Exclusive
20
min

Weronika Marczuk: Postawiłam sobie za cel stać się w Polsce osobą szanowaną

Prawniczka, prezeska, przedsiębiorczyni, producentka filmowa, działaczka polsko-ukraińska opowiada szczerze jak ona, Ukrainka stała się w Polsce gwiazdą. I że łatwo nie było.

Oksana Szczyrba

Sesja zdjęciowa do kampanii społecznej Marty Banaszek "Dobra dla Ciebie? Idealna dla siebie." Warszawa, 02.04.2022. Stopa. Paweł Wodzyński/East News

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Weronika Marczuk pochodzi z Kijowa, pierwsze wykształcenie uzyskała w Niżyńskim Instytucie Pedagogicznym na Wydziale Chemii i Biologii. Jako studentka rozpoczęła współpracę z polską firmą, z którą w 1992 roku podpisała dwuletnią umowę na pracę w Polsce. Równolegle ukończyła Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Planowała wrócić do Kijowa, na wysokie stanowisko w ukraińskim przedstawicielstwie firmy. Jednak los miał inny plan. Weronika znalazła miłość — i została w Polsce.

Minęło 30 lat, tutaj teraz czuje się jak w domu. Jest dobrze znana i szanowana zarówno wśród Ukraińców, jak i Polaków.

Weronika Marczuk z córką. Zdjęcia z prywatnego archiwum

Oksana Szczyrba: Nie planowałaś, że wyjedziesz z Ukrainy. Jak to się stało, że znalazłaś się w Polsce?

Weronika Marczuk: Był rok 1991. Z jednej strony byliśmy zachwyceni, że Ukraina uzyskała niepodległość. Z drugiej strony kraj przechodził ogromny kryzys, ludzie nie wiedzieli, jak planować swoją przyszłość. Pracowałam w szkole, jednocześnie studiowałam zaocznie w szkole pedagogicznej. Prawie wszyscy nauczyciele szukali innej pracy, niektórzy wyjechali za granicę. I powiedzieli mi: idź, spróbuj, może będziesz w stanie uczyć się za granicą. W tamtych czasach było bardzo doceniane, gdy miałeś dyplom z zagranicy. Wyjechałam.

W 1994 roku, kiedy miałam wrócić do Kijowa, moje życie zmieniło się radykalnie: poznałam mojego przyszłego męża. Gdyby ktoś mi wcześniej powiedział, że może się to zdarzyć, nie uwierzyłabym.

OS: Jak poznałaś Cezarego Pazurę?

WM: Mieszkałem w Sopocie, a Cezary przyjechał tam z przyjacielem. Był lipiec, szliśmy główną ulicą. Przyjaciele siedzieli w jednej z restauracji, zaprosili nas do stolika. Okazało się, że znali mojego przyszłego męża. Cezary opowiedział mi o sobie, wypytywał o mnie. Polubiliśmy się.

A potem wszystko było jak piorun z jasnego nieba. Cezary zrobił wszystko błyskawicznie, żebym mogła zostać w Polsce. Nie odważyłabym się pójść do szefów, żeby powiedzieć im, że zmieniam swoje plany życiowe z powodu faceta. Więc Cezary poszedł do zarządu mojej firmy i wyjaśnił, że taka miłość jak nasza zdarza się raz w życiu, zresztą ma dziecko i widzi, że będę dla niego wspaniałą matką. Krótko mówiąc w dwa tygodnie zaplanował naszą przyszłość.

Weronika Marczuk ze swoim byłym mężem Cezarym Pazurą. Zdjęcie z prywatnego archiwum

OS: Miłość od pierwszego wejrzenia?

WM: Dla niego, tak, zdecydowanie. Dla mnie, od drugiego. Powiedział, że ledwo mnie zobaczył zdał sobie sprawę, że jestem jego przyszłą żoną.

OS: W jednym z wywiadów powiedziałaś, że w chwili, gdy się spotkaliście to Ty byłaś bardziej człowiekiem sukcesu niż on...

WM: Tak, był w trudnym momencie. Sam wychowywał dziecko, miał trudności finansowe. Moja sytuacja była znacznie lepsza — miałam w rękach dyplom, dostałam pracę jako zastępczyni dyrektora kijowskiej firmy.

Dlaczego wtedy posłuchali Pazury? Bo, jak się okazało, już go znali: grał w filmach. Cezaremu udało się mnie przenieść do Warszawy i nie zwolniono mnie. Dzięki temu firma nie poniosła żadnych strat, a nasze relacje na tym zyskały.

OS: Gdyby się to nie udało, wróciłabyś do Kijowa?

WM: Tak. Bardzo lubiłem Cezarego, ale nie straciłam rozumu na tyle, aby zaryzykować moją niezależność, dochody i karierę.

Weronika Marczuk z rodziną na wsi. Zdjęcia z prywatnego archiwum

OS: Jak stałaś się w Polsce sławna?

WM: Nigdy nie marzyłam o sławie, nigdy nie marzyłam o zostaniu "gwiazdą". Tak się złożyło, że mój mąż bardzo szybko rozwijał swoją karierę, a ja razem z nim swoją. On chciał, żeby cały świat zobaczył, jaką ma dobrą rodzinę, jak wszystko dobrze się układa. Ja nie miałam takiego planu. Chociaż byliśmy postrzegani tak samo - jako gwiazdorska para, nazywana nawet najlepszym duetem.

OS: Mieszkaliście razem dwanaście lat. Dlaczego się rozwiedliście?

WM: Dziś jako dorosła, mogę powiedzieć tak: jeśli rodzina nie pozwala kobiecie zająć własnego miejsca, a jedynie oczekuje, że zajmie ona miejsce poprzedniej partnerki, to nie będzie życia. To może trwać przez jakiś czas, dopóki masz siłę kochać, ale później pojawiają się inne problemy. Jednym z powodów było w szczególności to, że nie mogliśmy mieć razem dziecka. Poświęciłam się całkowicie tej rodzinie, temu związkowi. Wychowałam jego dziecko, które nazywało mnie mamą.

Nie walczyłam o siebie, zaniedbałam siebie. I wtedy usłyszałam od męża bardzo słuszne pytania: "Dlaczego nie powiedziałaś tego wcześniej? Dlaczego nie stawiałaś oporu? Dlaczego nie uderzyłaś pięścią w stół?". To trwało bardzo długi czas — około półtora roku. Próbowaliśmy jakoś uratować nasz związek. Powiedziano mi, że nie mogę zostawić takiego człowieka jak Pazura... Wyszłam z rozwodu z podniesioną głową, ale to było naprawdę bardzo trudne. Myślałam, że nie przetrwam. Ale udało się.

Wszystko zaczęło się od eportażu z Kijowa

OS: Jak zmieniło się Twoje życie i kariera?

WM: Kiedyś dzięki Cezaremu dostałam się do show-biznesu, więc byłam pewna, że po rozwodzie będę musiała opuścić ten świat.

Ale zamiast tego dostałam różne propozycje. Jeden z dyrektorów polskiej telewizji powiedział: „Dzięki Bogu. Nie mogliśmy już dłużej czekać, aż wreszcie uwolnisz się od Pazury, bo tylko mu służysz. Dziewczyno, musisz zrobić swoje. Jesteś gwiazdą. Znajdę Ci agenta, żebyś mogła pracować na siebie”. To było nieoczekiwane.

Wszystko zaczęło się od kanału TVN — zrobiłam dla nich reportaż z Kijowa. Dyrektor telewizji wezwał wszystkich na spotkanie, pokazał ten materiał i powiedział: „To najlepsza korespondencja, jaką widziałem. To pierwsze, drugie: Marczuk musi dla nas pracować”. I zaproponowano mi, żebym została gospodynią programu o Ukrainie.

Zaczęłam więc robić serię reportaży. Jednocześnie miałam trzy programy w telewizji, produkowałam materiały, kończyłam prawo, otwierałam kancelarię prawną. Postawiłam sobie za cel, aby stać się kimś szanowanym w Polsce.

Polakom nie da się łatwo udowodnić, że w Ukrainie jest coś lepszego niż w ich kraju. Musimy wykonywać swoją pracę tak dobrze, że sami przychodzą i mówią: „Boże, Weroniko, ale jak to zrobiłaś?” A gdy wyjaśniam, że połączyłam wszystko, co najlepsze w Ukrainie są gotowi do słuchania.

OS: Kiedy przyjechałaś do Polski, nie było tu tylu Ukraińców jak dziś. Jak postrzegali Cię Polacy?

WM: Przez te piętnaście lat wielokrotnie płakałam. Polacy byli bardzo uprzedzeni wobec Ukraińców, kojarzonych z komunizmem, ukraińskimi dziewczętami o niestosownym zachowaniu. Nie wolno mi było nawet mierzyć rzeczy w sklepie. Pierwsze realne zmiany nastąpiły w 2004 roku wraz z Pomarańczową Rewolucją. Polacy zobaczyli innych Ukraińców.

Wśród Ukrainek ze Stowarzyszenia Dusze Ukrainy. Zdjęcie z prywatnego archiwum Weroniki Marczuk

OS: Czy czujesz się teraz w Polsce jak w domu?

WM: Aby poczuć się w Polsce jak w domu, musisz tu przeżyć całe swoje życie. Mieszkałam w Ukrainie dwadzieścia lat. W Polsce poczułam się jak w domu po kolejnych 20. Teraz mam drugą polską rodzinę, córkę.

Nie mam już obywatelstwa ukraińskiego, kiedyś przyjęłam polskie. To nie jest łatwe. Jednocześnie jestem przekonana, że mam więcej możliwości pomocy Ukrainie stąd niż z samej Ukrainy. Dla mnie lojalność wobec Ojczyzny to nie obywatelstwo, ale wewnętrzne powołanie do zrobienia czegoś dla niej.

OS: Jesteś główną organizatorką charytatywnego turnieju piłki nożnej w Polsce, udało ci się zorganizować około 200 meczów. Skąd bierze się miłość do tego sportu?

WM: Jako dziecko byłam "chłopczycą", nosiłam krótką fryzurę, grałam w piłkę nożną z chłopakami, kochałam Dynamo. A jednak - jeździłam na motocyklach, od wczesnego dzieciństwa umiałam prowadzić samochód, nawet skakałam z trzeciego piętra... W tym samym czasie najlepiej uczyłam się w szkole, miałam autorytet. Kiedy zmarła moja siostra, ojciec powiedział, że jestem teraz dla niego synem i córką. I tak mnie wychował.

Weronika Marczuk na meczu Polska-Ukraina. Zdjęcia z prywatnego archiwum

OS: Wielu Ukraińców szuka dla siebie należnego miejsca w Polsce. Jednemu udaje się zbudować dobrą karierę, drugiemu-nie. Jak myślisz, od czego to zależy? Od szczęśliwego losu, czy wynika z wytrwałości i ciężkiej pracy?

WM: Raz masz szczęście, następnym razem nie. Często mnie pytają ludzie, jak wytrzymałam wszystkie niepowodzenia, które mi się przydarzyły. I patrzę na te "nieszczęścia" i myślę: miałem sto razy więcej chwil, w których uśmiechnęłam się i cieszyłam. Po prostu niewiele osób to widziało.

Moim zdaniem sukces zależy od ciężkiej i ciężkiej pracy. Szczególnie w Polsce: trzeba dobrze znać język i kulturę tego kraju, aby czuć się dobrze wśród Polaków. Wiele osób mówi o podobieństwie mentalności ukraińskiej i polskiej — nie wierz w to. Tak, pochodzimy z jednej dużej słowiańskiej rodziny, ale jesteśmy inni. Ogólnie rzecz biorąc, jeśli chcemy zintegrować się z innym społeczeństwem, musimy zrozumieć: jakie bajki czytają, czego uczą swoje dzieci, z czego się śmieją, co uważają za święte. Dużo się uczyłam, zarówno w dzień, jak iw nocy.

OS: Jak Waszym zdaniem wojna wpłynęła na stosunki ukraińsko-polskie?

WM: Wojna bardzo zmieniła stosunek Polaków do Ukraińców. Polacy otworzyli Ukraińcom drzwi własnych domów, zabrali kobiety z dziećmi na granicy, przywieźli je do siebie. To niesamowite. Polacy naprawdę docenili, że Ukraina broni się, zaczęli szanować Ukraińców. Ponadto Polacy mają wysoki poziom człowieczeństwa, bardzo są przywiązany do wartości demokratycznych.

Weronika Marczuk na otwarciu wystawy „Mobilne Laboratorium TPU”, która odbyła się w „Generatorze Nauki”. Wystawa organizowana przez Towarzystwo Przyjaciół Ukrainy. Podkarpacie, Jasło, 06.02.2024. Zdjęcie: Marek Dybas/Reporter

OS: Jesteś także szefową Międzynarodowej Ambasady Kobiet Przedsiębiorczych i masz wiele innych projektów, i spraw. Jakie są dla Ciebie najważniejsze?

WM: Dzisiaj spędzam więcej czasu pomagając innym i dzieląc się doświadczeniami niż rozwijając nowe pomysły. Moją najważniejszą sprawą w życiu jest moja mała córka Ania.

Plany zmieniła wojna. Wiem jednak na pewno, że bez względu na to, co robię, zawsze ciągnie mnie robić coś z dziećmi... Szkoła, edukacja, mentoring... Teraz mamy jeden projekt związany z Ukrainą. Jeśli uda się to wdrożyć, pomoże Ukrainie rozwijać demokrację, przeprowadzimy szkolenia dla liderów, zrobimy coś naprawdę wielkiego.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Jędrzej Dudkiewicz: – Jakie były początki Kobiet Wędrownych?

Khedi Alieva: – Jestem uchodźczynią polityczną. Gdybym nie została zmuszona, nigdy nie opuściłabym swojego kraju, Czeczenii, żyłabym tam w spokoju. Są momenty, że myślę: „Po co była ta cała walka o to, żeby żyć na emigracji? A może lepiej byłoby umrzeć, zostać zapomnianą, co jest losem wielu ludzi na świecie?”

Przyjechałam jednak do Polski i jestem szczęśliwa, że tu mieszkam – mimo że dla uchodźców nie ma tu raju, wielu z nich popada chociażby w bezdomność. Oczywiście rozumiem, że mieszkań jest mało, że młodzi ludzie mają problemy z wynajmem, że w wielu krajach na Zachodzie uchodźcy mają większe szanse na mieszkania. Przybywając do Polski miałam nadzieję, że otrzymam ochronę, ale tak się nie stało. Przy czym ochronę rozumiem jako na przykład wsparcie w zrozumieniu, jakie jest prawo w Polsce. Przyjechałam z innego kraju, gdzie jest inna religia, inna kultura, inna mentalność, w których zostałam wychowana.

Dopiero tutaj po czasie zrozumiałam, że kobiet nie wolno bić. Pochodząc z bardzo patriarchalnego miejsca myślałam, że to norma

Już wtedy, w 2014 roku, gdy rozmawiałam z dziennikarzem „Dziennika Bałtyckiego”, wskazywałam, że warto ludziom przybywającym do Polski od razu tłumaczyć różne rzeczy związane z demokracją, innymi wartościami, by pozostawili różne swoje przekonania na granicy. Ochronę rozumiem też jako legalną pracę, nawet w sklepie czy przy sprzątaniu. Dużo się mówi o tym, że trzeba się uczyć polskiego, ale najważniejsza jest właśnie praca. Działam z wieloma uchodźczyniami i wiele z nich naprawdę nie rozumie, że legalna praca to zabezpieczenie zdrowotne czy możliwość uzyskania na pewien czas wsparcia finansowego w razie zwolnienia. Niedawno przyjęłam do pracy pewną kobietę i gdy jej powiedziałam, że lipiec to miesiąc wakacyjny, więc może być mniej obowiązków, ale i tak dostanie normalne pieniądze – to nie mogła uwierzyć.

„Ludziom przybywającym do Polski warto od razu tłumaczyć różne rzeczy związane z demokracją, innymi wartościami”

Widziałam wiele kobiet z Czeczenii i Ukrainy, które nielegalnie sprzątały, sama jednak chciałam zacząć życie na nowo, z czystą kartą, w pełni legalnie. Początkowo chodziło więc właśnie o to, w tym także o wsparcie psychologiczne dla mnie i mojej rodziny. To w ogóle bardzo ważny temat. Uważam, że powinny być środki na to, by wszystkim osobom przybywającym do Polski zapewnić taką pomoc. Dodatkowo można by wtedy opowiedzieć o tym, jak wygląda tutaj sytuacja, jakie są prawa, jakie możliwości. To istotne także z punktu widzenia poczucia bezpieczeństwa. W którymś momencie, kiedy stałam już pewnie na nogach, zapytałam znajomego, co mogłabym robić w kierunku tego wszystkiego. Powiedział: „Zostań mostem. Tłumacz różnice kulturowe, opowiadaj o islamie”. A raczej o pewnym odłamie islamu i społeczeństwa czeczeńskiego, bo wewnątrz tej religii różnice są spore. Tak się to wszystko zaczęło.

Czyli Kobiety Wędrowne zaczęły wspierać ludzi przyjeżdżających do Polski z najróżniejszych państw?

Tak, z takim założeniem, że nawet jeżeli z dziesięciu na nogi stanie tylko jedna, to i tak to będzie sukces. Sama otrzymałam mnóstwo pomocy od Polek i Polaków, więc nie chcę tego zmarnować. Chcę coś dać od siebie – zwłaszcza kobietom, które przyjeżdżają z miejsc, w których ich prawa są znacznie mniejsze. Dlatego duża część tego, co robię, to tłumaczenie, że w Polsce naprawdę jest demokracja i sytuacja kobiet jest tu o wiele lepsza.

Czym się zajmują Kobiety Wędrowne?

Od samego początku, odkąd piszemy projekty i staramy się realizować nasze pomysły, zależało nam na tym, by ich uczestniczki dostawały wynagrodzenie. Ostatnio uchodźczyni z Kirgizji powiedziała mi, że dopiero dzięki temu zrozumiała, czym jest równe traktowanie.

Sądzę, że języka najłatwiej się uczyć w praktyce – sama zresztą poznawałam polski nie na kursie, tylko jak najwięcej czytając, nawet ogłoszenia na ulicy. Korzystamy z kompetencji, które mają kobiety, i angażujemy je w działanie. To różne rzeczy.

Nakręciłyśmy na przykład film, w którym przybliżamy historie kobiet – pełne przemocy, handlu ludźmi – by pokazać np. straży granicznej, czemu one uciekają z różnych miejsc

We wszystkim, co robimy, towarzyszą nam polskie kobiety, co pozwala na budowanie relacji i prawdziwą integrację, pokazanie, że osoby przyjeżdżające z innych krajów nie są zagrożeniem. I nie chodzi o to, by wyrzekały się swojej kultury; sama nie chcę zmieniać tego, że jestem Czeczenką. Jednak kiedy widzimy, jak wiele nas łączy, łatwiej o porozumienie.

Innymi słowy, ważna jest integracja, ale też dawanie kobietom przyjeżdżającym do Polski z zagranicy podmiotowości, sprawczości i możliwości rozwijania swych kompetencji.

„Mamy restaurację, do której przychodzi wiele osób z Polski. Wiele z nich jest już regularnymi, stałymi klientami, często to osoby starsze. Inni zamawiają u nas catering”

Myślę, że to bardzo ważne. O ile wsparcie, na przykład żywnościowe, jest istotne, to jednak nie może ono trwać zbyt długo. Znacznie większą pomocą jest danie legalnej pracy. Dzięki temu osoby z innych krajów nie tylko zarabiają pieniądze i płacą podatki, ale zyskują też większą kontrolę nad swoim życiem, większą wolność. W ten sposób próbuję przekazać innym kobietom coś z mojego doświadczenia.

Moje wartości zmieniły się, kiedy zabili mojego męża, na własne oczy zobaczyłam wojnę i zostałam bez domu

Otrzymałam pomoc, ale zależało mi na zyskaniu sprawczości, na robieniu czegoś samodzielnie i decydowaniu o samej sobie. Zrozumiałam też, że to daje spokój, możliwość wyspania się, wypicia bez pośpiechu kawy, bezpiecznego wyjścia na ulicę. To jest coś, o co cały czas walczę, choć to nie zawsze jest łatwe.

Co ma Pani na myśli?

Nie jest tak, że wiem wszystko. Wciąż mam w głowie sporo stereotypów, chociażby związanych z przedstawicielami innych odłamów islamu. Bywa, że się ich boję, dlatego dużo czytam o różnych rzeczach, a przede wszystkim poznaję takie osoby. Wtedy lęk się zmniejsza, chociaż nie chciałabym podróżować do Syrii czy Afganistanu. Niemniej wspieram rodzinę, która przyjechała do Polski z Afganistanu, mam też kolegę z tego kraju, z którym dzielę się doświadczeniem, bo chce otworzyć biznes w Polsce. Wiem, jak to jest walczyć o bycie wolną, i chcę, żeby inni też mieli taką możliwość.

Wspomniała Pani, że w projektach biorą udział też Polki i w ten sposób integracja się udaje. Macie na to jakiś własny sposób?

Mamy restaurację, do której przychodzi wiele osób z Polski. Wiele z nich jest już regularnymi, stałymi klientami, często to osoby starsze. Inni zamawiają u nas catering. Nasze jedzenie zawsze jest najwyższej jakości i świeże, nie ma możliwości, by wykorzystać w cateringu cokolwiek wczorajszego. Wydaje mi się, że nasz sukces polega także na tym: wygrywamy jakością. Dodatkowo współpracujemy z polskim gospodarstwem, z którego mamy świetne produkty. Wszystko to na pewno pomaga w integracji, przełamywaniu stereotypów. Daje także dużo możliwości osobom przyjeżdżającym do Polski z innych krajów. Mamy sporą rotację pracownic i pracowników, bo po jakimś czasie idą do lepiej płatnej pracy. Znam ludzi, którzy zaczynali w naszym lokalu, a dziś zarabiają więcej ode mnie. I bardzo mnie to cieszy.

Z czego wynika to, że przychodzi do was wiele osób starszych?

Niedaleko nas jest przychodnia, więc pewnie zaglądają do nas przed lub po wizytach w niej. Często mówią, że w innych restauracjach coś im nie do końca pasowało, a u nas czują się dobrze. Nie bierzemy też pieniędzy za kawę czy herbatę. Zwykle ludzie są zdziwieni, starsze osoby chcą płacić. Wtedy mówię, że to jest moja forma wdzięczności za wszystko to, co dobrego spotkało mnie w Polsce. Mówiono mi, że możemy przez to zbankrutować, ale nic takiego się nie wydarzyło. Ba, udało się odnieść sukces, więc staramy się też wspierać inne organizacje pozarządowe. Dość regularnie dostaję w podziękowaniach kwiaty lub czekoladki, ale to niepotrzebne, wystarczy zwykłe „dziękuję”. Mam naprawdę przyjemną pracę, którą lubię. Jeżeli ktoś chciałby zobaczyć szczęśliwą uchodźczynię, to z pewnością mogę to być ja.

„Przyjechałam jednak do Polski i jestem szczęśliwa, że tu mieszkam – mimo że dla uchodźców nie ma tu raju”

Mimo wszystko atmosfera w Polsce w ostatnim czasie jest straszna. Nie budzi to Pani zaniepokojenia?

Mogę robić to, co robię, niewiele więcej. Uważam, że należy pomagać, zwłaszcza kobietom i dzieciom uciekającym z Ukrainy. Bardzo blisko siebie mamy przecież wojnę. Jednocześnie rozumiem, że trzeba sprawdzać, kto wjeżdża do Polski, jakaś weryfikacja musi być zachowana, bo to kwestia bezpieczeństwa. Dobrym pomysłem byłoby zaangażowanie na granicach osób z różnych krajów, by wspierały pograniczników w rozmowach z tymi, do których najbliżej im kulturowo czy językowo. Może to też pomogłoby nieco obniżyć napięcia, a równocześnie uchodźcy i migranci od razu dostawaliby o wiele więcej lepszych informacji o sytuacji i możliwościach w Polsce.

I nie daj Boże, żeby wojna dotarła do Polski. Jeśli jednak tak się stanie, jestem gotowa stanąć do walki o ten kraj

Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterki

20
хв

Kobieta, która stała się mostem

Jędrzej Dudkiewicz

„Nieważne, co dzieje się wokół. Liczy się tylko jedno: czy zdążysz pomóc rannemu. Nauczyliśmy się robić to w biegu. Samochód jedzie pod ostrzałem, a ty w ciemnościach z latarką szukasz żyły, żeby podłączyć kroplówkę. Przecinasz ubranie, opatrujesz rany. Zimą ranni są przemoczeni i odmrożeni. Ich życie zależy od tego, czy znajdą się w cieple, dlatego ogrzewamy samochód do maksimum. Jesteś w kamizelce kuloodpornej i hełmie, cała – od kurtki po majtki – przemoczona do suchej nitki. Ale tego nie czujesz. Zapominasz, że jest ci nieznośnie gorąco, duszno, że przed wyjazdem sama leżałaś pod kroplówką z bólem głowy po kontuzji. Adrenalina czyni cuda: kiedy liczy się każda sekunda, nic cię nie boli. I oto dowozicie rannego do szpitala. Lekarze mówią, że jeszcze pięć minut – i ten człowiek by umarł. Ale zdążyliśmy. Uratowaliśmy go...”

Tak swoje codzienne życie na wojnie opisuje Ołeksandra Czorna, pseudonim „Jaskółka”, 52-letnia medyczka pola walki 39 Oddzielnej Brygady Obrony Wybrzeża. Jaskółka – bo jak mówią jej koledzy, „szybko lata”. Przed wojną była księgową. Całe życie poświęciła rodzinie, dlatego decyzja o pójściu 25 lutego 2022 roku do komisariatu wojskowego zaskoczyła wszystkich jej przyjaciół i znajomych. Ale ona nie miała wątpliwości.

Koledzy mówią na nią „Jaskółka” – bo „szybko lata”

Już dawno przestaliśmy liczyć nasze kontuzje

– Na początku nie przyjęli mnie ani do SZU, ani do obrony terytorialnej – mówi Ołeksandra. – Ale trafiłam na ludzi, dzięki którym udało się rozwiązać ten problem. Miałam poważne zamiary, chociaż przed rozpoczęciem inwazji należałam do osób, które zaprzeczały, że może do niej dojść. I chociaż mój mąż, który jest żołnierzem, wielokrotnie mnie ostrzegał, nie chciałam o niczym słyszeć. Miałam urodziny, przede mną był długo wyczekiwany wypoczynek w Karpatach. Miałam inne sprawy na głowie.

Wojna zaskoczyła nas w domu w Czarnomorsku, w obwodzie odeskim. Męża natychmiast wezwano do służby. Znalazłam książeczkę wojskową, którą miałam od czasu ukończenia szkoły medycznej w 1992 roku. Prawie nie pracowałam w swoim zawodzie – kiedy masz troje dzieci, musisz wybierać pracę, w której ci odpowiednio zapłacą.

Razem z córką (dwoje pozostałych dzieci było w Kijowie) zaczęłyśmy pracować jako wolontariuszki: piekłyśmy całe kilogramy ciastek fitness, które przekazywałyśmy na front. Równolegle dyżurowałam w lokalnym batalionie ochotniczym, gdzie potrzebni byli medycy. Aż 23 marca padło pytanie, kto z ochotników wstąpi do szeregów SZU. Natychmiast się zgodziłam.

Kateryna Kopanieva: – Już wtedy rozumiałaś, że to nie będzie wojna na miesiące, ale na lata?

Ołeksandra Czorna: – Tak. W przeciwieństwie do wielu naszych chłopaków nie miałam złudzeń, że to się szybko skończy. Pewnie dlatego, że jako córka i żona wojskowego widziałam, jak jaką stała się ta branża w ciągu ostatnich 20 lat. Widziałam, jak w latach przedwojennych ukraińska armia była redukowana i jak upadała. I rozumiałam, że wróg przez te wszystkie lata przygotowywał grunt pod wielką wojnę. Jeszcze w obronie cywilnej mówiłam chłopakom, że wszyscy znajdziemy się na froncie. I tak się stało.

Nie zapomniałaś umiejętności udzielania pierwszej pomocy?

Nie pozwoliło mi na to troje moich dzieci, z ich ciągłymi chorobami i urazami. Oczywiście, przeszliśmy szkolenie z instruktorami medycyny taktycznej. Po ukończeniu szkoły medycznej przez jakiś czas pracowałam na oddziale kardiologicznym, więc ta wiedza również się przydała. Nadal jednak boję się sali operacyjnej.

Jeśli sama udzielam pomocy, to tnę, zszywam i traktuję to normalnie. Ale kiedy widzę, jak robią to inni, czuję się nieswojo. Nawet podczas pobierania krwi staram się nie patrzeć

W każdych innych warunkach nakłuwam żyły ze spokojem, ale kiedy nakłuwają moje, wolę tego nie widzieć.

Z drugiej strony są sytuacje, kiedy nie zauważasz wokół siebie nic, tylko rannych, którym trzeba pomóc. Kiedyś z powodu silnego bólu głowy sama byłam pod kroplówką. Nadjechała karetka, ciężki przypadek. Przewinęłam rękę, nie zdejmując cewnika, i tak pojechałam na ewakuację. Kiedy przenosiliśmy rannego, podrapałam sobie tę rękę. Skończyło się infekcją i miesięczną kuracją antybiotykową. W ekstremalnych sytuacjach mogę też „nie zauważyć”, że mam wysokie ciśnienie. Moja norma 90/60, więc gdy mam 140/100, moje naczynia krwionośne po prostu nie wytrzymują i może się zacząć krwawienie z nosa. Ciśnienie często podnosi mi się latem, z powodu upałów i duszności, gdy jadę w karetce bez okien.

Z braćmi z zespołu medycznego

Miałaś wiele kontuzji?

Oficjalnie trzy, ale myślę, że więcej – już dawno przestałam je liczyć. Gdy pocisk spadł niedaleko mnie, bolała mnie głowa. Poleżałam jednak trochę pod kroplówką i wróciłam do pracy.

Niektórzy po kontuzji ostro reagują na każdy dźwięk, inni się przyzwyczajają. Ja należę do tych drugich: dopóki coś nie przeleci tuż obok, nie reaguję

Kiedy mieszkaliśmy naprzeciwko Krynok, w obwodzie chersońskim, przelatywało codziennie. Miejscowi, którzy zostali, mieszkali już w piwnicach, ale ja mogłam przebywać w domu. Jednak pewnego razu piwnica uratowała mi życie. Rosyjską rakieta poleciała prosto na nas. Dom rozpadł się jak kartonowe pudełko, lecz piwnica wytrzymała.

Byliśmy w takich miejscach, gdzie odległość od okupowanego przez Rosjan lewobrzeżnego Chersonia była minimalna. Tam ostrzał w zasadzie nie ustawał. Jedna po drugiej miejscowości zamieniały się w ruiny, lecz na tle tej apokalipsy nadal spotykało się cywilów, którzy nie chcieli opuścić swoich ogrodów i z jakiegoś powodu byli przekonani, że Rosjanie nie będą do nich strzelać. W końcu to my udzielaliśmy im pomocy...

Dotrwać do nocy to już sukces

Jest strasznie?

Bywa. Ale chodzi raczej o strach nie o swoje życie, a o życie innych. Wywozimy rannego cywila, a ja słyszę przez radio, że wróg ostrzeliwuje nasze pozycje – i boję się o naszych. Albo razem z koleżanką, medyczką plutonu, trafiamy pod ostrzał. Leżymy w domu na podłodze, lecą na nas odłamki, a ja nie myślę o nas, tylko o tym, żeby nasi chłopcy tutaj nie przyjechali i nie wpadli pod ostrzał.

Przez pierwsze dwa lata wojny nie myślałam o sobie. Żyłam dniem dzisiejszym, chwilą. Wchodzisz do wiejskiego sklepiku, widzisz coś w rodzaju ananasa, persymony czy krewetek (właściciele sklepów pod ostrzałem przywozili takie produkty na linię frontu i zarabiali na tym niewiarygodne pieniądze) i nie ma dla ciebie znaczenia, ile to kosztuje. Myślisz: „A jeśli dzisiaj jest mój ostatni dzień?” – i kupujesz. To jest życie chwilą. Przeżyć do wieczora albo do nocy to już sukces.

Teraz pracuję nad tym, by odzyskać umiejętność planowania. Zaczynam od tego, by zaplanować przynajmniej najbliższy urlop. Niedawno jechaliśmy z chłopcami i zobaczyliśmy, że w naszą stronę leci dron. Z daleka nie było wiadomo, czy to nasz, który przeleci obok, czy wrogi, który spadnie na nas.

W takich chwilach mózg natychmiast opracowuje plan działania: jeśli dron się zniża, wyskakujemy w biegu. A w głowie masz myśl, żeby nic się nie stało, bo przecież niedługo urlop

Chyba tylko ten, kto sam tego doświadczył, może zrozumieć, co się dzieje w takiej chwili. Dlaczego dziś rozpada się tak wiele rodzin? Dlaczego jest tak wiele rozwodów? Kiedy jesteś na froncie, nie chcesz straszyć swoich bliskich, opowiadając im, że kilka razy w ciągu jednego dnia omal nie zginęłaś. Mówisz, że wszystko jest w porządku. A oni tego nie rozumieją, bo jeśli jest tak dobrze, to dlaczego nie dajesz znaku życia? Gdzie tam jesteś i z kim? I zaczynają się pytania, podejrzenia. Potem przyjeżdżasz na urlop i jedyne, czego pragniesz, to cisza, żeby nikt cię nie ruszał. Przepaść między tobą a twoimi bliskimi tylko się powiększa. To jedna z przyczyn mojego rozwodu. Teraz mówię dzieciom więcej, bo nie chcę stracić z nimi kontaktu. Mogę im opowiedzieć nawet o najtrudniejszych momentach.

Z córkami

Jakich? Co jest najtrudniejsze w pracy medyka na wojnie?

Kiedy nie zdążysz dowieźć rannego. Jak dotąd miałam jeden taki przypadek. Młody żołnierz, ciężko ranny, z wewnętrznym krwotokiem. Minutę po tym jak znalazł się w naszym samochodzie, zatrzymało mu się serce. Uruchomiliśmy je, ale nie udało się go uratować. Miał zbyt duże obrażenia.

Świadomość, że nie ponosisz winy za jego śmierć, wcale nie sprawia, że jest ci łatwiej. To nie do zniesienia

W dzień św. Mikołaja przyjeżdżasz do chłopaków na pozycję, żeby rozdać im czekoladki specjalnie przysłane dla nich ze Szwecji. A wieczorem tego samego dnia wywozisz ciała sześciu z nich... Podczas mojej pierwszej ewakuacji Rosjanie ostrzelali nas z „gradów” i zginęło dwóch moich towarzyszy broni. Jeden w przeddzień swoich urodzin, drugi w dniu urodzin swojej żony. Rano zdążył jej złożyć życzenia i to była ich ostatnia rozmowa.

Na froncie odnalazłam siebie

Co Ci pomaga się trzymać?

Mogę sobie popłakać, czasami łzy przynoszą ulgę. Pracowałam z psychologiem. Nie mogę powiedzieć, że to była terapia, to było bardziej jak rozmowa z samą sobą. Ale nie mogłam się doczekać tych spotkań, bo były okazją, żeby się wygadać. Wcześniej próbowałam rozmawiać z przyjaciółmi czy ze znajomymi, ale wszyscy z jakiegoś powodu uważali, że muszą mi dać jakąś radę. A ja nie potrzebowałam rad. Potrzebowałam, żeby mnie po prostu wysłuchano. Opowiadając coś psychologowi sama wszystko analizowałam, układałam w sobie głowie – i to pomagało.

W kryzysowych momentach ratuje mnie jakaś aktywność. Jeśli nie jedziemy na wezwanie, mogę zacząć przestawiać pudełka z lekami albo nawet usiąść i malować jakiś obrazek. Trochę uspokajają mnie też zakupy online. Był okres kiedy kupowałam mundury wojskowe, jak głupia. Teraz kupuję prezenty dla mojej małej wnuczki.

Prezent dla wnuczki

Patrząc na Ciebie trudno uwierzyć, że masz wnuki.

Mam 52 lata (choć nie czuję swego wieku). Mój kolega z ekipy ma 27 lat, jest cztery lata młodszy od mojego syna.

Chłopaki żartują, że w wieku 52 lat jestem silniejsza od dwóch 26-latków

Wiek nie ma znaczenia. Czuję się świetnie, w pewnym sensie lepiej niż przed służbą. Nie pamiętam siebie przed wojną jako osobowości. Pamiętam siebie jako mamę, aktywną członkinię komitetu rodzicielskiego, domową kucharkę – i to wszystko. Nigdy nie potrzebowałam niczego dla siebie, nie wiedziałam, co to samorealizacja. A teraz wiem, że to, co robię, przynosi korzyści. Z wieloma chłopakami, których ewakuowałam jako rannych, nadal utrzymuję kontakt. Kiedyś opublikowałam w mediach społecznościowych zdjęcie zakrwawionych kamizelek kuloodpornych. Właściciel jednej z nich, którego ewakuowaliśmy, rozpoznał ją i mnie odnalazł, by podziękować.

Na wojnie pojawiają się nowe sensy. Teraz wyglądam inaczej – wydaje mi się, że lepiej niż wcześniej. To paradoks, ale właśnie tutaj pojawiło się u mnie mnóstwo słoiczków z kremami i maseczkami do twarzy. Przenosząc się z jednej pozycji na drugą zabieram je ze sobą. Na urlopie najpierw zapisuję się do dentysty, kosmetyczki, fryzjera, manikiurzystki i pedicurzystki. Wielu to dziwi – ale dlaczego? Czy na froncie mam wyglądać niechlujnie? Niestety, nie rozumiał tego nawet mój były mąż. Trudno mu było uwierzyć, że robię to wszystko dla siebie.

„Na wojnie pojawiają się nowe sensy. Teraz wyglądam inaczej – wydaje mi się, że lepiej niż wcześniej”

Oczywiście, zdarza się wiele momentów, kiedy nie wyglądam najlepiej, delikatnie mówiąc – cała spocona, rozczochrana, zakrwawiona. Ale jestem szczęśliwa, bo uratowałam komuś życie. Zatrzymujesz się po trudnej ewakuacji na stacji benzynowej, żeby się napić kawy – i ta kawa wydaje ci się najsmaczniejsza na świecie.

Poza tym uprawiam jogę (tak, nawet na froncie) i dlatego wszędzie noszę ze sobą karimatę. Dla mnie joga to wspaniała alternatywa dla środków uspokajających i nasennych. Te ostatnie w naszym przypadku nie wchodzą w grę: nie możesz brać środków nasennych, wiedząc, że w nocy może być ewakuacja. Tu z pomocą przychodzą praktyki oddechowe.

O czym teraz marzysz?

Chciałabym mieć własne mieszkanie, gdzieś w Odesie. I bardzo chciałabym po wojnie być na swoim miejscu. Zajmować się tym, czego chcę i co ma sens. Takie są moje marzenia – a może bardziej plany? Jak już mówiłam, marzyć i snuć plany to coś, czego teraz muszę się uczyć na nowo.

Zdjęcia: 39 Oddzielna Brygada Obrony Wybrzeża i prywatne archiwum bohaterki

20
хв

Gdy liczy się każda sekunda, nic cię nie boli

Kateryna Kopanieva

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Od lekarki do studentki: ukraińskie medyczki w Polsce

Ексклюзив
20
хв

Wiedza to nasz pierwszy schron

Ексклюзив
20
хв

„Boję się, ale idę naprzód”. Ukrainka o tym, jak otworzyła własny salon kosmetyczny w Polsce

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress