Exclusive
Portrety siostrzeństwa
20
min

„Gdybym miała oddać życie za moje dwie polskie siostry, zrobiłabym to”

„Ukrainka w Polsce” to projekt społeczny, tworzony na co dzień przez Polki i Ukrainki. Ja je tylko łączę. I jestem przekonana, że warto to robić razem dla bezpieczeństwa i przyszłości Polski i Ukrainy – mówi Julia Boguslavska, Ukrainka z Donbasu, prezeska Fundacji „Ukrainka w Polsce”

Irena Tymotiewycz

Julia Boguslavska, prezeska Fundacji „Ukrainka w Polsce”

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Ukrainka z Doniecka, Polka z Wrocławia, magister prawa publicznego i stosunków międzynarodowych. Szefowa agencji marketingowej halobrands.pl. Ma bogate doświadczenie pracy w trzecim sektorze, projektach międzynarodowych i biznesie. Od 2002 roku pracowała dla ONZ w Kijowie i misji EUBAM w Odesie. W 2022 roku założyła projekt „Ukrainka w Polsce”, który przekształcił się w fundację. Głównym celem organizacji jest integracja ukraińskich kobiet z polskim społeczeństwem, ich rozwój osobisty i zawodowy, a także zaangażowanie przez edukację Ukrainek w polskie środowisko zawodowe i biznesowe, w tym rynek pracy. Julia Boguslavska, kobieta sukcesu, która uwierzyła w siostrzeństwo, opowiada nam o tym, jak z zagubionej uchodźczyni w Polsce stała się wspierającą rodaczki kobietą sukcesu.

Droga do samej siebie

Życie w Polsce nigdy nie było moim marzeniem. Wtedy, pod koniec 2013 roku, wydawało mi się, że to najbardziej dyskusyjna z naszych przeprowadzek. A było ich wiele: Kijów, Ryga, Rostów, Ałuszta, Odessa...

Postrzegałam tę przeprowadzkę za rodziną, za mężem – jako coś tymczasowego. Bardzo bałam się luk w moim rozwoju zawodowym. Tym razem zdecydowałam, że nie mogę dłużej traktować siebie tak niestabilnie. Gdziekolwiek los mnie rzuci, moje wewnętrzne wsparcie jest bardzo cenne.

Postanowiłam więc zrobić wszystko, by Polska nie postrzegała mnie jako obcokrajowca

W Ukrainie miałam duże możliwości zawodowe, pracowałam w ONZ. To była ostatnia praca, która łączyła mnie z międzynarodową organizacją. Jednak moja wiara we własne kompetencje i wykształcenie zniknęła, gdy przeprowadziłam się do Polski, ponieważ lokalne realia nie były z nimi kompatybilne. W dodatku nie mówiłam po polsku na takim poziomie, by czuć się profesjonalistką. To było wyzwanie.

To był początek mojej drogi do samej siebie: do Ukrainki w Polsce.

Bliskie stało się wrogie

W 2014 roku mój rodzinny Donieck znalazł się pod okupacją. To wtedy zrozumiałam, jak ważna była dla mnie walka o siebie, o moją „ukraińskość”. W momencie gdy moi rodzice wsiedli do ostatniego samolotu z Donbasu i wylądowali we Wrocławiu, zdałam sobie sprawę, że mój dom jest teraz w Polsce. Musiałam zintegrować się tak szybko, jak to możliwe, i stworzyć bazę, by życie moich rodziców było bezpieczne.

Ale oni absolutnie nie chcieli zostać w obcym kraju. Nie chcieli, bym ich wspierała. Zdecydowali się wrócić do Doniecka. Mimo wszystko.

Później był Iłowajśk, prawdziwe piekło. Bardzo się martwiłam, jak sobie radzą, czy nauczyli się żyć w tej wojnie. Nie mogłam tak po prostu wrócić do domu, żeby ich przytulić, jak kiedyś, choć często latałam do Ukrainy. Szczególnie do Kijowa, gdzie urodziły się obie moje córki.

Miałam wrażenie, że wojnę przeżywają tylko mieszkańcy Donbasu. Ludzie – nie tylko za granicą, ale i w samej Ukrainie – szybko stracili zainteresowanie sytuacją. Nawet ci żyjący w regionach położonych blisko Doniecka nie chcieli rozmawiać o wojnie.

Nie było nikogo, z kim moglibyśmy podzielić się smutkiem, który pojawił się w naszym życiu

Chcąc zagłuszyć swój stan psychiczny związany z wydarzeniami, rodzicami, zmianami – zanurzyłam się w pracy. Wiedziałam na pewno, że nie chcę być kojarzona z Rosjanami tylko dlatego, że pochodzę z rosyjskojęzycznego regionu. Moi rodzice też nie chcą być kojarzeni z Rosją. To, co kiedyś było bliskie, stało się wrogie.

Pojawiła się we mnie pilna potrzeba, by realizować się jako część ukraińskiej społeczności w Polsce. Korzystałam więc z każdej okazji, by wszędzie wyrażać siebie jako Ukrainkę.

Najważniejsza rozmowa

Mimo prawie 10 lata doświadczeń w międzynarodowych projektach i organizacjach, we Wrocławiu nie mogłam znaleźć dla siebie odpowiedniej niszy. Zaczęłam więc szukać pracy w biznesie. Złożyłam CV do firmy, która potrzebowała osoby ze znajomością rosyjskiego i ukraińskiego do działu szkoleń sprzedażowych w centrali. Przyjęli mnie, lecz na zupełnie inne stanowisko.

Zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną, tyle że nie z działem HR, a osobiście z prezeską firmy. Pamiętam, jak zobaczyłam ją po raz pierwszy: piękną, pewną siebie kobietę sukcesu. Byłam w połowie trzydziestki, ona była kilka lat młodsza. „Na bank nie dam rady” – pomyślałam. Skąd mogłam wtedy wiedzieć, że kiedyś będę jej wdzięczna do końca życia? Bo Katarzyna Trawińska we mnie uwierzyła.

Jedno spotkanie zmieniło całe życie Julii

Rozmowa była szczera. O sytuacji osobistej, o tym, co mnie boli: jak ważna jest stabilizacja ekonomiczna, rozwój osobisty i zawodowy. Nie chciała słyszeć o mojej „tymczasowości” w Polsce. Za to ja w ciągu pół godziny przekonałam ją, że muszę dołączyć do polskiej społeczności biznesowej.

Uwierzyła, wysłuchała mnie. Nie tylko z powodu kobiecej solidarności – dostrzegła we mnie potencjał zawodowy równy jej potencjałowi. Zachowała się jak siostra

Na początku umówiłyśmy się tylko na okres próbny, i to pod dwoma warunkami: musiałam poprawić swój polski i nauczyć się wszystkiego o produktach firmy. Z pakowania paczek w magazynie trafiłam więc na oficjalne spotkania, na których zapadały ważne decyzje.

Miesiąc później zostałam szefową działu. Zrozumiałam, że będąc Ukrainką w Polsce – w zasadzie mogę wszystko.

Po latach Katarzyna otworzyła własną firmę, stała się celebrytką i napisała książkę. Ja natomiast wykorzystałam swój potencjał we własnym biznesie i stworzyłam fundację „Ukrainka w Polsce”. Spotkałyśmy się kiedyś na kawie. „Wiesz, Katia – powiedziałam – gdybyś we mnie wtedy nie uwierzyła, sama bym w siebie nie uwierzyła. I nie byłabym w stanie pomóc innym ukraińskim kobietom uwierzyć we własne możliwości w Polsce”.

To bardzo ważne doświadczenie, które dziś przekazuję tutaj innym Ukrainkom: tak, możesz nie znać jeszcze wystarczająco dobrze języka, by odpowiednio wyrazić siebie na pierwszej rozmowie kwalifikacyjnej. Ale to, co potrafisz, wystarczy, by pracodawca poczuł twój potencjał i charyzmę. Wystarczy, by dał ci szansę.

Przepraszam, jeśli nie rozumiem

Zespół nie zaakceptował mnie od razu; zawsze jest rywalizacja między kobietami – tym bardziej że jestem Ukrainką. Koleżanki Polki nie zawsze zgadzały się z moimi decyzjami, często śmiały się z mojej polszczyzny. Czasami używałam angielskiego, choć, mimo błędów, konsekwentnie starałam się mówić i pisać po polsku. By udowodnić, że jestem częścią tej społeczności.

Któregoś dnia wpadłam na sposób: przeprosiłam z góry, że mogę czegoś nie wiedzieć lub nie rozumieć. (Robię to nawet teraz, na ważnych spotkaniach, po dziesięciu latach mieszkania tutaj i biegle posługując się polskim. To od razu buduje mosty). Od tamtej pory otworzyli przede mną drzwi i zaczęli szanować mnie jako liderkę. Więc teraz powtarzam: Polacy zawsze będą po twojej stronie, ale nie bój się przejąć inicjatywy.

Nie zauważyłam nawet, jak szybko rozwinęłam się w tej firmie, w kobiecym zespole.

Uwierzyłam, że mogę założyć własną firmę. We własnym kraju nigdy bym się na to nie odważyła

Chociaż okoliczności zmusiły mnie do odejścia z tamtej pracy, to właśnie w niej zyskałam to, co najważniejsze: wiarę w swoje możliwości. I wiarę w kobiety, które teraz nazywam moimi siostrami.

Siostry na zawsze

Hanna i ja dołączyłyśmy do firmy mniej więcej w tym samym czasie. Tyle że ja zostałam we Wrocławiu i zarządzałam działem operacyjnym obsługującym zagranicznych partnerów, a ona jako menedżerka operacyjna wyjechała do Indonezji. Jest niezwykle utalentowana, dużo słyszałam o jej osiągnięciach. A ona słyszała o mnie za każdym razem, gdy wracała do Polski. Pewnego dnia wpadłyśmy na siebie na spotkaniu firmowym – i od razu zostałyśmy przyjaciółkami.

Z Kają pracowałyśmy razem w centrali; ona w dziale marketingu. Nasza przyjaźń rozkwitała przy kawie i serdecznych rozmowach, zwłaszcza gdy miałyśmy problemy w pracy.

Któregoś dnia zapytałam ją: „Co chcesz robić?”. „Myślę, że powinniśmy zacząć coś własnego” – odpowiedziała
Trzy siostry: Hanna, Kaja i Julia

Tak narodził się nasz pierwszy wspólny projekt: ceramiczne deski do krojenia BVSK, które zdobyły nagrodę MUST HAVE 2017 na Łódź Design Festival. (Deski te są nadal dostępne – na zamówienie.)

Dziś we trójkę – Hanna, Kaja i ja – prowadzimy agencję marketingowo-brandingową Halobrands.pl; zrealizowałyśmy już dziesiątki wspólnych projektów. Czuję, jakbyśmy były razem całe życie.

<add-big-frame> Kaja Dutka, przyjaciółka Julii:

Obok Julii nie sposób było przejść obojętnie. Ma energię, która przyciąga ludzi i rozładowuje ciężką atmosferę. Jednocześnie jest bardzo wymagająca. Choć jest imigrantką, zawsze wyjątkowo dobrze orientowała się w polskim środowisku i łatwo nawiązywała kontakty. Teraz wiem, że ta umiejętność wynika z jej wrodzonej ciekawości i miłości do ludzi. To rzadkość. Kiedy się poznałyśmy, nie mówiła płynnie po polsku, ale wykorzystywała każdą okazję do nauki języka. Czasami tworzyła własne zabawne polskie słowa, które później stały się częścią codziennego słownictwa firmy. Od razu się zaprzyjaźniłyśmy, mimo że byłyśmy zupełnie inne. Julia inspirowała mnie i motywowała, widziała we mnie rzeczy, których w sobie nie dostrzegałam. Pojawił się pomysł stworzenia czegoś własnego. To była najlepsza decyzja w moim życiu. Julia w ten sam sposób pracuje z beneficjentkami swojej fundacji: wierzy w potencjał każdej dziewczyny, każdą motywuje do działania, rozwoju i pójścia naprzód.<add-big-frame>

Jesteśmy zupełnie inne: Hanna jest bardzo analityczna, Kaja kreatywna, a ja skupiam się na rozwoju biznesu. Bardzo wyraźnie podzieliłyśmy kompetencje i nauczyłyśmy się nie wchodzić sobie w drogę.

Nie mam dziś bliższych przyjaciółek niż te dwie Polki. Lubię używać terminologii wojskowej: nie boję się iść z nimi do okopów, nie żałuję, gdy dzielę się z nimi ostatnią łyżką owsianki. Gdybym w krytycznej sytuacji miała oddać za nie życie, zrobiłbym to.

Były różne rzeczy. Hanna na przykład pożyczyła mi sporą sumę pieniędzy na zakup mieszkania dla rodziców. Kaja często jeździła ze mną do Ukrainy i pomagała mi przewozić meble podczas remontu. I nawet konflikty, które miałyśmy, pokazały, jak blisko jesteśmy. Bo nic nie wpłynie na nasz stosunek do siebie jako sióstr.

<border> Hanna Trębicka, przyjaciółka Julii:

Przez lata mieszkałam i pracowałam za granicą: w Szkocji, Holandii, Belgii, Austrii, Chinach, Indonezji i Tajlandii. Julia była pierwszą Ukrainką, którą poznałam. I nigdy nie myślałam o niej przez pryzmat jej narodowości; to nie miało żadnego znaczenia. Mam przyjaciół, z którymi jestem od dzieciństwa, ale Julia jest częścią mojego najbliższego kręgu. Ludzie, którzy mają szczęście zaliczać się do grona jej przyjaciół, mogą absolutnie na nią liczyć. Poruszy niebo i ziemię, gdy potrzebujesz pomocy, bardzo troszczy się o innych. Po prostu wiem, że jestem dla niej ważną osobą. I wiem, jak bardzo jest oddana innym. Kobieca przyjaźń istnieje, wiem o tym.<border>

Formuła wsparcia

Dziesięć lat temu w Polsce bardzo brakowało mi wzajemnego wsparcia kobiet. Brakowało mi społeczności, w której można by się spotykać, dzielić doświadczeniami zawodowymi i osobistymi, nawiązywać współpracę. I brakowało mi samorealizacji jako Ukrainka. Być może był to kompleks związany z Donbasem; nigdy nie wypłakałam swojego żalu.

Dziś sama stworzyłam taką społeczność, zakątek mojej Ukrainy: „Ukrainkę w Polsce”. Miejsce, w którym Ukrainki przy wsparciu Polek i Polaków odkrywają dla siebie nowe możliwości. Pomagają kobietom zaakceptować każdą zmianę w życiu, nawet w chwilach rozpaczy. Na tym opiera się formuła wsparcia – od psychologii i motywacji po wysokiej jakości edukację biznesową.

Początkowo miał to być klub biznesowy dla ukraińskich kobiet w Polsce. Ale kiedy z dnia na dzień wybuchła wojna na pełną skalę, zdecydowałam, że „Ukrainka w Polsce” będzie fundacją. Wspierały mnie moje siostry: Hania zajęła się copywritingiem, a Kaja stworzyła stronę internetową. Pierwszymi, którzy w marcu 2022 roku uwierzyli w ten projekt i dodali nam skrzydeł, była Fundacja Ukraina i jej prezes Artem Zozulia. Jestem pewna, że Artem jest bardzo dumny ze swojej decyzji.

Otrzymałyśmy też grant siostrzeństwa „Cześć Dziewczyny!” od Kulczyk Foundation

Inne siostry – z Soroptimist International Pierwszy Klub we Wrocławiu – nadal udzielają wsparcia finansowego i sponsorują spotkania psychologiczne dla nastolatek i kobiet.

Moja „Ukrainka” jest obecnie niezależną organizacją, której zaufały setki osób i dziesiątki darczyńców. Społeczność fundacji liczy ponad 6500 osób i stale rośnie. Obecnie rozszerzamy naszą działalność na Warszawę. Głównym programem fundacji jest „Ukrainka 360”.

Społeczność Fundacji "Ukrainka w Polsce" liczy ponad 6500 osób

Wszyscy tam są tacy szaleni?

W ramach programu „Ukrainka 360” prowadzimy m.in. kurs zdrowego feminizmu. Z powodu wojny zostałyśmy bez męskiego wsparcia, a cała nasza walka o prawa kobiet kończy się na tym, że kobiety po prostu idą na front. Te, które nie poszły, jak ja w 2014 roku, musiały stoczyć wojnę wewnątrz siebie. Dziś jestem przekonana, że minął czas migracji do Polski wyłącznie zarobkowej. Teraz jest czas migracji wysoko wykwalifikowanych kobiet. Dowód? Od 2022 roku Ukraińcy zarejestrowali w Polsce prawie 60 000 firm. 80% z nich prowadzą kobiety.

Hanna i Kaja organizują i prowadzą kursy biznesowe dla Ukrainek. Hania nawet przez chwilę przeciw temu protestowała, bo nie była pewna swoich umiejętności.

Powiedziałam jej: „Musisz je uczyć. One są mną, a nikt nie zna mnie lepiej niż ty”

Czasami dziewczyny żartują: „Patrzymy na ciebie od wielu lat i zastanawiamy się, czy wszyscy tam, w Ukrainie, są tacy szaleni – czy tylko ty”.

„Ukrainka w Polsce” jest w gruncie rzeczy oparta na mojej osobistej historii rozwoju jako migrantki, przedsiębiorczyni, kobiety, przyjaciółki, matki i Ukrainki z Donbasu. To przykład na to, że Ukrainka może zrobić niemal wszystko – o ile nie wszystko. To jest praca mojego życia, a czasami całe moje życie. Ale to także projekt tworzony codziennie przez Polki i Ukrainki. Ja je tylko łączę.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka, redaktorka, fotografka. Od 2022 roku zajmuje się sprawami społecznymi i kulturowymi związanymi z wojną w Ukrainie.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Baza wojskowa na wschodzie Ukrainy. Na prowizorycznym lądowisku, ukrytym wśród brzóz, opada chmura pyłu po wylądowaniu kolejnego śmigłowca Mi-8, który powrócił z misji bojowej. Z kabiny wychodzi kobieta. To porucznik Kateryna, dla kolegów po prostu Katia – jedyna kobieta pilot w Siłach Zbrojnych Ukrainy. Paznokcie w kolorze bordowym, staranny makijaż. Drobne szczegóły kontrastujące z surowością wojskowego otoczenia.

Kiedy jeden z żołnierzy służby naziemnej chce jej pomóc w niesieniu ciężkiego kombinezonu lotniczego, Kateryna odmawia. Nie chce specjalnego traktowania.

„Mężczyźni zawsze chcą pokazać, że są bohaterami i cię chronią” – powie później, opierając się o kadłub samolotu. Jej głos jest spokojny, ale w oczach widać determinację.

Było głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać

Nie przyjechałam tu, żeby być dziewczynką. W końcu nasza armia to zrozumie”.

To zdanie, które wypowiedziała Kateryna, wydaje się jej niepisanym mottem w codziennej służbie, gdzie walka z wrogiem przeplata się z koniecznością dowodzenia swojej wartości w męskim świecie. Jej jasne włosy są splecione w dwa warkocze.

„Jasne włosy... to nie ma znaczenia” – ucina, gdy rozmowa schodzi na drugorzędne tematy. Liczą się umiejętności. A tych Katerynie nie brakuje: od września 2024 roku wykonała ponad trzydzieści misji bojowych.

Co ty tu robisz?

Marzenie o lataniu przyszło do niej, gdy miała dziesięć lat. Ojciec, oficer sił powietrznych, zabrał ją ze sobą do bazy. Pierwszy lot śmigłowcem Mi-8 był jak olśnienie. Kateryna wspomina: „Było tak głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać”.

Dziecięca fascynacja przerodziła się w konkretny cel. Sześć lat później, w wieku 16 lat, pojawiła się na egzaminach wstępnych w Charkowskim Narodowym Uniwersytecie Sił Powietrznych im. Iwana Kożeduby. W grupie czterdziestu pięciu studentów była jedyną kobietą. Według niej, nawet dziś bardzo niewiele kobiet kształci się na pilotów w tej czołowej wojskowej uczelni lotniczej. A uniwersytet w czasie wojny odmawia ujawnienia danych dotyczących liczby studentek uczących się na tym kierunku.

Właśnie tam, na uniwersytecie, od jednego z wykładowców po raz pierwszy usłyszała słowa, które miały ją zniechęcić: „Co ty tu robisz? To nie dla dziewczyn. Po prostu nie dasz rady”.

Ale Kateryna nie należy do osób, które łatwo się poddają. Wsparcie znalazła u instruktorki latania na symulatorach.

„Powiedziała mi, żebym nikogo nie słuchała. A ja pomyślałam, że skoro ona potrafi latać, to dlaczego ja nie miałabym?”

W 2023 roku już jako oficer dołączyła do 18. samodzielnej brygady lotnictwa wojskowego. Dzisiaj jako drugi pilot i nawigator spędza długie godziny w kokpicie Mi-8, ciężkiego poradzieckiego śmigłowca, który nie wybacza błędów. Na pytanie, co najbardziej podoba się jej w lataniu, bez wahania odpowiada:

„W lataniu kocham wszystko”.

W walce mój umysł jest czysty

Każdy dzień w bazie ma swój rytm, który wyznaczają przygotowania do kolejnych zadań. Podobnie jak inni piloci, Katia bierze udział w naradach, analizuje mapy, planuje trasy. Nosi standardowy męski mundur – kombinezon lub kurtkę lotniczą w kamuflażu, na której lewym ramieniu widnieje naszywka z ukraińską flagą. Jej miejscem pracy jest półmrok kabiny wypełnionej rzędami przyrządów na panelu. Można tu dostrzec drobne osobiste akcenty, na przykład parę fioletowych i niebieskich rękawiczek. Zakłada hełm, starannie dopasowuje słuchawki i ustawia mikrofon przy ustach. Jej wzrok staje się skupiony.

Zdjęcie: Oksana Parafeniuk dla "The New York Times"

Śmigłowce startują z zamaskowanych leśnych lądowisk, a potem lecą nad ziemią na wysokości zaledwie 9-14 metrów, by uniknąć wykrycia. Kateryna często pilotuje helikopter pełniący funkcję przekaźnika: zapewnia łączność z dwoma innymi helikopterami, lecącymi przed nią i atakującymi rosyjskie cele. Jej maszyna, lecąca wyżej, jest przez to narażona na większe niebezpieczeństwo.

„Podczas lotu nigdy się nie denerwuję – mówi, a jej skupiona twarz, okolona paskami hełmu, zdaje się to potwierdzać. – Wszystkie trudne myśli mogą pojawić się przed lub po. Podczas lotu mój umysł jest czysty”.

To profesjonalizm wypracowany w ekstremalnych warunkach. Ale za tą zasłoną spokoju kryje się wrażliwość.

„Lecę i patrzę na swój kraj, myśląc, jaki jest piękny. A potem, kiedy wchodzimy na linię frontu i widzę, że wszystko jest zniszczone – spalone i zbombardowane wioski, miasta, domy i fabryki – myślę, jak to możliwe w XXI wieku”.

Poczucie ulgi przychodzi dopiero wtedy, gdy misja kończy się sukcesem.

„Gdy tylko słyszę w radiu, że trafiliśmy w cel, tak jak dzisiaj, wiem, że misja została wykonana. Wtedy czuję: uff, świetnie, udało się”

Oprócz walki z wrogiem Kateryna zmaga się z innymi wyzwaniami. Przyznaje, że czasami wątpi w swoje umiejętności, lecz szybko dodaje, że to uczucie jest znane wielu ludziom, „zwłaszcza kobietom”, i dotyczy nie tylko służby wojskowej, ale każdego zawodu. Chociaż Ukraina stale zwiększa liczbę kobiet w armii – obecnie służy ich około 70 tysięcy, z czego 5,5 tysiąca na stanowiskach bojowych – seksizm nadal pozostaje problemem. Kateryna spotyka się z nim codziennie. Zauważa, że „kobiety są często w armii marginalizowane i otrzymują mniej zadań niż koledzy”. Jak mówi, mężczyźni, z którymi służy, przeważnie starają się ją wspierać, choć czasami pozwalają sobie na seksistowskie komentarze. Nauczyła się je ignorować. Skupia się na pracy i szacunku, który zdobyła wśród kolegów pilotów i dowództwa.

Przełamałam stereotyp

Życie osobiste? W warunkach wojennych nie ma na to miejsca. Rodzinę widuje rzadko. Ma jedno marzenie związane z bliskimi: po wojnie zabrać młodszą siostrę na lot helikopterem. Chwile odpoczynku to często proste codzienne czynności – choćby pośpieszny posiłek przy stole w koszarach, pomiędzy jedną a drugą misją. Czasami, ubrana w ten sam polowy mundur, z włosami splecionymi w warkocze je ciepłą zupę z miski, a na stole obok leżą gazety i butelka wody.

To chwile, które przypominają o zwykłym życiu, tak odległym od tego, co dzieje się w kokpicie śmigłowca. Czasami odpoczywa, oglądając filmy z innymi żołnierzami w bazie. Zdaje sobie sprawę, że jej historia jest inspirująca. Sześć dziewczyn, które marzą o lataniu, napisało do niej na Instagramie z prośbą o radę.

„Staram się je wspierać. Mówię, że osiągną sukces” – podkreśla. Na pytanie, czy czuje się pionierką, odpowiada z lekkim uśmiechem:

„Być może przełamałam stereotyp. Niebo nie pyta o płeć”.

Materiał przygotowano na podstawie informacji i cytatów z materiałów prasowych, w szczególności publikacji „The New York Times” i ArmyInform, które szeroko opisywały służbę i doświadczenia porucznik Kateryny, a także wypowiedzi przypisywanych bezpośrednio bohaterce.

20
хв

Niebo nie pyta o płeć

Sestry

20 sekund, by zestrzelić wrogi dron

– Mam 52 lata i troje dzieci. Z zawodu jestem lekarką weterynarii. Do ochotniczej formacji dołączyłam latem 2024 roku – mówi Walentyna Żelezko, pseudonim „Walkiria”.

Wojna zastała ją w rodzinnej wsi Nemiszajewe niedaleko Buczy. Słyszała ostrzał lotniska w Hostomelu i sąsiednich miast. Wrogie helikoptery latały tak blisko jej domu, że można było zobaczyć twarze pilotów:

– Było strasznie. Nie wiedzieliśmy, gdzie się podziać i co robić. Jak większość Ukraińców, myśleliśmy, że to się skończy za kilka dni. Ale kiedy Rosjanie w Buczy zaczęli znęcać się nad ludźmi i ich zabijać, postanowiliśmy uciekać. Tyle że było już za późno, znaleźliśmy się pod okupacją.

Walentyna Żelezko, „Walkiria”

Najbardziej bała się o swojego młodszego syna, który miał wtedy 8 lat. Słyszała, że Rosjanie znęcają się nawet nad dziećmi. By go chronić, nie rozstawała się z nożem.

– Byłam przerażona, w głowie krążyły mi straszne myśli. Wciąż nie tylko trudno mi o tym mówić, ale nawet wspominać. Myślałam nawet o zabiciu syna własnymi rękami, byleby tylko wróg nie znęcał się nad nim. Oczywiście nie zrobiłabym tego, ale taka myśl przemknęła mi wtedy przez głowę. Nigdy tego Rosjanom nie wybaczę – wyznaje.

11 marca całej rodzinie udało się wyrwać z okrążenia. Jednak myśl o zemście na wrogu i walce za kraj jej nie opuszczała. Pewnego dnia natrafiła w mediach społecznościowych ogłoszenie o naborze kobiet do oddziału „Czarownic bojowych”. Na rozmowę kwalifikacyjną zabrała ze sobą przyjaciółkę, która też ma już ponad 50 lat.

– Od razu nas zapytali: „Jaka jest wasza motywacja?”. Już po trzech minutach rozmowy z dowódcą zrozumiałyśmy, że zostajemy. Uważam, że państwa powinni bronić wszyscy. Przede wszystkim mężczyźni, ale kiedy widzisz te codzienne straty na froncie, to jak mogłabyś siedzieć w domu? Przecież my możemy zastąpić mężczyzn tutaj. Powiedziałyśmy dowódcy: „Nauczcie nas wszystkiego”.

Bieganie, pompki i przysiady w kamizelce kuloodpornej nie były tak trudne, jak przyzwyczajenie się do dyscypliny wojskowej i opanowanie broni.

Rozkładając i składając karabin Kałasznikowa, czułyśmy się jak dzieci z klockami LEGO. Wciąż pytałyśmy instruktorów: „Co to za część? Jak to się nazywa?”

Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego. Teraz zapach prochu dodaje nam adrenaliny.

Dyżury „Czarownic” trwają trzy godziny. Algorytm działania mobilnej grupy ogniowej jest standardowy: alarm – wyjazd na pozycję – czekanie – strzelanie... Każda w zespole ma swoje zadanie. Najważniejsze jest zgranie. Działania muszą być wyćwiczone do perfekcji, dlatego w każdą sobotę na poligonie doskonalą swoje umiejętności strzeleckie.

„Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego”

– Najbardziej bałam się, że zrobię coś nie tak i zawiodę swój oddział. Od rozkazu dowódcy na dotarcie na pozycję, ustawienie karabinu maszynowego, przygotowanie osprzętu i włączenie kamery mamy 10 minut.

Niebo, które jest podzielone na sektory, obserwują na tabletach. Na ekranie widać cel, wysokość, odległość i kurs wrogiego drona. Na tej podstawie trzeba ustalić punkt, w który strzelec powinien skierować ogień. Każda grupa mobilna odpowiada za swój sektor.

– Ostatnio trudniej nam zestrzeliwać drony, bo zaczęły latać nisko i szybko. Latają z prędkością około 50 metrów na sekundę, więc na zestrzelenie mamy do 20 sekund. Gdy lecą nisko, nasze radary mogą ich nie wykryć. Wtedy ich nie widzimy ich, orientujemy się tylko na podstawie dźwięku. Dlatego trzeba być maksymalnie skoncentrowanym i uważnie nasłuchiwać.

Zestrzelenie dronów jest trudniejsze w nocy, bo wróg maluje je na czarno. „Czarownice” używają karabinów maszynowych „Maxim” z 1939 roku.

– Są sprawne, chociaż czasami mogą zawieść. Trzeba je ciągle czyścić, rozbierać, napinać sprężyny. Owszem, mamy również lepszy karabin maszynowy dużego kalibru, ale bardzo chciałybyśmy mieć też „browningi”. Najlepsze uzbrojenie Ukraina wysyła na front.

Ale Rosjanie boją się nas. Czasami pokazują nas w telewizji i próbują wyśmiewać, deprecjonować: „Spójrzcie, oni nie mają już nikogo i nie mają czym walczyć. Nawet już ciotki z kuchni idą”

– Dopóki trwa wojna, moje miejsce jest tutaj. Teraz piszemy historię naszego kraju. Chcę po sobie zostawić godny ślad, mieć udział w zwycięstwie. Kiedyś powiem moim wnukom: „Wasza babcia, którą zwali Walkirią, pomagała walczyć z wrogiem”.

Najprzyjemniejszy dźwięk to dźwięk spadającego wrogiego drona

– Mam 32 lata. Z wykształcenia jestem menedżerką turystyki, pracowałam jako administratorka restauracji w Buczy. Spodziewałam się, że będzie wielka wojna, i nawet się do tego przygotowywałam: spakowałam walizkę z niezbędnymi rzeczami, zebrałam dokumenty, leki – wspomina żołnierka o pseudonimie „Kalipso”.

Kiedy się zaczęło, od razu wywiozła mamę do Hiszpanii, po czym wróciła. Pamięta, że bardzo denerwowały ją przerwy w dostawach prądu, a później aktywność wrogich dronów. Była już wtedy w dobrej formie fizycznej, poza tym od dzieciństwa znała broń, bo strzelać nauczył ją dziadek.

– Przyszłam do dowódcy i powiedziałam: „Będę u was służyć”. Usłyszałam: „Jeszcze cię nie przyjęliśmy”. Ale byłam wytrwała, przeszłam rozmowę kwalifikacyjną, a potem szkolenie. Jedyna przykrość, która mnie spotkała, to stwierdzenie dowódcy, bym zapomniała o długich paznokciach – uśmiecha się.

„Kalipso” na służbie

Była jedną z pierwszych, które dołączyły do buczańskiego oddziału obrony terytorialnej (DFTG). Na początku była dowódcą patrolu szybkiego reagowania. Pilnowała porządku w gminie, patrolowała ulice miasta, sprawdzała schrony przeciwbombowe, by nie były zamknięte w razie alarmu. Później pojawił się pomysł stworzenia plutonu „Czarownic”. Stanęła na jego czele.

– Zaczynałyśmy jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali nas na „Czarownice z Buczy”.

Miałam naszywkę z czarownicą na granatniku. Bardzo spodobała się dowódcy.

Pomyślałyśmy, że to trafne, bo w Ukrainie wszystkie kobiety są czarownicami, do tego wściekłymi na Rosjan za to, co zrobili z naszym krajem, miastem, ludźmi. Wielu moich towarzyszy zostało zamordowanych na terenie Buczy

Teraz „Czarownice z Buczy” mają bardzo dużo pracy, bo wróg każdego dnia i każdej nocy ostrzeliwuje ukraińskie miasta rakietami i dronami.

– Praktycznie każdej nocy jest niespokojnie. Jesteśmy zawiedzione, kiedy jakiś Szahid nie wlatuje w sektor naszego ostrzału. Bo każda chciałaby zestrzelić tego potwora, żeby nie trafił w czyjś dom, nie niszczył naszej infrastruktury, byśmy nie zostali bez światła, ogrzewania i wody. Jesteśmy dla Rosjan jak kość w gardle, dlatego zasypują nas dronami.

Zaczynały jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali je na „Czarownice z Buczy”.

Jej oodziałowi udało się już zestrzelić sześć wrogich dronów. „Kalipso” przyznaje, że najtrudniejsze w tej pracy jest czekanie:

– Pamiętam, jak było z pierwszym. Słyszeliśmy, że się zbliża, aż tu nagle po prostu wyskoczył zza drzew. W sekundę otworzyłyśmy ogień, bo znalazł się w sektorze naszego ostrzału. Kiedy usłyszałyśmy, jak spada, szalałyśmy ze szczęścia.

Najgorzej jest wtedy, gdy widać wrogiego drona, ale nie można go dosięgnąć z karabinu. I potem przeczytać w raportach, że ten dron spadł gdzieś w dzielnicy mieszkalnej.

– Był taki przypadek, że dron spadł na Hostomel. Przebił się przez dach, zniszczył ogrodzenie i drzewa. Na szczęście nie było ofiar. W takich momentach wyrzucasz sobie, że go nie zestrzeliłaś – nawet jeśli obiektywnie nie miałaś na to szans. Gdybyśmy miały lepsze uzbrojenie o większym zasięgu, wyniki naszej pracy byłyby znacznie lepsze.

Ostatnio wróg pokrywa drony nieznaną trucizną, która powoduje oparzenia płuc.

– Rosjanie regularnie wymyślają nowe strategie ostrzału. A my wymyślamy sposoby, jak im przeciwdziałać. To jak taniec, kręcimy się wokół siebie

– Kiedy jest alarm, przyjaciele często dzwonią do mnie i pytają, czy jestem na zmianie. Kiedy słyszą, że tak, mówią: „No to wszystko będzie dobrze ”. Ale ja zawsze wszystkim mówię, że alarmu nie wszczyna się bez powodu. Waszym obowiązkiem jako obywateli jest zejść do schronu, bo to wy odpowiadacie za swoje życie.

„Kalipso” marzy o tym, by się w końcu porządnie wyspać. Teraz śpi po 3-4 godziny na dobę. No i chce odwiedzić mamę w Hiszpanii. Nie widziała jej już ponad trzy lata.

Zdjęcia: prywatne archiwa bohaterek

20
хв

Czarownice z Buczy. Jak „Walkiria” i „Kalipso” polują na drony

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

W pułapce nieufności

Ексклюзив
20
хв

Bez integracji przegramy nie tylko z traumą – przegramy ze sobą

Ексклюзив
20
хв

Gabrielius Landsbergis: – Tylko Ukraina może powstrzymać Rosję

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress