucają nim trzy razy. Następnie sumują cyfry numeru na ogonie samolotu, podnoszą pilota i stukają w kadłub jego piętą tyle razy, ile wynosi suma tych cyfr. Na koniec rozdają czekoladki i papierosy osobom, które obsługiwały lot.
Inną tradycją jest przejechanie po pierwszym locie paczki papierosów przednim kołem samolotu, a potem zapisanie na niej daty lotu, typu samolotu i znaku wywoławczego pilota. Mam trzy takie paczki Andrija.
Istnieje również przesąd zakazujący robienia zdjęć i filmów przed startem; można tylko po wylądowaniu.
Nie możesz też zrywać kwiatów na lotnisku – mówią, że to oczy poległych pilotów
Poza tym wszyscy piloci wiedzą, że przed lotem trzeba pogłaskać samolot, mówią do niego, jak do żywej istoty. Kiedy wsiadałam do nowego F-16, też przestrzegałam specjalnej tradycji: potarłam butami o szczotkę, która jest przymocowana do pierwszego stopnia. Oznacza to szacunek dla samolotu. Nawet jeśli masz czyste buty, musisz to zrobić.
Jesienią 2023 roku powstała petycja o nadanie Pani synowi honorowego tytułu Bohatera Ukrainy. Podpisy zostałym już zebrane. Co się z nią teraz dzieje?
Jest rozpatrywana. Ale same petycje niczego nie rozwiązują. To wojsko musi ubiegać się o tytuł Bohatera Ukrainy dla żołnierza. O ile wiem, Dowództwo Sił Powietrznych podpisało już tę petycję. Decyzja należy do komitetu przyznającego odznaczenie. Potem, jak mi się wydaje, trafi do prezydenta. Nie wiem jednak, kiedy nominacja zostanie podpisana. Tak czy inaczej nie byłoby to możliwe, gdybym milczała – i gdyby społeczeństwo milczało. Andrij został uznany za Bohatera Ukrainy przez naród ukraiński, który wie, że walczył jak bohater. A co więcej – że zrobił dla Ukrainy wiele rzeczy, które powinni zrobić inni ludzie.
To Andrij rozpoczął rewolucję w ukraińskim lotnictwie. Nawet jego koledzy wątpili, że Ukraina dostanie F-16
Zmuszał kolegów do nauki angielskiego i organizował szkolenia, by mogli opanować nowe samoloty. A kiedy rozpoczął się program szkolenia ukraińskich pilotów, chłopaki przyznali: „Nie bez powodu ‘Dżus’ nas tak ganiał”. A dziś, mówiąc o ukraińskim lotnictwie, zagraniczni ambasadorowie i holenderski minister obrony wspominają „Dżusa” jako tego, od którego zaczęły się reformy w ukraińskim lotnictwie.

Co daje Pani siłę?
Muszę zobaczyć realizację tego, o co zabiegał Andrij. Nie mogę pozwolić, by to, co zrobił, poszło na marne. Muszę też dawać przykład innym matkom. Żeby nie siedziały gdzieś po kątach, ale opowiadały o swoich bohaterskich dzieciach – tak jak ja o swoim.
Gdyby mogła Pani zwrócić się do światowych przywódców, co by im Pani powiedziała?
Powiedziałabym im, żeby skupili się na naszej prawdziwej, młodej elicie wojskowej. Że nie powinni zbytnio polegać na starych dowódcach, bo oni nie nadążają za współczesnymi realiami i nie są skłonni do konstruktywnych zmian. I oczywiście nie możemy pozwolić, aby to, co zrobili nasi młodzi, bohaterscy chłopcy, zniknęło. Bo oni dokonali prawdziwego przełomu w ukraińskim lotnictwie.


Dziś jesteśmy tarczą Europejczyków. Jeśli jutro nas zabraknie, będą płakać nad grobami swoich dzieci
Liudmyła Meniuk, pseudonim „Malwa”, jest na froncie od 2014 roku. Trafiła tam jako wolontariuszka i działaczka na rzecz praw człowieka. Jednak gdy zginął jej młodszy syn, została żołnierką w jego jednostce „Ajdar”. Jest pierwszą kobietą w Ukrainie, która została szefową służby pancernej jednostki walczącej na froncie.
Ochotniczka od pierwszego dnia
Wraz z dwoma synami pomagała armii od samego początku wojny. Wspólnie dla matek żołnierzy założyli organizację na rzecz praw człowieka „Malwa”. Nazwę wymyślił Stanisław, jej młodszy syn – i taki właśnie znak wywoławczy sama później przyjęła. W tamtym czasie jeszcze nie wiedziała, że w Ukrainie malwy sadziły kiedyś matki, których dzieci oddały życie za kraj.
– Szukaliśmy mundurów wojskowych, gdzie tylko się dało, bo na początku żołnierze byli nadzy i bosi – wspomina Liudmyła. – Woziłam im na front wszystko, od skarpetek po amunicję. W 2014 r. większość chłopców i dziewcząt zgłaszała się do obrony Ukrainy na ochotnika, chociaż w naszym ustawodawstwie nie było takiego pojęcia jak „ochotnik”. Dlatego ci ludzie nie mieli żadnej ochrony socjalnej. Wielu zginęło, niektórzy zostali ranni. Musieliśmy więc zmienić ustawodawstwo, by ich chronić. I zrobiliśmy to.

Stanisław chciał iść na front już od pierwszych dni, ale z w biurze rekrutacyjnym odrzucali go z powodu problemów z kręgosłupem. Wstawił się za nim Serhij Kowrydze, dowódca jednej z jednostek batalionu „Ajdar”, przyjaciel rodziny. Stanisław został sanitariuszem:
– Ciągle się uczył, nie marnował ani minuty – mówi kobieta. – Studiował medycynę taktyczną, sporo dowiedział się dzięki filmom o wojnie. Oglądał nawet rosyjskie, poznając doświadczenia Rosjan z wojny w Czeczenii. Dziś nasi instruktorzy medyczni mają ogromne doświadczenie. Przez te 10 lat wojny mamy już się czym dzielić z innymi.
27 lipca 2014 r., podczas misji bojowej w pobliżu miasta Łutuhyne w obwodzie ługańskim, oddział Stanisława został rozbity.
Stanisław został pochowany wraz ze swoim dowódcą na cmentarzu w rodzinnym Hajsynie, w obwodzie winnickim
Żeby pomścić syna
W styczniu 2016 r. 50-letnia „Malwa” podpisała z siłami zbrojnymi swój pierwszy kontrakt. Dołączyła do „Ajdaru”, do 24. samodzielnego batalionu szturmowego. Żeby pomścić syna. Chciała zostać saperem, ale towarzysze się nie zgodzili. Zbyt ryzykowne:
– Na początku byłam urzędniczką w jednostce technicznej. Później przydzielili mnie jednak do kompanii szturmowej i przez następne dwa i pół roku pełniłam funkcję szefa służby pancernej. Do moich obowiązków należało głównie zapewnienie pojazdom opancerzonym zdolności bojowej. Musiałam terminowo składać wnioski o wymianę części zamiennych i jednostek sprzętu. Wszystko musiało być zrobione szybko i z wyprzedzeniem, by podczas bitwy nie było przykrych niespodzianek. Nasza jednostka była stale w czołówce, więc sprzęt był zawsze sprawny. Tylko podczas tak zwanego rozejmu w okresie ATO [operacji antyterrorystycznej Ukrainy przeciw separatystom z obwodów donieckiego i Ługańskiego w latach 2013-2014 – red.] nie używaliśmy czołgów – ciężki sprzęt został wtedy wycofany 25 kilometrów od linii frontu. Ale cały czas używaliśmy BMP i BRDM [opancerzone pojazdy rozpoznawcze – aut.].

W tym czasie nie było znaczących uszkodzeń sprzętu, ale czasami musieli go naprawiać na miejscu, pod ostrzałem. Albo ewakuować. „Malwa” pamięta wiele historii ze swojej służby. Wspomina na przykład rotację – po roku i dziewięciu miesiącach na froncie:
– Kiedy zmieniamy jednostkę, nasz sprzęt idzie z nami. Nowa jednostka przychodzi ze wszystkim, co ma. Sprzęt był dostarczany na poligony na platformach kolejowych. Na jednej platformie mogły zmieścić się dwa transportery opancerzone lub jeden czołg, które trzeba było zabezpieczyć i oznaczyć specjalnymi znakami. Żeby to zrobić, musiałam mieć w kieszeni kredę, lecz jej wtedy nie znalazłam. Ale jestem kobietą i chociaż na froncie nie nosiłam makijażu, zawsze miałam ze sobą szminkę.
Jak tylko skończyłam pracę, zauważyłam, że jeden z szefów, który nadzorował załadunek, robi mi zdjęcie. „Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem” – powiedział.
Kiedy dowódca wydał rozkaz, by zajęła się jednostką pancerną, nie miała żadnej wiedzy o technice wojskowej. Ale dzięki wykształceniu technicznemu rozumiała schematy, co ułatwiało poznanie zasad działania wielu jednostek. Szybko musiała stać się specjalistką, bo przecież pojazdy opancerzone ratują życie piechurów:
– Koledzy z załóg czołgów i transporterów opancerzonych bardzo mi pomogli. Mój dowódca, pseudonim „Profesor”, przekazał mi mnóstwo wiedzy; wciąż jest na wojnie. Starałam się uczyć wszystkiego i być praktykiem, a nie teoretykiem. Tyle że jako kobiecie brakowało mi siły fizycznej.
U nas nie było seksizmu, upokorzeń czy dokuczania. Wręcz przeciwnie, było stałe wsparcie we wszystkim
Pod koniec 2019 roku, podczas ewakuacji sprzętu, została ranna od wybuchu miny: obrażenia narządów wewnętrznych. Uznano ją za niezdolną do służby wojskowej:
– A później miałam udar mózgu, nie mogłam chodzić ani normalnie mówić. Poprawiło się dopiero po rehabilitacji. Nadal jednak słabo słyszę na jedno ucho i nie widzę na jedno oko. Wzrok w drugim uratowali mi w centralnym szpitalu w Kijowie.
Po demobilizacji dostała drugą grupę inwalidzką. Nie siedziała jednak bezczynnie. Uprawiała sport i wzięła udział w Igrzyskach Niepokonanych. Zdobyła dwa złote medale w wioślarstwie i srebro w trójboju siłowym.
Nie myślałam, że znów będę walczyć
Przeczuwała, że nastąpi inwazja, bo wróg nie zatrzyma się na wschodzie kraju:
– Mój mąż jest zawodowym żołnierzem. Wielokrotnie brał udział w misjach pokojowych za granicą, a w 2014 roku poszedł na front. Wielokrotnie rozmawialiśmy o tym, co zrobimy, gdy wybuchnie wojna, więc to, co się stało, nie było dla nas szokiem. 24 lutego byłam w domu. Około 4 nad ranem wyszłam na taras zapalić. Usłyszałam, że nadlatuje rakieta, ale nie wiedziałam, co to było i gdzie leci. A potem na niskiej wysokości przeleciał samolot. Zrozumieliśmy, że to może być desant. Wskoczyliśmy do samochodu i pojechaliśmy do komisariatu wojskowego.
Do wojska jej nie przyjęli, więc wraz z mężem pojechała do Kijowa. 15 marca 2022 r. wstąpiła do 205. samodzielnego batalionu obrony terytorialnej (TRO):
– Byłam w szoku. Po pierwsze, bo nie wiedziałam, co to jest TRO. Oni też byli zaskoczeni, widząc mnie, starszą panią w okularach. Nie wiedzieli, co ze mną zrobić. Nie mieli pojazdów opancerzonych, ledwie dwa samochody. Byli uzbrojeni w karabiny maszynowe. Zaproponowali mi jakąś papierkową robotę, podziękowałam. Powiedziałam, że w przeciwieństwie do wielu nowych kobiet i mężczyzn mam doświadczenie wojskowe, więc na pewno przydam się gdzie indziej.
Po drugie, byłam pod wrażeniem tego, jacy ludzie zgłaszali się do służby – piosenkarze, reżyserzy, naukowcy, menedżerowie. Był nawet chirurg plastyczny i barista

Wraz z mężem w ramach 205. batalionu TRO brała udział w oczyszczaniu Kijowszczyzny z wroga. Nie brali udziału w bezpośrednich walkach. Przeczesywali okoliczne lasy, wkraczali do miast i wsi. Kobieta przyznaje, że skala zniszczeń była przytłaczająca.
A potem był Siewierodonieck, ciężkie walki:
– W pewnym momencie myślałam, że zostaniemy tam na zawsze, ale dostaliśmy rozkaz opuszczenia miasta. Byliśmy jedną z ostatnich jednostek, które je opuściły. Dzięki artylerii, która wzięła na siebie ciężar ataku, udało nam się wyjść bez szwanku. Wszystkie mosty były zerwane, więc rano wypłynęliśmy na tratwach. Naszej jednostce udało się zabrać całą amunicję; nie chcieliśmy zostawić jej dla wroga. Była nawet myśl, żeby wysadzić wszystko w powietrze, ale zdecydowaliśmy się spróbować – i udało się. Następna była trasa wzdłuż tak zwanej „drogi życia”, która prowadziła do Bachmutu. Strzelano do nas, ale Bóg zdawał się nieść nas na swoich rękach. Wtedy wszyscy wyszli żywi. Dziś wielu z nich już nie ma.
Jak film, który przeżyłam
W Bachmucie „Malwa” była sierżantem logistyki w 205. batalionie 241. brygady obrony terytorialnej. Wcześniej też bywało strasznie, ale tam było najgorzej. Fizycznie i psychicznie:
– Byliśmy w ogniu walki przez 64 dni bez przerwy. Jestem bardzo dumna z chłopaków. Widziałam ich odwagę i strategię walki z wrogiem, jakby od dzieciństwa byli szkoleni w akademiach wojskowych. Były problemy z logistyką. By dostarczyć amunicję, musieliśmy jechać do zbombardowanego mostu od strony Bachmutu, a potem go przekroczyć, i to pod ciągłym ostrzałem. Bierzesz broń, amunicję, wodę, suchy prowiant – i wracasz. Jedziesz polnymi drogami pod ciężkim ostrzałem. Wspominając to, czuję się, jakbym opowiadała jakiś film, który przeżyłam.
Jedyny raz, kiedy po żałowała, że służy, był w zeszłym roku – właśnie w Bachmucie. Najbardziej bała się, że zawiedzie walczących towarzyszy:
– Walki trwały non stop, byłam wyczerpana i miałam taką myśl: „Boże, może nie powinnam była jechać? Mogę teraz stać się ciężarem dla moich towarzyszy, tak źle się czuję”
Jest wiele historii, które przychodzą jej do głowy. Pamięta choćby to, jak pewnej zimy próbowała dostać się do punktu dowodzenia w Bachmucie. Lodowate zimno, dookoła zerwane przewody i nieustanny ostrzał. Postanowiła iść pieszo – a tu nagle wróg. Jechał prosto na nią na rowerze, po lodzie:
– Spojrzeliśmy na siebie w szoku, odruchowo uklękłam na jedno kolano. Miałam pistolet TT. On, jadąc na tym rowerze, miał na plecach karabin szturmowy. I wtedy słyszę huk pocisku, który spada między nas. On ginie, ja nie jestem nawet ranna. Dziś myślę, że pewnie się zgubił i skądś zabrał ten rower. Nie widziałam go zbyt wyraźnie, ale wiedziałam, że nawet gdybym była ślepa, na 100 procent bym go zabiła. Ale Bóg chciał inaczej.
Innym razem życie uratował jej grób małej dziewczynki. To też było w Bachmucie:
– Rosjanie zaczęli walić w nas rakietami. Kiedy upadłam, zobaczyłam mały kopczyk, a na nim odręczny napis. To był grób dwuletniej dziewczynki pochowanej na podwórku domu.
Podczas zeszłorocznej obrony Bachmutu „Malwa” został ranny po raz drugi. Nie była już w stanie kontynuować walki.
Wróg się zmienił się przez te 10 lat
Zauważyła, że w ostatnich latach intensywność walk znacznie się zmieniła. Wróg używa dziś różnych rodzajów broni, od samolotów i dronów po zakazaną broń chemiczną. Na dodatek jest wielokrotnie silniejszy. No i zmienił swoją taktykę ofensywną:
– W Bachmucie najpierw uruchamiali mniej wyszkolone siły, by nas wyczerpać. A potem wkraczali ich specjaliści. Z ciał tych, którzy polegli przed nimi, robili sobie coś w rodzaju osłon – i przechodzili do ofensywy. Nikt nie zabierał tych ciał. Jednak kiedy pojawili się zawodowi żołnierze, wszystko się zmieniało. Wszyscy byli dobrze wyposażeni w amunicję. Od razu zabierali też swoich rannych i zabitych.

Najtrudniejszą rzeczą na wojnie jest utrata towarzyszy broni, przyznaje kobieta. Jeśli chodzi o strach, każdy go odczuwa. Główną zasadą jest nie milczeć, mówić o tym:
– Kiedy jest zagrożenie życia, oczywiście boisz się, jak każdy człowiek. Ale muszę wykonywać rozkazy, jeśli jestem na wojnie. Po prostu mówię moim towarzyszom: „Chłopaki, bardzo się boję”. A wtedy słyszę: „My też” – lecz mimo wszystko idziemy walczyć.
Musisz głośno mówić o swoich obawach. Motywacja? Moim celem było trzymanie wroga z dala od mojego domu
Dziś misją „Malwy” jest opowiadanie światu o okropnościach wojny.
Bez wsparcia zwycięstwa nie będzie
W ramach projektu „Głos z frontu” Liudmyła Meniuk i inni ukraińscy żołnierze opowiadają światu o wojnie w Ukrainie. Przemawiała już w Davos, Monachium, Waszyngtonie i Austin w Teksasie. Za każdym razem apeluje do obcokrajowców o zwiększenie wsparcia dla Ukrainy. Podkreśla, że dla świata straty Ukrainy na froncie to tylko statystyki. Dla Ukraińców to bliscy i przyjaciele:
– Rozumiem, że Europejczycy żyją w pokoju i bardzo trudno jest im poczuć, jak to jest żyć w realiach wojny. Podczas podróży do Berlina spotkaliśmy się z wieloma przywódcami politycznymi. Dziękowaliśmy Niemcom za pomoc, ale prosiliśmy, by dostarczali nam ją w całości, a nie małymi partiami. Opowiadałam im historię kolegi żołnierza, z którym rozmawiałam przed wyjazdem. Poprosił mnie o podziękowanie za pomoc. Dwa dni później rosyjska rakieta uderzyła w jego dom w Charkowie, zabijając mu rodziców i dzieci. Jego żona jest w ciężkim stanie. Ta wojna toczy się nie tylko na froncie, ale w całej Ukrainie. Prosimy więc Europejczyków o ochronę naszego nieba, bo jesteśmy ich tarczą. Jeśli nas zabraknie, będą płakać na grobach swoich dzieci.
Weteranka rozumie, że Europejczykom trudno pojąć okropności tak krwawej wojny. Dla nich to wszystko dzieje się gdzieś daleko, tysiące kilometrów od domu. Tyle że dla rakiet to żadna odległość:
– Oni nie rozumieją, że w ogóle nie są gotowi do wojny. Bo samo posiadanie broni i amunicji nie wystarczy
Potrzebujesz wyszkolonej, profesjonalnej armii, i to dużej. Muszą też być psychologowie kryzysowi, ponieważ ludzie doznają traumy psychicznej. I musisz być przygotowany na horror – że możesz stracić dom, rodzinę, zdrowie. Jeśli społeczność międzynarodowa i politycy nie zainterweniują, wojna może trwać przez dziesięciolecia. Tyle że jeśli potrwa choćby jeszcze trzy lata, to nas już nie będzie. A wtedy walczyć będzie Europa.
Wszyscy będą w stanie wojny
Po powrocie do cywila „Malwa” ukończyła kolejne studia – z psychologii praktycznej. W rodzinnym Hajsynie otworzyła prywatny gabinet. Pomaga żołnierzom i ich rodzinom radzić sobie z problemami, w które wpędziła ich wojna. Za darmo. Dziennie przyjmuje maksymalnie czterech pacjentów. To wyczerpuje emocjonalnie:
– Często kontaktuję się z żołnierzami online, rozmawiamy o różnych rzeczach, najczęściej o braku amunicji. O tym, jak im ciężko, jak chcą odpocząć – przynajmniej przez 10 dni. I wziąć prysznic.
Ludzie pragną podstawowych rzeczy. Tych, których nie doceniasz tam, gdzie panuje pokój
Kiedy żołnierz jest na wojnie, cała jego rodzina jest na wojnie. Trzeba nauczyć się z tym żyć. W szczególności musisz wiedzieć, jak wspierać ukochaną osobę, jak się nie zatracić i gdzie znaleźć siłę:
– Społeczeństwo musi być przygotowane na to, że wszyscy będą w stanie wojny. Nawet ja nie jestem pewna, czy znowu nie będę musiała chwycić za broń. Jestem na to gotowa – mówi Liudmyła. – Po wojnie będziemy musieli ciężko pracować, niestety to będzie zadanie raczej dla moich dzieci i wnuków. Ale wierzę, że możemy sprawić, że Ukraina znów rozkwitnie. Moim marzeniem jest otwarcie ośrodka rehabilitacyjnego dla wojskowych. W Hajsynie mamy „Dolinę kombatantów”. To było opuszczone miejsce, urządzamy je od 2016 roku, wznieśliśmy już dwa budynki. Chcemy, by pracowali w nich psycholodzy i masażyści. To powinno być miejsce, w którym żołnierze będą mogli zacząć od nowa. Planujemy tam też otworzyć centrum doradztwa zawodowego, bo po powrocie z wojska wiele osób będzie chciało zmienić zawód.
„Malwa” jest przekonana, że całe społeczeństwo musi nauczyć się posługiwać bronią, bo wrogi sąsiad nie zniknie. Zawsze będzie zagrożeniem. Ludzie muszą się też nauczyć nowych zawodów, ponieważ wielu specjalistów zostało zabitych, a wielu wyjechało i już nie wróci.
Ale przede wszystkim musimy się szanować i kochać. I być dumni, że przeszliśmy tę trudną drogę – mówi Liudmyła
Wszystkie zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum Liudmyły Meniuk


Moskale lubią uderzać w święta
Rostysław urodził się w Kijowie. Studiował informatykę, ale rzucił uniwersytet na drugim roku i najął się za kelnera. Od najmłodszych lat pracował w branży restauracyjnej.
- Przed wojną miałem własną kawiarnię, ale później musiałem ją zamknąć - przyznaje.
Na front wzięli go, bo się uparł. Był jedynym z oddziału, który przeżył atak w najtrudniejszym sektorze walki o Bachmut. Prztrwał, chociaż jego towarzysze w myślach już go pochowali.
Spotykam go w przytulnej kawiarni na kijowskim Chreszczatyku. Uśmiecha się ciepło, ma mocny uścisk dłoni. Godziny rozmowy mijają niepostrzeżenie. Widzę kątem oka, jak goście przy sąsiednim stoliku zerkają na nas ukradkiem, podsłuchując z zapartym tchem jego opowieści.
Nigdy nie byłem tchórzem
Kiedy zaczęła się wojna, nie miałem pracy przez dwa miesiące. Było mi ciężko, jak wielu Ukraińcom. Potem się trochę poprawiło, znów zacząłem pracować jako kelner. W tym czasie mój przyjaciel, barman, był już na wojnie. Często powtarzał: "Nikt nie chce cię tu zabić, chodź". Nigdy nie byłem tchórzem. Postanowiłem iść i bronić Ukrainy. Miesiąc błagałem, aby mnie wzięli. Ciągle mi odmawiali, bo brakowało mi wyszkolenia bojowego. Ale w końcu mnie przyjęli i 2 grudnia zostałem wysłany wraz z innymi chłopakami do wioski Desna w obwodzie czernihowskim. Tam przeszliśmy szkolenie ogólne, a potem miesięczne szkolenie na sanitariusza. Powiedzieli mi, że mogę zostać tylko sanitariuszem.

Chciałem walczyć z bronią w ręku, ale co zrobić. Często słyszałem: „Na wszystko przyjdzie czas...”. Przydzielili mnie do 92. brygady w rejonie Charkowa i tam wiele się nauczyłem. Na początku koledzy nie lubili mnie, bo byłem z Kijowa. Chcieli przypisać mi znak wywoławczy „Stolica”, a jeden nazwał mnie nawet „doktorkiem”. Ale ja reagowałem tylko na „Rostik”. Po jakimś czasie mówili do mnie: "Jesteś normalnym facetem. Nie możesz być z Kijowa”.
Umrzeć można, ale nie tak
Była Wielkanoc, 16 kwietnia 2023 roku. Kierunek Chrowowe, blisko Bachmutu.
Wracałem z pozycji, Rosjanie tego dnia mocno nas szturmowali. Generalnie Moskale bardzo lubią atakować w święta. Niestety nasza grupa była słaba. Kiedy mieliśmy iść na pozycje, dowódca odmówił pójścia z nami. Przysłano innego dowódcę, też bez większego doświadczenia. Wyobraź tylko sobie: trzęsły mu się ręce, bał się wszystkiego. Jak tylko zeszliśmy do okopów, zaczęli do nas strzelać. Dwóch naszych od razu uciekło. Nie przeżyli, nadziali się na miny.
Reszta szła dalej, nieustraszona. Stąpaliśmy po zakrwawionych ciałach. Wtedy nasze mózgi nas chroniły, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że depczemy ciała naszych.
Mieliśmy zabić wroga i nie było w nas strachu. Tylko nienawiść i chęć obrony naszego kraju. Żadnych innych emocji. To wszystko odbywało się jakoś automatycznie
Niektórzy pili. Oczywiście to pomagało im się zrelaksować, ale szkodziło całej grupie. Alkohol wywoływał dużo agresji. Na wojnie w ogóle nie piłem... Jestem medykiem bojowym i szedłem jako drugi, tuż za dowódcą. Chciałem go wyprzedzić, bo widziałem jego strach. Ale nie zrobiłem tego, ponieważ był starszy wiekiem i do tego jeszcze oficer, taki poważny i odpowiedzialny. Nagle usłyszałem strzał i zobaczyłem, jak mój towarzysz ginie - od miny, która trafiła go w pachę. Ułożyłem go na ziemi i zamknąłem mu oczy. W grupie zostało pięć osób, trzy zginęły.

Ostrzał wroga był tak silny, że musieliśmy ukryć się w ziemiance. Nie dało się atakować. Zobaczyłem na ziemi chłopaka z pianą na ustach. Uklęknąłem i zacząłem udzielać mu pierwszej pomocy. Cała moja uwaga była skupiona na nim. Przybiegli do nas inni chłopcy i nagle nastąpiło bardzo silne uderzenie. Nie zdążyłem się połapać, co się stało, wjednej sekundzie byłem pod ziemią. Mój karabin szturmowy leżał w taki sposób, że utworzyła się maleńka poduszka powietrzna. Mogłem oddychać. Byłem całkowicie unieruchomiony, hełm uciskał mi głowę, nie mogłem się ruszyć. Słyszałem okrzyki z góry. Zacząłem się denerwować i też krzyczeć.
Jestem tu pogrzebany
Ktoś powiedział mi, że mnie słyszy i po mnie wróci. To znaczy, że ktoś przeżył, pomyślałem. Nagle zdałem sobie sprawę, że jestem pod stertą trupów. Czułem się, jakbym leżał pod kocem, i robiło się coraz goręcej. Niby było powietrze, ale jednocześnie go brakowało. Próbowałem się uspokoić.
Najgorsze było to, że nie wiedziałem, jak długo potrwa moja śmierć. Co innego umrzeć od razu od rany, a co innego tak. Kiedy usłyszałem kroki w pobliżu, zacząłem krzyczeć z całych sił. Nie obchodziło mnie, kto do mnie biegnie - nasi czy Moskale. Byle tylko tak nie umierać. Krzyczałem: „Hej!” I nagle usłyszałem czyjś głos (po akcencie poznałem, że to Gruzin):
- Kto tam?
- To ja - odpowiedziałem, nie chcąc się od razu identyfikować.
- Gdzie jesteś?
- Tutaj, pod ziemią...
- Co ty tam robisz? - przesłuchiwał mnie Gruzin.
- Jestem tu pogrzebany!
- Czekaj, ktoś po ciebie wróci.
Nie wykopał mnie, nie miał czasu - biegł na pomoc innym. Obiecał, że przekaże informacje o mnie. I jak się później okazało, dotrzymał słowa. Chłopaki, którzy przeżyli ostrzał, mogli przekazać informacje o mnie przez radio, tyle że tego nie zrobili. Później okazało się, że zginęli. Ale nawet kiedy informacja o mnie została przekazana, nikt nie mógł mnie od razu zacząć szukać, bo wszystko było pod ostrzałem. Po jakichś 5-6 godzinach zacząłem zdawać sobie sprawę, że nikt nie może mnie teraz uratować.
Chyba że stanie się cud.
Moje ciało walczyło
Na początku byłem zły na Boga, a potem modliłem się i prosiłem o ratunek. Pamiętam, że byłem spragniony do szaleństwa i było strasznie gorąco, dusiło mnie.
Wydawało się, że umieram minuta po minucie, że to ostatnie chwile
Ale moje ciało walczyło. Przez jakiś czas oddychałem szarpnięciami, nie straciłem jednak przytomności. Próbowałem nawet przegryźć sobie żyły, żeby się wykrwawić i uwolnić od tego wszystkiego. Ale w ciemności to nie działało - nie udało mi się.
W pewnym momencie postanowiłem spróbować wydostać się na własną rękę, podnosząc wszystkie ciała, które były nade mną, ciężkie jak drewniane kłody. W rezultacie złamałem sześć żeber i przebiłem sobie nimi płuca. Nie wiem, ile czasu minęło. Myślałem, że osiem godzin - w rzeczywistości to było piętnaście. Potem znowu modliłem się i krzyczałem. Na początku byłem zły na Boga, że pozwolił mi umrzeć w ten sposób. Potem modliłem się i prosiłem Go, by mnie ocalił. I wtedy znów usłyszałem kroki. Zacząłem jeszcze głośniej krzyczeć.

To byli nasi. Przypadkowo wracali tą drogą, bo wszystkie inne były zaminowane. W ogóle nie mieli tamtędy iść. Długo mnie odkopywali, na szczęście mieli saperki (nazywamy je „bobrami”). Najpierw odkopali moje pośladki, potem zaczęli szukać głowy. Kiedy poczułem uderzenie w hełm, byłem przeszczęśliwy. Kilka minut później mogłem już normalnie oddychać. Radość nieziemska, gdy zobaczyłem ich wyczerpane twarze. Nigdy więcej nie widziałem tych czterech odważnych ludzi. Bardzo chciałbym ich spotkać i podziękować; wtedy nie miałem sił, nie mogłem nawet chodzić. Wsadzili mnie do samochodu. Bardzo chciałem spać, ale mi nie pozwalali, rozmawiali ze mną. Zawieźli mnie do pierwszego punktu ewakuacyjnego. Tam spotkałem się z głównym oficerem medycznym, który powiedział:
- Pochowaliśmy cię 15 godzin temu, a ty przeżyłeś! Masz pojęcie, jaki to cud?!
To rzeczywiście musiał być cud. Ostrożnie pocięli wszystkie moje ubrania. Żal mi było tych ubrań, bo kupiłem je dzień wcześniej. Chciałem im powiedzieć: „Może po prostu zdejmijcie to ostrożnie, nie tnijcie moich ubrań, to takie drogie", ale nie miałem siły . Potem zaczęli różne procedury medyczne. W końcu karetka zabrała mnie do szpitala w Dnieprze, na oddział intensywnej terapii. Dostałem morfinę i zasnąłem.

W szpitalu spędziłem tydzień. Traktowano mnie bardzo dobrze, opieka na najwyższym poziomie. Potem wysłali mnie do Kijowa. Przez jakiś czas prawie nie spałem, ciągle bolała mnie noga, jakby coś w niej strzelało. W nocy ciągle krzyczałem, rzeczywistość mieszała się ze snem. Po dwóch tygodniach mój stan się ustabilizował. Wiem, że to Bóg mnie uratował. Zawsze w Niego wierzyłem.
Jak mój ukochany może zabijać?
Podczas pobytu na froncie nie miałem zbyt wiele wsparcia. Niestety nie mam kontaktu z rodziną - matką, bratem i siostrą. Ojciec zmarł, gdy miałem trzy lata. W wieku 15 lat wyprowadziłem się z domu - najpierw do wujostwa, potem sam zacząłem wynajmować mieszkanie. Moja rodzina i ja bardzo się różnimy; nie mogłem żyć z nimi pod jednym dachem. Nie byliśmy na tej samej ścieżce. Uważam, że winę za to ponosi matka, która podzieliła nas wszystkich.
Będąc na froncie, komunikowałem się tylko z moją dziewczyną. Wysoka, brunetka, duże zielone oczy, miła, sympatyczna - nie sposób było jej nie kochać. Mieszkaliśmy razem przez siedem lat. Switłana była osobą kreatywną - pisała książki i ilustrował je. Wojna była dla niej koszmarem, więc wysłałem ją za granicę. Tak było lepiej dla nas obojga. Dzwoniliśmy do siebie, kiedy tylko się dało. Oczywiście, nie mówiłem ukochanej zbyt wiele, po co ją martwić. Opowiedziałem wszystko dopiero wtedy, gdy leżałem w szpitalu.
Chciała przyjechać, ale się nie zgodziłem. Po wypisaniu ze szpitala dostałem 30 dni urlopu. Przyjechała. Kiedy dowiedziała się, że zabijałem, nie mogła się z tym pogodzić. Ale przecież nigdy nie zachowywałem się niemoralnie - zachowywałem się, jak zwykły żołnierz. Ale moja ukochana nie mogła zaakceptować, że zabijałem wrogów - dla niej każdy był człowiekiem. Sam fakt zabijania był dla niej nie do przyjęcia.
Nie kłóciliśmy się. Usiedliśmy, spokojnie porozmawialiśmy i postanowiliśmy się rozstać. Switłana od samego początku była przeciwna mojemu wyjazdowi na front. Najbardziej bała się, że zostanę kaleką. I tak się stało.

Wojenna kreskówka z bliznami
Wojna mnie zmieniła. Chyba stałem się zamknięty w sobie i zacząłem doceniać życie. Jako żołnierz jestem całkowicie spisany na straty, nie nadaję się do wojny, chociaż nadal chciałbym walczyć. Ale lewa stopa jest poważnie uszkodzona, prawie nie mogę nią poruszać. Tam, pod ziemią, nerw kulszowy został całkowicie zmiażdżony. Orzeczenia o niepełnosprawności jeszcze mi nie wydano.
Zamiast tego ścigają mnie różne instytucje. Miałem pecha do lekarki. Dała mi listę dokumentów, które mam przynieść do rejestracji niepełnosprawności. Zebrałem wszystko, oprócz zaświadczenia o służbie. Przecież nikt nie mógł mi go dać, chociaż okresy, w których walczyłem, były wskazane w innych dokumentach. Jednak lekarka - służbistka uparła się. A kiedy miałem już dostać orzeczenie o niepełnosprawności, powiedziała:
- Skoro jesteś z Obołonu, to dlaczego jesteś tutaj, w Hołosijewie?
Odpowiedziałem, że teraz tu mieszkam. I znowu zaczęła mnie ścigać o zaświadczenia. Prawdopodobnie nie dostanę tego orzeczenia. Przeszedłem długą rehabilitację. Nie chodziłem do psychoterapeutów, jakoś sam sobie radziłem. Po rehabilitacji wróciłem do branży restauracyjnej. Przyglądali mi się, czy wszystko w porządku (doskonale ich rozumiem). A potem zostałem mianowany administratorem. Pracuję w restauracjach od 18. roku życia.
Robię to, na czym się znam i co kocham.

Dziś wojna jest dla mnie czymś w rodzaju kreskówki o bohaterach wojennych, bohaterach z bliznami. Pamiętam, że wśród chłopaków panowały różne nastroje. Potworne zmęczenie psychiczne. Mówili:
- To będzie długa wojna. Nie przeżyjemy tutaj.
Dowództwo nie pozwalało nikomu wrócić do domu, mimo wielokrotnych obietnic. Był też gniew wobec tych, którzy nie walczyli. Tak wielu ginęło, nie da się obliczyć. Bachmut to najgorsza rzecz, jaką widziałem. Całe pola zasłane ciałami, nawet ich nie zebrano. Marzę o zwycięstwie Ukrainy.
Marzę też, że kupię motocykl. I bardzo chcę założyć rodzinę
Zdjęcia z prywatnego archiwum bohatera


Wiedźmo, siostro, pomóż, potrzebujemy cię
Przed rosyjską inwazją Agnieszka Zach pracowała jako przewodniczka w Biebrzańskim Parku Narodowym, wychowywała czwórkę dzieci i budowała dom. Po 24 lutego 2022 r. jej życie zmieniło się diametralnie. Najpierw udzielała w swoim domu schronienia kobietom i dzieciom uciekającym przed wojną. Później zaczęła jeździć na front jako wolontariuszka.
Natalia Żukowska: Jako wolontariuszka jeździsz na front od początku inwazji. Jak zmieniły się potrzeby wojska w ciągu ostatnich dwóch lat?
Agnieszka Zach: Przez ten czas nie zmieniło się tylko jedno: ukraińskie wojsko nieustannie potrzebuje broni, pojazdów i dronów. Oczywiście, my nie możemy dostarczyć broni, ale dostarczamy samochody i drony, kiedy tylko to możliwe. Jest też ciągłe zapotrzebowanie na taktyczne zestawy medyczne. Ostatnio przywozimy też jednak maski przeciwgazowe, bo Rosjanie zaczęli używać broni chemicznej. Kiedy wracam do domu, zauważam, że mam trudności z oddychaniem, kaszlę przez tydzień. To mija, lecz gdy znowu trafiam w gorące rejony frontu, na powrót zaczynam kaszleć.
Trudno teraz zdobyć samochody i drony? Gdzie je zdobywasz?
Bardzo trudno o samochody. Czasami Polacy sami wysyłają własne pojazdy na front. Oczywiście nienowe, ale na front się nadają. Na początku wojny na pełną skalę były samochody, jakie chciałaś: SUV-y, pick-upy – lecz teraz jest ich coraz mniej. My, ochotnicy, musimy ich ciągle szukać, i to nie tylko w Polsce. Są też problemy z dronami. One są jak amunicja: potrzebujesz ich w każdej ilości. Tę wojnę można wygrać tylko przy pomocy dronów, więc musimy pomóc je wojsku zdobyć.
Kto wam pomaga finansowo?
Nasze dwie główne potrzeby to paliwo i naprawa pojazdów. Z paliwem pomaga nam Fundacja Jana Zamoyskiego. Czasami ludzie sami przynoszą pełne kanistry lub po prostu dają pieniądze. A czasami musimy „wykrzyczeć” gdzieś w Internecie, że nasz samochód się zepsuł i potrzebujemy pieniędzy na naprawę. I ludzie – zarówno w Ukrainie, jak w Polsce – zawsze pomagają, choć z każdym miesiącem jest z tym coraz trudniej, bo ceny rosną, ale dochody ludzi nie.
Czasami widzę, jak niektórzy ludzie w Ukrainie zarabiają na wojsku. Na przykład kupują rękawice taktyczne za 300 hrywien i sprzedają je żołnierzom na froncie za 800 – 1200. To bardzo smutne.
W tym miejscu chciałabym przypomnieć dobrze znane powiedzenie: „Komu wojna, a komu matka rodzona”. Gdy jedni giną na wojnie, inni na nich zarabiają

Jak wyglądało Twoje życie przed wojną?
Żyłam spokojnie, organizując wydarzenia kulturalne i etnograficzne. To był piękny czas, absolutna sielanka we wszystkim. Pieniędzy mi nie brakowało, bo byłam dość popularną przewodniczką. Ale potem przyszła wojna i musiałam zacząć pomagać ludziom. Wszystkie swoje zasoby i całą energię skierowałam na front w Ukrainie. Moja córka szepcze mi teraz: „Mamy teraz tylko 30 złotych”. Mam w domu siedem osób. Czworo z nich to moje dzieci i wszystkie muszą być nakarmione. Tak właśnie żyjemy. Nawiasem mówiąc, moje dzieci nieustannie starają się mi pomagać. W szczególności moja najstarsza córka, która sortuje pomoc humanitarną.
A skąd u Ciebie ten wolontariat?
Kiedy rozpoczęła się inwazja, od razu ogłosiłam, że mam dom, w którym mogłabym udzielać schronienia ludziom. Pierwsze dziewczyny przyjechały z Mariupola i Charkowa, przywiózł je mój przyjaciel Paweł. Wysiadając z samochodu, filmowały wszystko i pytały: „Gdzie jesteśmy?”. Oczywiście przedstawiłam się, pokazałam dokumenty i zaproponowałam, że wyślę wiadomość do ich rodzin, by wiedziały, gdzie się znajdują. Dziewczyny były przerażone, bo przyjechały z miejsca, w którym szalała wojna. Po jakiejś godzinie nerwy zaczęły im odpuszczać – i po prostu zalały się łzami. Wśród nich było dziecko, które chowało się pod stołem i krzyczało: „Okupant!”. Były kobiety ze schizofrenią, z demencją starczą.
Pewnego dnia zauważyłam, że Paweł jest bardzo zmęczony, bo jeździł non stop do Ukrainy i z powrotem. Zaproponowałam mu pomoc – wspólny wyjazd do Ukrainy. Do dziś razem tam jeździmy. Jesteśmy wdzięczni wojskowym, którzy nam zaufali. Staramy się przekazywać pomoc z rąk do rąk, ponieważ wiele razy słyszeliśmy o ludziach bez skrupułów kradnących pomoc humanitarną. Na początku miałam pomagać Ukrainie, potem wojsku. A dziś po prostu jadę odwiedzić znajomych.
Ukraińscy żołnierze nazywają Cię „bosą” i „wiedźmą”. Dlaczego?
Bosą, bo chodzę boso. A wiedźmą – bo zaglądam im do serc. Lubię chodzić boso, to takie wygodne. Poza tym w ten sposób pokazuję innym: „Hej, ludzie, nie musicie być tacy, jak wszyscy!”.

Jak Twoja rodzina zareagowała na decyzję o wyjeździe w tak niebezpieczne miejsce?
Było odrzucenie, strach, niepokój. Aż pewnego dnia moja córka spojrzała na mnie i powiedziała: „Dobrze, mamo, zakończmy tę wojnę”. I zaczęła mi pomagać.
Z kim są Twoje dzieci, gdy jesteś poza domem?
Moja najstarsza córka ma 26 lat, najmłodsze dziecko, syn, 5 lat. Gdy mnie nie ma, dzieci radzą sobie same. Oczywiście wszyscy za sobą tęsknimy. Kiedy więc mam chwilę wytchnienia, staram się spędzać z nimi jak najwięcej czasu. Gdy jestem w domu, to są nasze wakacje.
Co motywuje Cię do wolontariatu i wyjazdów front?
Motywacja jest prosta: ludzie potrzebują pomocy. Co dziwne, motywuje mnie też poczucie spokoju. Jestem matką.
Dopóki wasi chłopcy będą walczyć i trzymać ten front, dopóty my, w Polsce, będziemy mieli spokój. Naprawdę w to wierzę
Dlatego moim obowiązkiem jest pomagać Ukraińcom. Chcę, żeby moje dzieci jak najdłużej żyły tym beztroskim dziecięcym życiem, w pokoju, bez rakiet, nalotów, bez tego, co działo się w Irpieniu i Buczy. Pomagając ukraińskiemu wojsku, chronię moje dzieci.
Jeśli chodzi o strach, to czułam go, ale na początku. Wiele nauczyłam się od wojska. Co ma się stać, to się stanie. Jeśli mam umrzeć, to widać tak musiało być; cegła może spaść mi na głowę w dowolnym miejscu i czasie. Dlatego dopóki żyję, będę jeździła i pomagała. Nie chcę, żeby Rosjanie przyszli do mojego domu.
Prawie zawsze jesteś w drodze, w ciągłym ruchu. Jak radzisz sobie z tak szalonym tempem życia?
Pomagają mi uśmiechy żołnierzy i moich dzieci. I życzliwość ludzi, których spotykam na swej drodze.
Byłaś w Ukrainie przed inwazją?
Tak, raz, z grupą turystyczną, dla której byłam przewodniczką. Jedyne, co pamiętam z tamtego czasu, to wyboje na drogach i mnóstwo samochodów. W ogóle nie znałam Ukrainy. Przed inwazją nie znałam też nawet pół słowa po ukraińsku. A teraz chłopaki na froncie myślą, że jestem ze Lwowa. Żartują, że dobrze znam przekleństwa. Ale w rzeczywistości, by się zrozumieć, czasami muszę komunikować się we wszystkich możliwych językach, w tym po angielsku. Czasem pomaga mi też język migowy. Na wojnie bardzo szybko się zaprzyjaźniasz, bo nie ma czasu na rozmowy o niczym.
Po prostu patrzysz komuś w oczy i wiesz, że jest twoim bratem lub siostrą
Czujesz się zmęczona wojną?
Czasami czuję się zmęczona ludzką głupotą albo nienawiścią. Oczywiście bywa, że jestem wykończona fizycznie; ostatnio były trasy, na których jeździłam przez prawie dwa dni bez przerwy. Staram się też pracować, żeby mieć jakiś grosz dla dzieci czy na paliwo. Czasem dopada mnie coś w rodzaju wyczerpania drogowego. Kiedy przyjeżdżam do moich chłopaków na froncie, oni już o tym wiedzą, mogą dać mi śpiwór do spania na co najmniej 4 godziny, a na stole zawsze jest kawa lub obiad. Wiedzą, że prawie nigdy nie jem w drodze i rzadko zatrzymuję się w hotelach, bo się spieszę. Bez względu na to, jak jest ciężko, nie mamy prawa być zmęczeni.
Co zrobiło na Tobie największe podczas tych wyjazdów?
Byłam pod wrażeniem, gdy widziałam ludzi kłaniających się do ziemi, gdy otrzymywali pomoc humanitarną. Nie da się zapomnieć oczu przerażonych dzieci, które nie wychodziły z piwnicy przez osiem miesięcy.
To straszne, gdy ktoś chce popełnić samobójstwo z powodu zmęczenia – wiele razy musiałam odbierać chłopakom broń
Nie potrafię zapomnieć tych chwil, gdy ranni żołnierze są przywożeni do ośrodka stabilizacji. To nie krew tobą wstrząsa, ale ich twarze, ich cierpienie, ich dezorientacja. To nie okrucieństwo samej wojny ani eksplozje, ani wrogie myśliwce. To ludzkie losy na linii frontu, kiedy rozgrywają się dramaty. Czasami faceci dowiadują się o niewierności swoich kobiet i rozstają się z nimi. Bo kiedy on był długo na wojnie, jego dziewczyna lub żona znalazła sobie kogoś innego. To smutne.
Czego nauczyła Cię wojna?
Być szczęśliwą. To dziwne, ale pokazała mi, jak wiele mamy, w jakim szczęśliwym kraju żyję. Kiedy dziecko się do ciebie uśmiecha – to największe szczęście. Tak samo jak to, że ma ręce, nogi, że żyje, że jest lato, że masz czas je zobaczyć, że żyjesz w spokojnym kraju, że, przepraszam, włosy na moich nogach są fajne – bo mam te nogi. Tego właśnie nauczyła mnie wojna. Zmieniła moje priorytety. Kiedy przyjeżdżam do Polski, śmieję się trochę z różnych kłótni, które mamy w kraju. Nauczyłam się też dawać dużo ciepła ludziom, których spotykam na swojej drodze. Ta wojna zabrała mi wielu przyjaciół żołnierzy, fantastycznych ludzi, których poznałam na froncie. Wojna nauczyła mnie też żyć szybko. Świat i życie są piękne.
I nauczyła mnie tego, że musisz szanować każdego, niezależnie od tego, jak wygląda i co o nim myślisz – bo jutro może go już nie być
Co jest najtrudniejsze dla Ciebie jako wolontariuszki?
Najtrudniej jest przyjechać z ładunkiem do kogoś, a potem więcej go już nie spotkać. To trudne. Trudno jest też walczyć z różnymi zasadami, czasem bardzo głupimi, których musisz przestrzegać. Czasami muszę robić zdjęcia wojska z pomocą humanitarną lub inną, którą przywiozłam, ale bywa, że połowa żołnierzy nie wraca z misji, a pozostałe chłopaki są w okropnym stanie psychicznym. Wtedy nie mam serca robić im zdjęć. Poza tym niektórzy ludzie, którzy przekazują darowizny, narzekają na mnie, bo robię zdjęcia żołnierzy bez ich twarzy. Po prostu nie rozumieją, że ci żołnierze mogą mieć rodziny pod okupacją lub po prostu nie mogą pokazywać swoich twarzy w mediach społecznościowych. Trzeba zrozumieć, że czasami pokazanie domu, w którym mieszkają, lub samochodu oznacza narażenie ich na niebezpieczeństwo. Zawsze powinieneś brać to pod uwagę. Wolontariusze postępują zgodnie z zasadą lekarzy: nie szkodzić.

Żałowałaś kiedykolwiek swojego wyboru?
Trzy razy myślałam, że wrócę do domu i koniec, już nigdy nie pojadę na front. To były momenty, kiedy widziałam ludzi próbujących zarobić na wojsku – albo kiedy spotykałam prorosyjskich Ukraińców. Ale potem wojskowi dzwonili do mnie i mówili: „Wiedźmo, siostro, pomóż nam, potrzebujemy cię”. I znowu jechałam.
Myślę, że III wojna światowa już się rozpoczęła. I to już nie jest wojna, ale ludobójstwo
Powiem jedno: jeśli Ukraina nie przetrwa, tutaj będzie ciężko. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że w XXI wieku może dojść do tak krwawej wojny. Musimy się więc teraz zjednoczyć, by pomóc Ukrainie ją wygrać.
Jaka jest pierwsza rzecz, którą zrobisz po zwycięstwie?
Nie piję, ale obiecałam sobie, że pierwszym, co zrobię, będzie wypicie za zwycięstwo. Choć pewnie będę płakać, a potem pójdę na spacer z dziećmi. Wiesz, to będzie trudne, bolesne zwycięstwo. Ludzie, którzy kochają Ukrainę, umierają na froncie. Moim marzeniem jest zobaczyć Ukrainę turystyczną, te niesamowicie piękne miasta i wsie. Znam Ukrainę pobitą i zranioną, bo teraz nie jeżdżę tam, gdzie jest pięknie. Jadę tam, gdzie Ukraina cierpi. Moim marzeniem jest zobaczyć to, co najlepsze w tym niesamowitym kraju.


Jewhen Małoletka: „20 dni w Mariupolu” to ból, który pozostanie we mnie na zawsze
Fotoreporter Jewhen Małoletka, kamerzysta Mścisław Czernow i montażystka Wasylisa Stepanenko uciekli z zajętego i niszczonego przez Rosjan Mariupola w połowie marca 2022 roku. Film, który nakręcili w ciągu pierwszych trzech tygodni okupacji miasta, wywołał ogromny odzew na całym świecie.
Dziś Jewhen Małoletka ma na koncie wiele międzynarodowych i krajowych nagród i wyróżnień, wśród których jest Nagroda Pulitzera, Międzynarodowa Nagroda Dziennikarska Jamesa Knighta, Nagroda Narodowa im. Szewczenki, Nagroda Giorgija Gongadzego oraz Oscar za film dokumentalny „20 dni w Mariupolu”.
Kamera cię nie chroni
Ksenia Minczuk: Jak to się stało, że zacząłeś filmować wojnę?
Jewhen Małoletka: Choć z wykształcenia jestem inżynierem elektronikiem, już jako student fascynowałem się fotografią. Pracowałem w kilku redakcjach. W 2010 roku pojechałem na protesty na Białoruś. Potem fotografowałem różne strony naszej rewolucji: wiece przeciwko i za Janukowyczem, Majdan. Pracowałem w strefach konfliktów, w różnych rejonach Afryki, gdzie odbywały się operacje ONZ. A potem wskoczyłem do pociągu, który przywiózł mnie na tę wojnę.
Pochodzę z Berdiańska. Kiedy spojrzałem na mapę i zobaczyłem, że Rosja staje się coraz bardziej aktywna, zdałem sobie sprawę, że zbliża się wojna na pełną skalę. A gdy zdajesz sobie sprawę, że wydarzy się coś strasznego, jak wojna, zadajesz sobie pytania: „Gdzie chcę być?”, „Co chcę zrobić?”, „Gdzie muszę być, żeby to zrealizować?”. Kiedy nadchodzi ta „straszna rzecz”, plany mogą spalić na panewce, ale przynajmniej musisz przygotować się technicznie. To właśnie zrobiłem.
A potem najważniejsza jest twoja wiedza i zdolność do szybkiej adaptacji. Im większą wiedzę posiadasz i im szybciej reagujesz, tym więcej możesz zrobić
Jedne z najbardziej przerażających zdjęć, które zrobiłeś, przedstawiają młodych rodziców biegnących przez szpital w Mariupolu ze swoim rannym dzieckiem. Chwilę później dowiadują się, że dziecko nie żyje. Jak radzisz sobie z bólem, który widzisz i uwieczniasz na zdjęciach? A może fotografowanie chroni przed bólem?
Zdecydowanie nie. Aparat cię nie chroni. Patrzysz na tych ludzi na zdjęciach i przeżywasz to wszystko razem z nimi. Widzisz twarze rodziców, a potem lekarzy, widzisz, jak nadzieja znika w ich oczach... i ten ból nie odchodzi, jest w tobie na zawsze. Żyję z tym. Cały czas. Musiałem nauczyć się z tym żyć.
.jpeg)
Jedno z serii najbardziej przejmujących zdjęć Małoletki przedstawia rodziców biegnących korytarzami mariupolskiego szpitala ze swoim rannym dzieckiem. Za chwilę dowiedzą się, że nie żyje
Materiał z filmu „20 dni w Mariupolu” to ból, który pozostanie we mnie na zawsze. Oglądałem ten film wiele razy. Już nie płaczę, chociaż mam w sobie bardzo ciężkie i silne emocje. Dla mnie wszystkie zdjęcia wojenne są przerażające. Są jak retrospekcje, jak sen. Jak coś, co mi się nie przytrafiło, ale jest ze mną.
Cały czas muszę patrzeć na żałobę. Edytując, pokazując to światu, patrząc na zdjęcia innych fotografów. Ciała, zniszczone domy, odebrane życia. To są bardzo silne emocje. A o ile straszniejsze rzeczy musisz sfotografować...
Czasem jednak najstraszniejsze jest to, czego nie sfotografowałeś
Napędza mnie świadomość, że wykonuję małą, ale ważną pracę. Mam nadzieję, że to wszystko nie pójdzie na marne. Że świat to zobaczy, zapamięta, bo każde zdjęcie dokumentuje los jakiegoś człowieka. Ważne jest również, abyśmy nie zapomnieli o naszej historii.
Filmowałeś protesty przeciwko Janukowyczowi, które doprowadziły do jego obalenia, potem pandemię, a teraz wojnę. Uważasz swoją pracę za misję?
Czasami jestem rozczarowany, że zdjęcia mają niewielki zasięg – a czasami jakaś historia, którą uwieczniłem, rozsadza internet. Im więcej robisz, im więcej ludzi widzi i reaguje na zdjęcia, tym silniejsze jest poczucie, że to wszystko nie na darmo.
W historii pozostanie tylko to, co zapamiętamy. A zapamiętamy historie ludzi właśnie dzięki zdjęciom i filmom, które zrobiły na nas wrażenie. Do historii przejdzie tylko niewielka część chwil, które wydarzyły się podczas tej wojny.
Mam nadzieję, że nasza praca znajdzie się w książkach i podręcznikach, które posłużą przyszłym pokoleniom do nauki o tym, przez co przeszli nasi ludzie i czym jest wojna.
Czy czujesz satysfakcję z tego, co robisz?
Trudne pytanie. Tak i nie, ponieważ filmuję straszne rzeczy, których ludzie nie chcą oglądać. Ludzie, zwłaszcza poza Ukrainą, na przykład w Europie, chcą oglądać głównie pozytywne rzeczy. Pocisk nie uderzył w nas, uderzył w sąsiedni dom – dzięki Bogu! Tyle że w tym sąsiednim domu zginęli ludzie...
Były momenty, kiedy nie mogłeś robić zdjęć tego, co się działo?
Oczywiście. Zdarzało się, że odkładałem aparat i pomagałem, bo nikogo nie było w pobliżu. Jeśli widzisz, że możesz pomóc i coś zrobić, robisz to.
Chcieliśmy, by nas otoczyli
Przyjechałeś do Mariupola godzinę przed rozpoczęciem wojny. Przeczuwałeś, co cię czeka?
Tak. Nie da się przewidzieć całego scenariusza, ale Mścisław Czernow, Wasylisa Stepanenko i ja rozumieliśmy, że miasto zostanie otoczone. Pojechaliśmy do Mariupola specjalnie po to, by zostać otoczeni. To była świadoma decyzja.
Oczywiście, było strasznie. Jechaliśmy w nocy, było bardzo cicho i spokojnie. Przygotowywaliśmy się na różne scenariusze i nawet żartowaliśmy, że jedziemy do miasta, które stanie się jednym z punktów zapalnych trzeciej wojny światowej...
Ile razy byliście pod ostrzałem w Mariupolu?
Nieustannie. Budziłem się rano w hotelu i szedłem fotografować dom po drugiej stronie ulicy, który właśnie został zniszczony. Nie musiałem daleko chodzić.
Pracowałliście bez prądu, wody, internetu i w ciągłym zagrożeniu. Jakim cudem wyszliście z tego cało?
Pod wieloma względami mieliśmy szczęście. Ale były też konkretne decyzje i ludzie, którzy naprawdę ratowali nam życie.
Przez jakiś czas mieszkaliśmy w szpitalu. Zaprzyjaźniliśmy się z lekarzami, spaliśmy na korytarzach, a gdy trzeba było, pomagaliśmy nosić nosze z rannymi. Któregoś dnia sąsiedni budynek zajęli Rosjanie, na ulicę wjechały czołgi, latały samoloty. Wokół szpitala toczyły się walki uliczne, a my byliśmy w środku. I wtedy przyszło po nas nasze wojsko i powiedziało: „Przygotujcie się i uciekajcie”. Wybiegliśmy razem z nimi i to nas uratowało.
.avif)
Na pierwszym planie Jewhen Małoletka i Mścisław Czernow, w głębi - pracownicy szpitala w Mariupolu. Zdj. Jewhen Małoletka
Kiedy wydostaliśmy się z otoczonej strefy, mój samochód został zniszczony. Policjant Wołodymyr zgodził się wywieźć nas z Mariupola. Choć poznaliśmy go zaledwie dwa dni wcześniej, zaryzykował życiem swoim i swojej rodziny i zabrał nas do swojego samochodu.
Tak wyjechaliśmy.
Wasylisa opowiedziała mi tę historię, lecz wciąż nie potrafię zrozumieć, jak wam się udało.
Przeszliśmy przez 16 rosyjskich posterunków – przepuścili nas na wszystkich. Być może pomogło nam to, że jechaliśmy inną drogą niż pozostali. Nigdy tak naprawdę nie wiesz, co cię uratowało. Ale gdyby Rosjanie znaleźli nagrany przez nas materiał lub dowiedzieli się, że jesteśmy ukraińskimi dziennikarzami, ucierpielibyśmy wszyscy: my, Wołodymyr i jego rodzina.
Wojna łączy tych, którym zależy
Istnieje coś takiego jak „poczucie winy ocalałego”. To uczucie dobrze znane zwłaszcza tym, którzy uciekli przed wojną za granicę. Czy czuliście coś podobnego, gdy opuszczaliście Mariupol?
Zastanawialiśmy się, czy nie powinniśmy zostać dłużej. Nie sfilmowaliśmy na przykład wydarzeń w teatrze dramatycznym, gdzie zginęło tak wielu ludzi... To był cud, że przeżyliśmy.
Wasylisa mówiła o swoim strachu przed wyjazdem do Mariupola i o tym, jak zainspirowała ją Twoja i Mścisława pewność siebie. Łatwiej wam pracować w zespole czy w pojedynkę?
Nie ma wojownika, który działałby w pojedynkę. W trudnych okolicznościach zawsze powinieneś być z ludźmi, którym ufasz. Ludźmi, z którymi jesteś po tej samej stronie
Jeśli, nie daj Boże, odniesiesz kontuzję, musisz mieć w pobliżu ludzi, którzy wiedzą, co robić. Mścisław miał bogate doświadczenia z różnych wojen, ja mam pewne doświadczenie związane z naszą wojną.
Latem 2021 roku przeszedłem kurs pierwszej pomocy. Wcześniej wiedziałem, jak założyć opaskę uciskową i robić inne rzeczy. Ważne jest jednak, aby aktualizować swoją wiedzę, gdy żyjesz w kraju ogarniętym wojną. Życie nauczyło mnie, jak zachowywać się podczas ostrzału.
Zaczęliśmy pracować z Wasylisą miesiąc przed inwazją. Próbowaliśmy przekonać ją, by nie jechała z nami do Mariupola. Ale dokonała wyboru, bo chciała być z nami. Zaryzykowała.
Kto jest twoją inspiracją?
Mścisław, Wasylisa i ja inspirujemy się nawzajem. Ale przede wszystkim inspirują mnie nasi ludzie.
Ukraińcy są bardzo silni. Cierpią z powodu wojny, ale się nie poddają. Często widzę żołnierzy, którzy zostali ranni, ale nie stracili swojego niesamowitego potencjału życiowego i energii. Na przykład żołnierz, który przeszedł około 60 operacji i miał amputowane obie nogi, mówi: „W porządku. Mam przed sobą całe życie”. Jest zaangażowany w rehabilitację i może już samodzielnie wchodzić i schodzić po schodach. Jego celem jest „postawienie na nogi dwójki swoich dzieci”. Jak coś takiego może nie być inspirujące?
Moja babcia pracowała do 82. roku życia, do swojego ostatniego dnia. Była inżynierem. W dzieciństwie zachorowała na polio i z tego powodu miała pierwszą grupę inwalidzką. A mimo to codziennie chodziła do pracy. Trudno jej było wspiąć się na 3. piętro, ale mówiła, że nie może siedzieć ani leżeć, musi chodzić, ruszać się. Po rozpoczęciu inwazji moi rodzice musieli opuścić swój dom i rodzinne miasto, stali się przesiedleńcami wewnętrznymi. Jednak mój ojciec nie wpadł w depresję. Ma ponad 60 lat i wciąż pracuje.
Nie chcę być pretensjonalny, ale jaki jest sens życia, jeśli wszystko, co robisz, robisz dla siebie?
Dla mnie ważne jest to, by nie stać z boku, branie udziału w tym, co ważne. Rozumiem, że wojna łączy tych, którym zależy.
Ważne jest też, aby się nie wypalić. Biegniemy teraz w takim wielkim maratonie. Musimy być szybcy i mieć siłę, by biec.
Co Ci pomaga?
Staram się nie tylko robić zdjęcia, ale także pomagać rozwijać się moim kolegom, młodym i utalentowanym fotografom. To również jest inspirujące.
Czy są zdjęcia, które sprawiają Ci radość i satysfakcję?
Oczywiście. Uwielbiam robić zdjęcia mojemu synowi. Kocham patrzeć, jak dorasta, dojrzewa i jaki jest fajny.
Co każdy z nas może zrobić, byśmy wygrali?
Musimy robić to, co potrafimy najlepiej. Każdego dnia. Ktoś walczy, ktoś produkuje drony, ktoś protestuje za granicą, my zajmujemy się dziennikarstwem. Wszystko jest ważne. Każde działanie, każda osoba.


„Gdybym miała oddać życie za moje dwie polskie siostry, zrobiłabym to”
Ukrainka z Doniecka, Polka z Wrocławia, magister prawa publicznego i stosunków międzynarodowych. Szefowa agencji marketingowej halobrands.pl. Ma bogate doświadczenie pracy w trzecim sektorze, projektach międzynarodowych i biznesie. Od 2002 roku pracowała dla ONZ w Kijowie i misji EUBAM w Odesie. W 2022 roku założyła projekt „Ukrainka w Polsce”, który przekształcił się w fundację. Głównym celem organizacji jest integracja ukraińskich kobiet z polskim społeczeństwem, ich rozwój osobisty i zawodowy, a także zaangażowanie przez edukację Ukrainek w polskie środowisko zawodowe i biznesowe, w tym rynek pracy. Julia Boguslavska, kobieta sukcesu, która uwierzyła w siostrzeństwo, opowiada nam o tym, jak z zagubionej uchodźczyni w Polsce stała się wspierającą rodaczki kobietą sukcesu.
Droga do samej siebie
Życie w Polsce nigdy nie było moim marzeniem. Wtedy, pod koniec 2013 roku, wydawało mi się, że to najbardziej dyskusyjna z naszych przeprowadzek. A było ich wiele: Kijów, Ryga, Rostów, Ałuszta, Odessa...
Postrzegałam tę przeprowadzkę za rodziną, za mężem – jako coś tymczasowego. Bardzo bałam się luk w moim rozwoju zawodowym. Tym razem zdecydowałam, że nie mogę dłużej traktować siebie tak niestabilnie. Gdziekolwiek los mnie rzuci, moje wewnętrzne wsparcie jest bardzo cenne.
Postanowiłam więc zrobić wszystko, by Polska nie postrzegała mnie jako obcokrajowca
W Ukrainie miałam duże możliwości zawodowe, pracowałam w ONZ. To była ostatnia praca, która łączyła mnie z międzynarodową organizacją. Jednak moja wiara we własne kompetencje i wykształcenie zniknęła, gdy przeprowadziłam się do Polski, ponieważ lokalne realia nie były z nimi kompatybilne. W dodatku nie mówiłam po polsku na takim poziomie, by czuć się profesjonalistką. To było wyzwanie.
To był początek mojej drogi do samej siebie: do Ukrainki w Polsce.
Bliskie stało się wrogie
W 2014 roku mój rodzinny Donieck znalazł się pod okupacją. To wtedy zrozumiałam, jak ważna była dla mnie walka o siebie, o moją „ukraińskość”. W momencie gdy moi rodzice wsiedli do ostatniego samolotu z Donbasu i wylądowali we Wrocławiu, zdałam sobie sprawę, że mój dom jest teraz w Polsce. Musiałam zintegrować się tak szybko, jak to możliwe, i stworzyć bazę, by życie moich rodziców było bezpieczne.
Ale oni absolutnie nie chcieli zostać w obcym kraju. Nie chcieli, bym ich wspierała. Zdecydowali się wrócić do Doniecka. Mimo wszystko.
Później był Iłowajśk, prawdziwe piekło. Bardzo się martwiłam, jak sobie radzą, czy nauczyli się żyć w tej wojnie. Nie mogłam tak po prostu wrócić do domu, żeby ich przytulić, jak kiedyś, choć często latałam do Ukrainy. Szczególnie do Kijowa, gdzie urodziły się obie moje córki.
Miałam wrażenie, że wojnę przeżywają tylko mieszkańcy Donbasu. Ludzie – nie tylko za granicą, ale i w samej Ukrainie – szybko stracili zainteresowanie sytuacją. Nawet ci żyjący w regionach położonych blisko Doniecka nie chcieli rozmawiać o wojnie.
Nie było nikogo, z kim moglibyśmy podzielić się smutkiem, który pojawił się w naszym życiu
Chcąc zagłuszyć swój stan psychiczny związany z wydarzeniami, rodzicami, zmianami – zanurzyłam się w pracy. Wiedziałam na pewno, że nie chcę być kojarzona z Rosjanami tylko dlatego, że pochodzę z rosyjskojęzycznego regionu. Moi rodzice też nie chcą być kojarzeni z Rosją. To, co kiedyś było bliskie, stało się wrogie.
Pojawiła się we mnie pilna potrzeba, by realizować się jako część ukraińskiej społeczności w Polsce. Korzystałam więc z każdej okazji, by wszędzie wyrażać siebie jako Ukrainkę.
Najważniejsza rozmowa
Mimo prawie 10 lata doświadczeń w międzynarodowych projektach i organizacjach, we Wrocławiu nie mogłam znaleźć dla siebie odpowiedniej niszy. Zaczęłam więc szukać pracy w biznesie. Złożyłam CV do firmy, która potrzebowała osoby ze znajomością rosyjskiego i ukraińskiego do działu szkoleń sprzedażowych w centrali. Przyjęli mnie, lecz na zupełnie inne stanowisko.
Zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną, tyle że nie z działem HR, a osobiście z prezeską firmy. Pamiętam, jak zobaczyłam ją po raz pierwszy: piękną, pewną siebie kobietę sukcesu. Byłam w połowie trzydziestki, ona była kilka lat młodsza. „Na bank nie dam rady” – pomyślałam. Skąd mogłam wtedy wiedzieć, że kiedyś będę jej wdzięczna do końca życia? Bo Katarzyna Trawińska we mnie uwierzyła.

Rozmowa była szczera. O sytuacji osobistej, o tym, co mnie boli: jak ważna jest stabilizacja ekonomiczna, rozwój osobisty i zawodowy. Nie chciała słyszeć o mojej „tymczasowości” w Polsce. Za to ja w ciągu pół godziny przekonałam ją, że muszę dołączyć do polskiej społeczności biznesowej.
Uwierzyła, wysłuchała mnie. Nie tylko z powodu kobiecej solidarności – dostrzegła we mnie potencjał zawodowy równy jej potencjałowi. Zachowała się jak siostra
Na początku umówiłyśmy się tylko na okres próbny, i to pod dwoma warunkami: musiałam poprawić swój polski i nauczyć się wszystkiego o produktach firmy. Z pakowania paczek w magazynie trafiłam więc na oficjalne spotkania, na których zapadały ważne decyzje.
Miesiąc później zostałam szefową działu. Zrozumiałam, że będąc Ukrainką w Polsce – w zasadzie mogę wszystko.
Po latach Katarzyna otworzyła własną firmę, stała się celebrytką i napisała książkę. Ja natomiast wykorzystałam swój potencjał we własnym biznesie i stworzyłam fundację „Ukrainka w Polsce”. Spotkałyśmy się kiedyś na kawie. „Wiesz, Katia – powiedziałam – gdybyś we mnie wtedy nie uwierzyła, sama bym w siebie nie uwierzyła. I nie byłabym w stanie pomóc innym ukraińskim kobietom uwierzyć we własne możliwości w Polsce”.
To bardzo ważne doświadczenie, które dziś przekazuję tutaj innym Ukrainkom: tak, możesz nie znać jeszcze wystarczająco dobrze języka, by odpowiednio wyrazić siebie na pierwszej rozmowie kwalifikacyjnej. Ale to, co potrafisz, wystarczy, by pracodawca poczuł twój potencjał i charyzmę. Wystarczy, by dał ci szansę.
Przepraszam, jeśli nie rozumiem
Zespół nie zaakceptował mnie od razu; zawsze jest rywalizacja między kobietami – tym bardziej że jestem Ukrainką. Koleżanki Polki nie zawsze zgadzały się z moimi decyzjami, często śmiały się z mojej polszczyzny. Czasami używałam angielskiego, choć, mimo błędów, konsekwentnie starałam się mówić i pisać po polsku. By udowodnić, że jestem częścią tej społeczności.
Któregoś dnia wpadłam na sposób: przeprosiłam z góry, że mogę czegoś nie wiedzieć lub nie rozumieć. (Robię to nawet teraz, na ważnych spotkaniach, po dziesięciu latach mieszkania tutaj i biegle posługując się polskim. To od razu buduje mosty). Od tamtej pory otworzyli przede mną drzwi i zaczęli szanować mnie jako liderkę. Więc teraz powtarzam: Polacy zawsze będą po twojej stronie, ale nie bój się przejąć inicjatywy.
Nie zauważyłam nawet, jak szybko rozwinęłam się w tej firmie, w kobiecym zespole.
Uwierzyłam, że mogę założyć własną firmę. We własnym kraju nigdy bym się na to nie odważyła
Chociaż okoliczności zmusiły mnie do odejścia z tamtej pracy, to właśnie w niej zyskałam to, co najważniejsze: wiarę w swoje możliwości. I wiarę w kobiety, które teraz nazywam moimi siostrami.
Siostry na zawsze
Hanna i ja dołączyłyśmy do firmy mniej więcej w tym samym czasie. Tyle że ja zostałam we Wrocławiu i zarządzałam działem operacyjnym obsługującym zagranicznych partnerów, a ona jako menedżerka operacyjna wyjechała do Indonezji. Jest niezwykle utalentowana, dużo słyszałam o jej osiągnięciach. A ona słyszała o mnie za każdym razem, gdy wracała do Polski. Pewnego dnia wpadłyśmy na siebie na spotkaniu firmowym – i od razu zostałyśmy przyjaciółkami.
Z Kają pracowałyśmy razem w centrali; ona w dziale marketingu. Nasza przyjaźń rozkwitała przy kawie i serdecznych rozmowach, zwłaszcza gdy miałyśmy problemy w pracy.
Któregoś dnia zapytałam ją: „Co chcesz robić?”. „Myślę, że powinniśmy zacząć coś własnego” – odpowiedziała

Tak narodził się nasz pierwszy wspólny projekt: ceramiczne deski do krojenia BVSK, które zdobyły nagrodę MUST HAVE 2017 na Łódź Design Festival. (Deski te są nadal dostępne – na zamówienie.)
Dziś we trójkę – Hanna, Kaja i ja – prowadzimy agencję marketingowo-brandingową Halobrands.pl; zrealizowałyśmy już dziesiątki wspólnych projektów. Czuję, jakbyśmy były razem całe życie.
<add-big-frame> Kaja Dutka, przyjaciółka Julii:
– Obok Julii nie sposób było przejść obojętnie. Ma energię, która przyciąga ludzi i rozładowuje ciężką atmosferę. Jednocześnie jest bardzo wymagająca. Choć jest imigrantką, zawsze wyjątkowo dobrze orientowała się w polskim środowisku i łatwo nawiązywała kontakty. Teraz wiem, że ta umiejętność wynika z jej wrodzonej ciekawości i miłości do ludzi. To rzadkość. Kiedy się poznałyśmy, nie mówiła płynnie po polsku, ale wykorzystywała każdą okazję do nauki języka. Czasami tworzyła własne zabawne polskie słowa, które później stały się częścią codziennego słownictwa firmy. Od razu się zaprzyjaźniłyśmy, mimo że byłyśmy zupełnie inne. Julia inspirowała mnie i motywowała, widziała we mnie rzeczy, których w sobie nie dostrzegałam. Pojawił się pomysł stworzenia czegoś własnego. To była najlepsza decyzja w moim życiu. Julia w ten sam sposób pracuje z beneficjentkami swojej fundacji: wierzy w potencjał każdej dziewczyny, każdą motywuje do działania, rozwoju i pójścia naprzód.<add-big-frame>
Jesteśmy zupełnie inne: Hanna jest bardzo analityczna, Kaja kreatywna, a ja skupiam się na rozwoju biznesu. Bardzo wyraźnie podzieliłyśmy kompetencje i nauczyłyśmy się nie wchodzić sobie w drogę.
Nie mam dziś bliższych przyjaciółek niż te dwie Polki. Lubię używać terminologii wojskowej: nie boję się iść z nimi do okopów, nie żałuję, gdy dzielę się z nimi ostatnią łyżką owsianki. Gdybym w krytycznej sytuacji miała oddać za nie życie, zrobiłbym to.
Były różne rzeczy. Hanna na przykład pożyczyła mi sporą sumę pieniędzy na zakup mieszkania dla rodziców. Kaja często jeździła ze mną do Ukrainy i pomagała mi przewozić meble podczas remontu. I nawet konflikty, które miałyśmy, pokazały, jak blisko jesteśmy. Bo nic nie wpłynie na nasz stosunek do siebie jako sióstr.
<border> Hanna Trębicka, przyjaciółka Julii:
Przez lata mieszkałam i pracowałam za granicą: w Szkocji, Holandii, Belgii, Austrii, Chinach, Indonezji i Tajlandii. Julia była pierwszą Ukrainką, którą poznałam. I nigdy nie myślałam o niej przez pryzmat jej narodowości; to nie miało żadnego znaczenia. Mam przyjaciół, z którymi jestem od dzieciństwa, ale Julia jest częścią mojego najbliższego kręgu. Ludzie, którzy mają szczęście zaliczać się do grona jej przyjaciół, mogą absolutnie na nią liczyć. Poruszy niebo i ziemię, gdy potrzebujesz pomocy, bardzo troszczy się o innych. Po prostu wiem, że jestem dla niej ważną osobą. I wiem, jak bardzo jest oddana innym. Kobieca przyjaźń istnieje, wiem o tym.<border>
Formuła wsparcia
Dziesięć lat temu w Polsce bardzo brakowało mi wzajemnego wsparcia kobiet. Brakowało mi społeczności, w której można by się spotykać, dzielić doświadczeniami zawodowymi i osobistymi, nawiązywać współpracę. I brakowało mi samorealizacji jako Ukrainka. Być może był to kompleks związany z Donbasem; nigdy nie wypłakałam swojego żalu.
Dziś sama stworzyłam taką społeczność, zakątek mojej Ukrainy: „Ukrainkę w Polsce”. Miejsce, w którym Ukrainki przy wsparciu Polek i Polaków odkrywają dla siebie nowe możliwości. Pomagają kobietom zaakceptować każdą zmianę w życiu, nawet w chwilach rozpaczy. Na tym opiera się formuła wsparcia – od psychologii i motywacji po wysokiej jakości edukację biznesową.
Początkowo miał to być klub biznesowy dla ukraińskich kobiet w Polsce. Ale kiedy z dnia na dzień wybuchła wojna na pełną skalę, zdecydowałam, że „Ukrainka w Polsce” będzie fundacją. Wspierały mnie moje siostry: Hania zajęła się copywritingiem, a Kaja stworzyła stronę internetową. Pierwszymi, którzy w marcu 2022 roku uwierzyli w ten projekt i dodali nam skrzydeł, była Fundacja Ukraina i jej prezes Artem Zozulia. Jestem pewna, że Artem jest bardzo dumny ze swojej decyzji.
Otrzymałyśmy też grant siostrzeństwa „Cześć Dziewczyny!” od Kulczyk Foundation
Inne siostry – z Soroptimist International Pierwszy Klub we Wrocławiu – nadal udzielają wsparcia finansowego i sponsorują spotkania psychologiczne dla nastolatek i kobiet.
Moja „Ukrainka” jest obecnie niezależną organizacją, której zaufały setki osób i dziesiątki darczyńców. Społeczność fundacji liczy ponad 6500 osób i stale rośnie. Obecnie rozszerzamy naszą działalność na Warszawę. Głównym programem fundacji jest „Ukrainka 360”.

Wszyscy tam są tacy szaleni?
W ramach programu „Ukrainka 360” prowadzimy m.in. kurs zdrowego feminizmu. Z powodu wojny zostałyśmy bez męskiego wsparcia, a cała nasza walka o prawa kobiet kończy się na tym, że kobiety po prostu idą na front. Te, które nie poszły, jak ja w 2014 roku, musiały stoczyć wojnę wewnątrz siebie. Dziś jestem przekonana, że minął czas migracji do Polski wyłącznie zarobkowej. Teraz jest czas migracji wysoko wykwalifikowanych kobiet. Dowód? Od 2022 roku Ukraińcy zarejestrowali w Polsce prawie 60 000 firm. 80% z nich prowadzą kobiety.
Hanna i Kaja organizują i prowadzą kursy biznesowe dla Ukrainek. Hania nawet przez chwilę przeciw temu protestowała, bo nie była pewna swoich umiejętności.
Powiedziałam jej: „Musisz je uczyć. One są mną, a nikt nie zna mnie lepiej niż ty”
Czasami dziewczyny żartują: „Patrzymy na ciebie od wielu lat i zastanawiamy się, czy wszyscy tam, w Ukrainie, są tacy szaleni – czy tylko ty”.
„Ukrainka w Polsce” jest w gruncie rzeczy oparta na mojej osobistej historii rozwoju jako migrantki, przedsiębiorczyni, kobiety, przyjaciółki, matki i Ukrainki z Donbasu. To przykład na to, że Ukrainka może zrobić niemal wszystko – o ile nie wszystko. To jest praca mojego życia, a czasami całe moje życie. Ale to także projekt tworzony codziennie przez Polki i Ukrainki. Ja je tylko łączę.
Zdjęcia z prywatnego archiwum


Iryna iSky: Fotografowałam sny Rosjan
Napinam ciało i czekam na strzał
W cywilu byłam fotografką. Najczęściej robiłam zdjęcia z akcji – rajdów czy zawodów bokserskich. Naprawdę uwielbiałam to chwytanie chwili. Wszystkiego nauczyłam się sama. Kiedy zaczęła się inwazja, zdałam sobie sprawę, że moje umiejętności mogą być przydatne na froncie. Teraz fotografuję wojsko, filmuję operacje bojowe i zbieram dowody zbrodni rosyjskich okupantów.

W pierwszych dniach wielkiej wojny mój mąż i ja zgłosiliśmy się na ochotnika: używaliśmy naszego pickupa do dostarczania worków do punktów kontrolnych i żywności do szpitali. Do strefy działań wojennych trafiliśmy po raz pierwszy na początku kwietnia 2022 r. – pojechałam tam z mężem w ramach „desantu kulturalnego". Podczas koncertów robiliśmy żołnierzom zdjęcia.
Chcieliśmy jednak filmować walki w punkcie zero, dotrzeć dalej, niż było wolno cywilnym dziennikarzom. Tak dołączyliśmy do Sił Zbrojnych Ukrainy
Mamy już kilka twardych dysków wypełnionych materiałami z wojny. Codziennie odwiedzamy od czterech do ośmiu miejsc. Każdy dzień to życie w drodze, w samochodzie. Wybieramy miejsca, w których chłopaki przebywają bez rotacji najdłużej i gdzie walki są bardzo ciężkie. Ostatnio byliśmy w strefie działań wojennych przez cały miesiąc.
Wszyscy mówią teraz o Bachmucie, ale w rzeczywistości heroiczne bitwy toczą się na całej linii frontu
Mam ulubione ujęcie, kiedy filmowałam pracę artylerii na linii frontu. Chłopaki, którzy dyktowali współrzędne, byli w ukryciu. Ci, którzy strzelali, siedzieli w pojeździe – a ja i mój mąż staliśmy na polu i czekaliśmy na strzał, bo widok był piękny. Kiedy robię zdjęcie, stoję tak, by fala dźwiękowa mnie nie powaliła: napinam ciało i czekam, aż padnie strzał. Tego dnia staliśmy tak przez prawie pół godziny. Ledwo mogłam oddychać. Jednocześnie zdawaliśmy sobie sprawę, że pocisk rakietowy Rosjan może uderzyć w to miejsce w każdej chwili. Ale naprawdę zależało mi na idealnym ujęciu. Wszyscy się rozpraszają, gdzieś uciekają, a ja stoję i krzyczę: „Hura, udało się!”. A chłopaki wrzeszczą do mnie: „Uciekaj, głupia!”.

Wojskowi się dziwią: jakaś dziewczyna z aparatem przychodzi na ich pozycje, choć walki są intensywne, a kobiet na pozycjach zazwyczaj nie ma. Ale te ujęcia rzeczywiście są wyjątkowe.
No i robienie zdjęć rozładowuje napięcie, rozwesela obrońców. Pewnego razu, gdy byliśmy w obwodzie donieckim, chłopaki, którzy właśnie wrócili z misji, powiedzieli: „Zrób nam zdjęcie, będzie na nagrobki”. Zdałam sobie sprawę, że muszę szybko wymyślić coś, co zmieni ich nastrój. Mówię więc: „Jesteście tacy piękni. Pozwólcie, że zamiast tego zrobię wam zdjęcie do magazynu o modzie”. Zaczęli się śmiać, a ja przekonywałam ich, że powinni zostać sfotografowani właśnie tacy, z takimi oczami i sylwetkami. Zaczęli żartować.

Duży biust, pieniądze i BMW
Dokumentowaliśmy też zbrodnie rosyjskiego wojska na wyzwolonych terytoriach, zbombardowane budynki cywilne. Często rejestrowałam także zbrodnie okupantów dla obcokrajowców. Bywało, że proszono mnie o sfilmowanie pewnych wydarzeń, bo ludzie za granicą nie wierzyli, że takie rzeczy mogą się dziać. W obwodzie charkowskim nagrałam film z rosyjskich izb tortur. Jedna z nich znajdowała się na posterunku policji. Kiedy tam wchodziłeś, czułeś bardzo nieprzyjemny zapach, nieporównywalny z niczym innym. W każdej celi, która mogła pomieścić od czterech do sześciu osób, umieszczano kilkudziesięciu więźniów. Spali na stojąco lub kładli się na zmianę, a do środka wrzucano im gazety w języku rosyjskim. Toalety nie były w ogóle opróżniane. Kiedy na coś takiego patrzysz, zdajesz sobie sprawę, że to celowe zbrodnie przeciwko ludności cywilnej.
Ukraińcy byli torturowani nawet za odmowę mówienia po rosyjsku. Okupanci narzucali im rosyjską kulturę, przywozili materiały propagandowe i gazety

W rejonie Charkowa sfotografowaliśmy sny Rosjan. Oni spali na drzwiach wyciągniętych z futryn – i malowali na nich swoje sny. To zupełnie inny świat. Nasi ludzie marzą o bezpiecznej przyszłości, dobru, miłości. A oni rysowali na drzwiach nagie kobiety z dużymi piersiami, pieniądze i BMW. BMW. To jest poziom ich świadomości... Widzieliśmy zrujnowane biblioteki z całymi stertami zniszczonych książek, zdemolowane cerkwie.
Co Ukraińcy czują podczas wojny
Tworzę też fotografie o wojnie – takie drukowane na naturalnym płótnie przy użyciu unikalnej techniki lakierowania 3D. Wydrukowanie jednego takiego zdjęcia zajmuje co najmniej sześć godzin, więc obrazy wyglądają niecodziennie i niewielu wierzy, że to tylko zdjęcia. Podczas gdy ja pracuję na froncie, moja wystawa podróżuje po całym świecie.
Chodzi o to, by pokazać światu naszą wojnę. Moje obrazy są popularne za granicą, ludzie je kupują. Pieniądze przeznaczam na pomoc armii
Za dochód z ostatniej wystawy, w Amsterdamie, kupiliśmy pojazd ewakuacyjny i podarowaliśmy go żołnierzom z sektora łymańskiego. Moje wystawy są nietypowe. Ta w Amsterdamie nosiła tytuł „333”. Opowiadała o tym, co Ukraińcy czują podczas wojny. Prezentowano ją w miejscach, gdzie ludzie nie chcą oglądać obrazów wojny, zniszczenia i rannych. Nasze obrazy są bardzo dobrze odbierane, ponieważ dotyczą sztuki – choć opisy do nich odnoszą się do wydarzeń, które nie były relacjonowane przez zagraniczne media.

Ludzie to czytają i zaczynają szukać informacji w Internecie. To działa naprawdę dobrze, mieliśmy już na przykład cztery wystawy w Japonii. Teraz przygotowujemy kolejną, poświęconą ukraińskiemu wiankowi. Każda wstążka w tym wianku przedstawia dziewczynę z frontu, którą sfotografowaliśmy.
Wojna bardzo zmienia ludzi. Po zwycięstwie staniemy przed problemem, że cywile nie będą w stanie zrozumieć wojskowych
Dlatego zorganizowaliśmy z mężem wykłady pt. „Jak komunikować się z wojskiem” – żeby ograniczyć sytuacje konfliktowe, żeby żołnierzom łatwiej było wrócić do cywilnego życia, a cywilom łatwiej przyszło zaakceptować wojskowych i zrozumieć, dlaczego tacy są. Żeby rodziny się nie rozpadały, bo odległość niszczy relacje. A do tego dochodzi stres wojenny, kiedy żołnierz nie może wszystkiego powiedzieć i wszyscy zaczynają się nakręcać.

Wraz z Centrum Kobiet Weteranek wdrożyłam też nowy projekt, który nie dotyczy już wojny. Nazywa się „Dawno, dawno temu, teraz i zawsze” i chodzi w nim o ukraińskie bajki. Przedstawiliśmy bajki w nowy sposób. Chcemy zaprezentować je dorastającemu pokoleniu w nowym, wizualnym, aktualnym stylu – by były interesujące nie tylko w czytaniu, ale także w oglądaniu. I by pomagały ludziom szukać twórczych inspiracji w ukraińskiej sztuce ludowej.
Wszystkie zdjęcia: archiwum prywatne Iryny
<add-big-frame>Historia Iryny iSky znalazła się w książce Chrystyny Parubij „Kobiety na wojnie”, niedawno opublikowanej przez wydawnictwo „Duch i litera”. Książka zawiera 20 opowieści o życiu ukraińskich obrończyń – ochotniczek, oparta jest na filmach emitowanych przez kanał Espresso TV. Projekt rozpoczął się w 2022 roku od kilku historii związanych z Dniem Obrońców Ukrainy, przypadającym 14 października. <add-big-frame>


Sonia Sotnyk: - Dla obojętnych mam taki znak: „Remont. Przepraszamy za utrudnienia”
Sonia Sotnyk, popularna ukraińska prezenterka radiowa, ma na koncie tysiące audycji radiowych, Majdan i wolontariat od 2014 roku. Jej mąż jest na froncie od pierwszego dnia. Ta rozmowa odbyła się po kolejnym zmasowanym ataku rakietowym na Kijów i inne miasta Ukrainy.
Nikt nie jest dziś ze stali – czasami musisz pozwolić sobie na antydepresanty
Oksana Gonczaruk: – Jak się trzymasz po 900 dniach wojny?
Sonia Sotnyk: – Radzę każdemu, by skonsultował się z psychoterapeutą, a następnie udał się do psychiatry, neurologa – i wziął leki przeciwdepresyjne. Biorę je już od dziewięciu miesięcy, inaczej nie dałabym rady. Ale biorę je ostatni miesiąc. Potem spróbuję wymyślić, co dalej.
Myślisz, że wszystko jest w porządku, nie wpadasz w histerię, oddychasz równomiernie, ale twoje ciało się rozpada. Stres sprawia, że odczuwasz silny ból. Miałam problemy fizjologiczne, poszłam do gastroenterologa, a on powiedział, że nic nie poradzi. Mózg i żołądek są ze sobą silnie połączone, dlatego stres wpływa przede wszystkim na żołądek.
I wyobraź tylko sobie: drugiego dnia przyjmowania antydepresantów wszystkie moje problemy fizjologiczne zniknęły, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki!
Na YouTube ktoś napisał o Tobie: „Sonia jest ze stali”, bo naprawdę robisz takie wrażenie. Tyle że wcale nie jesteś taka stalowa...
Nie ma co udawać: nikt z nas nie jest ze stali. Gdybym nie brała antydepresantów, miałabym tachykardię, nadciśnienie i ataki paniki.
To dlaczego nie wyjechałaś z kraju?
Po pierwsze, nie musiałam ratować swoich dzieci, bo ich nie mam. Gdybym je miała, serce matki powiedziałoby mi, bym zabrała je z tego horroru. Po drugie, mój mąż jest żołnierzem.
Żyję tych realiach od dłuższego czasu i mniej więcej wiem, gdzie się udać i co zrobić, żeby być użyteczną. Dlatego nawet nie myślałam o opuszczeniu Kijowa
Jesteśmy krwiobiegiem
Ludzie znają Cię nie tylko jako popularną prezenterkę radiową, ale także jako aktywną wolontariuszkę. Jak długo się tym zajmujesz?
Od 2014 r. Niedawno pomyślałam, że wolontariat można metaforycznie porównać do układu naczyniowego ludzkiego ciała. Tak jak naczynia krwionośne są wypełnione krwią, tak wolontariusze wypełniają wykrwawiany przez wrogów kraj wszystkim tym, co jest potrzebne. Jesteśmy krwiobiegiem, w którym wszyscy się wspierają. Są duże żyły – to społeczne fundamenty, i są małe naczynia – czyli my. I wszystko to pracuje dla jednego wielkiego organizmu.
Ja i moi przyjaciele przeżyliśmy Majdan. Istnieliśmy w idealnym, małym świecie, w którym każdy starał się być użyteczny. I to właśnie tam nasze stare bractwo wolontariuszy stało się silniejsze. Od dziesięciu lat nikt nie odszedł. Trwamy.
Kiedy pierwsi ochotnicy poszli na front, miałam wrażenie, że znam ich wszystkich. Bo wszyscy byli moimi przyjaciółmi. Wtedy oczywiście automatycznie zaczynasz pomagać swojemu przyjacielowi i bratu. A oni poszli naprawdę boso, w klapkach i szortach.
Ta szalona motywacja powtórzyła się w 2022 roku. Uwierz mi, wielu ochotników, którzy walczyli od 2014 roku, było sceptycznie nastawionych do tego, że Ukraina powstanie. I byli zdumieni, że Ukraińcy stanęli w jej obronie. To było motywujące i inspirujące.
Często można usłyszeć, że wolontariusze pracują zamiast państwa.
W 2022 roku państwo było przytłoczone skalą tragedii. Była tak wielka, że żadne państwo nie mogłoby jej podołać. Przygotowanie mechanizmów pomocy zajęło trochę czasu. Było wielu ochotników, którym należało zapewnić broń, nie było wystarczających zasobów. Wtedy do akcji wkroczyli ochotnicy.
To jest to, czego Rosjanie nie wzięli pod uwagę – że bataliony ochotnicze miały broń zakopaną w lasach w pobliżu Kijowa. I ochotnicy nie przerwali swojej pracy od 2014 roku, więc zareagowali natychmiast.
Kiedy jesteś online 24/7 i łączysz ludzi z ludźmi, gromadzisz numery telefonów, pod które w normalnym życiu nigdy byś nie zadzwoniła. Pewnego dnia, za 20 lat, opowiem ci o tym – teraz jest jeszcze za wcześnie. Cóż, dostajesz ofertę od służb wywiadowczych, słuchasz, kiwasz głową i myślisz: dlaczego ja?
Na tyłach każdy toczy trzy prywatne wojny
Jakie są dziś problemy związane z pomaganiem armii?
Dziury trzeba zapełniać wszędzie, ale na szczęście nie brakuje już wszystkiego, jak na początku. Jest jednak coś, na co wolontariusze nie mają wpływu: brak broni i amunicji.
Zajmujemy się teraz wszystkim, co jest związane z medycyną. Możemy też wpływać na procesy w ministerstwach i wyspecjalizowanych agencjach. Chłopaki toczą na froncie wojnę z wrogiem, a na tyłach każdy ma trzy osobiste wojny.
Pierwszą wojnę toczysz z samą sobą – żeby pracować bez przerwy
Druga jest z rządem, ponieważ rząd czasami zapomina – to jego cecha – że jest dla ludzi. Więc ludzie muszą zmuszać rząd do robienia różnych rzeczy, by zdobyć to, czego potrzebują.
Ostatnio odnieśliśmy duże zwycięstwo: kilka fundacji zjednoczyło się i przeforsowało kwestię zapewnienia nieopodatkowanej pomocy wolontariuszy nie tylko tym, którzy mają legitymacje kombatanta, ale wszystkim żołnierzom, którzy walczą teraz w Ukrainie. Bo nie każdy ma legitymację kombatanta. Dziś, zapewniając apteczkę pierwszej pomocy osobie, która właśnie się zmobilizowała i jedzie na front, fundacja musi zapłacić podatek.
Trzecia wojna dotyczy wroga wewnętrznego. Wiadomo, kto jest kim na froncie, ale znacznie trudniej ustalić to na tyłach. Znamy wiele postaci, które w 2014 roku były na przykład burmistrzami i poddały swoje miasta, a teraz żyją sobie spokojnie i nawet wygrywają procesy [z państwem ukraińskim – red.] w niektórych europejskich sądach, otrzymując odszkodowania. Niektórzy przenieśli się już za granicę i tam cieszą się życiem.
Pewnego dnia to wszystko się skończy. Będziesz mogła pracować w radiu – i czasami śpiewać.
Czasami moja mama narzeka, dlaczego musimy to wszystko robić. A ja jej mówię, że dostaliśmy to życie w niebiańskim urzędzie i musimy być użyteczni na tej ziemi, albo... nie. Jeśli ludzie są obojętni i nie chcą nic robić – proszę bardzo, nie róbcie nic. Ale przynajmniej nie przeszkadzajcie. Mamy dla was taki znak: „Remont. Przepraszamy za niedogodności”.
„NaCzapkę” to miejsce siły
Mówiąc o wolontariuszach, nie możemy nie wspomnieć o waszym projekcie „NaCzapkę”, który łączy rock, jazz, zespoły klasyczne i działalność charytatywną. W jego ramach na scenie występowali najlepsi muzycy w kraju. Ile wydarzeń już się odbyło?
Od 2015 roku robimy ten projekt każdego lata, w każdy czwartek od maja do września. Po 24 lutego nigdy nie odwołaliśmy żadnego koncertu, nawet jeśli był ciężki ostrzał. Bo tu nie chodzi tylko o muzykę. „NaCzapkę” to miejsce mocy, w którym ludzie mogą się zobaczyć, porozmawiać, spotkać, zakochać, a nawet wziąć ślub (śmiech).
Czyj koncert przyniósł projektowi najwięcej pieniędzy?
Zespołu Żadan i Sobaki. Zebraliśmy około 400 tysięcy hrywien na implanty kości dla naszych rannych; to rekord. Wtedy nawet nie reklamowaliśmy Żadana. Powiedzieliśmy tylko, że pojawi się tajemniczy gość.

Z Serhijem Żadanem na estradzie
Żołnierze często przyjeżdżają na koncerty organizowane w ramach „NaCzapkę”. Co ich interesuje? Co cieszy?
Nie zawsze wiem, którzy z widzów są wojskowymi, bo przychodzą w cywilnych ubraniach. Ale na przykład ostatnio podczas koncertu podszedł do mnie mężczyzna i powiedział, że od dawna słucha Radia ROKS. Okazało się, że jest strażnikiem granicznym z Mariupola, zwolnionym z niewoli w lutym 2024 roku. Powiedział mi też z uśmiechem, że ma się dobrze i trochę przytył. Cóż mogłam na to odpowiedzieć? Więc po prostu staliśmy tam, przytulając się do siebie – i to wszystko. Jego żona dodała później, że chłopaki w Mariupolu słuchali Radia ROKS, zanim zostali wzięci do niewoli.
To było jak eksplozja w mojej głowie. Bo kiedy pracujesz, nawet nie zdajesz sobie sprawy, że ktoś może potrzebować twojej pracy
Potrzebujemy różnej ukraińskiej muzyki. Złej też
Od początku wojny pojawiło się wielu nowych, interesujących muzyków. Czy któryś z nich zwrócił Twoją uwagę?
Podoba mi się wszystko, ponieważ potrzebujemy ilości, aby przerodziła się w jakość. Potrzebujemy dużo różnej ukraińskiej muzyki – w tym złej, byśmy wiedzieli, czym jest dobra. Tylko najbardziej utalentowani i autentyczni przetrwają. Wiele projektów rodzi się nie tylko w muzyce pop i rock, ale także w muzyce klasycznej i jazzowej. Piana opadnie, wartościowe rzeczy pozostaną. Niedawno zapytano mnie, dlaczego ukraińska muzyka nie jest powszechnie grana za granicą. Wydaje mi się, że powinniśmy bardzo poważnie potraktować pomysł, by nauczyć się pisać muzykę przynajmniej dla siebie.
Jaką muzykę możesz nazwać swoją?
Przysyłają mi dużo muzyki i słucham wszystkiego. Dzięki kolegom, którzy wciąż podrzucają mi coś nowego, tylko podczas jednej audycji poznaję co najmniej 14 nowych utworów.
Ostatnio wciągnęła mnie nowa płyta „Zmęczenie” Żeni Galicza i O.Torvalda. To reinkarnacja Galicza jako muzyka, jako osoby. To, co pisał kiedyś, i to, co robi teraz, to zupełnie różne rzeczy. Interesuje mnie, jak zmieniają się muzycy, jak wpływa na nich sytuacja. Żenia poszedł na front, gdzie pracował z „dwusetnymi” [chodzi o żołnierzy poległych w walce – red.]. Ciekawie jest zobaczyć, jak udało mu się wyprzeć to wszystko w swojej duszy.
Im dłużej żyję, tym częściej wracam do muzyki, którą kocham od dawna. Mówiąc metaforycznie, mój stan emocjonalny jest taki, że chcę być cały czas w swoim starym towarzystwie, gdzie wszystko jest jasne. Dlatego często wracam do muzyki, którą kochałam, gdy miałam 20, a nawet 14 lat.
Dlatego czekam na przykład na nowy album Sade, którego ona nie może skończyć.
Wielu znanych muzyków i liderów opinii jest dziś na froncie. Niedawno poszedł na wojnę Serhij Żadan. Ci ludzie są bezcenni dla milionów innych, więc być może nie powinniśmy ich narażać?
Możesz zrobić milion dobrych i miłych rzeczy, ale jest coś, co nazywa się refleksją. Oni myślą: „Dziewczyny poszły na wojnę – a co ze mną?” To jest wewnętrzna historia człowieka, który musi sobie odpowiedzieć na pytania. Ludzie tej rangi muszą podejmować odpowiednie decyzje.
Ważne jest to, że idą na front jako ochotnicy, że nie są do tego zmuszani. I że to ich akt godności
W naszym życiu zawsze była wojna
Twój mąż jest na wojnie od 2014 roku. Przeszedł przez kocioł iłowajśki i został wzięty do niewoli. Poznaliście się dwa lata później. Nadal walczy. Jedyna różnica polega na tym, że teraz ktoś czeka na niego w domu. Jakie to uczucie dla kobiety – wciąż czekać? Do czego możesz się przyzwyczaić, a do czego nie?
Jest mi chyba łatwiej, bo poznaliśmy się, gdy Mychajło był już na wojnie. Po prostu nie znam żadnego innego Mychajły, znam tylko tego jednego. O wiele trudniej jest, gdy twój mąż, który miał normalną cywilną pracę, wychowywał dzieci i był całkiem spokojną osobą, nagle zostaje wyrwany z tego spokojnego życia. Takie doświadczenie jest trudne dla każdej kobiety, na przykład gdy odruchowo kładzie na stole dwa talerze. Albo przyłapuje się na myśleniu, że twój mąż wróci do domu z pracy i powiesi tę półkę lub wyniesie śmieci. A on nie przyjdzie, bo jest daleko.
I ta oś, na której opiera się rodzina, rozpada się, a ty musisz sama poradzić sobie ze wszystkim, musisz odbudować swoje życie i być dorosła
To trudne. W naszym życiu z mężem zawsze była wojna, a strach o niego był częścią mnie przez wiele lat.

Z mężem Mychajłą
Ile dni po 24 lutego spędził z Tobą na przepustce?
Jeśli zsumować wszystkie jego wizyty, najwyżej półtora miesiąca. Nie liczę dni, bo kiedy przyjeżdża, zaczynają się moje wakacje. A potem wyjeżdża.
Jak się poznaliście?
Zapoznała nas nasza wspólna znajoma Łarysa Pokalczuk, która kiedyś nakręciła film „Ochotnicy” o batalionie Donbas i Iłowajśku. To historie o wyrwaniu się z okrążenia, o niewoli i o tych, którzy tam zginęli. Ten film opowiada również historię Mychajły. Po którejś „Czapce” poszłam z przyjaciółmi do kawiarni, a Łarysa zaprosiła nas do swojego stolika, gdzie siedziała pstrokata grupa ludzi. Z entuzjazmem zakomunikowaliśmy, że właśnie zebraliśmy pieniądze na budowę strzelnicy. Wtedy jeden z mężczyzn przy stoliku powiedział, że z powodu takich wolontariuszy jak my ukraińska armia nigdy nie stanie się silna i piękna. Bo wolontariusze pomagają jej, zaspokajają wszystkie jej potrzeby, a państwo siedzi z założonymi rękami i nic nie robi. Ten człowiek miał na imię Mychajło. Od razu się pokłóciliśmy, chociaż do pewnego stopnia miał rację.
Jak się okazało, Misza słuchał Radia ROKS, zanim mnie poznał. A kiedy już się poznaliśmy, przestał – tak go wkurzyłam. I tyle. Bóg go za to ukarał, bo teraz „wkurzam go” 24/7 (śmiech).
Jaka to było, że mu się oświadczyłaś?
Wylądował w szpitalu. I wtedy zdałam sobie sprawę, że jeśli coś, nie daj Boże, się z nim stanie, będę nikim. Że jeśli nie pójdę do szpitala i nie będzie mnie przy nim, to nie będę w stanie rozwiązać żadnych problemów. Poprosiłam go więc o rękę. Pobraliśmy się w ciągu doby.
Zdjęcia z prywatnego archiwum


.avif)
„Masz pieniądze na życie - zostań. Jeśli nie, wracaj do domu”. Jak żyją Ukraińcy w Bułgarii
Latem czynsz jest 4-5 razy wyższy niż zimą
Ołesia Marczuk z Kijowa przyjechała do Bułgarii w marcu 2022 roku – z matką, synem w wieku szkolnym i kotem. Zamieszkali w mieście Sweti Włas, ponieważ wcześniej często spędzali tam wakacje.

– Znaliśmy miasto i mieliśmy dobre relacje z mieszkającą tam bułgarską rodziną – mówi Ołesia. – Gdy przyjechaliśmy w marcu 2022 r., spotkali się z nami i pomogli nam znaleźć hotel, w którym lokalne władze kwaterowały nowo przybyłych Ukraińców. Wtedy wszystkie hotele na wybrzeżu były puste, więc było mnóstwo miejsca. Uprzedzono nas jednak, że będziemy mogli zostać w hotelu do 1 czerwca, czyli do rozpoczęcia sezonu turystycznego.
Zakwaterowanie było bezpłatne. Jedzenie również miało być darmowe, ale w naszym hotelu, „Czajka”, mogli nam dać na przykład tylko startą marchewkę albo jedną miseczkę zupy na trzy osoby na lunch. Sami więc zapewnialiśmy sobie jedzenie. Naszej trzyosobowej rodzinie przydzielono jeden pokój. Wiem, że niektórzy Ukraińcy mieszkali w hotelu także latem, ale wtedy płacili już dodatkowo kwotę, która niewiele różniła się od kosztu wynajmu mieszkania. Co więcej, administracja hotelu mogła umieszczać w ich pokojach inne osoby – jeśli na przykład pokój był przeznaczony dla trzech osób, a mieszkało w nim dwoje Ukraińców.
Latem ceny w Bułgarii gwałtownie rosną. Dotyczy to zarówno hoteli, jak apartamentów.
Nawet jeśli jesteś stałym najemcą, który wynajmuje to samo mieszkanie od lat, cena może się różnić w zależności od sezonu
Na przykład miesięczny czynsz za nasze małe mieszkanie z jedną sypialnią i kuchnią typu studio poza sezonem wynosi 250 euro (plus media). Natomiast za każdy letni miesiąc musimy zapłacić ponad tysiąc euro. Wynajmujący może zaproponować 5 lub 6 tysięcy euro za rok z góry i wtedy koszt jest nieco niższy. Ale nie każdy jest w stanie dać takie pieniądze naraz.
W Bułgarii nie ma żadnych regularnych świadczeń socjalnych dla ukraińskich uchodźców
Przez cały czas pobytu w Bułgarii tylko raz wypłacono nam 350 lewów (około 175 euro). Ponieważ moja matka i ja jesteśmy uważane za różne rodziny, ona otrzymała taką samą kwotę. I to wszystko. W Bułgarii nie ma zasiłku dla bezrobotnych Ukraińców, więc nikogo nie obchodzi, czy pracujesz, czy nie.
Podobnie jest z edukacją dzieci: jeśli ukraińskie dziecko nie chodzi do szkoły, nikt go do tego nie zmusi.
Rząd nie pomaga Ukraińcom, ale też im nie przeszkadza. Jeśli masz pieniądze na wynajęcie mieszkania i utrzymanie się, zostań. Jeśli nie – wracaj do domu. Dlatego większość Ukraińców, których znam, pracuje. Nieznajomość bułgarskiego nie jest tu dużym problemem – zwłaszcza teraz, gdy na ulicach naszego miasta częściej słyszysz ukraiński niż bułgarski. Ukraińcy otworzyli tu już własne restauracje, centra rozrywki, świetlice dla dzieci, kawiarnie, sklepy, salony piękności i studia jogi.
Większość Bułgarów rozumie rosyjski, a teraz także ukraiński. Po angielsku nie mówią. Po przyjeździe zaczęłam uczęszczać na kursy bułgarskiego i zdałam egzamin na poziomie A1. Nie widziałam jednak potrzeby dalszej nauki języka, ponieważ cały mój krąg społeczny tutaj to Ukraińcy.
Ołesia jest z zawodu ginekolożką, ale w Bułgarii pracuje jako masażystka:
– Ukończyłam kursy masażu jeszcze w Ukrainie, podczas pandemii koronawirusa. Od tego czasu pracuję w niepełnym wymiarze godzin, masując koleżanki i przyjaciół. Od dawna chciałam odejść z ginekologii. Przeprowadzka do Bułgarii mi w tym pomogła.
Na początku zaoferowałam swoje usługi masażystki Ukraińcom, z którymi mieszkałam w tym samym hotelu. Kupiłam stół do masażu i inne niezbędne rzeczy – i zaczęłam szukać klientów w ukraińskich grupach. Razem z synem wydrukowaliśmy też ulotki z moim numerem telefonu i wkładaliśmy je pod wycieraczki samochodów z ukraińskimi tablicami. Moja baza klientów zaczęła rosnąć. Teraz zarabiam wystarczająco dużo, by utrzymać rodzinę.
Latem każdy mój dzień jest zaplanowany, bo mam wielu klientów. Zimą jest inaczej. W Bułgarii nawet biznesy takie jak mój zależą od pory roku.
Jeśli mieszkasz w hotelu, pracujesz 24/7
– W Bułgarii bez znajomości bułgarskiego i potwierdzonego dyplomu albo pracujesz w sektorze usług nastawionym na Ukraińców, albo sprzątasz. Ta druga opcja jest powszechna – mówi Ołesia Szykirlycka z regionu Odessy, która przeprowadziła się ze swoim synem w wieku szkolnym do Warny.
– Latem 2022 r., kiedy trzeba było albo wyprowadzić się z hoteli albo zapłacić więcej za dalszy pobyt, administracja hotelowa oferowała Ukrainkom pracę przy sprzątaniu lub w kuchni. Obiecywano ośmiogodzinny dzień pracy z zakwaterowaniem.
Wiele dziewcząt zgodziło się, ale później żałowały: okazało się, że jeżeli mieszkasz w hotelu, to tak naprawdę pracujesz 24 godziny na dobę.
Jeśli na przykład coś trzeba posprzątać w nocy, zrobisz to – nawet gdy nie ma tego w grafiku i to nie twoja zmiana
Początkowo też chciałam dostać pracę w hotelu. Ale kiedy powiedziałam, że przyjadę o wyznaczonej godzinie (mieszkałam już w wynajętym mieszkaniu), nie zgodzili się. Potrzebowali ludzi, którzy będą pod ręką przez całą dobę.
W pewnym sensie rynek pracy w Bułgarii jest bardziej podobny do ukraińskiego niż zachodnioeuropejskiego
Podobnie jak rynek wynajmu. Łatwo znaleźć lokum nawet na wynajem długoterminowy – nikt nie prosi o zaświadczenia o dochodach ani referencje od poprzedniego właściciela. Jeśli masz pieniądze, możesz się wprowadzić choćby jutro. Ale w każdej chwili możesz zostać eksmitowany. Sami teraz szukamy innego mieszkania, ponieważ to, w którym mieszkamy, właściciel obiecał swoim przyjaciołom. Znam dziewczyny, których właściciele weszli do ich mieszkań pod ich nieobecność i poprzestawiali rzeczy. Wszystko zależy od tego, na jaką osobę trafisz.
Wielu Bułgarów sympatyzuje z Ukraińcami i jest do nich przyjaźnie nastawionych. Ale nie wszyscy. Możesz tutaj spotkać też ludzi przychylnych Rosji – z wdzięczności za to, że niegdyś Rosja wyzwoliła ich przodków spod tureckiego jarzma. No i są Ukraińcy o prorosyjskich poglądach.
Wśród rodziców kolegów z klasy mojego syna byli Ukraińcy, którzy martwili się, że ich dzieci nie będą już mogły studiować literatury rosyjskiej w Ukrainie. Niektórzy oglądają rosyjskie kanały, niestety dostępne w Bułgarii. Z tego powodu nie mogę powiedzieć, że czuję się tu komfortowo.
Zgodnie z prawem Bułgarii Ukraińcy z bułgarskimi korzeniami mogą, przeszedłszy odpowiednią procedurę, otrzymać bułgarski paszport. Znam ludzi, którzy już to zrobili. Ja nie, bo nie planuję tu zostać
Olesia pracuje teraz w kawiarni:
– Na początku zmywałam naczynia, teraz jestem pomocniczką kucharza. Zespół i nastawienie są dobre. Jeśli chodzi o bułgarską kuchnię, to ona jest dla koneserów: dużo smażonych potraw, przyprawy dość specyficzne. Najlepszym daniem w miejscowych lokalach są smażone ziemniaki z serem. Często używają tu też syntetycznych przypraw, jak je nazywam, które nie są sprzedawane w Ukrainie już od dziesięciu lat.
Pomoc dla Ukraińców w Bułgarii pochodzi od wolontariuszy
Anastazja Bordejewa, lekarka z Odessy, jest jedną z niewielu Ukrainek, którym udało się nostryfikować dyplom lekarski w Bułgarii. Przyjmuje już pacjentów w Warnie i czeka na egzaminy potwierdzające jej specjalizację.
– Pierwszym warunkiem potwierdzenia mojego dyplomu była znajomość bułgarskiego – mówi Anastazja. – Poszłam więc na intensywne kursy, uczyłam się przez pięć godzin dziennie. Jednocześnie korzystałam z edukacyjnych aplikacji, oglądałam programy telewizyjne i czytałam po bułgarsku. Po sześciu miesiącach zdałam egzamin – i to był pierwszy etap mojej długiej podróży. Był bezpłatny, ale aby zostać do niego dopuszczonym, potrzebowałam poświadczonych notarialnie kopii mnóstwa dokumentów, za co musiałam sporo zapłacić.
Potem musiałam zdać pięć egzaminów z szóstego roku studiów; każdy kosztował 250 euro. Wolontariusze pomogli mi opłacić trzy z nich
Pod koniec tego roku czekają mnie jeszcze egzaminy potwierdzające moją specjalizację. Samo złożenie dokumentów do tych egzaminów (wraz z niezbędnymi tłumaczeniami i procedurami notarialnymi) kosztowało mnie już tysiąc euro. A mogłam do nich przystąpić tylko dlatego, że studiowałam na ukraińskim uniwersytecie w systemie bolońskim. Znam lekarzy z dużym doświadczeniem, którzy ukończyli ukraińskie uniwersytety wcześniej niż ja (kiedy nie mieliśmy jeszcze systemu bolońskiego) i kazano im studiować od początku – przez co najmniej pięć lat.
Na razie mam prawo do pracy w charakterze lekarza ogólnego, bez specjalizacji. Przyjmuję pacjentów w gabinecie lekarza rodzinnego. W Bułgarii lekarze rodzinni otwierają prywatne gabinety, które potem działają w ramach ogólnego systemu opieki zdrowotnej.
Opieka zdrowotna w Bułgarii jest objęta ubezpieczeniem, składka zaczyna się od 20 euro miesięcznie (dzieci i emeryci nie płacą). Jeśli masz ubezpieczenie, wizyta u lekarza wraz z badaniami, których zakres jest dość szeroki, kosztuje około półtora euro. Ale jeśli ubezpieczenia nie masz, sama wizyta będzie cię kosztować 25-30 euro.
Nie ma długich kolejek. Ze skierowaniem od lekarza rodzinnego często możesz umówić się na wizytę u specjalisty już następnego dnia. Ukraińcom trudno przyzwyczaić się do pewnych niuansów – na przykład nie rozumieją, dlaczego nie są im pokazywane wyniki badań (widzi je lekarz rodzinny, ale nie pacjent). Nieporozumienia często wynikają z bariery językowej, dlatego nasi pacjenci starają się szukać ukraińskich lekarzy.
Państwo nie zapewnia tłumaczy – tylko wolontariusze mogą tu pomóc. W rzeczywistości cała pomoc dla Ukraińców tutaj pochodzi wyłącznie od wolontariuszy, a nie od władz.
W Bułgarii przetrwać niełatwo. Musisz polegać tylko na sobie i swoim portfelu. Ale ten, kto szuka, znajduje możliwości
69 procent zadowolonych
W lipcu 2024 r. Agencja ONZ ds. Uchodźców opublikowała międzyagencyjny raport na temat ochrony i odpowiedzialności uchodźców z Ukrainy, w którym przeanalizowano warunki przyjmowania ukraińskich migrantów w siedmiu krajach europejskich: Bułgarii, Czechach, Węgrzech, Mołdawii, Polsce, Rumunii i Słowacji. Na podstawie wyników ankiet opracowano ocenę zadowolenia Ukraińców z warunków panujących w krajach przyjmujących. Bułgaria zajęła przedostatnie miejsce w tym rankingu (69 procent zadowolenia). Na ostatnim miejscu znalazła się Rumunia – z 61 procentami.
W raporcie zauważono, że Bułgaria nadal przyjmuje ukraińskich uchodźców, a jeśli ktoś nie ma gdzie mieszkać, nawet latem, musi zostać tymczasowo zakwaterowany w obiekcie komunalnym lub hotelu w ramach programu rządowego. Jeszcze w lutym 2024 r. w bazach i hotelach mieszkało 5 600 Ukraińców. W raporcie stwierdzono, że nowo przybyli uchodźcy mają takie same prawa jak ci, którzy przybyli bezpośrednio po rozpoczęciu inwazji.
Jeśli chodzi o świadczenia socjalne, mogą oni otrzymać jednorazową pomoc finansową w wysokości 1578 lewów (806 euro) rocznie, ale tylko w nagłych przypadkach. Według oficjalnych danych, taką pomoc otrzymało 142 Ukraińców. Innych zasiłków w Bułgarii nie ma. Jedynie osoby niepełnosprawne mogą liczyć na wsparcie państwa (od 19 do 152 euro miesięcznie, w zależności od stanu danej osoby), ale w praktyce otrzymanie takiej pomocy jest bardzo trudne.
Waria Dobrewa, wolontariuszka z Warny, powiedziała lokalnemu serwisowi „Mediapool”, że tylko kilku osobom udaje się uzyskać taką pomoc – i podała przykład Ukrainki z czwórką dzieci, z których jedno ma porażenie mózgowe i epilepsję (samo jedzenie dla tego dziecka kosztuje 2000 lewów miesięcznie). Dopiero po licznych skargach i wnioskach rodzinie udało się otrzymać miesięczny zasiłek w wysokości 1250 lewów.
Wśród problemów, z jakimi borykają się ukraińscy uchodźcy, Dobrewa wymienia także brak pomocy i ulg podatkowych na dzieci oraz niedostępność szkoleń, które mogłyby pomóc Ukraińcom w szybszym znalezieniu pracy
Nawiasem mówiąc, oficjalne statystyki dotyczące zatrudnienia ukraińskich uchodźców w Bułgarii nie są imponujące. Według rejestru zatrudnienia Krajowego Urzędu Skarbowego na dzień 30 czerwca 2024 r. tylko 14 786 ze 175 000 Ukraińców było oficjalnie zatrudnionych. Większość z tych osób mieszka w rejonach Burgas, Sofii i Warny. W raporcie stwierdzono, że większość Ukraińców pracuje w hotelach i restauracjach, w handlu i produkcji. „Jednocześnie odsetek Ukraińców zatrudnionych w szarej strefie kraju pozostaje nieznany” – czytamy w dokumencie.
Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterek, Shutterstock


Mariczka i pociągi pod specjalnym nadzorem
Mariczka Paplauskaite jest ukraińską reporterką i redaktorką naczelną magazynu „Reporters”, autorką książki „Pociąg przyjeżdża zgodnie z rozkładem”, która powstała na podstawie prawdziwych historii ukraińskich kolejarzy z początku inwazji, opowiadających o ich roli w ratowaniu milionów Ukraińców. To dramatyczna rzecz o bohaterstwie i miłości, z ewoluującymi postaciami.
– Kiedy konsumujemy suchą informację, ona przechodzi obok nas. Ale dobre teksty, które działają na emocje, nas wzbogacają. Sprawiają, że jesteśmy bardziej współczujący, tolerancyjni i otwarci – uważa reporterka.
Oto rozmowa Sestr z Mariczką. O roli reportażu , o bohaterach, którzy wywarli na wrażenie – o ukraińskich kolejarzach.
Ważne: uchwycić rzeczywistość
– W pierwszych miesiącach wielkiej wojny opowiadaliśmy historie z różnych części Ukrainy – pisaliśmy o tym, co działo się tu i teraz – mówi Mariczka. – Mieliśmy tekst z Charkowa, w którym mieszkała wtedy nasza koleżanka. Opowiadała, jak chowali się przed samolotami w piwnicach, jak opuszczali miasto.
Był reportaż z Chersonia. O tym, jak ludzie chodzili na wiece z ukraińskimi flagami, nawet gdy Rosjanie byli już w mieście. Były historie z zachodniej Ukrainy o tym, jak w teatrach udzielano schronienia przybyszom z różnych regionów, a na scenach stały polowe łóżka. Na przykład pisarka Kateryna Babczenko napisała o tym jak – by przekroczyć granicę – przez kilka dni czekały z córką w kolejce, tkwiąc w samochodzie.
Dla nas ważne było uchwycenie tej rzeczywistości, w której wszyscy nagle znaleźliśmy się wbrew naszej woli
Później wspólnie z Wydawnictwem „Laboratoria” wydałyśmy książkę „77 dni lutego” – o pierwszych dwóch i pół miesiącach wojny. Wśród autorek były same kobiety, więc to był kobiecy głos tej wojny. Większość z nich pisała o wydarzeniach, w których brały udział. Zwykle bardziej podoba mi się, gdy autor pozostaje poza historią i tylko opowiada ją czytelnikowi.
To była jedna z oczywistych zmian, bo teraz sytuacja jest teraz inna. Wszyscy przystosowaliśmy się do wojny, choć ciągle stawia ona przed nami nowe wyzwania. Podczas inwazji opublikowaliśmy cztery drukowane magazyny z raportami.
Jedna z naszych ambasadorek napisała, że chciałaby zachować dla swoich dzieci wydanie, które ukazało się w czasie wojny – by uczyły się historii nie z kilku akapitów w podręczniku szkolnym, ale z prawdziwych, żywych historii ludzi, którzy uczestniczyli w tych wydarzeniach
Bardzo podoba mi się to, że wydajemy magazyn „Reporterzy” na papierze. W dzisiejszych czasach w Internecie jest zbyt wiele informacji, a drukowany magazyn, który wielu naszych czytelników kolekcjonuje, zachowuje pamięć o teraźniejszości. Obecnie nasze media są wspierane finansowo przez ponad trzy tysiące ambasadorów. W przypadku mediów w Ukrainie to bardzo wiele. I to jest bardzo fajna społeczność ludzi.

4 miliony ewakuowanych ludzi
Jak wpadłaś na pomysł napisania „Pociąg przyjeżdża zgodnie z rozkładem”? Dlaczego Ukrzaliznycia?
To był pomysł Antona Martynowa, założyciela Wydawnictwa „Laboratorium”. Szukał kogoś, kto mógłby go zrealizować.
Działalność Ukrzaliznycii jest ważną częścią naszej współczesnej historii. To największa arteria transportowa w Ukrainie. Przed wojną zatrudniała 220 tysięcy osób, teraz niewiele mniej. Pomogła krajowi przetrwać. Ewakuuje ludzi, transportuje rannych żołnierzy, przewozi pomoc humanitarną i robi wiele, wiele innych rzeczy dla armii, o których jeszcze za wcześnie mówić.
Duża firma może odpowiedzieć na wyzwania wojny na wiele sposobów, ale Ukrzaliznycsia zareagowała na nie fenomenalnie. Mówimy o 4 milionach ewakuowanych i o pomocy wolontariuszy, która była dostarczana koleją przez pierwsze kilka miesięcy inwazji. Na początku to nie było w ogóle zorganizowane, ludzie po prostu podchodzili coś przekazywali – tak jak bohater mojej książki Andrij Liubka. Po prostu podchodził do konduktorów i mówił: „Mamy busa z różnymi ważnymi rzeczami dla wojskowych w Charkowie. Możecie je przekazać dalej?”.
Krew na dworcu i stalowe jeże
Co było najtrudniejsze w pisaniu „Pociąg przyjeżdża zgodnie z rozkładem”?
Ciężko mi wspominać ostrzał w Chersoniu. To był jeden z najstraszniejszych momentów w moim życiu.
Przyjechałam do Chersonia rano 27 grudnia 2023 roku. Tym samym pociągiem, którego część została zniszczona przez Rosjan tego samego wieczoru. Rozmawiałam z kolejarzami, z naczelnikiem stacji. Przed odjazdem pociągu powrotnego do Kijowa pasażerowie zaczęli gromadzić się na stacji. I wtedy Rosjanie uderzyli. Schowaliśmy się w piwnicy. Nigdy wcześniej nie słyszałam tak głośnej eksplozji: sufit się sypał, ściany drżały. I siedzieliśmy tam przez półtorej godziny.
Po raz pierwszy podczas tej wojny pomyślałam, że mogę umrzeć. Od tych myśli uratowała mnie dopiero mała kotka Lala, którą naczelnik stacji podarował mi w prezencie na Mikołaja. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje na górze, ale podejrzewaliśmy, że jest źle.
Kiedy trochę się uspokoiło, ktoś poszedł na zwiady. Półgodziny później mogliśmy wyjść na górę. Wtedy to wszystko do mnie dotarło...
Zobaczyłam obsypaną szkłem halę, w której byłam dosłownie 30 sekund przed wybuchem. I kałużę krwi przy wejściu do komisariatu – tam, gdzie tego dnia stałam
Wsiedliśmy do autobusu, który miał nas zawieźć do Mikołajowa. Usiadłam na brudnej podłodze i rozpłakałam się.
Podczas pisania książki najtrudniejszą rzeczą było usystematyzowanie materiału. Jak wybrać historie, które chcesz zawrzeć? Jest ich tak wiele i wszystkie są ważne.
Opowiem ci historię o zakładach naprawy wagonów. Na początku część z nich została zamknięta, potem zaczęto w nich spawać przeciwpancerne jeże, potrzebne do ochrony miast. Zakłady dysponowały materiałami i ludźmi, którzy mogli je robić.
Natomiast w zakładzie naprawy wagonów we Lwowie ze starych, wycofanych z eksploatacji składów zaczęto produkować wagony do ewakuacji medycznej. Ludzie pracowali tam przez całą dobę. Pewnej nocy o drugiej nad ranem powiedziano osobie odpowiedzialnej za tę pracę: „Potrzebujemy czegoś w rodzaju karetki reanimacyjnej, tyle że w wagonie”.
Pierwszy taki pociąg był gotowy w dwa dni. Nikt na świecie nigdy wcześniej tego nie robił. Wymyślali wszystko na bieżąco: instalowali butle z tlenem, kroplówki i tak dalej. Ta praca trwa do dziś, tylko teraz wagony medyczne są bardziej nowoczesne.

„Żelazna dyplomacja”, mleko dla Johnsona i ambasador Fry
Książka zawiera też osobny rozdział poświęcony „żelaznej dyplomacji”. Opisano w nim, jak zaczęło się w Ukrainie przewożenie pociągami przywódców krajów partnerskich, polityków i celebrytów. Kiedyś oni wszyscy dostawali się do Ukrainy samolotami. Teraz Ukrzaliznycia stała się głównym środkiem transportu dla dyplomacji.
Kolejarze rozumieli, że podróż koleją to pierwszy kontakt z Ukrainą – pasażerowie spędzają więcej czasu w wagonie niż na oficjalnych spotkaniach.
Ukrzaliznycia chciała zrobić dobre wrażenie. Jest ciekawa historia o tym, jako czwartej nad ranem na granicy szukali mleka dla Borisa Johnsona. Przygotowali dla niego wszystko, ale zapomnieli, że Brytyjczycy piją herbatę z mlekiem. Przeprowadzono całą operację, by znaleźć to mleko...

Przedmowę do książki napisał słynny brytyjski aktor Stephen Fry. Jak go przekonałaś?
To zasługa kolei. Stephen Fry był jednym z pasażerów dyplomatycznego kursu do Ukrainy. Był bardzo zadowolony z podróży. Zastanawialiśmy się, kogo moglibyśmy poprosić o napisanie przedmowy – i napisaliśmy do niego list. Przez kilka dni, czekając na odpowiedź, zaciskałam kciuki.
Pisanie tej książki było dla mnie przygodą. Dużo podróżowałam, poznałam niesamowitych ludzi, którzy mnie inspirują. Szkoda, że ta przygoda się skończyła.

Mariczka Paplauskaite jest współzałożycielką grupy wydawniczej The Ukrainians Media. Ma ponad 15-letnie doświadczenie w dziennikarstwie, jest finalistką konkursu „Honor zawodu” (2019, 2020) i nagrody Giorgja Gongadze (2021). Współautorka książki „77dni lutego” i autorka „Pociąg przyjeżdża zgodnie z rozkładem”.


Żołnierka Iryna Terechowycz: Nie rozumiem mężczyzn, którzy wolą "zostać inwalidami" niż pójść na front
Iryna Terechowycz broni Ukrainy od prawie 10 lat. Najpierw jako wolontariuszka, a później jako członek Sił Zbrojnych. Miała szansę zostać lekarką, ale wybrała pracę w terenie, kierowanie ogniem, a teraz rozpoznanie lotnicze. Udało jej się przejść od zwykłego żołnierza do dowódcy jednostki przeciwpancernej i zwiadowczej. Obecnie jest starszym sierżantem plutonu dronów Rubak.
Iryna jest matką trójki dzieci. Przyznaje, że rozłąka z nimi jest najtrudniejszą rzeczą na wojnie.
Aneksja Krymu
Przed rozpoczęciem wojny rosyjsko-ukraińskiej pracowałam w lesie. Najpierw byłam głównym inżynierem w leśnictwie Oczakiw w obwodzie mikołajowskim. Później zaproponowano mi pracę w Ukrliskonsulting, państwowej firmie z siedzibą na Krymie.
Kontrolowała ona eksport drewna z Ukrainy na cały świat. Udało mi się tam pracować przez prawie 9 miesięcy, po czym rozpoczęła się aneksja Krymu. Miejscowi w tamtym czasie naprawdę chcieli przyłączenia do Rosji. Przez wiele lat byli poddawani praniu mózgu przez propagandę.
W rosyjskich kanałach telewizyjnych opowiadano bajki, że w krajach NATO istnieją podziemne bunkry, w których przeprowadzają eksperymenty na ludziach i zabijają ich. O dziwo, ludzie w to wierzyli
A potem, w referendum, pojawiły się sprytnie ułożone pytania z oczywistymi odpowiedziami: "Czy chcesz, aby Krym był częścią Rosji jako region autonomiczny? Czy chcesz, aby był częścią Ukrainy z bazą NATO?”. A ludzie z mózgami wypranymi przez telewizję powiedzieli: "Nie, nie chcemy być w NATO, wolimy Rosję. Jest bliżej nas”.
Jedynymi, którzy sprzeciwiali się Rosjanom na półwyspie, byli Tatarzy krymscy. Miejscowi oznaczali ich domy znakiem krzyża. Ludzie Kadyrowa [Ramzana Karyrowa, przywódcy Czeczenii - red.] pilnowali ich, aby nie wychodzili z domu podczas referendum. Wielu Tatarów wyjechało.
Rosyjskie wojsko zachowywało się bezczelnie. Pamiętam, jak 8 marca w Symferopolu wjechali transporterem opancerzonym do supermarketu. Załadowali skrzynki ukraińskiej wódki. Byli zaskoczeni, że w naszych sklepach jest wszystkiego pod dostatkiem. Na punktach kontrolnych ciągle sprawdzali dokumenty. Pewnego dnia w Symferopolu poszliśmy do szpitala, do znajomego lekarza. Spotkaliśmy tam majora FSB, która zapytała mnie, co myślę o Rosji.
Pamiętam, co mi powiedziała: „Jeśli nie chcesz jechać do Rosji, to pojedziesz w częściach i we krwi”. A inny rosyjski oficer dodał: „Będziemy gwałcić wasze kobiety, zabijać wasze dzieci, żeby nie rodzili się banderowcy”. Zrobili to, co powiedzieli
Już wtedy było jasne, że wybuchnie wielka wojna. Mówiłam, że w 2014 r. to były tylko przygotowania. Opuściłam Krym ostatnim pociągiem, który jechał na terytorium kontrolowane przez Ukrainę.
Był to ten sam pociąg, który jechał z Symferopola do Doniecka i Ługańska z Rosjanami, którzy przewozili amunicję i broń. Byli ubrani po cywilnemu i mówili wszystkim, że są turystami.
Gdy tylko wjechaliśmy na terytorium kontrolowane przez Ukrainę, po cichu ostrzegłam nasze wojsko, które zabrało tych Rosjan z pociągu we wsi Czonhar. Pojechałam do Mikołajewa, gdzie zaproponowano mi pracę w miejscowym leśnictwie.
Ale nie zostałam tam długo. Wybuchła wojna.
Jesteś niezłomna
Tamte słowa, wypowiedziane przez rosyjskich oficerów na Krymie, wpłynęły na moją decyzję o wyjeździe na front.
Nie chciałabym, żeby moje córki były gwałcone i zabijane przez kogoś tylko dlatego, że są Ukrainkami
Najpierw dołączyłam do Prawego Sektora i poszłam na szkolenie. Musiałam robić salta z hełmem, kamizelką kuloodporną i karabinem - więc kiedy wszyscy odpoczywali, ja trenowałam.
Chciałam udowodnić, że my, dziewczyny, też coś potrafimy, więc pracowałam dwa razy ciężej. Nie byłam też dobra w rzucaniu granatami. Z jakiegoś powodu nie mogłam rzucać nimi na odległość większą niż 22 metry. Powiedziałam więc chłopakom, że dopóki nie nauczę się rzucać, jak trzeba, nigdzie się nie wybieram.
W końcu rzuciłam granat na 25 metrów. Powiedzieli: "Jesteś nie do zdarcia!"
Na początku służby pomogło mi wykształcenie. Byłam bardzo dobra w topografii i biegach na orientację, więc nawigowałam chłopaków, wytyczałam trasy, pomagałam prowadzić grupę.
Później zainteresowałam się automatycznym karabinem maszynowym (AMG). Był ciężki, ważył 36 kilogramów, a po załadowaniu nabojami 43 kg. Chciałam umieć się nim posługiwać. Miałam wtedy 32 lata.
Wiesz, nigdy nie myślałam, że ja, leśniczka, pójdę na front.

Przygotowaliśmy się do wojny na pełną skalę
Wojna na pełną skalę dopadła mnie w Swatowe, w obwodzie ługańskim. Wróg już przełamał obronę. Załadowano nas do ciężarówek i zawieziono w okolice Kupiańska w obwodzie charkowskim. Jednak z powodu gęstego ostrzału nie dotarliśmy na miejsce. Broniliśmy się w Kreminnej od marca do 22 maja. Niestety musieliśmy się wycofać, ponieważ brakowało amunicji i groziło nam okrążenie.
Nie sądziłam, że Rosjanie zaatakują Ukrainę takimi siłami.
Duże wrażenie zrobiła na mnie historia strażników granicznych, którzy stali na linii demarkacyjnej w obwodzie ługańskim. Kiedy rozpoczęła się rosyjska ofensywa, zgłosili to swojemu dowództwu, które już uciekło do Dniepru, zostawiając chłopaków przeciwko czołgom z karabinami maszynowymi. Wielu z nich zginęło, niektórzy dostali się do niewoli. Ci, którym udało się uciec, bronili się razem z nami.
W ostatnich latach wróg dobrze poznał naszą taktykę wojenną. Tak, przegrywali na wiele sposobów, ale uczyli się na swoich błędach. A my niestety nie uczymy się ani na swoich, ani na niczyich innych
Nie mamy ludzi i dronów
Teraz jestem starszym sierżantem plutonu uderzeniowego w kompanii o Rubak.
Naszym głównym zadaniem jest zbieranie informacji. Chcę stworzyć całkowicie kobiecą załogę, która będzie zajmować się atakowaniem wroga dronami. Obecnie na froncie brakuje dronów. W szczególności mówimy o takich, które mogłyby nas uratować przed dronami wroga.
Potrzebujemy też ciężarówek.
No i brakuje nam ludzi.
Mam teraz 2,5 załogi i bardzo trudno jest z nimi pokryć 40 km linii frontu. Idealnie byłoby, gdybym miał co najmniej 6 załóg.
Nie jest tajemnicą, że Rosja ma wielokrotnie więcej dronów. Dzięki przyjaźni z Chinami nie mają problemów z częściami zamiennymi. Jeśli ja mogę stworzyć 3-4 drony FPV w tydzień, to Rosjanin zrobi ich 8-9. Jesteśmy bardzo zależni od chińskich komponentów. Kupujemy je za pośrednictwem niektórych firm, przepłacając dwukrotnie. Na dodatek zdarza się, że na dostawę czekamy nawet 2 miesiące.
Kolejnym problemem jest to, że Ministerstwo Obrony daje nam „surowego” drona, a my zastanawiamy się, jak zrobić z tego drona bojowego. Inwestujemy nasze pieniądze, by z wyposażeniem mógł przelecieć co najmniej 5-7 kilometrów. Zdarzały się sytuacje, w których zawodził silnik lub wybuchały baterie.
Dzieci dorastają beze mnie
Mam trójkę dzieci. Najstarsza córka ma już 23 lata, najmłodsza - 20 lat. Syn ma zaledwie 6 lat. Dziewczyny radzą sobie same, ale z małym jest inaczej. Pomagają mi zarówno córki, jak mama. Nie da się połączyć pracy na froncie z macierzyństwem. Niestety my, matki, oddajemy tej wojnie to, co najcenniejsze - nasz czas. Z reguły widujemy się z dziećmi raz na pół roku. Przez resztę czasu komunikujemy się przez wideo i telefon. Dziewczyny rozumieją, gdzie jest ich mama, ale mój syn myśli, że mama i tata są po prostu w pracy. Staram się nie rozmawiać z nimi o wojnie. Chcę, żeby jak najdłużej nie słyszeli o różnych tragicznych historiach z frontu.
Teraz coraz częściej myślę o pójściu do cywila. Mój mąż również służy, w zeszłym roku znalazł się pod ostrzałem i został ranny. Czy żałuję, że prawie 10 lat temu poszłam na wojnę? Tak, czasami trochę.
Żal mi, że większość matek jest przy dzieciach, a mnie przy nich nie ma. Dorastają beze mnie
Chciałabym, żeby to się szybko skończyło. Wiesz, na wojnie czas płynie inaczej. Zanim się obejrzysz, mija tydzień. Czasami nie pamiętam dat ani godzin.
Chcemy szacunku
Walczę o państwo, o nasze dzieci, żeby żyły w wolnym kraju i nie były niewolnikami. Niestety musimy być gotowi na ciągłą walkę z sąsiadem i brać przykład z Izraela. Prędzej czy później rozejm zostanie podpisany. Ale na jakich warunkach? Ilu chłopców i dziewcząt oddało już życie za naszą ziemię? Rząd musi wyciągnąć wnioski i już teraz wzmocnić te regiony, które są najbardziej zagrożone okupacją. Mówimy o Charkowie, Czernihowie, Sumach, Chersoniu. Nawet Zaporoże jest zagrożone. Musimy zgromadzić więcej sił i przygotować się na wielki cios. Bo on na pewno nastąpi.
Niestety, nie mamy wystarczająco dużo profesjonalnych żołnierzy. Czasami w wojsku spotykam oficerów, którzy bezmyślnie wysyłają żołnierzy na bezsensowne szturmy i wydają absolutnie głupie rozkazy
Mam do nich pytanie: „Chłopaki, co wy robicie w wojsku?”.
Tacy właśnie tacy oficerowie sprawiają, że nikt nie chce iść na wojnę. Podczas wakacji byłam w Użhorodzie, Lwowie, Iwano-Frankiwsku i widziałam na ulicach miast całkiem sporo normalnych i zdrowych mężczyzn. Nie wiem, jak zmotywować ich do obrony kraju.
Wciąż nie mogę zrozumieć tych ludzi, którzy "kupują" inwalidztwo dla siebie albo ukrywają się w lasach, a ich żony przynoszą im jedzenie. Wymyślają najróżniejsze rzeczy, aby uniknąć pójścia na front w obronie kraju.
Armia potrzebuje ludzi, którzy naprawdę chcą to robić. Jeśli dostaniemy człowieka, który uciekał przed mobilizacją i został wepchnięty do wojskowego busa i siłą zostanie przywieziony na front, będzie nam bardziej przeszkadzał niż pomagał. Owszem, zostanie zarejestrowany w armii i będzie otrzymywał pensję, ale towarzysze będą się bali wyjeżdżać z nim na misje. Ponieważ nikt mu nie zaufa. Moim zdaniem musimy wymyślić podatek dla tych mężczyzn, którzy nie chcą walczyć.
Wiesz, dlaczego przegrywamy? Ponieważ nie ma wśród nas jedności. Ponadto społeczeństwo nadal nie traktuje wojska z szacunkiem
Niedawno żołnierz w mundurze i o kulach wszedł do kawiarni. Nie było tam prawie żadnych miejsc siedzących, więc zapytał, czy może przysiąść się do stolika, przy którym siedziała już jakaś rodzina. Odpowiedzieli, że nie. Obrzucili go wyzwiskami i przegonili. Ojca tej rodziny zmobilizowałabym w pierwszej kolejności i rzuciłabym do ataku.
Tacy ludzie mówią: „To nie my was tam wysłaliśmy”.
Marzę o zmianie zawodu
Mam wiele pomysłów, co robić po wojnie. Marzę o spokojnym zawodzie. Bardzo chciałabym też zobaczyć, jak odbudowujemy Ukrainę po wojnie jako kraj wolny, uczciwy i bez korupcji. Żeby to, co teraz robimy, nie poszło na marne. Kiedyś powiedziałam dzieciom w szkole, że nasze zadanie jest teraz bardzo trudne, ale dla nich też może nie być łatwe.
W końcu kraj musi być w stanie podnieść się z ruin. Naprawdę chciałabym, abyśmy byli pokojowym państwem, ale jest mało prawdopodobne, że nam się to uda.
Nawet po zakończeniu wojny musimy mieć silną armię. Musimy edukować nasze dzieci w duchu patriotyzmu od najmłodszych lat
Ukraińcom, którzy są na tyłach, chciałbym powiedzieć: szanujcie nas. Jednoczcie się, nie licytujcie się, kto robi więcej lub mniej dla naszego zwycięstwa. Mamy wspólny cel.
Mężczyźni, którzy uciekli za granicę, nie są dla mnie Ukraińcami. Państwo nie jest dla nich ważne. Dzisiaj co najmniej jedna osoba z każdej rodziny musi iść na wojnę. Taka jest rzeczywistość.
Tylko w ten sposób możemy pokonać wroga.
Zdjęcia z prywatnego archiwum

Wesprzyj Sestry
Zmiana nie zaczyna się kiedyś. Zaczyna się teraz – od Ciebie. Wspierając Sestry,
jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.