Exclusive
Oblicza wojny
20
min

Żołnierka Iryna Terechowycz: Nie rozumiem mężczyzn, którzy wolą "zostać inwalidami" niż pójść na front

Walczę o mój kraj i przyszłość trójki moich dzieci. Chcę, żeby żyli w wolnym kraju, a nie byli niewolnikami

Natalia Żukowska

Iryna Terechowycz — żołnierka, matka trójki dzieci

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Iryna Terechowycz broni Ukrainy od prawie 10 lat. Najpierw jako wolontariuszka, a później jako członek Sił Zbrojnych. Miała szansę zostać lekarką, ale wybrała pracę w terenie, kierowanie ogniem, a teraz rozpoznanie lotnicze. Udało jej się przejść od zwykłego żołnierza do dowódcy jednostki przeciwpancernej i zwiadowczej. Obecnie jest starszym sierżantem plutonu dronów Rubak.

Iryna jest matką trójki dzieci. Przyznaje, że rozłąka z nimi jest najtrudniejszą rzeczą na wojnie.

Aneksja Krymu

Przed rozpoczęciem wojny rosyjsko-ukraińskiej pracowałam w lesie. Najpierw byłam głównym inżynierem w leśnictwie Oczakiw w obwodzie mikołajowskim. Później zaproponowano mi pracę w Ukrliskonsulting, państwowej firmie z siedzibą na Krymie.

Kontrolowała ona eksport drewna z Ukrainy na cały świat. Udało mi się tam pracować przez prawie 9 miesięcy, po czym rozpoczęła się aneksja Krymu. Miejscowi w tamtym czasie naprawdę chcieli przyłączenia do Rosji. Przez wiele lat byli poddawani praniu mózgu przez propagandę.

W rosyjskich kanałach telewizyjnych opowiadano bajki, że w krajach NATO istnieją podziemne bunkry, w których przeprowadzają eksperymenty na ludziach i zabijają ich. O dziwo, ludzie w to wierzyli

A potem, w referendum, pojawiły się sprytnie ułożone pytania z oczywistymi odpowiedziami: "Czy chcesz, aby Krym był częścią Rosji jako region autonomiczny? Czy chcesz, aby był częścią Ukrainy z bazą NATO?”. A ludzie z mózgami wypranymi przez telewizję powiedzieli: "Nie, nie chcemy być w NATO, wolimy Rosję. Jest bliżej nas”.

Jedynymi, którzy sprzeciwiali się Rosjanom na półwyspie, byli Tatarzy krymscy. Miejscowi oznaczali ich domy znakiem krzyża. Ludzie Kadyrowa [Ramzana Karyrowa, przywódcy Czeczenii - red.] pilnowali ich, aby nie wychodzili z domu podczas referendum. Wielu Tatarów wyjechało.

Rosyjskie wojsko zachowywało się bezczelnie. Pamiętam, jak 8 marca w Symferopolu wjechali transporterem opancerzonym do supermarketu. Załadowali skrzynki ukraińskiej wódki. Byli zaskoczeni, że w naszych sklepach jest wszystkiego pod dostatkiem. Na punktach kontrolnych ciągle sprawdzali dokumenty. Pewnego dnia w Symferopolu poszliśmy do szpitala, do znajomego lekarza. Spotkaliśmy tam majora FSB, która zapytała mnie, co myślę o Rosji.

Pamiętam, co mi powiedziała: „Jeśli nie chcesz jechać do Rosji, to pojedziesz w częściach i we krwi”. A inny rosyjski oficer dodał: „Będziemy gwałcić wasze kobiety, zabijać wasze dzieci, żeby nie rodzili się banderowcy”. Zrobili to, co powiedzieli

Już wtedy było jasne, że wybuchnie wielka wojna. Mówiłam, że w 2014 r. to były tylko przygotowania. Opuściłam Krym ostatnim pociągiem, który jechał na terytorium kontrolowane przez Ukrainę.

Był to ten sam pociąg, który jechał z Symferopola do Doniecka i Ługańska z Rosjanami, którzy przewozili amunicję i broń. Byli ubrani po cywilnemu i mówili wszystkim, że są turystami.

Gdy tylko wjechaliśmy na terytorium kontrolowane przez Ukrainę, po cichu ostrzegłam nasze wojsko, które zabrało tych Rosjan z pociągu we wsi Czonhar. Pojechałam do Mikołajewa, gdzie zaproponowano mi pracę w miejscowym leśnictwie.

Ale nie zostałam tam długo. Wybuchła wojna.

Jesteś niezłomna

Tamte słowa, wypowiedziane przez rosyjskich oficerów na Krymie, wpłynęły na moją decyzję o wyjeździe na front.

Nie chciałabym, żeby moje córki były gwałcone i zabijane przez kogoś tylko dlatego, że są Ukrainkami

Najpierw dołączyłam do Prawego Sektora i poszłam na szkolenie. Musiałam robić salta z hełmem, kamizelką kuloodporną i karabinem - więc kiedy wszyscy odpoczywali, ja trenowałam.

Chciałam udowodnić, że my, dziewczyny, też coś potrafimy, więc pracowałam dwa razy ciężej. Nie byłam też dobra w rzucaniu granatami. Z jakiegoś powodu nie mogłam rzucać nimi na odległość większą niż 22 metry. Powiedziałam więc chłopakom, że dopóki nie nauczę się rzucać, jak trzeba, nigdzie się nie wybieram.

W końcu rzuciłam granat na 25 metrów. Powiedzieli: "Jesteś nie do zdarcia!"

Na początku służby pomogło mi wykształcenie. Byłam bardzo dobra w topografii i biegach na orientację, więc nawigowałam chłopaków, wytyczałam trasy, pomagałam prowadzić grupę.

Później zainteresowałam się automatycznym karabinem maszynowym (AMG). Był ciężki, ważył 36 kilogramów, a po załadowaniu nabojami 43 kg. Chciałam umieć się nim posługiwać. Miałam wtedy 32 lata.

Wiesz, nigdy nie myślałam, że ja, leśniczka, pójdę na front.

Podczas szkolenia

Przygotowaliśmy się do wojny na pełną skalę

Wojna na pełną skalę dopadła mnie w Swatowe, w obwodzie ługańskim. Wróg już przełamał obronę. Załadowano nas do ciężarówek i zawieziono w okolice Kupiańska w obwodzie charkowskim. Jednak z powodu gęstego ostrzału nie dotarliśmy na miejsce. Broniliśmy się w Kreminnej od marca do 22 maja. Niestety musieliśmy się wycofać, ponieważ brakowało amunicji i groziło nam okrążenie.

Nie sądziłam, że Rosjanie zaatakują Ukrainę takimi siłami.

Duże wrażenie zrobiła na mnie historia strażników granicznych, którzy stali na linii demarkacyjnej w obwodzie ługańskim. Kiedy rozpoczęła się rosyjska ofensywa, zgłosili to swojemu dowództwu, które już uciekło do Dniepru, zostawiając chłopaków przeciwko czołgom z karabinami maszynowymi. Wielu z nich zginęło, niektórzy dostali się do niewoli. Ci, którym udało się uciec, bronili się razem z nami.

W ostatnich latach wróg dobrze poznał naszą taktykę wojenną. Tak, przegrywali na wiele sposobów, ale uczyli się na swoich błędach. A my niestety nie uczymy się ani na swoich, ani na niczyich innych

Nie mamy ludzi i dronów

Teraz jestem starszym sierżantem plutonu uderzeniowego w kompanii o Rubak.

Naszym głównym zadaniem jest zbieranie informacji. Chcę stworzyć całkowicie kobiecą załogę, która będzie zajmować się atakowaniem wroga dronami. Obecnie na froncie brakuje dronów. W szczególności mówimy o takich, które mogłyby nas uratować przed dronami wroga.

Potrzebujemy też ciężarówek.

No i brakuje nam ludzi.

Mam teraz 2,5 załogi i bardzo trudno jest z nimi pokryć 40 km linii frontu. Idealnie byłoby, gdybym miał co najmniej 6 załóg.

Nie jest tajemnicą, że Rosja ma wielokrotnie więcej dronów. Dzięki przyjaźni z Chinami nie mają problemów z częściami zamiennymi. Jeśli ja mogę stworzyć 3-4 drony FPV w tydzień, to Rosjanin zrobi ich 8-9. Jesteśmy bardzo zależni od chińskich komponentów. Kupujemy je za pośrednictwem niektórych firm, przepłacając dwukrotnie. Na dodatek zdarza się, że na dostawę czekamy nawet 2 miesiące.

Kolejnym problemem jest to, że Ministerstwo Obrony daje nam „surowego” drona, a my zastanawiamy się, jak zrobić z tego drona bojowego. Inwestujemy nasze pieniądze, by z wyposażeniem mógł przelecieć co najmniej 5-7 kilometrów. Zdarzały się sytuacje, w których zawodził silnik lub wybuchały baterie.

Dzieci dorastają beze mnie

Mam trójkę dzieci. Najstarsza córka ma już 23 lata, najmłodsza - 20 lat. Syn ma zaledwie 6 lat. Dziewczyny radzą sobie same, ale z małym jest inaczej. Pomagają mi zarówno córki, jak mama. Nie da się połączyć pracy na froncie z macierzyństwem. Niestety my, matki, oddajemy tej wojnie to, co najcenniejsze - nasz czas. Z reguły widujemy się z dziećmi raz na pół roku. Przez resztę czasu komunikujemy się przez wideo i telefon. Dziewczyny rozumieją, gdzie jest ich mama, ale mój syn myśli, że mama i tata są po prostu w pracy. Staram się nie rozmawiać z nimi o wojnie. Chcę, żeby jak najdłużej nie słyszeli o różnych tragicznych historiach z frontu.

Teraz coraz częściej myślę o pójściu do cywila. Mój mąż również służy, w zeszłym roku znalazł się pod ostrzałem i został ranny. Czy żałuję, że prawie 10 lat temu poszłam na wojnę? Tak, czasami trochę.

Żal mi, że większość matek jest przy dzieciach, a mnie przy nich nie ma. Dorastają beze mnie

Chciałabym, żeby to się szybko skończyło. Wiesz, na wojnie czas płynie inaczej. Zanim się obejrzysz, mija tydzień. Czasami nie pamiętam dat ani godzin.

Chcemy szacunku

Walczę o państwo, o nasze dzieci, żeby żyły w wolnym kraju i nie były niewolnikami. Niestety musimy być gotowi na ciągłą walkę z sąsiadem i brać przykład z Izraela. Prędzej czy później rozejm zostanie podpisany. Ale na jakich warunkach? Ilu chłopców i dziewcząt oddało już życie za naszą ziemię? Rząd musi wyciągnąć wnioski i już teraz wzmocnić te regiony, które są najbardziej zagrożone okupacją. Mówimy o Charkowie, Czernihowie, Sumach, Chersoniu. Nawet Zaporoże jest zagrożone. Musimy zgromadzić więcej sił i przygotować się na wielki cios. Bo on na pewno nastąpi.

Niestety, nie mamy wystarczająco dużo profesjonalnych żołnierzy. Czasami w wojsku spotykam oficerów, którzy bezmyślnie wysyłają żołnierzy na bezsensowne szturmy i wydają absolutnie głupie rozkazy

Mam do nich pytanie: „Chłopaki, co wy robicie w wojsku?”.

Tacy właśnie tacy oficerowie sprawiają, że nikt nie chce iść na wojnę. Podczas wakacji byłam w Użhorodzie, Lwowie, Iwano-Frankiwsku i widziałam na ulicach miast całkiem sporo normalnych i zdrowych mężczyzn. Nie wiem, jak zmotywować ich do obrony kraju.

Wciąż nie mogę zrozumieć tych ludzi, którzy "kupują" inwalidztwo dla siebie albo ukrywają się w lasach, a ich żony przynoszą im jedzenie. Wymyślają najróżniejsze rzeczy, aby uniknąć pójścia na front w obronie kraju.

Armia potrzebuje ludzi, którzy naprawdę chcą to robić. Jeśli dostaniemy człowieka, który uciekał przed mobilizacją i został wepchnięty do wojskowego busa i siłą zostanie przywieziony na front, będzie nam bardziej przeszkadzał niż pomagał. Owszem, zostanie zarejestrowany w armii i będzie otrzymywał pensję, ale towarzysze będą się bali wyjeżdżać z nim na misje. Ponieważ nikt mu nie zaufa. Moim zdaniem musimy wymyślić podatek dla tych mężczyzn, którzy nie chcą walczyć.

Wiesz, dlaczego przegrywamy? Ponieważ nie ma wśród nas jedności. Ponadto społeczeństwo nadal nie traktuje wojska z szacunkiem

Niedawno żołnierz w mundurze i o kulach wszedł do kawiarni. Nie było tam prawie żadnych miejsc siedzących, więc zapytał, czy może przysiąść się do stolika, przy którym siedziała już jakaś rodzina. Odpowiedzieli, że nie. Obrzucili go wyzwiskami i przegonili. Ojca tej rodziny zmobilizowałabym w pierwszej kolejności i rzuciłabym do ataku.

Tacy ludzie mówią: „To nie my was tam wysłaliśmy”.

Marzę o zmianie zawodu

Mam wiele pomysłów, co robić po wojnie. Marzę o spokojnym zawodzie. Bardzo chciałabym też zobaczyć, jak odbudowujemy Ukrainę po wojnie jako kraj wolny, uczciwy i bez korupcji. Żeby to, co teraz robimy, nie poszło na marne. Kiedyś powiedziałam dzieciom w szkole, że nasze zadanie jest teraz bardzo trudne, ale dla nich też może nie być łatwe.

W końcu kraj musi być w stanie podnieść się z ruin. Naprawdę chciałabym, abyśmy byli pokojowym państwem, ale jest mało prawdopodobne, że nam się to uda.

Nawet po zakończeniu wojny musimy mieć silną armię. Musimy edukować nasze dzieci w duchu patriotyzmu od najmłodszych lat

Ukraińcom, którzy są na tyłach, chciałbym powiedzieć: szanujcie nas. Jednoczcie się, nie licytujcie się, kto robi więcej lub mniej dla naszego zwycięstwa. Mamy wspólny cel.

Mężczyźni, którzy uciekli za granicę, nie są dla mnie Ukraińcami. Państwo nie jest dla nich ważne. Dzisiaj co najmniej jedna osoba z każdej rodziny musi iść na wojnę. Taka jest rzeczywistość.

Tylko w ten sposób możemy pokonać wroga.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

„Nieważne, co dzieje się wokół. Liczy się tylko jedno: czy zdążysz pomóc rannemu. Nauczyliśmy się robić to w biegu. Samochód jedzie pod ostrzałem, a ty w ciemnościach z latarką szukasz żyły, żeby podłączyć kroplówkę. Przecinasz ubranie, opatrujesz rany. Zimą ranni są przemoczeni i odmrożeni. Ich życie zależy od tego, czy znajdą się w cieple, dlatego ogrzewamy samochód do maksimum. Jesteś w kamizelce kuloodpornej i hełmie, cała – od kurtki po majtki – przemoczona do suchej nitki. Ale tego nie czujesz. Zapominasz, że jest ci nieznośnie gorąco, duszno, że przed wyjazdem sama leżałaś pod kroplówką z bólem głowy po kontuzji. Adrenalina czyni cuda: kiedy liczy się każda sekunda, nic cię nie boli. I oto dowozicie rannego do szpitala. Lekarze mówią, że jeszcze pięć minut – i ten człowiek by umarł. Ale zdążyliśmy. Uratowaliśmy go...”

Tak swoje codzienne życie na wojnie opisuje Ołeksandra Czorna, pseudonim „Jaskółka”, 52-letnia medyczka pola walki 39 Oddzielnej Brygady Obrony Wybrzeża. Jaskółka – bo jak mówią jej koledzy, „szybko lata”. Przed wojną była księgową. Całe życie poświęciła rodzinie, dlatego decyzja o pójściu 25 lutego 2022 roku do komisariatu wojskowego zaskoczyła wszystkich jej przyjaciół i znajomych. Ale ona nie miała wątpliwości.

Koledzy mówią na nią „Jaskółka” – bo „szybko lata”

Już dawno przestaliśmy liczyć nasze kontuzje

– Na początku nie przyjęli mnie ani do SZU, ani do obrony terytorialnej – mówi Ołeksandra. – Ale trafiłam na ludzi, dzięki którym udało się rozwiązać ten problem. Miałam poważne zamiary, chociaż przed rozpoczęciem inwazji należałam do osób, które zaprzeczały, że może do niej dojść. I chociaż mój mąż, który jest żołnierzem, wielokrotnie mnie ostrzegał, nie chciałam o niczym słyszeć. Miałam urodziny, przede mną był długo wyczekiwany wypoczynek w Karpatach. Miałam inne sprawy na głowie.

Wojna zaskoczyła nas w domu w Czarnomorsku, w obwodzie odeskim. Męża natychmiast wezwano do służby. Znalazłam książeczkę wojskową, którą miałam od czasu ukończenia szkoły medycznej w 1992 roku. Prawie nie pracowałam w swoim zawodzie – kiedy masz troje dzieci, musisz wybierać pracę, w której ci odpowiednio zapłacą.

Razem z córką (dwoje pozostałych dzieci było w Kijowie) zaczęłyśmy pracować jako wolontariuszki: piekłyśmy całe kilogramy ciastek fitness, które przekazywałyśmy na front. Równolegle dyżurowałam w lokalnym batalionie ochotniczym, gdzie potrzebni byli medycy. Aż 23 marca padło pytanie, kto z ochotników wstąpi do szeregów SZU. Natychmiast się zgodziłam.

Kateryna Kopanieva: – Już wtedy rozumiałaś, że to nie będzie wojna na miesiące, ale na lata?

Ołeksandra Czorna: – Tak. W przeciwieństwie do wielu naszych chłopaków nie miałam złudzeń, że to się szybko skończy. Pewnie dlatego, że jako córka i żona wojskowego widziałam, jak jaką stała się ta branża w ciągu ostatnich 20 lat. Widziałam, jak w latach przedwojennych ukraińska armia była redukowana i jak upadała. I rozumiałam, że wróg przez te wszystkie lata przygotowywał grunt pod wielką wojnę. Jeszcze w obronie cywilnej mówiłam chłopakom, że wszyscy znajdziemy się na froncie. I tak się stało.

Nie zapomniałaś umiejętności udzielania pierwszej pomocy?

Nie pozwoliło mi na to troje moich dzieci, z ich ciągłymi chorobami i urazami. Oczywiście, przeszliśmy szkolenie z instruktorami medycyny taktycznej. Po ukończeniu szkoły medycznej przez jakiś czas pracowałam na oddziale kardiologicznym, więc ta wiedza również się przydała. Nadal jednak boję się sali operacyjnej.

Jeśli sama udzielam pomocy, to tnę, zszywam i traktuję to normalnie. Ale kiedy widzę, jak robią to inni, czuję się nieswojo. Nawet podczas pobierania krwi staram się nie patrzeć

W każdych innych warunkach nakłuwam żyły ze spokojem, ale kiedy nakłuwają moje, wolę tego nie widzieć.

Z drugiej strony są sytuacje, kiedy nie zauważasz wokół siebie nic, tylko rannych, którym trzeba pomóc. Kiedyś z powodu silnego bólu głowy sama byłam pod kroplówką. Nadjechała karetka, ciężki przypadek. Przewinęłam rękę, nie zdejmując cewnika, i tak pojechałam na ewakuację. Kiedy przenosiliśmy rannego, podrapałam sobie tę rękę. Skończyło się infekcją i miesięczną kuracją antybiotykową. W ekstremalnych sytuacjach mogę też „nie zauważyć”, że mam wysokie ciśnienie. Moja norma 90/60, więc gdy mam 140/100, moje naczynia krwionośne po prostu nie wytrzymują i może się zacząć krwawienie z nosa. Ciśnienie często podnosi mi się latem, z powodu upałów i duszności, gdy jadę w karetce bez okien.

Z braćmi z zespołu medycznego

Miałaś wiele kontuzji?

Oficjalnie trzy, ale myślę, że więcej – już dawno przestałam je liczyć. Gdy pocisk spadł niedaleko mnie, bolała mnie głowa. Poleżałam jednak trochę pod kroplówką i wróciłam do pracy.

Niektórzy po kontuzji ostro reagują na każdy dźwięk, inni się przyzwyczajają. Ja należę do tych drugich: dopóki coś nie przeleci tuż obok, nie reaguję

Kiedy mieszkaliśmy naprzeciwko Krynok, w obwodzie chersońskim, przelatywało codziennie. Miejscowi, którzy zostali, mieszkali już w piwnicach, ale ja mogłam przebywać w domu. Jednak pewnego razu piwnica uratowała mi życie. Rosyjską rakieta poleciała prosto na nas. Dom rozpadł się jak kartonowe pudełko, lecz piwnica wytrzymała.

Byliśmy w takich miejscach, gdzie odległość od okupowanego przez Rosjan lewobrzeżnego Chersonia była minimalna. Tam ostrzał w zasadzie nie ustawał. Jedna po drugiej miejscowości zamieniały się w ruiny, lecz na tle tej apokalipsy nadal spotykało się cywilów, którzy nie chcieli opuścić swoich ogrodów i z jakiegoś powodu byli przekonani, że Rosjanie nie będą do nich strzelać. W końcu to my udzielaliśmy im pomocy...

Dotrwać do nocy to już sukces

Jest strasznie?

Bywa. Ale chodzi raczej o strach nie o swoje życie, a o życie innych. Wywozimy rannego cywila, a ja słyszę przez radio, że wróg ostrzeliwuje nasze pozycje – i boję się o naszych. Albo razem z koleżanką, medyczką plutonu, trafiamy pod ostrzał. Leżymy w domu na podłodze, lecą na nas odłamki, a ja nie myślę o nas, tylko o tym, żeby nasi chłopcy tutaj nie przyjechali i nie wpadli pod ostrzał.

Przez pierwsze dwa lata wojny nie myślałam o sobie. Żyłam dniem dzisiejszym, chwilą. Wchodzisz do wiejskiego sklepiku, widzisz coś w rodzaju ananasa, persymony czy krewetek (właściciele sklepów pod ostrzałem przywozili takie produkty na linię frontu i zarabiali na tym niewiarygodne pieniądze) i nie ma dla ciebie znaczenia, ile to kosztuje. Myślisz: „A jeśli dzisiaj jest mój ostatni dzień?” – i kupujesz. To jest życie chwilą. Przeżyć do wieczora albo do nocy to już sukces.

Teraz pracuję nad tym, by odzyskać umiejętność planowania. Zaczynam od tego, by zaplanować przynajmniej najbliższy urlop. Niedawno jechaliśmy z chłopcami i zobaczyliśmy, że w naszą stronę leci dron. Z daleka nie było wiadomo, czy to nasz, który przeleci obok, czy wrogi, który spadnie na nas.

W takich chwilach mózg natychmiast opracowuje plan działania: jeśli dron się zniża, wyskakujemy w biegu. A w głowie masz myśl, żeby nic się nie stało, bo przecież niedługo urlop

Chyba tylko ten, kto sam tego doświadczył, może zrozumieć, co się dzieje w takiej chwili. Dlaczego dziś rozpada się tak wiele rodzin? Dlaczego jest tak wiele rozwodów? Kiedy jesteś na froncie, nie chcesz straszyć swoich bliskich, opowiadając im, że kilka razy w ciągu jednego dnia omal nie zginęłaś. Mówisz, że wszystko jest w porządku. A oni tego nie rozumieją, bo jeśli jest tak dobrze, to dlaczego nie dajesz znaku życia? Gdzie tam jesteś i z kim? I zaczynają się pytania, podejrzenia. Potem przyjeżdżasz na urlop i jedyne, czego pragniesz, to cisza, żeby nikt cię nie ruszał. Przepaść między tobą a twoimi bliskimi tylko się powiększa. To jedna z przyczyn mojego rozwodu. Teraz mówię dzieciom więcej, bo nie chcę stracić z nimi kontaktu. Mogę im opowiedzieć nawet o najtrudniejszych momentach.

Z córkami

Jakich? Co jest najtrudniejsze w pracy medyka na wojnie?

Kiedy nie zdążysz dowieźć rannego. Jak dotąd miałam jeden taki przypadek. Młody żołnierz, ciężko ranny, z wewnętrznym krwotokiem. Minutę po tym jak znalazł się w naszym samochodzie, zatrzymało mu się serce. Uruchomiliśmy je, ale nie udało się go uratować. Miał zbyt duże obrażenia.

Świadomość, że nie ponosisz winy za jego śmierć, wcale nie sprawia, że jest ci łatwiej. To nie do zniesienia

W dzień św. Mikołaja przyjeżdżasz do chłopaków na pozycję, żeby rozdać im czekoladki specjalnie przysłane dla nich ze Szwecji. A wieczorem tego samego dnia wywozisz ciała sześciu z nich... Podczas mojej pierwszej ewakuacji Rosjanie ostrzelali nas z „gradów” i zginęło dwóch moich towarzyszy broni. Jeden w przeddzień swoich urodzin, drugi w dniu urodzin swojej żony. Rano zdążył jej złożyć życzenia i to była ich ostatnia rozmowa.

Na froncie odnalazłam siebie

Co Ci pomaga się trzymać?

Mogę sobie popłakać, czasami łzy przynoszą ulgę. Pracowałam z psychologiem. Nie mogę powiedzieć, że to była terapia, to było bardziej jak rozmowa z samą sobą. Ale nie mogłam się doczekać tych spotkań, bo były okazją, żeby się wygadać. Wcześniej próbowałam rozmawiać z przyjaciółmi czy ze znajomymi, ale wszyscy z jakiegoś powodu uważali, że muszą mi dać jakąś radę. A ja nie potrzebowałam rad. Potrzebowałam, żeby mnie po prostu wysłuchano. Opowiadając coś psychologowi sama wszystko analizowałam, układałam w sobie głowie – i to pomagało.

W kryzysowych momentach ratuje mnie jakaś aktywność. Jeśli nie jedziemy na wezwanie, mogę zacząć przestawiać pudełka z lekami albo nawet usiąść i malować jakiś obrazek. Trochę uspokajają mnie też zakupy online. Był okres kiedy kupowałam mundury wojskowe, jak głupia. Teraz kupuję prezenty dla mojej małej wnuczki.

Prezent dla wnuczki

Patrząc na Ciebie trudno uwierzyć, że masz wnuki.

Mam 52 lata (choć nie czuję swego wieku). Mój kolega z ekipy ma 27 lat, jest cztery lata młodszy od mojego syna.

Chłopaki żartują, że w wieku 52 lat jestem silniejsza od dwóch 26-latków

Wiek nie ma znaczenia. Czuję się świetnie, w pewnym sensie lepiej niż przed służbą. Nie pamiętam siebie przed wojną jako osobowości. Pamiętam siebie jako mamę, aktywną członkinię komitetu rodzicielskiego, domową kucharkę – i to wszystko. Nigdy nie potrzebowałam niczego dla siebie, nie wiedziałam, co to samorealizacja. A teraz wiem, że to, co robię, przynosi korzyści. Z wieloma chłopakami, których ewakuowałam jako rannych, nadal utrzymuję kontakt. Kiedyś opublikowałam w mediach społecznościowych zdjęcie zakrwawionych kamizelek kuloodpornych. Właściciel jednej z nich, którego ewakuowaliśmy, rozpoznał ją i mnie odnalazł, by podziękować.

Na wojnie pojawiają się nowe sensy. Teraz wyglądam inaczej – wydaje mi się, że lepiej niż wcześniej. To paradoks, ale właśnie tutaj pojawiło się u mnie mnóstwo słoiczków z kremami i maseczkami do twarzy. Przenosząc się z jednej pozycji na drugą zabieram je ze sobą. Na urlopie najpierw zapisuję się do dentysty, kosmetyczki, fryzjera, manikiurzystki i pedicurzystki. Wielu to dziwi – ale dlaczego? Czy na froncie mam wyglądać niechlujnie? Niestety, nie rozumiał tego nawet mój były mąż. Trudno mu było uwierzyć, że robię to wszystko dla siebie.

„Na wojnie pojawiają się nowe sensy. Teraz wyglądam inaczej – wydaje mi się, że lepiej niż wcześniej”

Oczywiście, zdarza się wiele momentów, kiedy nie wyglądam najlepiej, delikatnie mówiąc – cała spocona, rozczochrana, zakrwawiona. Ale jestem szczęśliwa, bo uratowałam komuś życie. Zatrzymujesz się po trudnej ewakuacji na stacji benzynowej, żeby się napić kawy – i ta kawa wydaje ci się najsmaczniejsza na świecie.

Poza tym uprawiam jogę (tak, nawet na froncie) i dlatego wszędzie noszę ze sobą karimatę. Dla mnie joga to wspaniała alternatywa dla środków uspokajających i nasennych. Te ostatnie w naszym przypadku nie wchodzą w grę: nie możesz brać środków nasennych, wiedząc, że w nocy może być ewakuacja. Tu z pomocą przychodzą praktyki oddechowe.

O czym teraz marzysz?

Chciałabym mieć własne mieszkanie, gdzieś w Odesie. I bardzo chciałabym po wojnie być na swoim miejscu. Zajmować się tym, czego chcę i co ma sens. Takie są moje marzenia – a może bardziej plany? Jak już mówiłam, marzyć i snuć plany to coś, czego teraz muszę się uczyć na nowo.

Zdjęcia: 39 Oddzielna Brygada Obrony Wybrzeża i prywatne archiwum bohaterki

20
хв

Gdy liczy się każda sekunda, nic cię nie boli

Kateryna Kopanieva

Niezależnie od pory roku w przedziale jest ciasno i duszno. Trudno pościelić sobie łóżko, a wciśnięcie torby podróżnej pod kuszetkę jest solidnym fizycznym wysiłkiem. 

Wszyscy pasażerowie na dzień dobry opowiadają sobie całe swoje życie, dzielą się jedzeniem, pokazują zdjęcia bliskich. Przez najbliższych dwadzieścia godzin będziemy zamknięci na tej samej małej przestrzeni, będziemy oddychać tym samym powietrzem i musimy znosić swoją obecność. Nie ma wyboru. Jeśli czyjaś obecność przeszkadza i tak nie ma możliwości zmienienia przedziału, bo zazwyczaj pociąg jest pełny ludzi z różnych stron świata, którzy zajmują wszystkie dostępne kuszetki. W pociągach do Ukrainy zdecydowanie przeważają  kobiety, które wracają na spotkać choć na chwilę swoich ukochanych na służbie. Często ich rozstaniu towarzyszyły dramatyczne okoliczności, w dramatycznych też okolicznościach toczy się ich codzienne życie - na odległość. 

Dlatego na tej małej przestrzeni tak ważna jest przyjemna atmosfera, pełna przyjaźni i poczucia bezpieczeństwa.

Moja rodzina na kilkanaście godzin

Mam wykupioną górną koję, więc typowo po polsku włażę od razu na górę, zawijam się w kłębek i udaję, że mnie nie ma. Współpasażerowie wchodzą, ja się witam z nimi i wracam do udawania, że nikt tu przecież nie leży. Szybko przekonuję się, że nic z tego. Po chwili na moim prześcieradle ląduje wściekle pomarańczowa mandarynka.

- Zjedz, poprawi ci się humor - szeroko uśmiecha się do mnie pulchna blondynka.

Dziękuję i patrzę w dół - na małym stoliczku pod oknem zaczyna się piknik. Każdy wykłada co ma. Kawałek kurczaka z rożna, jajka na twardo, kiełbasa, chleb, domowe pierożki, jakieś ciasteczka. Pachnie domem. U kogoś znalazła się też mała buteleczka koniaku, teraz wędruje z rąk do rąk.

Pulchna blondynka ma na imię Ludmiła. Przyjechała z Izraela, gdzie mieszka piętnaście lat. Dopiero teraz dostrzegam delikatną, naturalną opaleniznę, zimą tutaj niemożliwą do zdobycia. Do Ukrainy Ludmiła wraca pierwszy raz od początku pełnoskalowej inwazji. Jedzie do samego końca trasy - do Zaporoża. Wie, że na miasto zaczęły spadać już nie tylko rakiety ale i KAB-y, potężne bomby zrzucane z samolotu, które rujnują centrum miasta. Przysłuchuję się historii o tym, jak wielka awiabomba spadła na Sobornym Prospekcie, głównej ulicy miasta, tuż obok restauracji, w której kiedyś pracowała. Ale Ludmiła jechać musi, mimo strachu przed bombami. Jedzie do mamy. Starsza kobieta rozchorowała się i - być może - to ostatni moment, by się z nią zobaczyć.

Marianna pochodzi z Winnicy. Dziś zajmuje się ezoteryką. Trudno stwierdzić, co robiła przed pełnoskalową wojną, bo na moje opowieści o przyfrontowych czy już okupowanych miejscach, które odwiedzam jako wolontariuszka, odpowiada: o, tam też kogoś mam. Opowiada o innych lub poprzednich życiach, odkrywaniu siebie i udoskonalaniu ciała i duszy. Jest niezwykle otwarta, trwożąc pruderyjnych współpasażerów takimi słowami jak: seks, orgazm, wolność. Przypomina mi trochę hipiskę, ale z wyglądem porządnej nauczycielki w katolickim liceum.

Rozmowa mnie wciąga na tyle, że schodzę na dół i siadam obok Marianny
Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Jest też Jurko z Charkowa. Chudy, prosty chłopak, na oko 30-letni. Włosy krótko ścięte, pomarszczone czoło, jakby zniszczone latami pracy na słońcu. Na moje słowa o Konstantyniwce, w obwodzie donieckim, nagle staje nogi równe nogi i  prawie rozrywa swoją pogniecioną koszulę, pokazując obszerną bliznę od szyi aż po brzuch.

- Widzisz? Widzisz? Po tym dali mi pseudonim „Lucky”. Rozumiesz, z angielskiego, że jestem szczęściarz. Pieprzona Konstantyniwka. Dopadł nas moździerz, przykryli nas pociskami tak, że myślałem, że nie wyjdę z tego. Kolega zginął, a mi dali trzecią kategorie inwalidztwa. Ja głową obrócić porządnie nie mogę, a niedługo wrócę do walki… Cóż, tak trzeba.

W jego oczach rozpala się światło. Ale to nie jest dobry światło, raczej brama do piekieł, wejście do świata, z którego już nigdy nie zdoła wrócić. Coś w rodzaju obłędu. Jurko zaczyna wypluwać z siebie niezrozumiałe słowa o kawałku metalu, który utkwił mu w kręgosłupie.

Lekarze mówią, że na bramkach na lotnisku będzie piszczeć. Ale na jakich bramkach, jak tu samoloty nie latają, a jego inwalidę nie chcą wypuścić za granicę, gdzie mieszka jego żona i dwoje dzieci? Mężczyzna, już bez skrępowania, wyciąga ze sportowego plecaka Reebok szklaną butelkę z wódką. Odkręca i na wyprostowanej ręce tańczy nią nam przed nosami, macha, kręci kółka, zachęcając do wypicia. Proponuje ją jednak tak kurczowo i mocno trzymając flaszkę, żeby przypadkiem nikt nie chciał się jej napić. Błyskawicznie przebiega wzrokiem po każdym z nas, po czym wzrusza ramionami i bierze kilkanaście ciężkich łyków.

- Ty zjedz kiełbasę chociaż - Ludmiła urywa spory jej kawałek i wciska mu prosto w rękę. - Bo się przewrócisz.

W ciągu 15 minut obcy ludzie są sobie bliscy, wspierający, rozumiejący. Jurko kontynuuje swoją opowieść pełną wybuchów i oderwanych kończyn, a kobiety jak dwie dobre ciotki, wlepiają w niego wzrok pełen współczucia, jednocześnie pozwalając, by opary alkoholu porwały go na samo dno. Wieczerza trwa jeszcze długo. Ale kiedy wychodzę w środku nocy z pociągu, wszyscy moi współpasażerowie już śpią. Zostawiam przy kuszetce Jurko butelkę wody.

Przypominam sobie historię, którą opowiedziałam w książce „Ani kroku w tył, za nami tylko śmierć”. 

Podczas jednej z moich podróży pociągiem z Zaporoża do Przemyśla spotykam kobietę, na oko czterdziestokilku letnią. Od razu czuję, że ma ogromną potrzebę wygadania się, bo od środka ją coś zjada. 

Długo się nie zastanawiając, wyciągam z plecaka koniak i rozlewam do plastikowych kubeczków. Irina, bo tak ma na imię rozmówczyni, jest z okolic Tokmaka. Jej matka pochodzi z Rosji, ale wraz z ojcem Iriny zdecydowali się zamieszkać w tym małym i spokojnym miasteczku. Szukając lepszych perspektyw, Irina na studia wyjeżdża do Zaporoża i tam decyduje się zostać na stałe. W rodzinnym Tokmaku zostają rodzice oraz rodzony brat z żoną.

Ostatni raz do rodzinnego domu przyjeżdża w grudniu 2021 roku, by pochować swoją chorą od wielu lat na raka matkę. Dziś mówi, że cieszy się, że matka zmarła zanim zobaczyła, co było później

Kiedy rosyjskie wojska zajmują Tokmak, przez pierwsze długie dni nie ma z rodziną żadnego kontaktu. Nie działa internet, a wjazd na okupowane terytoria jest zbyt przerażający. Irina może po prostu czekać i mieć nadzieję, że z bliskimi będzie wszystko w porządku. Brat odzywa się kilka dni później. Informacje od niego są oszczędne, jakby wybiórcze, pisane naprędce. Pisze coś o Buriatach, którzy przyjechali tu całymi hordami, wchodzą do pustych domów, albo je zajmując, albo wynosząc z nich cały dobytek. Piją, przechadzają się po mieście z bronią, terroryzując mieszkańców. Mówi też, że ojcu kazali przyjąć rosyjskie obywatelstwo pod groźbą odebrania wszelkich świadczeń, w tym bardzo skromnej emerytury.

Cywile uciekające przed walkami w kierunku Awdijiwki wsiadają do pociągu jadącego na zachód w Pokrowsku w Ukrainie 26 lutego 2024 r.
Zdjęcie: Wolfgang Schwan / Anadolu/East News

- Witalik pewnego wieczora do mnie zadzwonił. Połączenie było bardzo słabe, ciągle się zrywało. Zrozumiałam tyle, że ojca wynieśli z domu, bo nie chciał zrzec się ukraińskiego obywatelstwa. Wystawili go na dwór, na mróz, w samych kapciach. Tak oto straciliśmy dom rodziców. Tatę brat z żoną wzięli do siebie, wtedy mieszkali płot w płot. Ale Witalik powiedział, że jego też zmuszają do przyjęcia rosyjskiego paszportu, a on jest przecież odpowiedzialny za żonę i jeszcze teraz za ojca.

Irinie zawiesza głos. Wlepia wzrok w sufit, choć łzy i tak napływają do jej oczu. Nie dopytuję, pozwalam jej wziąć głęboką oddech. Za oknem zapadła już ciemna noc, a stukot żelaznych kół o szyny byłby kojący, gdyby nie napięcie w naszym przedziale. Dolewam nam koniaku i sama opróżniam swój kubeczek do dna. Czuję, że nadchodzi finał tej historii.

Witalik jest od Iriny dużo młodszy, a ona sama najczęściej mówi o nim Wicia. W zasadzie nigdy nie mieli dobrego kontaktu. Najpierw on był denerwującym małolatem, a później ona wyjechała z rodzinnego domu, przez co nie zdążyła zbudować głębszej relacji z bratem. Witalij jest w wieku poborowym. Kilka dni temu przyszło do niego wezwanie do stawienia się na wojskową komisję. Ma włożyć mundur Federacji Rosyjskiej i stanąć do walki przeciwko swojemu własnemu państwu.

Bariera do przebicia

Kiedy jesteś obcokrajowcem w pociągu jadącym na wojnę boisz się wielu rzeczy. Między innymi tego, że czegoś nie zrozumiesz i wejdziesz nie tam, gdzie nie trzeba. Pociągi jadą przez całą Ukrainę, od zachodu aż po daleki wschód, gdzie na stacjach kolejowych wojnę widać i słychać. Pomruki artylerii czy pojedyncze wybuchy nadają dworcom kolejowym na Donbasie i Zaporożu czegoś złowrogiego. Im dalej na wschód, tym i język rosyjski staje się popularniejszy. Słychać go na ulicy, w sklepach, ale przez wiele lat i w szkołach. W takich miastach jak Charków, Zaporoże, Sumy czy Dnipro funkcjonowały szkoły, w których język ukraiński był wykładany niemal jak język obcy, a wszystkie przedmioty, takie jak chemia czy matematyka, były po rosyjsku. Dziś absolwenci tych szkół stykają się z zupełnie nową rzeczywistością, w której wymaga się od nich rozmawiania w języku ojczystym, który znają bardzo kiepsko.

- Mi jest w sumie wszystko jedno. Skończyłam ukraińskojęzyczną szkołę w Krzywym Rogu - opowiada 50-letnia kobieta w pociągu relacji Chełm-Dnipro, której imienia nie zapamiętałam. - Ale z córką całe życie rozmawiałam po rosyjsku, ona z kolei skończyła rosyjskojęzyczną szkołę i ten język po prostu naturalnie był w naszym domu. Ona sama na ukraiński przeszła po wybuchu pełnoskalowej wojny, kiedy uciekła do Grecji. Oj, jak jej było ciężko. Musiała uczyć się niemal od nowa.

Naszej współpasażerki nie widzę, bo siedzi pod moją kuszetką. Jej siwe włosy i spokojna twarz odbija się jedynie w szybie

Widzę, że milknie i wlepia wzrok w przemazujące się za oknem łyse gałęzie drzew. W końcu odzywa się szeptem, tak, że z górnej koi ledwo słyszę jej słowa. - Chodziłam w Dnipro do szkoły, w której trzeba było mówić czystym rosyjskim językiem, bez akcentu, bez surżyku, bo inaczej byłyby kłopoty. Wszyscy po szkole wyjeżdżali na studia do Petersburga, do Moskwy. Część znajomych tam dalej jest. 

Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Kobieta odchrząka, robiąc teatralną pauzę i zaczyna mówić normalnym głosem: - Wszyscy teraz przechodzą na ukraiński, a mi jest tak ciężko. Próbuję, ale drażni mnie to, jak się mylę, jak nie mogę znaleźć odpowiednich słów.

Im dłuższe wypowiada zdania i im więcej czasu mija, tym więcej słówek rosyjskich się wkrada w jej wypowiedzi. Słyszę, że nie kontroluje tego, wstawki pojawiają się automatycznie. Najpierw słowo, potem zdanie. Potem mózg przestaje walczyć i przechodzi zupełnie na język rosyjski. Dyskusja między kobietami trwa, a rosyjskiego jest coraz więcej, a ja powoli tracę sens ich wypowiedzi. Nagle jedna z nim urywa w połowie zdania.

- Kiedy my przeszłyśmy na rosyjski?

Mówią, że kiedy zaczynają się z kimś sprzeczać, kiedy są w sytuacji stresującej i emocje biorą górę, język rosyjski niepostrzeżenie wkrada się, zupełnie nieproszony.

 To samo wielokrotnie słyszałam od kolegów, służących w armii. W wojsku z założenia mówi się po ukraińsku - wszystkie oficjalne komunikaty, media społecznościowe, przemówienia, wywiady, wszystko to w języku ojczystym. Szczególnie ważna jest w strefie działań zbrojnych komunikacja radiowa. Rozmowy między żołnierzami muszą odbywać się po ukraińsku, przede wszystkim dlatego, by odróżnić się od wroga.

 Wiele razy słyszałam historię o tym, jak rozmowa po ukraińsku uratowała żołnierzy przed bratobójczym ogniem. Kiedy jednak zaczyna się szturm, ludzie dla których język rosyjski był pierwszym, automatycznie się na niego przestawiają. Pod wpływem stresu łatwiej i sprawniej komunikują się tym językiem, jaki był w nich od zawsze. Trudna rzeczywistość wojennej Ukrainy.

- Wszystkich nas zmieniła wojna - wzdycha jedna z kobiet i zaczyna wypakowywać z torby smakołyki na mały stolik pod oknem. Wkrótce zacznie się kolejna kolacja w podróży.

20
хв

Koleje wojny. Co usłyszałam w ukraińskich pociągach

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Bo puste życie jest gorsze niż piekło

Ексклюзив
20
хв

Do armii przez Tindera. Historia zwiadowczyni „Ady”

Ексклюзив
20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress