Exclusive
20
min

Jewhen Małoletka: „20 dni w Mariupolu” to ból, który pozostanie we mnie na zawsze

W historii pozostanie tylko to, co zapamiętamy. A zapamiętamy historie ludzi właśnie dzięki zdjęciom i filmom, które zrobiły na nas wrażenie. Do historii przejdzie tylko niewielka część chwil, które wydarzyły się podczas tej wojny – przyznaje najbardziej utytułowany ukraiński fotoreporter

Ksenia Minczuk

Jewhen Małoletka na polu pszenicy spalonym przez Rosjan, 2022. Zdjęcie: Mścisław Czernow/AP Photo/East News

No items found.

Fotoreporter Jewhen Małoletka, kamerzysta Mścisław Czernow i montażystka Wasylisa Stepanenko uciekli z zajętego i niszczonego przez Rosjan Mariupola w połowie marca 2022 roku. Film, który nakręcili w ciągu pierwszych trzech tygodni okupacji miasta, wywołał ogromny odzew na całym świecie.

Dziś Jewhen Małoletka ma na koncie wiele międzynarodowych i krajowych nagród i wyróżnień, wśród których jest Nagroda Pulitzera, Międzynarodowa Nagroda Dziennikarska Jamesa Knighta, Nagroda Narodowa im. Szewczenki, Nagroda Giorgija Gongadzego oraz Oscar za film dokumentalny „20 dni w Mariupolu”.

Kamera cię nie chroni

Ksenia Minczuk: Jak to się stało, że zacząłeś filmować wojnę?

Jewhen Małoletka: Choć z wykształcenia jestem inżynierem elektronikiem, już jako student fascynowałem się fotografią. Pracowałem w kilku redakcjach. W 2010 roku pojechałem na protesty na Białoruś. Potem fotografowałem różne strony naszej rewolucji: wiece przeciwko i za Janukowyczem, Majdan. Pracowałem w strefach konfliktów, w różnych rejonach Afryki, gdzie odbywały się operacje ONZ. A potem wskoczyłem do pociągu, który przywiózł mnie na tę wojnę.

Pochodzę z Berdiańska. Kiedy spojrzałem na mapę i zobaczyłem, że Rosja staje się coraz bardziej aktywna, zdałem sobie sprawę, że zbliża się wojna na pełną skalę. A gdy zdajesz sobie sprawę, że wydarzy się coś strasznego, jak wojna, zadajesz sobie pytania: „Gdzie chcę być?”, „Co chcę zrobić?”, „Gdzie muszę być, żeby to zrealizować?”.  Kiedy nadchodzi ta „straszna rzecz”, plany mogą spalić na panewce, ale przynajmniej musisz przygotować się technicznie. To właśnie zrobiłem.

A potem najważniejsza jest twoja wiedza i zdolność do szybkiej adaptacji. Im większą wiedzę posiadasz i im szybciej reagujesz, tym więcej możesz zrobić

Jedne z najbardziej przerażających zdjęć, które zrobiłeś, przedstawiają młodych rodziców biegnących przez szpital w Mariupolu ze swoim rannym dzieckiem. Chwilę później dowiadują się, że dziecko nie żyje. Jak radzisz sobie z bólem, który widzisz i uwieczniasz na zdjęciach? A może fotografowanie chroni przed bólem?

Zdecydowanie nie. Aparat cię nie chroni. Patrzysz na tych ludzi na zdjęciach i przeżywasz to wszystko razem z nimi. Widzisz twarze rodziców, a potem lekarzy, widzisz, jak nadzieja znika w ich oczach... i ten ból nie odchodzi, jest w tobie na zawsze. Żyję z tym. Cały czas. Musiałem nauczyć się z tym żyć.

Jedno z serii najbardziej przejmujących zdjęć Małoletki przedstawia rodziców biegnących korytarzami mariupolskiego szpitala ze swoim rannym dzieckiem. Za chwilę dowiedzą się, że nie żyje

Materiał z filmu „20 dni w Mariupolu” to ból, który pozostanie we mnie na zawsze. Oglądałem ten film wiele razy. Już nie płaczę, chociaż mam w sobie bardzo ciężkie i silne emocje. Dla mnie wszystkie zdjęcia wojenne są przerażające. Są jak retrospekcje, jak sen. Jak coś, co mi się nie przytrafiło, ale jest ze mną.

Cały czas muszę patrzeć na żałobę. Edytując, pokazując to światu, patrząc na zdjęcia innych fotografów. Ciała, zniszczone domy, odebrane życia. To są bardzo silne emocje. A o ile straszniejsze rzeczy musisz sfotografować...

Czasem jednak najstraszniejsze jest to, czego nie sfotografowałeś

Napędza mnie świadomość, że wykonuję małą, ale ważną pracę. Mam nadzieję, że to wszystko nie pójdzie na marne. Że świat to zobaczy, zapamięta, bo każde zdjęcie dokumentuje los jakiegoś człowieka. Ważne jest również, abyśmy nie zapomnieli o naszej historii.

Filmowałeś protesty przeciwko Janukowyczowi, które doprowadziły do jego obalenia, potem pandemię, a teraz wojnę. Uważasz swoją pracę za misję?

Czasami jestem rozczarowany, że zdjęcia mają niewielki zasięg – a czasami jakaś historia, którą uwieczniłem, rozsadza internet. Im więcej robisz, im więcej ludzi widzi i reaguje na zdjęcia, tym silniejsze jest poczucie, że to wszystko nie na darmo.

W historii pozostanie tylko to, co zapamiętamy. A zapamiętamy historie ludzi właśnie dzięki zdjęciom i filmom, które zrobiły na nas wrażenie. Do historii przejdzie tylko niewielka część chwil, które wydarzyły się podczas tej wojny.

Mam nadzieję, że nasza praca znajdzie się w książkach i podręcznikach, które posłużą przyszłym pokoleniom do nauki o tym, przez co przeszli nasi ludzie i czym jest wojna.

Czy czujesz satysfakcję z tego, co robisz?

Trudne pytanie. Tak i nie, ponieważ filmuję straszne rzeczy, których ludzie nie chcą oglądać. Ludzie, zwłaszcza poza Ukrainą, na przykład w Europie, chcą oglądać głównie pozytywne rzeczy. Pocisk nie uderzył w nas, uderzył w sąsiedni dom – dzięki Bogu! Tyle że w tym sąsiednim domu zginęli ludzie...

Były momenty, kiedy nie mogłeś robić zdjęć tego, co się działo?

Oczywiście. Zdarzało się, że odkładałem aparat i pomagałem, bo nikogo nie było w pobliżu. Jeśli widzisz, że możesz pomóc i coś zrobić, robisz to.

Chcieliśmy, by nas otoczyli

Przyjechałeś do Mariupola godzinę przed rozpoczęciem wojny. Przeczuwałeś, co cię czeka?

Tak. Nie da się przewidzieć całego scenariusza, ale Mścisław Czernow, Wasylisa Stepanenko i ja rozumieliśmy, że miasto zostanie otoczone. Pojechaliśmy do Mariupola specjalnie po to, by zostać otoczeni. To była świadoma decyzja.

Oczywiście, było strasznie. Jechaliśmy w nocy, było bardzo cicho i spokojnie. Przygotowywaliśmy się na różne scenariusze i nawet żartowaliśmy, że jedziemy do miasta, które stanie się jednym z punktów zapalnych trzeciej wojny światowej...

Ile razy byliście pod ostrzałem w Mariupolu?

Nieustannie. Budziłem się rano w hotelu i szedłem fotografować dom po drugiej stronie ulicy, który właśnie został zniszczony. Nie musiałem daleko chodzić.

Pracowałliście bez prądu, wody, internetu i w ciągłym zagrożeniu. Jakim cudem wyszliście z tego cało?

Pod wieloma względami mieliśmy szczęście. Ale były też konkretne decyzje i ludzie, którzy naprawdę ratowali nam życie.

Przez jakiś czas mieszkaliśmy w szpitalu. Zaprzyjaźniliśmy się z lekarzami, spaliśmy na korytarzach, a gdy trzeba było, pomagaliśmy nosić nosze z rannymi. Któregoś dnia sąsiedni budynek zajęli Rosjanie, na ulicę wjechały czołgi, latały samoloty. Wokół szpitala toczyły się walki uliczne, a my byliśmy w środku. I wtedy przyszło po nas nasze wojsko i powiedziało: „Przygotujcie się i uciekajcie”. Wybiegliśmy razem z nimi i to nas uratowało.

Na pierwszym planie Jewhen Małoletka i Mścisław Czernow, w głębi - pracownicy szpitala w Mariupolu. Zdj. Jewhen Małoletka

Kiedy wydostaliśmy się z otoczonej strefy, mój samochód został zniszczony. Policjant Wołodymyr zgodził się wywieźć nas z Mariupola. Choć poznaliśmy go zaledwie dwa dni wcześniej, zaryzykował życiem swoim i swojej rodziny i zabrał nas do swojego samochodu.

Tak wyjechaliśmy.

Wasylisa opowiedziała mi tę historię, lecz wciąż nie potrafię zrozumieć, jak wam się udało.

Przeszliśmy przez 16 rosyjskich posterunków – przepuścili nas na wszystkich. Być może pomogło nam to, że jechaliśmy inną drogą niż pozostali. Nigdy tak naprawdę nie wiesz, co cię uratowało. Ale gdyby Rosjanie znaleźli nagrany przez nas materiał lub dowiedzieli się, że jesteśmy ukraińskimi dziennikarzami, ucierpielibyśmy wszyscy: my, Wołodymyr i jego rodzina.

Wojna łączy tych, którym zależy

Istnieje coś takiego jak „poczucie winy ocalałego”. To uczucie dobrze znane zwłaszcza tym, którzy uciekli przed wojną za granicę. Czy czuliście coś podobnego, gdy opuszczaliście Mariupol?

Zastanawialiśmy się, czy nie powinniśmy zostać dłużej. Nie sfilmowaliśmy na przykład wydarzeń w teatrze dramatycznym, gdzie zginęło tak wielu ludzi... To był cud, że przeżyliśmy.

Wasylisa mówiła o swoim strachu przed wyjazdem do Mariupola i o tym, jak zainspirowała ją Twoja i Mścisława pewność siebie. Łatwiej wam pracować w zespole czy w pojedynkę?

Nie ma wojownika, który działałby w pojedynkę. W trudnych okolicznościach zawsze powinieneś być z ludźmi, którym ufasz. Ludźmi, z którymi jesteś po tej samej stronie

Jeśli, nie daj Boże, odniesiesz kontuzję, musisz mieć w pobliżu ludzi, którzy wiedzą, co robić. Mścisław miał bogate doświadczenia z różnych wojen, ja mam pewne doświadczenie związane z naszą wojną.

Latem 2021 roku przeszedłem kurs pierwszej pomocy. Wcześniej wiedziałem, jak założyć opaskę uciskową i robić inne rzeczy. Ważne jest jednak, aby aktualizować swoją wiedzę, gdy żyjesz w kraju ogarniętym wojną. Życie nauczyło mnie, jak zachowywać się podczas ostrzału.

Zaczęliśmy pracować z Wasylisą miesiąc przed inwazją. Próbowaliśmy przekonać ją, by nie jechała z nami do Mariupola. Ale dokonała wyboru, bo chciała być z nami. Zaryzykowała.

Kto jest twoją inspiracją?

Mścisław, Wasylisa i ja inspirujemy się nawzajem. Ale przede wszystkim inspirują mnie nasi ludzie.

Ukraińcy są bardzo silni. Cierpią z powodu wojny, ale się nie poddają. Często widzę żołnierzy, którzy zostali ranni, ale nie stracili swojego niesamowitego potencjału życiowego i energii. Na przykład żołnierz, który przeszedł około 60 operacji i miał amputowane obie nogi, mówi: „W porządku. Mam przed sobą całe życie”. Jest zaangażowany w rehabilitację i może już samodzielnie wchodzić i schodzić po schodach. Jego celem jest „postawienie na nogi dwójki swoich dzieci”. Jak coś takiego może nie być inspirujące?

Moja babcia pracowała do 82. roku życia, do swojego ostatniego dnia. Była inżynierem. W dzieciństwie zachorowała na polio i z tego powodu miała pierwszą grupę inwalidzką. A mimo to codziennie chodziła do pracy. Trudno jej było wspiąć się na 3. piętro, ale mówiła, że nie może siedzieć ani leżeć, musi chodzić, ruszać się. Po rozpoczęciu inwazji moi rodzice musieli opuścić swój dom i rodzinne miasto, stali się przesiedleńcami wewnętrznymi. Jednak mój ojciec nie wpadł w depresję. Ma ponad 60 lat i wciąż pracuje.

Nie chcę być pretensjonalny, ale jaki jest sens życia, jeśli wszystko, co robisz, robisz dla siebie?

Dla mnie ważne jest to, by nie stać z boku, branie udziału w tym, co ważne. Rozumiem, że wojna łączy tych, którym zależy.

Ważne jest też, aby się nie wypalić. Biegniemy teraz w takim wielkim maratonie. Musimy być szybcy i mieć siłę, by biec.

Co Ci pomaga?

Staram się nie tylko robić zdjęcia, ale także pomagać rozwijać się moim kolegom, młodym i utalentowanym fotografom. To również jest inspirujące.

Czy są zdjęcia, które sprawiają Ci radość i satysfakcję?

Oczywiście. Uwielbiam robić zdjęcia mojemu synowi. Kocham patrzeć, jak dorasta, dojrzewa i jaki jest fajny.

Co każdy z nas może zrobić, byśmy wygrali?

Musimy robić to, co potrafimy najlepiej. Każdego dnia. Ktoś walczy, ktoś produkuje drony, ktoś protestuje za granicą, my zajmujemy się dziennikarstwem. Wszystko jest ważne. Każde działanie, każda osoba.

No items found.

Dziennikarka, pisarka, podcasterka. Uczestniczka projektów społecznych mających na celu rozpowszechnianie informacji na temat przemocy domowej. Prowadziła własne projekty społeczne różnego rodzaju: od rozrywki po film dokumentalny. W Hromadske Radio tworzyła podcasty, fotoreportaże i filmy. Podczas inwazji na pełną skalę rozpoczęła współpracę z zagranicznymi mediami, uczestnicząc w konferencjach i spotkaniach w Europie, aby rozmawiać o wojnie na Ukrainie i dziennikarstwie.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Żeby stypa była wesoła

Chorowała od ponad 10 lat. Na początku leczenie działało, była w remisji. Ale potem nastąpił nawrót. W Ukrainie nie dawano jej już żadnych szans, postanowiła więc wziąć udział w eksperymentalnym badaniu klinicznym nowego leku w Hiszpanii. Informację o tym znalazła na Facebooku. Dzięki temu wygrała dodatkowe ponad trzy lata życia.

– Nie chciałam sprzedawać swojego mieszkania, zaciągać pożyczek, zostawiać dzieci, męża i teściowej bez dachu nad głową (mieszkaliśmy razem). Zdecydowałam więc, że jeśli zostanę zakwalifikowana do badań nad tym lekiem, jeśli tylko będę się nadawać, pójdę na leczenie – mówi Switłana. – A jeśli nie, to po prostu umrę w domu – chociaż naprawdę nie chciałam, żeby moja rodzina widziała mnie słabą.

Z dziećmi

Poza tym wydaliśmy już mnóstwo pieniędzy na leczenie i wszyscy byliśmy wyczerpani. Nie chciałam też uruchamiać jakiejś zbiórki. Ale przyjaciele i nieznani mi życzliwi ludzie zebrali kilka tysięcy euro na bilet do Hiszpanii i życie tam przez pierwszych kilka miesięcy. Dopóki nie znajdę sobie miejsca i trochę się nie przystosuję.

Osoby biorące udział w badaniach klinicznych nie płacą za leczenie, badania i testy. Nawet taksówka, jeśli pacjent poczuje się źle po chemioterapii, jest opłacana przez firmę farmaceutyczną. Ale już za posiłki poza szpitalem i zakwaterowanie płaci pacjent. Lek, który był testowany na Switłanie, nie ma jeszcze nazwy, tylko specjalny numer. Jej wyniki nie były złe. Z przerzutami, które się u niej pojawiły, diagnoza dawała jej maksymalnie sześć miesięcy życia. A ona żyje już ponad trzy lata.

– Bez względu na to, ile czasu zyskasz, to wciąż za mało – wyznaje Swieta. – Denerwują mnie hashtagi #cancer, nigdy nie słucham rad w stylu: „bądź pozytywna i walcz”. Zaakceptowałam swoją sytuację, śmierć jest częścią życia. Chcę, żeby stypa po mnie była wesoła, żeby wszyscy pamiętali, jaka byłam pogodna. I by głośno śpiewali wesołe piosenki. „Kalinę” też.

Szczera rozmowa, która przeraża

Ale krewni Swietłany nie są aż tak dzielni. W ich oczach jest za dużo bólu, a w słowach pobrzmiewa nadzieja na cud. Cud, który się nie wydarzy.

Switłana: – Wiem, że moja córka bardzo się boi zobaczyć mnie martwą. Więc mnie nie odwiedza, chociaż każda wiadomość, którą do mnie wysyła, mówi mi: „Mamo, kocham cię”. Boi się wejść na komunikator i nie otrzymać odpowiedzi. Postanowiłam, że zniosę to wszystko sama. Jestem silna, dam radę.

Chciałabym porozmawiać o mojej śmierci z przyjaciółmi, ale oni kładą ręce na moich uszach i mówią: „Ale przecież obiecano ci 20 lat…” Próbuję im powiedzieć, co jest teraz dla mnie ważne, ale prawie mi nie wolno: nie ma u nas zwyczaju rozmawiania o własnej śmierci z innymi ludźmi. Taka szczera rozmowa ludzi przeraża ludzi.

Jak to jest być noszoną na rękach

Switłana lubi rozmawiać o mężczyznach. Mówi, że dopiero w Hiszpanii po raz pierwszy poczuła się kobietą – pożądaną bez względu na wszystko. Przez 23 lata małżeństwa była przyjaciółką, matką, niezawodną partnerką. Nie, nie narzeka na swoje małżeństwo i jest wdzięczna mężowi. Ale gdyby nie choroba i przeprowadzka do Hiszpanii, nigdy nie doświadczyłaby, jak to jest być kobietą podziwianą i noszoną na rękach.

– Nawet taksówkarze mnie komplementowali, choć byłam wyczerpana w drodze na chemioterapię. Mężczyźni chcieli się mną spotykać mimo mojej nieuleczalnej choroby. W Hiszpanii to nigdy nie był problem, nawet gdy mówiłam, że umieram. „Cóż, ale przecież nie jutro” – odpowiadali i zapraszali mnie na randkę.

Kilka lat temu Swieta poznała przystojnego Hiszpana o imieniu Jose. Był od niej starszy, ale wciąż w dobrej formie i bardzo romantyczny. Nie bał się ani śmiertelnej choroby, ani tego, że jej piersi były okaleczone.

OZ Jose

– Szczerze mówiąc, to był najlepszy seks w moim życiu. Kochał każdy centymetr mojego niedoskonałego ciała. Czułam, że jest mną zachwycony.

Nigdy nie jest za późno

Przed przeprowadzką Switłany do Hiszpanii mąż był jej pierwszym i jedynym partnerem. Byli razem od liceum. Dlatego wraz ze szczęściem, które poczuła, gdy poznała Jose, pojawiło się poczucie winy. Opowiedziała mężowi o wszystkim – i zgodzili się pozostać przyjaciółmi. Więcej: zasugerowała mu, by założył konto na Tinderze i znalazł sobie nową kobietę. Kiedy to zrobił i przedstawił swoją byłą swojej obecnej, Switłana do niej napisała. Opowiedziała swoją historię.

– Nie chciałam, żeby pomyślała, że odbiera mężczyznę umierającej kobiecie – wyjaśnia.

Opowiedziała jej, ile mogła, o zwyczajach i cechach swojego męża, o ważnych rzeczach dotyczących jej dzieci, a nawet teściowej. I tamta kobieta okazała się wspaniałą osobą. Zaakceptowała i pokochała nie tylko męża, ale także ich dzieci. Swieta jest jej bardzo wdzięczna. Czuje się spokojniejsza.

– Wygląda na to, że nigdy nie jest za późno, by się zakochać – mówi. – Chcę, aby każda kobieta o tym pamiętała i nie karała siebie nieszczęśliwymi związkami. Oczy kobiety powinny płonąć, nawet jeśli jest śmiertelnie chora. Niestety teraz nadszedł czas mojej śmierci i muszę porzucić te wspaniałe uczucia dla szpitalnego łóżka. Ale kiedy o nich myślę, czuję się szczęśliwa.

Nie odstraszyć  cudu

O hospicjum, w którym obecnie przebywa, Switłana opowiada chętnie. Mówi, że Hiszpanie są bardzo przyjaźni i wykonują swoją pracę z zaangażowaniem. Mycie, zabieranie chorego do toalety, karmienie go jest dla nich ważną misją. Koleżanka z oddziału przynosi jej nawet kawę z kawiarni i opowiada o przystojnych mężczyznach, których widziała po drodze.

– Hiszpańscy przyjaciele odwiedzają mnie i przynoszą mi czekoladę – mówi Swita. – Mam dobre środki przeciwbólowe. Nie mogę narzekać na życie i jestem bardzo wdzięczna ludziom, którzy są ze mną. Być może dlatego, że kocham ludzi, oni zawsze mi pomagają. To moi przyjaciele z Facebooka zebrali ostatnio pieniądze na bilety dla moich dzieci, kiedy lekarze powiedzieli mi, że czas się pożegnać.

Dziś każdy dzień ze Swietą jest cudem, który boję się odstraszyć. Boję się otworzyć komunikator i nie zobaczyć wiadomości od niej. Otrzymuję je coraz rzadziej. Switłana nie ma już siły na pisanie.

P.S. Swita niedawno zmarła. Jej ostatnie słowa brzmiały: „Czekam na śmierć, siedzę prosto na tyłku”. Córka wyśle jej prochy do Kijowa. Jej matka tak bardzo kochała to miasto.

Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki

20
хв

Nowe życie Switłany

Julia Ladnova

Występowała z najlepszymi orkiestrami w Polsce, Hiszpanii, Portugalii, Niemczech, USA, Chinach, Litwie, Turcji czy Meksyku. Po rozpoczęciu przez Rosjan inwazji Londyn docenił wyjątkowość jej stylu: trzykrotnie dyrygowała London Philharmonic Orchestra. Została zaproszona do współpracy z międzynarodową agencją, która pomaga w promowaniu muzycznej Ukrainy na całym świecie. Nadal jest głównym dyrygentem Kijowskiej Orkiestry Kameralnej Filharmonii Narodowej. Co miesiąc przyjeżdża do Ukrainy na koncerty.

Natalia Ponomarczuk. Zdjęcie: Oleg Samojłenko

Mój świat stał się czarny jak smoła

Oksana Honczaruk: W tym roku dołączyła Pani do międzynarodowej agencji IMG Artists, która promuje najbardziej utalentowanych muzyków i kultowe orkiestry na świecie. To owoc wybitnych koncertów, które dała Pani z London Philharmonic Orchestra. Ale nie przyjechała Pani do Londynu z powodów artystycznych.

Natalia Ponomarczuk: W maju 2022 roku otrzymałam list z zaproszeniem do Londynu, gdzie zaoferowano mi ochronę.

W pierwszych miesiącach wojny nie opuściłam Kijowa, nie miałam zamiaru wyjeżdżać. Mieszkałam z mamą w zabytkowym domu w centrum stolicy, niedaleko Majdanu Niepodległości. Podczas ostrzałów i bombardowań schodziłyśmy do piwnicy, ale stare pomieszczenia pod domem, do których prowadziły zniszczone schody, nie przypominały schronu: było tylko jedno bardzo wąskie wejście, a pomieszczenia były „udekorowane” skomplikowanym splotem rur z gorącą wodą. Zrozumiałam, że jeśli coś na nas spadnie, to się stamtąd nie wydostaniemy. Nie myślałam więc o tym, jak opuścić Kijów, ale jak zorganizować inne wyjście z tej piwnicy. Istniało, ale było zawalone. Zachęcałam miejscowych ludzi, by je oczyścili, lecz im się nie udało.

Na początku wojny w centrum Kijowa było bardzo niebezpiecznie [miasto nie miało jeszcze wtedy skutecznej obrony przeciwlotniczej – red.]. Zaczęłam więc szukać możliwości przeprowadzki. Mama, mój pies i ja pojechaliśmy najpierw do Lwowa, potem do Polski, gdzie otrzymaliśmy dużo pomocy, a stamtąd do Monachium. Moja mama nadal tam mieszka, mnie później zaoferowano ochronę w Londynie. Tak więc od października 2022 roku mieszkam w dwóch krajach: Ukrainie i Wielkiej Brytanii. Nadal intensywnie pracuję w Narodowej Filharmonii Ukrainy, gdzie co miesiąc prowadzę koncerty z Kijowską Orkiestrą Kameralną. Buduję nasze wspólne plany twórcze i mam nadzieję, że orkiestra kameralna, która jest znana w Ukrainie, w końcu stanie się sławna także za granicą.

Kiedy i jak udało się Pani powrócić do komponowania?

Na początku inwazji byłam tak zdezorientowana, że nie mogłam podejmować żadnych decyzji, niosła mnie fala wydarzeń. Mój świat w tamtym momencie nie był nawet czarno-biały, ale czarny jak smoła. Próbowałam tylko przetrwać psychicznie i się przystosować.

Ale miałam szczęście. Spotkałam fantastycznych ludzi, którzy zrobili wszystko, co możliwe i niemożliwe, by pomóc tym, którzy stracili spokój, poczucie bezpieczeństwa i sensu tworzenia sztuki.

A kiedy zobaczyłam, jak wielu ludzi na świecie wyznaje podobne wartości i jak zaciekle przeciwstawiają się przemocy i niesprawiedliwości, zaczęłam stopniowo wracać do życia

Znów stałam się stalowa. Teraz muszę pracować bez przerwy, dopóki nie wygram.

Wiem, że robię to, do czego się urodziłam. Dziś mam możliwość robienia kreatywnych rzeczy, o których marzyłam od wielu lat.

Posługa w świątyni Muzyki

Dyrygowała Pani wieloma orkiestrami, ale wiele z tych koncertów odbyło się poza stolicą i za granicą. Czy dobrze rozumiem, że do pewnego czasu Pani, jako kobieta dyrygent, nie mogła pracować w Kijowie, bo w tej branży istniało bardzo silne męskie lobby?

W mojej karierze nigdy nie próbowałam się „dopasować”. Zrozumiałam, że możesz opanować zawód nie na zajęciach akademickich, ale przy pulpicie dyrygenta, z orkiestrą, ćwicząc codziennie przez lata.

Dlatego na ostatnim roku studiów w Konserwatorium [obecnie Narodowa Akademia Muzyczna – przyp. aut.] podpisałam kontrakt na stanowisko głównego dyrygenta i dyrektora artystycznego Akademickiej Orkiestry Symfonicznej Ługańskiej Filharmonii Obwodowej i opuściłam Kijów. Przez trzy sezony prowadziłam dość dużą orkiestrę i muszę przyznać, że nie były to moje najłatwiejsze lata (choć jednocześnie było to nieocenione doświadczenie). Tak więc natychmiast rozpoczęłam karierę jako główny dyrygent orkiestry; nigdy nie pracowałam jako asystentka dyrygenta.

Jeśli chodzi o dyrygentki, to pod koniec lat 90. były wspaniałe młode dyrygentki: Ałła Kulbaba (obecnie dyrygentka Opery Narodowej Ukrainy) i Wiktoria Żadko. Ale tylko dwie.

Czy w latach 90. dziewczynom trudno się było dostać do dyrygentury symfonicznej?

Było trudno. Komisja rekrutacyjna musiała mnie przyjąć, ponieważ dobrze zdałam wszystkie egzaminy zawodowe. Ale wiem, jakie były komentarze na mój temat ze strony niektórych członków komisji rekrutacyjnej, która składała się z profesorów konserwatorium. Jak mi później powiedziano, jeden z profesorów powiedział do swoich kolegów:

Pomóżmy dziewczynie i dajmy jej 2 [ocenę niedostateczną – red.]. Wszyscy tu jesteście mężczyznami i wiecie, jakie ciężkie życie czeka ją w tym zawodzie, jaka to psia robota i jak trudne będzie jej życie

Ten zawód jest trudny z wielu powodów. Psychologicznych, bo wymaga od człowieka stuprocentowego skupienia się na pracy. Trudno połączyć dyrygenturę z obowiązkami rodzinnymi. Jeśli masz intensywny harmonogram koncertów i dużo podróżujesz, taki styl życia wymaga dużo energii i czasu, a oczywiście każde odwrócenie uwagi w stronę życia osobistego jest niekorzystne dla zawodu dyrygenta.

Chociaż teraz stało się to nieco łatwiejsze: profesjonalne organizacje i agencje przejęły dużą część spraw związanych z organizacją i harmonogramami pracy. Istnieje wiele przykładów udanego połączenia zawodu i życia rodzinnego, choć szczerze mówiąc, nadal nie wiem, jak ci ludzie to robią.

W końcu całe życie dyrygenta zbudowane jest wokół zawodu, skupia się na kreatywności i wymaga ścisłej dyscypliny wewnętrznej. Ten zawód – a raczej to powołanie – kojarzy mi się ze służbą w kościele. W istocie to posługa w świątyni Muzyki.

Bohaterka filmu „Tar”, słynna dyrygentka, mówi: „Naszym jedynym domem jest pulpit dyrygenta. Wszyscy żyjemy na walizkach”.

Cóż, nie chodzi o walizki. Chodzi o to, gdzie jesteś bardziej w domu, czy potrafisz podzielić siebie między kilka najważniejszych rzeczy w swoim życiu. Gdzie jest środek ciężkości. W dyrygenturze to zawód, reszta jest zbudowana wokół niego.

Jednocześnie Pani życie to nieustająca seria prób sięgnięcia poza horyzont.

Największym szczęściem zawodu dyrygenta jest wolność.

Dlaczego warto poświęcić swoje życie temu zawodowi? Bo horyzont nigdy się do ciebie nie zbliży. On nieustannie prowadzi cię naprzód

W jednym z wywiadów powiedziała Pani, że dyrygenci powinni uczyć się psychologii na akademiach muzycznych, by nie musieli poświęcać na to ogromnego wysiłku po ukończeniu studiów. Jak nauczyła się Pani znajdować wspólny język z orkiestrą?

Kto pani powiedział, że się nauczyłam?

Ważną kwestią jest, na ile jako dyrygent jesteś w stanie wydobyć z muzyka to, co najlepsze, a na ile masz prawo ograniczać jego wolność.

Jeśli dyrygent spędza większość czasu na tworzeniu tak zwanej „pozytywnej atmosfery” na próbie, czyli budując pracę na powierzchownej pozytywności – to otrzyma fałszywy teatr. To zła droga. Musisz zejść głębiej, a tam, w głębi, masz do czynienia z rzeczami, które wymagają nadzwyczajnych wysiłków.

Każdy utwór muzyczny został podarowany kompozytorowi za sprawą jego wglądu i niezwykłych wysiłków, często poprzez cierpienie i udrękę. Kompozytor przeszedł przez labirynt skomplikowanych myśli i uczuć i włożył w muzykę coś, czego czasami nie potrafił wyjaśnić nawet samemu sobie. Muzyk musi najpierw to zobaczyć i poczuć, a następnie spróbować to zamanifestować, ucieleśnić poprzez swój talent i umiejętności, by przekazać to słuchaczowi. To nigdy nie było łatwe.

Znaki na papierze to tylko kod. Muzykę można rozszyfrować tylko żywym sercem i umiejętnościami.

Zdjęcie: Oleg Samojłenko

Żywa kultura bez szablonów

Planuje Pani zagraniczne tournée z Kijowską Orkiestrą Kameralną?

Oczywiście. Marzę o trasie koncertowej i wierzę, że muzyk i orkiestra muszą grać dla różnych odbiorców, w różnych miejscach koncertowych, spotykać kolegów z innych krajów i wymieniać się doświadczeniami.

Mam nadzieję, że zwiększając swoją muzyczną wiarygodność za granicą, będę w stanie wzbudzić zainteresowanie prowadzoną przeze mnie orkiestrą i przyciągnąć międzynarodowy management muzyczny oraz mecenasów, którzy będą w stanie wesprzeć kreatywne projekty orkiestry. Mam nadzieję, że Filharmonia Narodowa, której Kijowska Orkiestra Kameralna jest częścią, również włączy się w organizację życia koncertowego i wspólnie osiągniemy nasz cel.

Jak Pani ocenia obecny poziom ukraińskiej dyplomacji kulturalnej?

Podczas wojny ukraińska muzyka zaczęła brzmieć za granicą dość potężnie. Ukraińskie zespoły występują na prestiżowych koncertach w Europie i Ameryce. Moim zdaniem ukraińska muzyka powinna być prezentowana na Zachodzie w kontekście globalnym, powinna być grana obok muzyki kompozytorów z innych krajów. Po to, by pokazać naszą naturalną integrację z globalnym procesem.

Od kogo powinna wyjść ta inicjatywa? Niektórzy pianiści, na przykład Amerykanin Kevin Kenner, włączają utwory Latoszyńskiego [Borys Latoszyński, ukraiński kompozytor i dyrygent – red.] do swojego repertuaru. Ale jak można to wprowadzić do systemu?

To pytanie powinno być poważnie rozważone przez ludzi zaangażowanych w ideologiczne kształtowanie naszego państwa – a następnie przez kierownictwo muzyczne przy wsparciu państwa.

Jeśli państwo nie jest zainteresowane swoim produktem, żaden wysiłek nie pomoże zasadniczo zmienić tej sytuacji

Co jest potrzebne? By sprawić, że nasi kompozytorzy będą otrzymywać zamówienia od teatrów i najważniejszych organizacji koncertowych za granicą, planujemy i wspieramy w każdy sposób (w tym finansowo) udział naszych zespołów w światowej sławy festiwalach i forach muzycznych. Chciałabym, aby utwory ukraińskich kompozytorów były wydawane przez światowych wydawców.

Chciałoby się, aby inicjatywa wykonywania utworów ukraińskich kompozytorów za granicą wychodziła nie tylko od naszych, ale także od zagranicznych muzyków.

Dlatego potrzebujemy strategii państwowej. Wtedy taka inicjatywa będzie miała długotrwały oddźwięk, który doprowadzi do celu. Przykładem może być promocja muzyki polskiej. Polska ma fenomenalną współczesną szkołę kompozytorską, ale stała się ona szeroko znana na świecie m.in. dzięki konkretnym, konsekwentnym działaniom państwa.

Z Kijowską Orkiestrą Kameralną. Zdjęcie: vechirniy.kyiv.ua

Promowanie naszego dziedzictwa i dorobku kulturowego naszych czasów na świecie jest niezwykle ważne. Spójrzmy na to, co od wieków robi kraj – agresor. Metodycznie i agresywnie promuje swoje dziedzictwo kulturowe na całym świecie. Ostatnio rosyjskie przekazy kulturowe w ogóle przestały być kulturą. Są czystą polityką, są bronią. Federacja Rosyjska bardzo dobrze rozumie wartość wpływu kulturowego.

Dla Ukrainy promocja narodowego produktu kulturowego jest sposobem na prawdziwą integrację europejską. Musimy to zrozumieć i odpowiednio działać.

Pracując za granicą jest Pani zmuszona spotkać rosyjskich muzyków, bo oni są wszędzie. Piosenkarka Liudmyła Monastyrska powiedziała, że nie można odrzucać wszystkich projektów, w których występuje coś rosyjskiego, ponieważ oznaczałoby to rezygnację ze wszystkiego – a naszym zadaniem jest nadal reprezentowanie Ukrainy. Co Pani o tym sądzi?

Bez względu na to, jakiej odpowiedzi udzielę, doprowadzi to nie tylko do dyskusji – a jaka może być dyskusja, gdy jest wojna – ale do wrogości między nami, Ukraińcami. A tego nie chcę. Bo to jest wojna w sensie mentalnym. Takie dyskusje tylko pogłębiają cierpienie ludzi.

Powiem tylko, że w tym przypadku nie powinno być żadnych szablonów, którym trzeba by było wszystko i wszystkich podporządkować. Trzeba tylko uważać, bo Rosjanie zawsze prowadzą swoje działania ideologiczne pod płaszczykiem kultury. Organizują na przykład tak zwane „koncerty pokojowe”, na których zawsze wykonywana jest muzyka rosyjska. Zapraszają rosyjskich solistów, ale szukają ukraińskiego dyrygenta lub zapraszają ukraińskiego solistę z rosyjskim dyrygentem. Oczywiste jest, że takie ideologiczne koncerty są niemoralne w czasie straszliwej wojny i masowych mordów na Ukraińcach.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

20
хв

Natalia Ponomarczuk: Rosyjskie przekazy kulturowe przestały być kulturą. Teraz są polityką i bronią

Oksana Gonczaruk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

USA bardziej martwią się ewentualną klęską Rosji niż przegraną Ukrainy

Ексклюзив
20
хв

Potrzebny drugi szok?

Ексклюзив
20
хв

Szkoły na krawędzi: edukacja dzieci w miastach przyfrontowych

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress