Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
„Boję się, ale idę naprzód”. Ukrainka o tym, jak otworzyła własny salon kosmetyczny w Polsce
– W Polsce bardzo się rozwinęłam, otworzyłam się. Mogę wygodnie żyć w obcym kraju, rozwijać się zawodowo, opiekować się swoimi dziećmi i czuć się pewnie. Jestem z siebie dumna – mówi Tetiana Kownacka
W ciągu ostatnich trzech lat Ukraińcy w Polsce zarejestrowali 77 700 firm, co stanowi 9% całkowitej liczby jednoosobowych firm otwartych w kraju w tym okresie. Liczba ukraińskich firm w Polsce rośnie z każdym rokiem. Według Polskiego Instytutu Ekonomicznego (PIE) około 37% nowo powstałych firm jest zakładanych przez kobiety. Jedną z najpopularniejszych jest branża kosmetyczna – salony kosmetyczne, paznokci i włosów (do 13% wszystkich ukraińskich firm).
Do 2022 roku Tetiana Kownacka mieszkała w obwodzie żytomierskim. Kupiła dom, w którym chciała wychować swoich dwóch synów. Ale pomieszkała w nim tylko 4 miesiące. Wojna zmusiła ją do przeprowadzki do Polski i samodzielnej opieki nad dziećmi.
To dla ich dobra i dzięki nim osiągnęła swój cel: otworzyła własny salon kosmetyczny w Krakowie.
Początek: na zmywaku
– Kiedy przyjechałam do Polski z dwójką dzieci, nawet nie wyobrażałam sobie, że mogłabym pracować w swoim zawodzie – wyznaje Tetiana. – Pierwsze, co mi tu zaproponowano, to zmywanie naczyń. A potem – mycie klatek schodowych. Godziłam się na wszystko, choć płacili grosze.
Kiedy obliczyłam, ile dostanę za tę pracę, zdałam sobie sprawę, że musiałabym tyrać po 10 godzin dziennie – i w nocy, a i tak nie byłabym w stanie zapewnić dzieciom mieszkania ani szkoły. Popłakałam się.
Zadzwoniłam do starszego syna. Wysłuchał mnie i powiedział:
– Mamo, przestań myć schody i poszukaj pracy w swojej specjalizacji. Możemy przeżyć tych kilka dni, będziemy jeść zupę
Jego słowa mnie poruszyły. Wróciłam do domu, usiadłam i zaczęłam pisać na Facebooku do wszystkich salonów kosmetycznych, że szukam pracy.
Z synami
Ksenia Minczuk: – Jak znalazłaś się w Polsce?
Tetiana Kownacka: – 24 lutego wpadłam w straszną panikę. Nie miałam pojęcia, co robić. Starszy syn miał wtedy 15 lat, młodszy 7.
Najpierw pojechałam do mojej mamy, która mieszka blisko granicy z Białorusią. To było niebezpieczne, ale kiedy pojawia się niebezpieczeństwo, my, jak dzieci, chcemy ukryć się u mamy.
Z powodu ciągłych wybuchów musiałam u mamy wnosić młodszego syna na rękach do piwnicy. On nie może samodzielnie wchodzić i schodzić, bo ma porażenie mózgowe. Ale nawet wtedy nie myślałam o opuszczeniu Ukrainy.
Aż do 1 marca, kiedy zadzwoniła do mnie siostra z klasztoru – mój syn chodził tam do przedszkola dla niepełnosprawnych. Powiedziała: „Tania, musisz wywieźć Wlada, musisz się nim zająć”. Wyjaśniła, że dziecko z porażeniem mózgowym jest bardzo wrażliwe. Jeśli coś wybuchnie w pobliżu, będzie w szoku znacznie głębszym niż my, zdrowi. Postanowiłam opuścić Ukrainę.
Nazajutrz wsiadłam z dziećmi do samochodu – i wreszcie poczułam się silna. Zdałam sobie sprawę, że postępuję słusznie.
Granicę z Polską przekroczyliśmy w nocy, pojechaliśmy do ośrodka dla uchodźców. Jednak kiedy zobaczyłam ten ośrodek, zdałam sobie sprawę, że tam nie zostaniemy – duża sala gimnastyczna z mnóstwem ludzi, głośno, światła nie gasną, prawie nikt nie śpi. Spędziliśmy więc noc w samochodzie na parkingu, a rano obraliśmy kurs na Kraków.
Ukrainki są najlepsze
Długo czekałaś na odpowiedź po wysłaniu CV do krakowskich salonów kosmetycznych?
Wysłałam CV do kilkudziesięciu salonów, dwa mnie zatrudniły. Pracowałam w obu na zmianę. „Jeśli chcesz zarabiać, musisz sama znaleźć klientów” – taki warunek mi postawili. Ale wiedziałam, że dam radę. W końcu nie miałam wyboru.
A kiedy w życiu nie mam wyboru, zawsze znajduję wyjście
Potem zaczęłam wynajmować miejsce w salonie; płaciłam 40% od każdego klienta. Wtedy jeszcze nie miałam pieniędzy na własny biznes – były podatki i wydatki, lecz stabilnego dochodu nie było. Ale kiedy zbudowałam już bazę klientów, zdałam sobie sprawę, że jestem gotowa zarejestrować własną firmę i pracować dla siebie.
Teraz mam własny salon, choć droga do niego nie była łatwa. Musiałam sporo wydać na materiały, wysokiej jakości urządzenia, znaleźć dobre miejsce, do którego łatwo byłoby dojechać. Pożyczałam pieniądze, a potem je oddawałam. Nikt mi nie pomógł. Nie nazywam siebie „bizneswoman” – mówię o tym tylko jak o swojej firmie.
Biznes to coś wielkiego, a ja jestem dopiero na początku tego czegoś
W Polsce nie jest trudno zarejestrować działalność gospodarczą. W czasie wojny warunki dla Ukraińców były uproszczone, więc rejestracja zajęła mi pół godziny. Mam księgowego, co jest warunkiem koniecznym do prowadzenia biznesu. Pomaga mi w sprawozdawczości, podatkach i papierkowej robocie.
Konkurencja duża?
W kosmetologii w Polsce – tak. Ale prawie wszyscy moi konkurenci to kosmetyczki z Ukrainy. W tej branży są naprawdę najlepsze.
Konkurencja zmusza cię do ciągłego doskonalenia się. I nie chodzi tylko o techniki, urządzenia i nowoczesne procedury. Chodzi też o promowanie własnej marki. Musisz nagrywać filmiki, wskakiwać przed kamerę, pokazywać i swoją pracę, i życie osobiste. Bo jak przestaniesz, to koniec – nie ma pracy.
Oczywiście cały czas musisz uczyć się nowych technik. Tylko w tym miesiącu byłam na trzech szkoleniach, a jedno takie szkolenie kosztuje od 1500 do 4000 zł.
Czego się jeszcze się tu nauczyłam? Że porównywanie się z mistrzami to błąd. ?Każdy ma swoje warunki, swoją sytuację. Ja żyję i pracuję według własnych warunków, podążam własną drogą. Może i nie szybko, ale za to sama
Weź – i zrób
Co jest dla Ciebie najważniejsze: zysk, liczba klientów, reputacja?
Reputacja zawsze jest dla mnie najważniejsza. Bardzo ważne jest to, co klient mówi o mojej pracy. Nie gonię za pieniędzmi, ale muszę mieć ich wystarczająco dużo, by prowadzić z moimi dziećmi normalne życie. Sama utrzymuję rodzinę, więc nie mogę ignorować zysku. A ten przychodzi, jeśli masz dobrą reputację. Tylko tak to działa: reputacja pomaga zwiększyć liczbę klientów, a klienci przynoszą zyski.
Jakiej rady udzieliłabyś Ukrainkom, które chcą rozpocząć działalność w nowym kraju?
Weź – i zrób. Boisz się? Śmiało, i tak to zrób! Ważne jest to, by być zarówno odważnym, jak ostrożnym. Oblicz wszystko z wyprzedzeniem: podatki, czynsz, wydatki. Rozpoczęcie własnej działalności to jedno, ale jej utrzymanie to osobne zadanie. Powinnaś zrozumieć, że to długa gra. I bądź przygotowana na różne wyzwania.
Ale najważniejsze to się nie bać.
Ile pieniędzy trzeba mieć, by otworzyć własny salon?
Zainwestowałam około 10 tysięcy zł. I to pomimo tego, że część materiałów już miałam; przywiozłam je z Ukrainy. Musiałam kupić lampy, kanapy, stoły, kasę fiskalną i terminal. Jeśli dodać do tego koszt urządzeń, na których pracuję, to wyjdzie jakieś 30 tysięcy. Ale urządzenia kupuję stopniowo, bo ceny zaczynają się od tysiąca dolarów. Moje kosztują 1,5-2 tys. dolarów za sztukę.
Bardzo chcę się rozwijać. Pracuję nad tym. Chcę mieć lepsze warunki, większe biuro, więcej pracowników
Jakie mogą być dochody i zyski kosmetyczki w Polsce?
Bardzo dobre. Jeśli pracujesz codziennie od 8 rano do 20 wieczorem, możesz zarobić 30-40 tysięcy złotych miesięcznie. Ale ja nie mogę tak pracować, bo moje dziecko potrzebuje mnie w domu. Logopeda, masaże, fizjoterapeuta dla młodszego syna, szkoła dla starszego – muszę to wszystko ogarnąć. Teraz zarabiam 15-20 tysięcy złotych brutto. Odliczam podatki, pensję księgowej, koszt materiałów, czynsz (2000 zł) itd. – i zostaje 7-9 tysięcy złotych. Kosmetyczka ma wysokie koszty.
Zarazem w Polsce bardzo się rozwinęłam, otworzyłam się. Zaczęłam czuć się pewnie. Potrafię sama wygodnie żyć w obcym kraju, rozwijać się zawodowo, czuć się pewnie. Jestem z siebie dumna.
Co uznajesz za swój główny sukces?
To, że się nie boję. Ręce się trzęsą, ale robię swoje, uparcie i wytrwale. Wciąż uczę się czegoś nowego. Kiedy przypomnę sobie, jak pierwszy raz robiłam mezoterapię [zabieg iniekcyjny w kosmetologii – red.], to aż mi śmiesznie. Trzęsły mi się ręce, płakałam, ale i tak to zrobiłam! A potem się przyzwyczaiłam, nabrałam wprawy i teraz jest już łatwo. I tak ze wszystkim. Boję się, ale idę naprzód.
Dziennikarka, pisarka, podcasterka. Uczestniczka projektów społecznych mających na celu rozpowszechnianie informacji na temat przemocy domowej. Prowadziła własne projekty społeczne różnego rodzaju: od rozrywki po film dokumentalny. W Hromadske Radio tworzyła podcasty, fotoreportaże i filmy. Podczas inwazji na pełną skalę rozpoczęła współpracę z zagranicznymi mediami, uczestnicząc w konferencjach i spotkaniach w Europie, aby rozmawiać o wojnie na Ukrainie i dziennikarstwie.
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
„Kobiety są jak kaktusy: silne na zewnątrz, delikatne w środku”
Iryna Milewska z Umana — założycielka warszawskiego studia depilacji laserowej i woskowej Cactus.
Z depilacją, a zwłaszcza z shugaringiem (metoda usuwania zbędnego owłosienia za pomocą gęstej cukrowej pasty), Iryna zetknęła się jeszcze w 2016 roku w Ukrainie. Ukończyła kurs szkoleniowy, a rok później przeprowadziła się do Polski, gdzie najpierw pracowała indywidualnie, a potem w salonie. Równolegle ciągle podnosiła swoje kwalifikacje. Jak sama mówi, zawsze czuła w sobie potrzebę wolności od przełożonych i pragnęła być gospodynią własnego życia. Iryna Milewska opowiada:
— Mam dwoje dzieci, a teraz jestem w ciąży z trzecim. Jednocześnie wewnątrz zawsze czułam się przedsiębiorczynią. Nie chciałam być tylko mamą lub tylko pracować w cudzym salonie — chciałam stworzyć własną przestrzeń, swoją atmosferę, zespół, serwis na poziomie, który by zachwycał.
Iryna wzięła pożyczkę na założenie własnej firmy
Iryna podkreśla, że dla niej depilacja to nie tylko kwestia estetyki. To także komfort, pewność siebie, troska o własne ciało.
— Chciałam dać kobietom właśnie to: miejsce, w którym poczują się zaopiekowane.
Kiedy udało mi się odłożyć pierwszą większą kwotę, kupiłam aparat do depilacji laserowej — pięć lat temu kosztował około 60 tysięcy złotych. To był poważny krok, nie ukrywam, że wzięłam na to kredyt. Zaczęłam pracować z laserem — a zapotrzebowanie przerosło moje oczekiwania. To właśnie wtedy zdecydowałam się na otwarcie pierwszego małego studia w dzielnicy Wilanów. Niestety, po pół roku aparat przestał działać — wtedy kupiliśmy dwa nowe, jeszcze droższe.
Na szczęście miałam już bazę stałych klientek, które przychodziły do mnie wcześniej na shugaring i depilację woskiem. Gdy wprowadziłam laser, większość z nich naturalnie przeszła na nową usługę. Jestem im za to ogromnie wdzięczna — to dzięki tym kobietom wszystko się rozkręciło. Teraz mam już dwie studia.
Ile potrzeba pieniędzy, żeby otworzyć salon depilacji? I po jakim czasie zwraca się taka inwestycja?
— Szczerze mówiąc, na start potrzeba od 20 tysięcy euro. Wliczając wynajem, remont, materiały, szkolenie zespołu, reklamę no i oczywiście sam aparat — który był dla mnie największą inwestycją.
Jak zdobywała Pani klientki i specjalistki?
— Działała poczta pantoflowa — dziewczyny polecały mnie sobie nawzajem. Aktywnie promowałam się też w ukraińskich grupach kobiecych w Warszawie. Z czasem zaczęło przybywać coraz więcej Polek — i to był dla mnie ważny znak, że poziom usług jest naprawdę wysoki.
Gdy zobaczyłam, że fizycznie nie jestem w stanie przyjąć wszystkich chętnych, zaczęłam szukać pomocy. Ale nie chodziło tylko o osoby z umiejętnościami — chciałam, żeby podzielały moją filozofię. Dlatego wszystkie swoje specjalistki szkoliłam osobiście, dzieliłam się doświadczeniem, kontrolowałam każdy szczegół, żeby klientki czuły tę samą troskę, jaką otrzymałyby ode mnie.
Cały czas się uczę — robię nowe kursy, interesuję się nowymi technologiami, doskonalę technikę. I przekazuję to dalej mojemu zespołowi.
Co było najtrudniejsze w otwieraniu własnego biznesu w Polsce? Spotkała się Pani z biurokracją, barierą językową, nieufnością?
— Zanim otworzyłam biznes, przez kilka lat mieszkałam już w Polsce, pracowałam na różnych stanowiskach, na co dzień mówiłam po polsku — więc nie czułam bariery językowej.
Ukończyłam intensywny kurs językowy, co dało mi dużą pewność siebie — swobodnie rozmawiam z polskimi klientkami, rozumiem wszystkie dokumenty, bez problemu prowadzę komunikację.
Biurokracja? Tak jak w każdym kraju, w Polsce też są swoje niuanse. Ale jeśli jesteś gotowa się uczyć i nie boisz się pytać, wszystko da się poukładać. Pomagała mi wewnętrzna organizacja i chęć, żeby od początku robić wszystko uczciwie i zgodnie z zasadami.
Myślę, że to, co przełamuje wszystkie bariery, to szczerość, szacunek i profesjonalizm.
Około 60% naszych klientek to Ukrainki, a około 40% — Polki.
W Ukrainie kobiety bardzo poważnie podchodzą do wyglądu. Zabiegi beauty to dla nas nie luksus, ale część codziennej rutyny. Ukrainki zaczynają dbać o siebie wcześnie: regularne wizyty u kosmetologa, u specjalistki od brwi, depilacja, fryzury, manicure — wszystko dokładnie, systematycznie, z uwagą na detale.
W Polsce podejście jest trochę inne. Tutaj bardziej liczy się naturalność, prostota. Kobiety mogą zrobić zabieg raz, a potem wrócić po kilku miesiącach, kiedy znowu będą miały ochotę. Są oczywiście osoby bardzo dbające o siebie, ale ogólnie kultura beauty jest tu spokojniejsza, bez takiego pośpiechu i systematyczności, jak u nas.
Wiele Polek nie wiedziało, jak skuteczne mogą być nowoczesne zabiegi, zwłaszcza depilacja laserowa. I kiedy już spróbowały, wracały z pytaniem: „Dlaczego nie zrobiłam tego wcześniej?”. A to zawsze daje motywację.
Ukraińska dbałość o wygląd i polska lekkość tworzą razem ciekawą kulturę piękna, którą obserwuję każdego dnia w moim studiu.
Skąd nazwa Cactus?
— Kaktus to symbol siły, wytrzymałości i piękna, które nie potrzebuje niczego zbędnego, żeby zakwitnąć. Może przetrwać nawet w najtrudniejszych warunkach. Ta filozofia jest mi bardzo bliska. Kobiety są jak kaktusy: delikatne w środku, silne na zewnątrz — i zawsze gotowe rozkwitnąć, jeśli znajdą troskę i wsparcie.
Jednocześnie zrozumiałem, że depilacja to nie tylko estetyka. Chodzi o komfort, pewność siebie, dbałość o siebie. Chciałem dać kobietom właśnie to - miejsce, w którym można się nimi opiekować.
Kiedy inwestycja zaczyna się zwracać?
— Jeśli pracujemy z pełnym zaangażowaniem, jesteśmy uczciwi wobec klientek i nie obniżamy jakości obsługi — inwestycja może zacząć się zwracać już po 6–12 miesiącach. W moim przypadku stało się to dość szybko. Klientki przeszły na laser, zaczęły przyprowadzać przyjaciółki, zostawiać opinie — i napływ nowych osób wzrósł.
Ale zawsze powtarzam: sukces to nie tylko pieniądze. To gotowość do ryzyka, uczenia się, niepoddawania. Jeśli wierzycie w to, co robicie — nawet kredyt nie jest straszny. Może stać się impulsem do wielkiego zwycięstwa.
Moja główna rada to: nie czekać i nie bać się. Nie czekać na idealny moment, nie bać się nowego kraju, języka, systemu czy niepowodzeń. Wiara w siebie to pierwsza inwestycja, która naprawdę przynosi zwrot.
Radzę też, by nie kopiować innych. Twórzcie swój biznes tak, jak sami — autentyczny, żywy. Ludzie to wyczują. I co najważniejsze — pamiętajcie, po co to robicie.
Biznes za granicą to nie tylko zarobek. To także szansa na odnalezienie siebie, pokazanie światu i swoim dzieciom, że nie ma rzeczy niemożliwych.
„Zaczęłam z 9 tysiącami złotych. I chęcią wyrwania się z toksycznego otoczenia”
23-letnia Rusłana Rotowa z Krzywego Rogu — właścicielka salonu Oh My Girl w Warszawie — opowiada:
— Otwarcie własnego biznesu wynikło u mnie z życiowych okoliczności. Pracowałam jako manicurzystka, wynajmując gabinet u Polki. Niestety, nasza współpraca była trudna i toksyczna, i w pewnym momencie zrozumiałam: albo zostaję, albo biorę odpowiedzialność i zaczynam coś własnego. To był ryzykowny krok — miałam wtedy 20 lat i w kieszeni dokładnie 9 tysięcy złotych.
Ale czasem strach to najlepszy motywator.
Pracowałam na dwóch etatach, oszczędzałam każdą złotówkę. Cały kapitał włożyłam w biznes. Doskonale pamiętam moje pierwsze, malutkie 33 m² – wtedy wydawało mi się, że to cały świat. Pamiętam zapach świeżo malowanych ścian, trzask laminatu, wsparcie mamy i jej rady – to ona razem ze mną robiła remont. Działałyśmy wspólnie, własnymi rękami.
Jakie były pierwsze usługi w salonie?
— Zaczęliśmy od podstaw: manicure, pedicure, brwi. Z czasem dodaliśmy przedłużanie rzęs, laminację, a po przeprowadzce do większego lokalu – usługi fryzjerskie. Obecnie mamy 200 m² na dwóch piętrach. Gdy pierwszy raz weszłam do tego miejsca, serce mi zadrżało: „A co jeśli nie dam rady?” Ale dałam – i zamierzam dalej rosnąć.
Jak budowała Pani zespół?
— To było osobne wyzwanie! Trudno znaleźć dobrych specjalistów, bo wiele osób pracuje w domach lub wynajmuje małe gabinety. Poszłam więc inną drogą – zatrudniałam początkujące i szkoliłam je od podstaw. Zainwestowałyśmy dużo czasu, zaangażowania i zaufania, by zbudować prawdziwy zespół. Obok mnie cały czas była też moja mama – ogromne wsparcie.
W naszym teamie pracują wyłącznie Ukrainki. Próbowaliśmy współpracy z polskimi specjalistkami, ale technika, podejście i standardy były różne. Aktualnie mamy 10 pracownic, a ja nadal aktywnie uczestniczę w pracy: prowadzę szkolenia, obsługuję klientki i zarządzam procesami. Nie jestem tylko właścicielką – żyję tym biznesem.
Jaką największą lekcję wyciągnęła Pani na początku prowadzenia firmy?
— Próbowałam być koleżanką dla pracownic. Ale biznes to nie przyjaźń – to szacunek dla jasnych granic. Obecnie utrzymuję zdystansowaną relację zawodową, co przynosi lepszy komfort i efekty w pracy.
Czego nigdy by Pani nie wybaczyła pracownicy?
— Ujawnienia danych osobowych klientek. To jest zdecydowanie niedopuszczalne. Mieliśmy jeden przypadek – i od razu podjęłam decyzję o rozstaniu się. Zaufanie to fundament tego, co robimy.
Czy klientki z Polski i Ukrainy mają różne oczekiwania?
— Ukrainki przychodzą z konkretnym pomysłem – design, forma, kolor – wiedzą, czego chcą. Polki są bardziej stonowane, wybierają klasyczne opcje, np. delikatne, neutralne lakiery lub czerwony kolor. Ale nasze usługi także im się podobają – obecnie około 50 % klientek to Polki.
Jakie są Pani dalsze plany rozwoju?
— Marzę o stworzeniu własnej marki – np. profesjonalnych materiałów do manicure. W 2023 roku mieliśmy już dwa salony, ale ostatecznie zdecydowałam się skupić na jednym. Skalowanie biznesu w pojedynkę jest niezwykle trudne. Teraz chcę stabilności i stabilnego fundamentu pod przyszły rozwój.
Rusłana pracowała na dwóch etatach, aby zaoszczędzić na otwarcie własnego salonu
Co jest najtrudniejsze w prowadzeniu biznesu?
— Relacje z klientkami. Zwłaszcza gdy pojawiają się negatywne opinie. Na początku bardzo to przeżywałam, płakałam. Chciałam każdemu dogodzić. Teraz wiem, że błędy się zdarzają, nie wszystkie osoby są gotowe na dialog. Trzeba jednak umieć je naprawić, uczyć się, jak rozmawiać z klientem.
Ile średnio kobiety wydają miesięcznie na pielęgnację?
— Od 1000 zł. I to nie jest luksus, a dbanie o siebie.
Jaką radę dałaby Pani Ukrainkom, które marzą o biznesie za granicą, ale boją się?
— Ryzykować. Lepiej żałować, że coś zrobiłaś, niż całe życie żałować, że nie spróbowałaś. I warto stworzyć poduszkę finansową. Unikać impulsywnych decyzji. Nie bać się prosić o pomoc i popełniać błędów, bo to właśnie z nich uczymy się i stajemy silniejsze.
Jak zmienił Panią własny biznes?
— Przeszłam drogę od 20‑latki, która bała się utraty wszystkiego, do kobiety, która pewnie prowadzi zespół. Zmieniłam się wewnętrznie i zewnętrznie. Mam wyprostowaną postawę. Urosłam. I jestem z tego dumna.
„Czasem trzeba działać 24/7. Ale to cena własnego biznesu”
Inna Żurkiewicz z Krzywego Rogu — właścicielka oraz główna manicurzystka salonu In Room w Warszawie — opowiada:
— Największymi wyzwaniami były: bariera językowa, życie w hostelu i praca na etacie przy zupełnie innych standardach niż te, do których byłam przyzwyczajona. Te trudności sprawiły, że wróciłam do Ukrainy na pewien czas. Ale potem znów wyjechałam.
Jestem manicurzystką z 10‑letnim doświadczeniem, więc nie brałam pod uwagę innej ścieżki zawodowej. Zyskałam doświadczenie w polskim salonie, ale po konfrontacji z nieuczciwością właścicieli zdecydowałam się rozpocząć pracę na własny rachunek. To nie była bajka — nikt mnie nie sponsorował ani nie pomagał.
Inna doświadczyła trudności w pracy na etacie, co skłoniło ją do założenia własnego salonu.
— Najtrudniejsze było pracować dla kogoś, kto nic nie rozumie w manicure — często zdarzało się, że robiłam usługę najlepiej jak mogłam, a potem dostawałam karę. Trudno też było, gdy warunki pracy były fatalne. Po takim doświadczeniu postanowiłam, że w moim salonie będzie zupełnie inaczej: przyjazna, pozytywna atmosfera, strefa relaksu dla pracownic oraz idealne warunki sanitarne.
Czy trudno jest otworzyć beauty-biznes w Warszawie?
— Nie, jeśli ma się na to pieniądze. Zaskoczyła mnie jednak polska struktura podatkowa — podatki są tu znacznie wyższe niż na Ukrainie. Bariera językowa występowała na początku, ale klientki jej wybaczały, bo jakość usług była lepsza niż u wielu innych specjalistek. Po rosyjskiej inwazji słyszałam o przypadkach złego traktowania Ukraińców przez niektórych Polaków, ale sama nie doświadczyłam tego w swoim salonie.
Jaki kapitał jest potrzebny, by otworzyć salon manicure? Na co idą największe pieniądze?
— Trzeba mieć co najmniej 50 tys. zł. Największe koszty to remont lokalu, meble i sprzęt. Oczywiście można to zrobić taniej, ale koszty mogą też być bardzo wysokie. Trzeba też pamiętać, że nawet solidny remont nie chroni przed sytuacją, że po roku właściciel może zażądać wykwaterowania. Wtedy trzeba zaczynać od nowa, mimo że remont mógł się jeszcze nie zwrócić.
Ile można zarobić, prowadząc własny salon?
— Od 7 tys. zł miesięcznie.
Jaki jest Pani styl działania i podejście?
— Mój salon to moje dziecko! Nigdy nie żałuję na materiały. Mamy np. paletę ponad 1000 odcieni, co sprawia, że często słyszymy od klientek „wow”.
Najtrudniej jest pracować dla kogoś, kto nic nie rozumie o manicure, dlatego często zdarzają się sytuacje, w których robisz wszystko, co w twojej mocy, a potem dostajesz za to grzywnę. Jest to trudne, gdy warunki pracy są okropne. Po takim doświadczeniu zdecydowałem, że w moim salonie wszystko będzie zupełnie inne: przyjazna, pozytywna atmosfera, strefa rekreacyjna dla rzemieślniczek, a także idealne warunki sanitarne.
„Przeszłam trudną drogę adaptacji w innym kraju, zaczynałam od zera — bez dużych finansów, bez gwarancji, bez konkretnej strategii. Tylko z chęcią i wsparciem najbliższych. I teraz patrzę wstecz z wdzięcznością — nawet za trudności. Bo to one mnie wzmocniły.”
Zdarza się, że trzeba pracować 24/7. Ale to część prowadzenia własnego biznesu, do którego trzeba być przygotowanym jeszcze przed startem.
Jednocześnie ważne jest znalezienie balansu między pracą a życiem osobistym. Bo piękno to nie tylko wygląd zewnętrzny — to umiejętność znajdowania równowagi między wnętrzem i wizerunkiem, między pewnością siebie i delikatnością, między energią a spokojem.
Porady dla czytelniczek:
Potrzeba 50-100 tys zł (12-25 tys euro) na start Najdroższe pozycje to wynajem lokalu (2-10 tys zł), remont, wyposażenie, materiały, sterylizacja. Warto oszczędzić na meblach-używany stół do maniucure może kosztować 500 zł, nowy 4 tys zł. Wybierając pokój, ważne jest, aby spełniał standardy stacji sanitarno-epidemiologicznej. Dlatego albo kup konsultację doświadczonych właścicieli z tej samej branży, albo odwiedź stację sanitarno-epidemiologiczną i pozwól im ocenić pomieszczenia, które im się podobały. Często nowicjusze otwierają salon, a po pół roku przychodzi do nich inspektor i odkrywa nieoczekiwane naruszenia i biznes trzeba zamknąć.
Zysk salonu paznokci wynosi od 7 tysięcy złotych. Jednocześnie z jednego stanowiska pracy można zarobić około 10 tysięcy złotych. Prowizja dla specjalistek wynosi 40-50% dochodu. Koszt materiałów — 10-15%. Koszty operacyjne — 15-20%. Zostaje około 25% marży.
Julia Karłowa: – Przedsiębiorczością zajmowaliśmy się przez całe życie: handlowaliśmy na bazarze w Czerniowcach, mieliśmy punkty z artykułami sanitarnymi, sklepy. Wojna wymusiła na nas zmiany. Otworzyłam salon manicure w Warszawie. Pracowałam w nim sama i wynajmowałam miejsca innym manikiurzystkom. A potem wraz z mężem postanowiliśmy spróbować swoich sił w branży restauracyjnej.
Mykoła Karłow: – Gdy wybuchła wojna na pełną skalę, pojechałem do Ukrainy jako wolontariusz. Pracowałem w centrum humanitarnym: najpierw przy rozładunku, potem jako koordynator. 14-16 godzin dziennie.
Kiedy w naszą działalność zaczęli się wtrącać niektórzy posłowie, wróciłem do Warszawy. Zacząłem pomagać naszym ludziom, między innymi w znalezieniu mieszkania. Równolegle zaczęliśmy myśleć o biznesie gastronomicznym. Często chodziliśmy do restauracji, kawiarni, uczyliśmy się, analizowaliśmy. Zawsze byliśmy krytycznymi klientami, interesowało nas dobre jedzenie oraz obsługa. To był dla nas nowy kierunek, więc chcieliśmy poznać wszystko do najdrobniejszych szczegółów.
Oksana Szczyrba: – Dlaczego pizzeria?
Mykoła: – Lubimy dobrze zjeść. Miałem biznes w produkcji, sprzedaży, a Julia w branży kosmetycznej, ale gastronomia stała się nowym wyzwaniem. Przez ponad dwa lata badaliśmy rynek, obserwowaliśmy, które marki się rozwijają, a które upadają. Jeździliśmy po różnych dzielnicach Warszawy, obserwowaliśmy konkurencję.
W końcu uznaliśmy, że pizzeria to najlepszy wybór. Średni rachunek jest tu wyższy niż w kawiarni. Ważne jednak było znalezienie marki, która dba o jakość.
Julia: – Analizowaliśmy, które franczyzy są zamykane, a które sprzedawane. Wybraliśmy tę, która działa stabilnie i jest drogo sprzedawana — to oznaka wartości. Porozmawialiśmy z kilkoma franczyzodawcami i zorientowaliśmy się, którzy z nich naprawdę dbają o markę, a którzy po prostu sprzedają nazwę.
Lokal otworzyliśmy pod koniec 21 grudnia 2023 roku. To nasz pierwszy i jak dotąd jedyny nasz punkt. Wszystko robiliśmy sami — nie zatrudnialiśmy nikogo, zainwestowaliśmy ostatnie oszczędności, sprzedaliśmy nawet samochód. Ojciec Mykoły przyjechał do nas z Ukrainy, by pomóc w remoncie. Pracowaliśmy od rana do późnego wieczora.
Julia z synem podczas remontu lokalu
Między piecem a stołem
Ile kosztuje otwarcie pizzerii?
Mykoła: – To zależy od metrażu, remontu, wyposażenia. Nasz lokal ma powierzchnię 100 metrów kwadratowych, wydaliśmy do 100 tysięcy dolarów, choć oszczędziliśmy na remoncie.
Julia: – Pierwsze miesiące pracowaliśmy sami. Mykoła z kierownika stał się pizzaiolo [kucharz zajmujący się robieniem pizzy zgodnie z życzeniami klientów – red.], a ja kasjerką i pomocniczką kucharza. Kucharz z naszej franczyzy uczył Kolę przygotowywać pizzę, bruschettę, focaccię, a mnie – makarony, sałatki i desery. Dopóki obroty były niewielkie, nie mogliśmy sobie pozwolić na zatrudnienie pracowników. Pomagał nam też nasz syn. Z czasem polubił tę pracę. Teraz chętnie pracuje jako kelner.
Trudno było uruchomić firmę w Polsce?
Mykoła: – Było wiele wyzwań, bo w branży gastronomicznej wcześniej nie działaliśmy. Bez franczyzy byłoby zbyt trudno – dostaliśmy menu, przepisy, standardy, to bardzo pomogło. Ale musieliśmy uczyć się w trakcie pracy. Pierwsze święta były bardzo intensywne: mnóstwo zamówień, a tylko jeden kelner plus nas dwoje z żoną. Biegałem między piecem a stołem. Niestety nie mam zdjęć ani filmów (śmiech). Julii też było ciężko, bo nie mówiła płynnie po polsku. Z czasem jednak wszystko się ułożyło. Teraz Julia na każde pytanie odpowiada już po polsku. Bo jak inaczej, skoro 90% naszych głównych klientów to Polacy?
Ilu macie pracowników?
Julia: – Na zmianie zazwyczaj pracuje kilka osób: pizzaiolo, kasjer, kelner i pomocnik. Nie mamy marketingowców ani specjalistów od PR, nie pozwala na to wysokość obrotów. Więc na razie sami zajmujemy się wszystkim.
Jakie są średnie dochody z takiej działalności?
Mykoła: – W najlepszym przypadku 10-15 tysięcy złotych. Ale większość tej kwoty idzie na czynsz, prąd, pensje. Średni rachunek u nas wynosi 70 złotych. By zarobić 7 tysięcy, trzeba sprzedać około 150 pizz.
Mykoła jako pizzaiolo
Jeśli nie będziesz pracować głową, będziesz pracować rękami
Dlaczego inne podobne lokale w Polsce są teraz zamykane? Co robią źle?
Mykoła: – Zamykają się z powodu niskiej marży, gdy zostaje im, powiedzmy, 10 procent czystego zysku.
Jeśli masz niewielki obrót, zdarza się, że pracownik zarabia więcej niż właściciel
Julia: – W centrum jest łatwiej, bo tu są turyści. W dzielnicy sypialnianej są stali klienci i jeśli pogorszy się ocena lokalu, nowych nie będzie. Poza tym dostawcy często psują reputację: kurierzy jeżdżą bez toreb termicznych, mylą adresy, spóźniają się, nie mówią po polsku. Wtedy negatywne opinie idą na konto pizzerii.
Jak podchodzicie do krytyki?
Mykoła: – Normalnie. Z Google wynika, że 95% naszych klientów jest zadowolonych. Mamy najwyższą ocenę wśród podobnych pizzerii w mieście. Oczywiście zdarzają się różne rzeczy, nie da się zadowolić wszystkich.
„Klient nasz pan”. Przestrzegacie tej zasady?
Julia: – Dzielimy klientów na dwa typy: tych, którzy mogą udowodnić swoją rację, i tych, którzy jednak racji nie mają. Kiedy dzwoni nietrzeźwy klient, zamawia pizzę, dostarczamy mu ją, a on nie chce za nią zapłacić, bo nie pamięta, co zamawiał – to on nie ma racji.
Nawiasem mówiąc, akurat ta historia miała ciąg dalszy. Okazało się, że to nasz stały klient. Przyjechał następnego dnia, przeprosił i chciał zapłacić za tę pizzę. Ale powiedziałam, że nie trzeba, bo kurier przywiózł pizzę z powrotem. Wtedy powiedział: „Dziękuję, że szanujecie swoich klientów”.
Mykoła: – Była taka sytuacja, że klientka stanęła na ulicy obok naszej pizzerii i krzyczała, żeby ludzie nie zamawiali u nas jedzenia, bo trzeba długo czekać na realizację zamówienia. I co było robić? Teraz ona regularnie do nas przychodzi i zamawia pizzę. Ludzie są różni.
Jak podzieliliście obowiązki w biznesie?
Mykoła: – Wcześniej dla kogoś innego pracowałem tylko przez jeden dzień w życiu; zawsze miałem własną firmę. Ale teraz zacząłem pracować w Warszawie dla pewnej ukraińskiej firmy medycznej, zajmuję tam stanowisko kierownika ds. budowy. Równolegle mam też firmę, która świadczy usługi w zakresie ogrzewania i wentylacji. Pizzerię prowadzi Julia, jest dyrektorką. Ale ja zawsze jestem w pobliżu, syn też jest z nami.
Julia: – Przyzwyczailiśmy się do wspólnej pracy jeszcze w Ukrainie. Po 25 latach wspólnego życia już nawet się nie kłócimy (uśmiecha się). Mamy też dorosłą córkę, ma 23 lata i również zajmuje się biznesem. W ciągu ostatniego półrocza udało się stworzyć wspaniały zespół.
Teraz robię to, co kocham. Cieszę się, że ludziom u nas smakuje i jest przytulnie. Klienci stają się jak rodzina
Marzę, by pizzeria zaczęła działać samodzielnie. A potem może otworzę jeszcze małą cukiernię lub piekarnię.
Co powiedzielibyście innym Ukraińcom, którzy marzą o własnym biznesie w Polsce?
Mykoła: – Na pewno nie będę mówił o trudnościach, z którymi można się spotkać, bo to tylko zniechęca. A trudności na pewno będą. Trzeba po prostu nie bać się i ryzykować. I rozumieć, że w 90% przypadków może być porażka.
Jaki macie cel?
Julia: – Dla nas najważniejsze jest szczęście rodziny, po to pracujemy. I te wartości przekazujemy naszym dzieciom. Nasza córka już w wieku 17 lat poszła na swoje. Przez jakiś czas mieszkała we Włoszech, ale teraz mieszka z nami. To wspaniałe, że możemy spotykać się wieczorami.
Rodzina Karłowów w Polsce
Kiedy była w 11 klasie, zaczęła opuszczać lekcje. Dowiedziałam się o tym przypadkiem. Mykoła zapytał ją, dlaczego to robi. Odpowiedziała, że te lekcje jej nie interesują. Więc Mykoła zaproponował: „Jedź ze mną do Kijowa, do szkoły biznesu”. Byłam sceptyczna, ale Ira zobaczyła tam, jak ludzie prowadzą wielki biznes i jak to wpływa na ich życie. Przekonała się, że ci ludzie żyją lepiej niż my w tamtym momencie – to znaczy, że nauka jest ważna. Często powtarzamy dzieciom: jeśli nie będziesz pracować głową, będziesz pracować rękami. A jeśli będziesz pracować głową, będziesz miał i swoją pracę, i szczęście rodzinne.
„Kobiety są jak kaktusy: silne na zewnątrz, delikatne w środku”
Iryna Milewska z Umana — założycielka warszawskiego studia depilacji laserowej i woskowej Cactus.
Z depilacją, a zwłaszcza z shugaringiem (metoda usuwania zbędnego owłosienia za pomocą gęstej cukrowej pasty), Iryna zetknęła się jeszcze w 2016 roku w Ukrainie. Ukończyła kurs szkoleniowy, a rok później przeprowadziła się do Polski, gdzie najpierw pracowała indywidualnie, a potem w salonie. Równolegle ciągle podnosiła swoje kwalifikacje. Jak sama mówi, zawsze czuła w sobie potrzebę wolności od przełożonych i pragnęła być gospodynią własnego życia. Iryna Milewska opowiada:
— Mam dwoje dzieci, a teraz jestem w ciąży z trzecim. Jednocześnie wewnątrz zawsze czułam się przedsiębiorczynią. Nie chciałam być tylko mamą lub tylko pracować w cudzym salonie — chciałam stworzyć własną przestrzeń, swoją atmosferę, zespół, serwis na poziomie, który by zachwycał.
Iryna wzięła pożyczkę na założenie własnej firmy
Iryna podkreśla, że dla niej depilacja to nie tylko kwestia estetyki. To także komfort, pewność siebie, troska o własne ciało.
— Chciałam dać kobietom właśnie to: miejsce, w którym poczują się zaopiekowane.
Kiedy udało mi się odłożyć pierwszą większą kwotę, kupiłam aparat do depilacji laserowej — pięć lat temu kosztował około 60 tysięcy złotych. To był poważny krok, nie ukrywam, że wzięłam na to kredyt. Zaczęłam pracować z laserem — a zapotrzebowanie przerosło moje oczekiwania. To właśnie wtedy zdecydowałam się na otwarcie pierwszego małego studia w dzielnicy Wilanów. Niestety, po pół roku aparat przestał działać — wtedy kupiliśmy dwa nowe, jeszcze droższe.
Na szczęście miałam już bazę stałych klientek, które przychodziły do mnie wcześniej na shugaring i depilację woskiem. Gdy wprowadziłam laser, większość z nich naturalnie przeszła na nową usługę. Jestem im za to ogromnie wdzięczna — to dzięki tym kobietom wszystko się rozkręciło. Teraz mam już dwie studia.
Ile potrzeba pieniędzy, żeby otworzyć salon depilacji? I po jakim czasie zwraca się taka inwestycja?
— Szczerze mówiąc, na start potrzeba od 20 tysięcy euro. Wliczając wynajem, remont, materiały, szkolenie zespołu, reklamę no i oczywiście sam aparat — który był dla mnie największą inwestycją.
Jak zdobywała Pani klientki i specjalistki?
— Działała poczta pantoflowa — dziewczyny polecały mnie sobie nawzajem. Aktywnie promowałam się też w ukraińskich grupach kobiecych w Warszawie. Z czasem zaczęło przybywać coraz więcej Polek — i to był dla mnie ważny znak, że poziom usług jest naprawdę wysoki.
Gdy zobaczyłam, że fizycznie nie jestem w stanie przyjąć wszystkich chętnych, zaczęłam szukać pomocy. Ale nie chodziło tylko o osoby z umiejętnościami — chciałam, żeby podzielały moją filozofię. Dlatego wszystkie swoje specjalistki szkoliłam osobiście, dzieliłam się doświadczeniem, kontrolowałam każdy szczegół, żeby klientki czuły tę samą troskę, jaką otrzymałyby ode mnie.
Cały czas się uczę — robię nowe kursy, interesuję się nowymi technologiami, doskonalę technikę. I przekazuję to dalej mojemu zespołowi.
Co było najtrudniejsze w otwieraniu własnego biznesu w Polsce? Spotkała się Pani z biurokracją, barierą językową, nieufnością?
— Zanim otworzyłam biznes, przez kilka lat mieszkałam już w Polsce, pracowałam na różnych stanowiskach, na co dzień mówiłam po polsku — więc nie czułam bariery językowej.
Ukończyłam intensywny kurs językowy, co dało mi dużą pewność siebie — swobodnie rozmawiam z polskimi klientkami, rozumiem wszystkie dokumenty, bez problemu prowadzę komunikację.
Biurokracja? Tak jak w każdym kraju, w Polsce też są swoje niuanse. Ale jeśli jesteś gotowa się uczyć i nie boisz się pytać, wszystko da się poukładać. Pomagała mi wewnętrzna organizacja i chęć, żeby od początku robić wszystko uczciwie i zgodnie z zasadami.
Myślę, że to, co przełamuje wszystkie bariery, to szczerość, szacunek i profesjonalizm.
Około 60% naszych klientek to Ukrainki, a około 40% — Polki.
W Ukrainie kobiety bardzo poważnie podchodzą do wyglądu. Zabiegi beauty to dla nas nie luksus, ale część codziennej rutyny. Ukrainki zaczynają dbać o siebie wcześnie: regularne wizyty u kosmetologa, u specjalistki od brwi, depilacja, fryzury, manicure — wszystko dokładnie, systematycznie, z uwagą na detale.
W Polsce podejście jest trochę inne. Tutaj bardziej liczy się naturalność, prostota. Kobiety mogą zrobić zabieg raz, a potem wrócić po kilku miesiącach, kiedy znowu będą miały ochotę. Są oczywiście osoby bardzo dbające o siebie, ale ogólnie kultura beauty jest tu spokojniejsza, bez takiego pośpiechu i systematyczności, jak u nas.
Wiele Polek nie wiedziało, jak skuteczne mogą być nowoczesne zabiegi, zwłaszcza depilacja laserowa. I kiedy już spróbowały, wracały z pytaniem: „Dlaczego nie zrobiłam tego wcześniej?”. A to zawsze daje motywację.
Ukraińska dbałość o wygląd i polska lekkość tworzą razem ciekawą kulturę piękna, którą obserwuję każdego dnia w moim studiu.
Skąd nazwa Cactus?
— Kaktus to symbol siły, wytrzymałości i piękna, które nie potrzebuje niczego zbędnego, żeby zakwitnąć. Może przetrwać nawet w najtrudniejszych warunkach. Ta filozofia jest mi bardzo bliska. Kobiety są jak kaktusy: delikatne w środku, silne na zewnątrz — i zawsze gotowe rozkwitnąć, jeśli znajdą troskę i wsparcie.
Jednocześnie zrozumiałem, że depilacja to nie tylko estetyka. Chodzi o komfort, pewność siebie, dbałość o siebie. Chciałem dać kobietom właśnie to - miejsce, w którym można się nimi opiekować.
Kiedy inwestycja zaczyna się zwracać?
— Jeśli pracujemy z pełnym zaangażowaniem, jesteśmy uczciwi wobec klientek i nie obniżamy jakości obsługi — inwestycja może zacząć się zwracać już po 6–12 miesiącach. W moim przypadku stało się to dość szybko. Klientki przeszły na laser, zaczęły przyprowadzać przyjaciółki, zostawiać opinie — i napływ nowych osób wzrósł.
Ale zawsze powtarzam: sukces to nie tylko pieniądze. To gotowość do ryzyka, uczenia się, niepoddawania. Jeśli wierzycie w to, co robicie — nawet kredyt nie jest straszny. Może stać się impulsem do wielkiego zwycięstwa.
Moja główna rada to: nie czekać i nie bać się. Nie czekać na idealny moment, nie bać się nowego kraju, języka, systemu czy niepowodzeń. Wiara w siebie to pierwsza inwestycja, która naprawdę przynosi zwrot.
Radzę też, by nie kopiować innych. Twórzcie swój biznes tak, jak sami — autentyczny, żywy. Ludzie to wyczują. I co najważniejsze — pamiętajcie, po co to robicie.
Biznes za granicą to nie tylko zarobek. To także szansa na odnalezienie siebie, pokazanie światu i swoim dzieciom, że nie ma rzeczy niemożliwych.
„Zaczęłam z 9 tysiącami złotych. I chęcią wyrwania się z toksycznego otoczenia”
23-letnia Rusłana Rotowa z Krzywego Rogu — właścicielka salonu Oh My Girl w Warszawie — opowiada:
— Otwarcie własnego biznesu wynikło u mnie z życiowych okoliczności. Pracowałam jako manicurzystka, wynajmując gabinet u Polki. Niestety, nasza współpraca była trudna i toksyczna, i w pewnym momencie zrozumiałam: albo zostaję, albo biorę odpowiedzialność i zaczynam coś własnego. To był ryzykowny krok — miałam wtedy 20 lat i w kieszeni dokładnie 9 tysięcy złotych.
Ale czasem strach to najlepszy motywator.
Pracowałam na dwóch etatach, oszczędzałam każdą złotówkę. Cały kapitał włożyłam w biznes. Doskonale pamiętam moje pierwsze, malutkie 33 m² – wtedy wydawało mi się, że to cały świat. Pamiętam zapach świeżo malowanych ścian, trzask laminatu, wsparcie mamy i jej rady – to ona razem ze mną robiła remont. Działałyśmy wspólnie, własnymi rękami.
Jakie były pierwsze usługi w salonie?
— Zaczęliśmy od podstaw: manicure, pedicure, brwi. Z czasem dodaliśmy przedłużanie rzęs, laminację, a po przeprowadzce do większego lokalu – usługi fryzjerskie. Obecnie mamy 200 m² na dwóch piętrach. Gdy pierwszy raz weszłam do tego miejsca, serce mi zadrżało: „A co jeśli nie dam rady?” Ale dałam – i zamierzam dalej rosnąć.
Jak budowała Pani zespół?
— To było osobne wyzwanie! Trudno znaleźć dobrych specjalistów, bo wiele osób pracuje w domach lub wynajmuje małe gabinety. Poszłam więc inną drogą – zatrudniałam początkujące i szkoliłam je od podstaw. Zainwestowałyśmy dużo czasu, zaangażowania i zaufania, by zbudować prawdziwy zespół. Obok mnie cały czas była też moja mama – ogromne wsparcie.
W naszym teamie pracują wyłącznie Ukrainki. Próbowaliśmy współpracy z polskimi specjalistkami, ale technika, podejście i standardy były różne. Aktualnie mamy 10 pracownic, a ja nadal aktywnie uczestniczę w pracy: prowadzę szkolenia, obsługuję klientki i zarządzam procesami. Nie jestem tylko właścicielką – żyję tym biznesem.
Jaką największą lekcję wyciągnęła Pani na początku prowadzenia firmy?
— Próbowałam być koleżanką dla pracownic. Ale biznes to nie przyjaźń – to szacunek dla jasnych granic. Obecnie utrzymuję zdystansowaną relację zawodową, co przynosi lepszy komfort i efekty w pracy.
Czego nigdy by Pani nie wybaczyła pracownicy?
— Ujawnienia danych osobowych klientek. To jest zdecydowanie niedopuszczalne. Mieliśmy jeden przypadek – i od razu podjęłam decyzję o rozstaniu się. Zaufanie to fundament tego, co robimy.
Czy klientki z Polski i Ukrainy mają różne oczekiwania?
— Ukrainki przychodzą z konkretnym pomysłem – design, forma, kolor – wiedzą, czego chcą. Polki są bardziej stonowane, wybierają klasyczne opcje, np. delikatne, neutralne lakiery lub czerwony kolor. Ale nasze usługi także im się podobają – obecnie około 50 % klientek to Polki.
Jakie są Pani dalsze plany rozwoju?
— Marzę o stworzeniu własnej marki – np. profesjonalnych materiałów do manicure. W 2023 roku mieliśmy już dwa salony, ale ostatecznie zdecydowałam się skupić na jednym. Skalowanie biznesu w pojedynkę jest niezwykle trudne. Teraz chcę stabilności i stabilnego fundamentu pod przyszły rozwój.
Rusłana pracowała na dwóch etatach, aby zaoszczędzić na otwarcie własnego salonu
Co jest najtrudniejsze w prowadzeniu biznesu?
— Relacje z klientkami. Zwłaszcza gdy pojawiają się negatywne opinie. Na początku bardzo to przeżywałam, płakałam. Chciałam każdemu dogodzić. Teraz wiem, że błędy się zdarzają, nie wszystkie osoby są gotowe na dialog. Trzeba jednak umieć je naprawić, uczyć się, jak rozmawiać z klientem.
Ile średnio kobiety wydają miesięcznie na pielęgnację?
— Od 1000 zł. I to nie jest luksus, a dbanie o siebie.
Jaką radę dałaby Pani Ukrainkom, które marzą o biznesie za granicą, ale boją się?
— Ryzykować. Lepiej żałować, że coś zrobiłaś, niż całe życie żałować, że nie spróbowałaś. I warto stworzyć poduszkę finansową. Unikać impulsywnych decyzji. Nie bać się prosić o pomoc i popełniać błędów, bo to właśnie z nich uczymy się i stajemy silniejsze.
Jak zmienił Panią własny biznes?
— Przeszłam drogę od 20‑latki, która bała się utraty wszystkiego, do kobiety, która pewnie prowadzi zespół. Zmieniłam się wewnętrznie i zewnętrznie. Mam wyprostowaną postawę. Urosłam. I jestem z tego dumna.
„Czasem trzeba działać 24/7. Ale to cena własnego biznesu”
Inna Żurkiewicz z Krzywego Rogu — właścicielka oraz główna manicurzystka salonu In Room w Warszawie — opowiada:
— Największymi wyzwaniami były: bariera językowa, życie w hostelu i praca na etacie przy zupełnie innych standardach niż te, do których byłam przyzwyczajona. Te trudności sprawiły, że wróciłam do Ukrainy na pewien czas. Ale potem znów wyjechałam.
Jestem manicurzystką z 10‑letnim doświadczeniem, więc nie brałam pod uwagę innej ścieżki zawodowej. Zyskałam doświadczenie w polskim salonie, ale po konfrontacji z nieuczciwością właścicieli zdecydowałam się rozpocząć pracę na własny rachunek. To nie była bajka — nikt mnie nie sponsorował ani nie pomagał.
Inna doświadczyła trudności w pracy na etacie, co skłoniło ją do założenia własnego salonu.
— Najtrudniejsze było pracować dla kogoś, kto nic nie rozumie w manicure — często zdarzało się, że robiłam usługę najlepiej jak mogłam, a potem dostawałam karę. Trudno też było, gdy warunki pracy były fatalne. Po takim doświadczeniu postanowiłam, że w moim salonie będzie zupełnie inaczej: przyjazna, pozytywna atmosfera, strefa relaksu dla pracownic oraz idealne warunki sanitarne.
Czy trudno jest otworzyć beauty-biznes w Warszawie?
— Nie, jeśli ma się na to pieniądze. Zaskoczyła mnie jednak polska struktura podatkowa — podatki są tu znacznie wyższe niż na Ukrainie. Bariera językowa występowała na początku, ale klientki jej wybaczały, bo jakość usług była lepsza niż u wielu innych specjalistek. Po rosyjskiej inwazji słyszałam o przypadkach złego traktowania Ukraińców przez niektórych Polaków, ale sama nie doświadczyłam tego w swoim salonie.
Jaki kapitał jest potrzebny, by otworzyć salon manicure? Na co idą największe pieniądze?
— Trzeba mieć co najmniej 50 tys. zł. Największe koszty to remont lokalu, meble i sprzęt. Oczywiście można to zrobić taniej, ale koszty mogą też być bardzo wysokie. Trzeba też pamiętać, że nawet solidny remont nie chroni przed sytuacją, że po roku właściciel może zażądać wykwaterowania. Wtedy trzeba zaczynać od nowa, mimo że remont mógł się jeszcze nie zwrócić.
Ile można zarobić, prowadząc własny salon?
— Od 7 tys. zł miesięcznie.
Jaki jest Pani styl działania i podejście?
— Mój salon to moje dziecko! Nigdy nie żałuję na materiały. Mamy np. paletę ponad 1000 odcieni, co sprawia, że często słyszymy od klientek „wow”.
Najtrudniej jest pracować dla kogoś, kto nic nie rozumie o manicure, dlatego często zdarzają się sytuacje, w których robisz wszystko, co w twojej mocy, a potem dostajesz za to grzywnę. Jest to trudne, gdy warunki pracy są okropne. Po takim doświadczeniu zdecydowałem, że w moim salonie wszystko będzie zupełnie inne: przyjazna, pozytywna atmosfera, strefa rekreacyjna dla rzemieślniczek, a także idealne warunki sanitarne.
„Przeszłam trudną drogę adaptacji w innym kraju, zaczynałam od zera — bez dużych finansów, bez gwarancji, bez konkretnej strategii. Tylko z chęcią i wsparciem najbliższych. I teraz patrzę wstecz z wdzięcznością — nawet za trudności. Bo to one mnie wzmocniły.”
Zdarza się, że trzeba pracować 24/7. Ale to część prowadzenia własnego biznesu, do którego trzeba być przygotowanym jeszcze przed startem.
Jednocześnie ważne jest znalezienie balansu między pracą a życiem osobistym. Bo piękno to nie tylko wygląd zewnętrzny — to umiejętność znajdowania równowagi między wnętrzem i wizerunkiem, między pewnością siebie i delikatnością, między energią a spokojem.
Porady dla czytelniczek:
Potrzeba 50-100 tys zł (12-25 tys euro) na start Najdroższe pozycje to wynajem lokalu (2-10 tys zł), remont, wyposażenie, materiały, sterylizacja. Warto oszczędzić na meblach-używany stół do maniucure może kosztować 500 zł, nowy 4 tys zł. Wybierając pokój, ważne jest, aby spełniał standardy stacji sanitarno-epidemiologicznej. Dlatego albo kup konsultację doświadczonych właścicieli z tej samej branży, albo odwiedź stację sanitarno-epidemiologiczną i pozwól im ocenić pomieszczenia, które im się podobały. Często nowicjusze otwierają salon, a po pół roku przychodzi do nich inspektor i odkrywa nieoczekiwane naruszenia i biznes trzeba zamknąć.
Zysk salonu paznokci wynosi od 7 tysięcy złotych. Jednocześnie z jednego stanowiska pracy można zarobić około 10 tysięcy złotych. Prowizja dla specjalistek wynosi 40-50% dochodu. Koszt materiałów — 10-15%. Koszty operacyjne — 15-20%. Zostaje około 25% marży.
Artur Bagliuk jest przedsiębiorcą i współzałożycielem chrześcijańskiej organizacji misyjnej „Słowiańska Misja w Europie”, a od 2024 roku – dyrektorem krakowskiego przedstawicielstwa Polsko-Ukraińskiej Izby Gospodarczej. Już na początku wojny w Ukrainie z własnej inicjatywy uruchomił w Krakowie schronisko dla uchodźców. Mocno zaangażował się również w organizowanie pomocy humanitarnej z Polski dla Ukrainy – zarówno cywilnej, jak wojskowej. Dziś podejrzewa, że to właśnie z powodu tej działalności był celem zamachów. Niedawno nieznani sprawcy odkręcili śruby w przednich kołach jego samochodu, co omal nie doprowadziło do tragedii.
Psy Putina na tropie „banderowców”
Natalia Żukowska: – Niedawno dokonano na Pana zamachu. Kto to mógł być?
Artur Bagliuk: – Trudno powiedzieć, bo od początku inwazji nieustannie dochodzi do różnych bezprawnych działań wobec proukraińskich aktywistów za granicą. Chodzi o szkodzenie, zastraszenie i ostatecznie powstrzymanie poszczególnych wolontariuszy, a nawet całego ruchu wolontariackiego. Komuś tworzą fałszywe konta, z których wysyłają prowokacyjne wiadomości, publikują fałszywe posty, filmy stworzone przez sztuczną inteligencję.
A komuś innemu hakują służbową pocztę elektroniczną. Tak stało się z jednym z moich znajomych. Na jego adres e-mail przyszło jednocześnie ponad osiem tysięcy zapytań z Chabarowska. Innemu znajomemu, we Wrocławiu, który miał magazyn humanitarny, podrzucono magazynek z karabinu Kałasznikowa z nabojami. Potem wezwano polskie służby bezpieczeństwa, co sparaliżowało pracę magazynu na prawie tydzień, bo tyle trwało śledztwo.
Mnie wcześniej po prostu spuszczano powietrze z kół. Tym razem wykręcili śruby. Najwyraźniej ci, którzy to zrobili, myśleli, że koła odpadną gdzieś po drodze i dojdzie do wypadku. Mieszkam w Polsce już od 10 lat. Mój samochód, choć ma polskie tablice rejestracyjne, jest rozpoznawalny: od 2022 roku na desce rozdzielczej leży flaga Ukrainy. Dużo jeżdżę i parkuję w różnych miejscach. Tego dnia samochód długo stał w centrum miasta, w pobliżu naszej siedziby wolontariackiej. To, że coś jest nie tak z kołami, poczułem już w drodze, kiedy rozpędzone auto zaczęło się trząść na boki. Zwolniłem i jakoś dojechałem do warsztatu, a tam powiedzieli mi o śrubach. Nie przyszło mi do głowy, że coś takiego może się stać.
To nie był pierwszy atak na Pana.
Do innego doszło w marcu 2022 roku. Siedzieliśmy w restauracji hotelu obok naszego sztabu humanitarnego, który otworzyliśmy drugiego dnia wielkiej wojny. Razem ze znajomymi omawialiśmy dostawy leków dla ukraińskich żołnierzy. Siedzieliśmy w kącie, gdzie prawie nie było ludzi. I wtedy zauważyłem, że jakiś mężczyzna potajemnie filmuje nasze spotkanie. Krzyknąłem do niego: „Dlaczego nas filmujesz!?”. Zaczął uciekać. Dogoniłem go i zaczęła się bójka. Bił profesjonalnie – od razu w krtań. Moi znajomi też podbiegli, zabrali mu telefon i odblokowali go. Były tam filmy nie tylko z nami, ale także z jakimiś ludźmi w kominiarkach. Udawał, że nic nie rozumie, ale zmusiliśmy go, żeby wszystko usunął, po czym puściliśmy go wolno. Wszyscy byli wtedy pod wpływem adrenaliny i nie pomyśleliśmy o wezwaniu policji. Zadzwoniłem tam następnego dnia i zostałem objęty kontrolą. Codziennie rano dzwonił do mnie policjant i pytał, czy wszystko w porządku.
„Musimy trzymać się razem”
Inna sytuacja: podejrzewam, że próbowano otruć mnie i moją żonę. Pewnego dnia po pracy w sztabie humanitarnym, już w domu, oboje źle się poczuliśmy. Myślałem, że to może przemęczenie, jednak lekarze stwierdzili, że nasze objawy wskazują na zatrucie. W środku paliło mnie tak bardzo, że z bólu straciłem przytomność i rozbiłem sobie głowę. Podobne objawy miała moja żona, więc wycofaliśmy się z pracy wolontariackiej do czasu aż doszliśmy do siebie i trochę się zregenerowaliśmy.
Od tamtej pory stałem się bardziej ostrożny. Noszę ze sobą własną wodę, staram się nie jeść z wolontariuszami w naszym sztabie, ponieważ panuje tam duży ruch i wielu ludzi nie znamy osobiście
Jeszcze w marcu 2022 roku zhakowano nasz czat wolontariuszy na Telegramie. Zdobyli wszystkie kontakty wolontariuszy, numery telefonów, zdjęcia i zablokowali telefon mojemu asystentowi. Natomiast w zeszłym roku zdalnie zablokowali telefony moje i żony, najprawdopodobniej też poprzez Telegram. Nawet znajomi informatycy nie byli w stanie nic z tym zrobić.
A co z groźbami?
Napływają nieustannie. Na Facebooku piszą do nas boty, przychodzą też tradycyjne listy z groźbami. Wie pani, my nie jesteśmy zwykłą organizacją humanitarną. Jesteśmy chrześcijańskim kościołem protestanckim, mamy organizację misyjną, przy której działa sztab humanitarny. W jednym z listów, napisanym po polsku, przeczytaliśmy, że jesteśmy banderowcami i zostaniemy zniszczeni. Pisali o Wołyniu, o tym, że się na nas zemszczą.
Jeden z listów z groźbami
O wszystkich groźbach informujemy policję, a tam za każdym razem pytają mnie: „Czy uważa pan, że to zagraża pańskiemu życiu?”. Odpowiadam: „W liście nie ma mojego nazwiska, ale jest nazwa naszej organizacji. A ponieważ jestem jej szefem, należy to wziąć pod uwagę”. Tym bardziej że do nas przychodzą ludzie po pomoc humanitarną, a także po prostu do kościoła. Wygląda na to, że im również może grozić niebezpieczeństwo. Nie wyobrażam sobie, co dzieje się w głowach ludzi, którzy piszą takie listy.
Ale my się nie boimy. Jeśli ich celem jest złamanie nas lub powstrzymanie, to głęboko się mylą.
Z czym konkretnie związane są te zamachy na Pana? Czy to reakcja na Pana działalność wolontariacką, wsparcie dla ukraińskich uchodźców w Polsce, czy może na pański biznes?
Biznes – w 100% nie, ponieważ nie mam w nim żadnych konfliktów. Uważam, że chodzi tylko o moją proukraińską postawę społeczną, bo jestem również jednym z organizatorów proukraińskich wieców w Krakowie. Jestem proukraińskim aktywistą w sektorze gospodarczym i społecznym, więc to jest jednoznacznie związane właśnie z tym. Wozimy różną pomoc, także dla wojska. W zeszłym roku przewożono nawet opancerzone samochody z Ameryki.
Moim zdaniem robią to albo Rosjanie, albo nasi – ci nasiąknięci rosyjską propagandą, którzy nie potrafią zrozumieć, że tak nie należy postępować. Chcą nas podzielić poprzez historię, strach albo złość
Tymczasem musimy trzymać się razem, konsolidować się, ponieważ mamy jednego wroga: Rosję. Dezinformacja to też broń. Musimy walczyć nie tylko na froncie, lecz także o świadomość ludzi zarówno w Ukrainie, jak za granicą.
60 tysięcy ukraińskich biznesów
Jak Pan, dyrektor przedstawicielstwa Polsko-Ukraińskiej Izby Gospodarczej w Krakowie, ocenia stan ukraińskiego biznesu w Polsce? Jakie trendy można wskazać?
Jest bardzo wiele pozytywnych sygnałów dotyczących pozytywnego wpływu Ukraińców na polską gospodarkę, potwierdzonych międzynarodowymi badaniami. Tegoroczne badania wykazały, że wnieśli oni do budżetu osiem razy więcej pieniędzy, niż strona polska wydała na ich wsparcie. Obywatele Ukrainy otworzyli ponad 60 000 przedsiębiorstw. Zmieniają na lepsze całe dziedziny, na przykład branżę kosmetyczną.
Ukraińcy są również bardzo zaangażowani w logistykę, budownictwo i zatrudnienie. Wielu z nas ma też doświadczenia w przemyśle obronnym. Jako że eksport tego typu produktów z Ukrainy jest obecnie zabroniony, część przedsiębiorców próbuje otworzyć filie lub uruchomić w Polsce produkcję dronów i innych produktów obronnych, zorientowaną na rynek światowy. To ważne dla obu krajów z punktu widzenia bezpieczeństwa i zagrożenia atakiem Rosji na Europę.
Ukraińcy otwierają firmy sprzątające, lokale gastronomiczne, a niektórzy nawet kantory wymiany walut i lombardy, których wcześniej było tu niewiele. Nie znam branży, w której Ukraińcy nie chcieliby pracować. Inwestują, tworzą miejsca pracy, szukają nieszablonowych rozwiązań, podnoszą standard usług, płacą podatki.
Z Wasylem Bodnarem, ambasadorem Ukrainy w Polsce
Jeśli chodzi o handel między obu krajami, sytuacja wygląda dla Ukrainy nieciekawie. Przed inwazją całkowity obrót towarów między Polską a Ukrainą był wart średnio około 10 miliardów dolarów rocznie, z mniej więcej równymi wskaźnikami dla obu stron. Obecnie sytuacja uległa znacznej zmianie. Po rosyjskiej inwazji ukraiński eksport do Polski spadł do prawie 3 miliardów dolarów, podczas gdy Polska sprzedaje do Ukrainy towary o wartości 13 miliardów dolarów. Ponadto wielu polskich przedsiębiorców otworzyło firmy i filie w zachodnich regionach Ukrainy, głównie we Lwowie. Około 80% tych firm zajmuje się handlem, co dodatkowo potwierdza wzrost polskiego eksportu do Ukrainy. To także część stosunków polsko-ukraińskich: Ukraińcy wspierają polską gospodarkę nawet z Ukrainy.
Z jakimi trudnościami borykają się Ukraińcy w Polsce? W czym należałoby im pomóc na szczeblu państwowym i lokalnym?
Przedsiębiorcy, którzy przyjechali z Ukrainy do Polski, przekonali się, że tutaj biznes działa inaczej. Po pierwsze – wysokie podatki, które trzeba płacić. Nie da się niczego „załatwić”, a do tego etyka prowadzenia działalności gospodarczej jest inna. Trzeba znać się na polskim prawie podatkowym i księgowości, nawet jeśli jest ona outsourcowana.
Większość firm otwartych w Polsce zaczyna przynosić stabilny dochód mniej więcej od trzeciego roku działalności
Pierwsze dwa lata to zazwyczaj okres inwestycji i adaptacji: przedsiębiorcy testują różne strategie marketingowe, badają zachowania lokalnych konsumentów, usprawniają logistykę, wybierają skuteczne kanały sprzedaży i dostosowują się do prawnej i kulturowej specyfiki polskiego rynku. To ważny etap, który stanowi podstawę długotrwałego sukcesu.
Jeśli chodzi o pomoc na szczeblu państwowym i lokalnym, to nie zawsze jest ona zrozumiała dla wszystkich. Dobrze, że istnieją instytucje takie jak Polsko-Ukraińska Izba Gospodarcza, do których można zwrócić się o konsultacje, wyjaśnienia i profesjonalną pomoc w prowadzeniu działalności gospodarczej.
Jak Polsko-Ukraińska Izba Gospodarcza pomaga przedsiębiorcom?
Dysponujemy bogatą bazą kontaktów: producentów, firm logistycznych, księgowych, doradców finansowych i prawnych, którzy współpracują zarówno z małymi, jak dużymi przedsiębiorstwami. Silną stroną naszej działalności jest rozwinięta sieć kontaktów między przedstawicielami małych, średnich i dużych przedsiębiorstw. Pozwala to członkom izby nie tylko wymieniać się doświadczeniami, ale także znajdować klientów, partnerów czy kontrahentów bezpośrednio w naszej społeczności – zarówno w Polsce, jak w Ukrainie. Posiadamy też aktualne informacje na temat programów finansowania ukierunkowanych na odbudowę Ukrainy.
Z członkami Polsko-Ukraińskiej Izby Gospodarczej
Poza tym budujemy mosty między rządem polskim i ukraińskim, a także między władzami samorządowymi obu krajów. Zapraszamy przedstawicieli społeczności ukraińskich, głównie z regionów przyfrontowych, i organizujemy dla nich wyjazdy studyjne do lokalnych społeczności w Polsce. Podczas tych wizyt jest możliwość nawiązania bezpośrednich kontaktów, wymiany doświadczeń z polskimi kolegami i zobaczenia, jak polskie społeczności po przystąpieniu do UE efektywnie wykorzystują fundusze i zasoby europejskie. Jak nimi zarządzają, jak rozbudowują infrastrukturę i dostosowują ją do potrzeb osób niepełnosprawnych. Nasi ludzie poznają polskich kolegów, obserwują ich, a następnie wracają z tym doświadczeniem do Ukrainy.
Mamy już porozumienie z polskim rządem o wzajemnej wymianie.
Oznacza to, że Polacy są gotowi uczyć naszych ludzi, jak pisać projekty o dofinansowanie przez Europę. W zamian przedstawiciele ukraińskich społeczności lokalnych będą przekazywać doświadczenia w zakresie obrony cywilnej, które zdobyli podczas wojny
Na co ukraińscy przedsiębiorcy narzekają – a co im się podoba?
Narzekają na wysokie podatki. Ale nie tylko Ukraińcy, bo skargi można usłyszeć również od Polaków. I nie chodzi tylko o Polskę, lecz ogólnie o Europę. Problem polega również na tym, że każda kampania wyborcza w Polsce niestety podsyca populistyczne nastroje ksenofobiczne, co również szkodzi gospodarce kraju.
Oto przykład: w 2023 roku odbyły się wybory do Sejmu. Kampania wyborcza była oparta w dużej mierze na antyukraińskiej retoryce. W rezultacie ponad 300 000 Ukraińców z Polski wyjechało. Wśród nich pewien odsetek stanowili przedsiębiorcy, którzy byli już zintegrowani z polską gospodarką, znali język polski, zainwestowali pieniądze, stworzyli miejsca pracy.
Sprzedawszy swoje firmy, wyjechali do Hiszpanii, Portugalii, Kanady...
Co trzeba zrobić, by ułatwić przedsiębiorczość Ukraińcom w Polsce?
Po pierwsze – nie należy wciągać do sektora gospodarczego kwestii historycznych, przede wszystkim Wołynia. Czy problem istnieje? Tak. Czy należy go rozwiązać? Tak. I już jest rozwiązywany. Spotkaliśmy się z Andrijem Sybihą – 1 października 2024 r., tuż po mianowaniu go na stanowisko ministra spraw zagranicznych Ukrainy. Nakreślił punkty, które zamierzał zrealizować w pierwszej kolejności. Kwestia ekshumacji ofiar tragedii wołyńskiej była pierwsza na liście i do końca 2024 roku podjęto już znaczące kroki w celu jej rozwiązania. Zajmują się tym ministerstwa spraw zagranicznych i historycy. Nie należy dzielić zwykłych ludzi tą kwestią, grając tym samym na korzyść naszego wspólnego wroga, czyli Rosji.
Wiem, co robić i dokąd biec, gdy dochodzi do tragedii
Co skłoniło Pana do zajęcia się wolontariatem?
Pochodzę z obwodu zaporoskiego. Moja rodzina jest ze wsi Kinski Rozdory w rejonie połoskim, obecnie pod okupacją rosyjską. Część moich bliskich od 10 lat żyje pod okupacją w Doniecku, a część w obwodzie zaporoskim. 9 czerwca dowiedziałem się, że na wojnie zginął mój 20-letni krewny, który zgłosił się na ochotnika na front. Z powodu okupacji jego rodzice nie mogą go pochować na swojej ziemi. Taką tragedię trudno przeżyć.
Kolejka po pomoc humanitarną w Krakowie, 2022 r.
Już w 2022 roku otworzyliśmy schronisko, w którym obecnie mieszka około 40 Ukraińców. Przez te trzy lata przeszło przez nie ponad 3,5 tysiąca ukraińskich uchodźców, głównie kobiet i dzieci. Ludzie zatrzymywali się u nas, a my pomagaliśmy im znaleźć mieszkanie lub przenieść się do innych krajów. Ci, którzy mieszkają w schronisku dzisiaj, zostaną z nami na dłużej. Bo, po pierwsze, w Polsce nie ma już programów pomocy mieszkaniowej, a po drugie, to głównie mieszkańcy okupowanych terytoriów, którzy nie mają dokąd wrócić. Nie płacą za mieszkanie, ponieważ są objęci programem ochrony uchodźców.
Wśród ukraińskich przesiedleńców jest wielu emerytów, którzy, przychodząc do nas po pomoc humanitarną, mówią: „Dajcie nam jakąś pracę, chcemy pracować”. Kiedy potem słyszę od kogoś, że Ukraińcy nie pracują, odpowiadam: „To nieprawda, nawet emeryci są gotowi do pracy. Po prostu nikt ich nie zatrudnia”
Ukraińcom pomagamy nie tylko w Polsce. Przesyłamy stałą pomoc zarówno cywilom, jak wojskowym w Ukrainie. Najważniejsze, o co proszą ci drudzy, to drony, amunicja, medycyna taktyczna. Od początku inwazji wysłaliśmy już ponad 1100 ton pomocy humanitarnej, a ponad 80 000 zestawów spożywczych i higienicznych rozdaliśmy ukraińskim uchodźcom w Krakowie.
Z jakimi najbardziej przejmującymi ludzkimi historiami zetknął się Pan osobiście?
Wstrząsające są historie o ucieczkach spod okupacji. Najstraszniejsze, co muszą przeżyć ludzie, to przesłuchania na wrogich posterunkach. Po tym, co usłyszałem, zwróciłem się nawet do psychologa, bo nie potrafiłem poradzić sobie z emocjami.
Czasami siadałem w samochodzie, wyjeżdżałem za miasto i po prostu płakałem
W pewnym sensie my jako społeczeństwo również ponosimy odpowiedzialność za sytuację w Ukrainie. Zbyt długo „bawiliśmy się” z politykami, pozwalaliśmy im manipulować naszymi oczekiwaniami i unikać odpowiedzialności. W Ukrainie nadal nie ma jasnej idei narodowej na poziomie polityki państwowej. Idei, która jednoczyłaby Ukraińców w czasie pokoju tak samo, jak teraz jednoczy nas wojna. Właśnie w tym tkwiła nasza słabość, którą długo i systematycznie wykorzystywał nasz wróg. I właśnie w tego możemy się uczyć od Polaków. Musimy przejąć ich patriotyzm.
Czy wielu Ukraińców, którym Pan pomógł, zintegrowało się już z polskim społeczeństwem?
Bardzo wielu.
W kwietniu 2022 roku powiedziałem Ukraińcom, którym pomagaliśmy: „Nie oglądajcie wiadomości. Ta wojna to nie sprint, to maraton. I będziemy biec do końca. Dlatego już dziś musicie pomyśleć, jak będziecie tu żyć, choćby tymczasowo. Zacznijcie planować swoje życie na początek na sześć miesięcy. Tak będzie wam łatwiej psychicznie. W tym czasie będziecie uczyć się języka, szukać pracy. Jeśli będzie powrót na Ukrainę – zbierzecie się i pojedziecie, wszyscy to zrozumieją. Ale jeśli będziecie codziennie przesiadywać, oglądając wiadomości, będziecie tylko cierpieć – psychicznie i fizycznie”.
Dla każdego człowieka stan niepewności jest najgorszy. Bo kiedy nie wiesz, co robić, nie możesz iść naprzód
Część ludzi zaangażowaliśmy w działalność wolontariacką. Zbudowaliśmy system tak, że wolontariuszami mogą być sami uchodźcy. I dziękują nam za angażowanie ich, bo to pomaga.
Ukraińscy aktywiści w Krakowie
Co przeszkadza, a co pomaga Ukraińcom w integracji?
Po pierwsze, należy wyraźnie odróżnić Ukraińców, którzy wyjechali z Ukrainy planowo jeszcze przed wielką wojną, od tych, którzy opuścili kraj pod przymusem, ratując życie. To grupy ludzi o różnych potrzebach emocjonalnych, prawnych i społecznych.
Wśród tych, którzy zostali zmuszeni do ucieczki przed wojną, jest wiele osób, którym psychicznie trudno zaakceptować swój nowy status. Dla niektórych nie do zniesienia jest sama myśl, że są „na łasce innych”, że muszą szukać schronienia za granicą, że nie mogą mieszkać we własnym domu.
Niektórzy po prostu nie potrafią pogodzić się z tym, że nazywa się ich „uchodźcami” – to przygnębiające uczucie uderza w ich poczucie godności, wywołuje wstyd albo gniew
Są też znacznie trudniejsze przypadki, kiedy ludzie, nie wytrzymując presji psychicznej, beznadziejnej sytuacji lub innych okoliczności, decydują się wrócić nawet na terytoria tymczasowo okupowane. I choć wydaje się to nielogiczne i niebezpieczne, każdy taki krok ma głębokie uwarunkowania osobiste: rozbite rodziny, utracone korzenie, poczucie wewnętrznej pustki.
Mieszkała u nas kobieta, której mąż pozostał na terenach okupowanych. Pewnego dnia przyszła i powiedziała: „Moja koza rodzi, muszę jechać... Tam jest mój dom, moja ziemia. Dlaczego mam żyć gdzieś w obcym miejscu?”. I pojechała do domu.
Podczas akcji wsparcia dla ukraińskich jeńców
Z jakimi największymi wyzwaniami spotkał się Pan, organizując pomoc w sytuacjach kryzysowych?
Kiedy na świecie dzieje się wielka tragedia, zawsze wiem, co robić i dokąd biec – to moja cecha szczególna. Nie wpadam w szok. Wręcz przeciwnie: czuję się, jak ryba w wodzie, bardzo szybko dostosowuję się do realiów. Pamiętam oczy naszych ludzi w kościele, kiedy wieczorem 24 lutego 2022 roku zebraliśmy się na modlitwę. W tych oczach była pustka i zagubienie. Z jakiegoś powodu od razu wiedziałem, ilu wolontariuszy potrzebuję, kto będzie odpowiedzialny za jaki sektor pracy. Jednym z głównych wyzwań było zebranie zespołu, bo z powodu ogólnego zagubienia tej nocy trudno mi było znaleźć choćby siedmiu wolontariuszy. Ale już nazajutrz rano chętnych było dziesięciu, po dwóch dniach ponad sześćdziesięciu, a po kolejnych dwóch tygodniach tak wielu, że nie byliśmy w stanie ich zliczyć. Wśród nich byli zarówno Ukraińcy, jak Polacy.
Wysyłka pomocy humanitarnej do Ukrainy
Jakie inicjatywy planujecie zrealizować w najbliższym czasie, by wesprzeć Ukraińców w Polsce?
Obecnie jedną z kluczowych potrzeb jest świadczenie na rzecz Ukrainy i walka z rosyjską dezinformacją, która działa intensywnie w obu kierunkach – zarówno przeciw Polakom, jak przeciw Ukraińcom. Propaganda celowo podsyca wzajemną nieufność, prowokuje napięcia. Dlatego właśnie teraz niezwykle ważne jest prowadzenie intensywnej pracy wyjaśniającej, kształtowanie właściwej przestrzeni informacyjnej i jednoczenie społeczeństw – a nie pozwalanie zewnętrznemu wrogowi, by je dzielił.
Niestety, obecnie można odczuć, że niektórzy Ukraińcy za granicą popadają w stan przyzwyczajenia lub zmęczenia wojną. Pojawiają się wśród nich myśli typu: „Wojna jest dwa tysiące kilometrów ode mnie, więc nie martwię się nią zbytnio”. To myląca i niebezpieczna tendencja. Proszę sobie przypomnieć, jak od 2016 roku większość z nas przyzwyczajała się do ATO. I co się stało później.
Według danych polskiego Ministerstwa Zdrowia od czasu rozpoczęcia rosyjskiej inwazji oficjalne zatrudnienie w Polsce znalazło około 4 tysięcy ukraińskich medyków. Dla wielu z nich oznaczało to nie tylko przeprowadzkę, ale też rozpoczęcie kariery od nowa: naukę języka, zdawanie egzaminów, a często także ponowne studia.
Dlaczego polska medycyna potrzebuje ukraińskich specjalistów, lecz nie zawsze łatwo ich przyjmuje? Jak wygląda droga od tymczasowego zezwolenia na pracę do pełnej licencji i uznania medyka za specjalistę? Co czeka tych, którzy zdecydowali się przejść tę drogę do końca? I co czują ci, którzy jeszcze wczoraj byli uznanymi specjalistami, a dziś muszą udowodnić, że zasługują na pracę w swoim zawodzie?
Oto trzy prawdziwe historie – o rozczarowaniu, walce i nowym początku.
„Bez języka i nostryfikacji jesteś nikim”: dentystka
Inna [imię zmieniono na prośbę bohaterki – red.] przyjechała do Polski z Charkowa około pół roku temu. Decyzja o przeprowadzce nie była łatwa, ale codzienne ostrzały, ciągły niepokój i brak warunków do normalnego życia, w szczególności do nauki dla dzieci, zmusiły ją do poszukiwania bezpieczeństwa za granicą.
Z chwilą wybuchu wojny na pełną skalę państwo polskie uprościło procedury dla ukraińskich lekarzy: pojawiła się możliwość uzyskania warunkowej licencji, która pozwala na pracę w konkretnej placówce medycznej pod nadzorem polskiego lekarza. Takie zezwolenie jest ważne przez pięć lat. Inna zebrała więc niezbędne dokumenty i złożyła wniosek do Ministerstwa Zdrowia o wydanie jej tymczasowego prawa do wykonywania zawodu lekarza. Mimo że nie znała języka polskiego, doświadczenie i kwalifikacje pozwoliły jej szybko znaleźć pracę w ukraińskiej prywatnej klinice stomatologicznej, pracującej przede wszystkim na rzecz pacjentów z Ukrainy.
– Na początku wydawało mi się, że jest super: od razu można pracować – mówi Inna. – Ale wkrótce pojawiło się poczucie, że nie jesteś lekarzem, a tylko narzędziem do zarabiania pieniędzy.
Są pacjenci, którzy potrzebują lekarzy rozumiejących ból straty i problemy migrantów. Właśnie tacy lekarze przyjechali z Ukrainy
Po rosyjskim najeździe na Ukrainę polski rynek medyczny zaczął się szybko dostosowywać do nowej rzeczywistości: liczba ukraińskich pacjentów rosła, a wraz z nią rósł popyt na ukraińskich lekarzy. Niektóre prywatne kliniki od razu dostrzegły w tym nie tylko humanitarną, ale i finansową szansę – i zaczęły intensywnie poszukiwać i zatrudniać ukraińskich specjalistów. Niestety niektóre firmy w pogoni za zarobkiem zaczęły ignorować kwestię jakości usług i warunków pracy swoich lekarzy.
Inna znalazła się właśnie w takim systemie: znajome twarze, język, zawód – wydawało się, że wszystko jest na swoim miejscu. Jednak z każdym tygodniem było coraz bardziej oczywiste, że traktują ją nie jak specjalistkę, ale jak „aktyw”, który ma generować dochód.
– Nie czułam się lekarzem. I to nie dlatego, że zapomniałam, jak leczyć. Nie miałam prawa ani do własnego zdania, ani do inicjatywy zawodowej. Ciężko jest, gdy twoje doświadczenie, wykształcenie, etyka nie mają już znaczenia.
Praca stała się rutyną – krótkie wizyty, minimum interakcji, brak wsparcia ze strony kolegów czy administracji. Stosunki w zespole były chłodne, zdystansowane. To doświadczenie okazało się dla Inny wyczerpujące. W końcu postanowiła zrezygnować.
Zrobiła sobie przerwę. Teraz uczy się polskiego, rozważa możliwość nostryfikacji dyplomu, szuka sposobów na legalne i stałe zatrudnienie. Dla niej ważne jest nie tylko odzyskanie pełnego prawa do wykonywania zawodu, ale także poczucie godności zawodowej.
– Popełniłam błąd, myśląc, że można obejść system. Jeśli chcesz szacunku, musisz być częścią oficjalnego systemu. W przeciwnym razie na zawsze pozostaniesz „tymczasowym specjalistą”
Inna nie ukrywa obaw – że nie zda egzaminów, że nie da rady. Poza tym nostryfikacja to dość kosztowna i trudna procedura. Jednak jeszcze bardziej boi się powrotu do miejsca, gdzie będą ją wykorzystywać.
– Wiem, na co mnie stać. Teraz muszę po prostu przejść tę drogę do końca. Bez złudzeń, ale z godnością.
„To długa droga, ale warto”: lekarka rodzinna
Historia kolejnej bohaterki pokazuje jednak zupełnie inną drogę.
Maryna Biłous przeprowadziła się do Polski w marcu 2022 roku. W Ukrainie przez ponad 15 lat pracowała jako lekarka rodzinna. W Polsce musiała zacząć praktycznie od zera: znalazła się tu z trójką dzieci i kotem – bez wsparcia, bez konkretnego planu, ale z determinacją, by kontynuować pracę w zawodzie.
– Nie wyobrażam sobie siebie w innej roli. Lekarz to nie tylko praca, to część mnie. Wiedziałam, że będzie ciężko, ale nie miałam innego wyjścia.
Marina Bilous: „To jak powrót na uniwersytet medyczny, tylko z bagażem doświadczenia, dzieci i wojny na ramionach”
Podobnie jak wielu jej kolegów, Maryna skorzystała z możliwości uzyskania warunkowej licencji na wykonywanie zawodu lekarza w Polsce. Jednocześnie od razu postanowiła budować karierę z myślą o długoterminowej perspektywie. A do tego konieczna była pełna nostryfikacja dyplomu.
Nostryfikacja wymaga zdania dwóch egzaminów: testu językowego NIL (Naczelna Izba Lekarska) z języka polskiego medycznego oraz kompleksowego egzaminu z przedmiotów klinicznych. Pierwszą rzeczą, za którą zabrała się Maryna, był język.
– Język jest kluczem. Nawet jeśli jesteś najlepszym specjalistą, bez języka nie będziesz w stanie porozumieć się z pacjentem ani pracować w zespole. Zmuszałam się do nauki przez 4-6 godzin dziennie przez pół roku
Nauczyła się języka samodzielnie – najpierw gramatyki i podstawowego słownictwa, potem uczyła się z książek, filmów i konwersacji. Terminologię medyczną opanowała dzięki platformie internetowej wiecejnizlek.pl, do której ukraińscy lekarze mieli bezpłatny dostęp.
Po zdaniu egzaminu językowego dostała pracę jako lekarz pierwszego kontaktu w klinice medycznej w Grodzisku Mazowieckim. Równolegle ukończyła kurs USG, uzyskała certyfikat i zaczęła wykonywać badania ultrasonograficzne. Rozpoczęła też przygotowania do kompleksowego egzaminu nostryfikacyjnego.
Ten egzamin jest przeprowadzany przez komisję uniwersytetu medycznego 3-4 razy w roku i kosztuje (według danych z wiosny 2025 r.) 4 685 złotych. Zawiera 160-200 pytań z różnych dziedzin medycyny: interny, chirurgii, ginekologii, psychiatrii, pediatrii i intensywnej terapii. Po zaliczeniu dyplom odpowiada dyplomowi absolwenta polskiego uniwersytetu medycznego. Przygotowanie się do tego zajęło Marynie jeszcze około pół roku. Codziennie uczyła się po 2-3 godziny.
– Egzamin jest trudny – obejmuje wszystko. Były nawet pytania z historii medycyny, na przykład: „Kto pierwszy wykonał resekcję żołądka?”. O ile mi wiadomo, zdało go tylko 20 procent kandydatów. Jestem naprawdę szczęśliwa, że znalazłam się w tej mniejszości.
Po pełnej nostryfikacji dyplomu Maryna oficjalnie uzyskała prawo do pracy w polskim systemie opieki zdrowotnej. Obecnie przyjmuje pacjentów jako lekarz pierwszego kontaktu, dyżuruje w szpitalu, nadal wykonuje zabiegi USG i zauważa, że w Polsce to jest cenione: lekarz rodzinny ma szeroki zakres obowiązków.
– Tutaj lekarz pierwszego kontaktu to nie tylko terapeuta, ale także kierownik ds. zdrowia pacjenta
Większość jej pacjentów to Polacy, około 5% to Ukraińcy. W ciągu miesiąca przez jej gabinet przewija się około 500 osób. Mówi, że pacjenci traktują ją z zaufaniem i otwartością:
– Większość przychodzi do mnie regularnie. Nie odczuwam uprzedzeń. Nie ma też większych problemów z językiem: jeśli nie znam jakiegoś słowa – pytam, a pacjenci chętnie mi podpowiadają.
Maryna podkreśla, że polski system bardzo różni się od ukraińskiego: nie ma kolejek, pacjenci przychodzą po wcześniejszym umówieniu się, nikt nie ma jej prywatnego numeru telefonu – komunikacja odbywa się wyłącznie w ramach wizyty, która trwa 15 minut. Wśród kolegów panuje szacunek, wsparcie, jest wymiana doświadczeń.
Zarazem Maryna zauważa, że polscy lekarze oburzają się, gdy niektórzy ukraińscy medycy nazywają siebie „specjalistami” bez odbycia stażu. Bo w Polsce taki status przyznawany jest dopiero po dodatkowych latach nauki. Ten etap Maryna ma jeszcze przed sobą.
Jeśli chodzi o wynagrodzenie, różnica w porównaniu do realiów ukraińskich jest również bardzo odczuwalna. Według najnowszych danych ukraińscy lekarze w Polsce mogą zarabiać od 6 000 do 12 000 złotych miesięcznie, w zależności od specjalizacji, umiejętności i doświadczenia. Maryna zauważa, że nie ma stałej stawki: wszystko zależy od ustaleń i poziomu wiedzy. Ale im więcej potrafisz, tym wyższe są twoje zarobki.
Dziś Maryna czuje się pewnie i stabilnie. Praca wymaga poświęcenia intelektualnego i emocjonalnego, ale Ukrainka jest sobie wdzięczna za to, że wkroczyła na tę ścieżkę.
– To bardzo trudne i dość długotrwałe, ale ta praca na pewno się opłaci. Jestem głęboko przekonana, że to inwestycja w przyszłość. Moją i moich dzieci.
Mimo zmęczenia i obciążenia pracą, mówi, że jest szczęśliwa:
– Tutaj jest system, jest szacunek.
Lekarz to nie tylko postać w białym fartuchu, ale też człowiek, któremu ufają. I to jest najważniejsze
„Zacząć wszystko od zera – uczciwie i zgodnie z zasadami”: okulistka
Nasza trzecia bohaterka również wybrała oficjalną, choć znacznie trudniejszą, drogę powrotu do zawodu.
Kateryna Kazak przyjechała do Warszawy trzeciego dnia wielkiej wojny. Choć pochodzi z Wołynia, ma obywatelstwo białoruskie. Jednak ostatnie przedwojenne lata mieszkała i pracowała na Ukrainie. Do poszukiwania bezpiecznego miejsca zmusiła ją wojna.
Niemal natychmiast po przyjeździe zaczęła szukać możliwości kontynuowania praktyki lekarskiej. Złożyła dokumenty o warunkową licencję, ale ponieważ jej dyplom był białoruski, nie otrzymała przywilejów przysługujących ukraińskim lekarzom: po 9 miesiącach oczekiwania przyszła odmowa. Wtedy zdecydowała się na inną drogę nostryfikacji dyplomu.
Kateryna Kazak: – Ukraińscy lekarze, którzy planują pracować w Polsce, muszą być gotowi na wyzwania
– Czas oczekiwania na decyzję wykorzystałam na załatwienie formalności związanych z legalizacją i na intensywną naukę języka. Postanowiłam pójść oficjalną drogą. Bez względu na to, jak trudna ona będzie.
Zdała dwa egzaminy: językowy – z języka polskiego medycznego oraz kompleksowy – z medycyny ogólnej. Po nostryfikacji uzyskała status absolwentki uniwersytetu medycznego. Kolejny etap to staż (13 miesięcy dla lekarzy, 12 dla dentystów) lub dwa lata pracy w polskiej służbie zdrowia. Następnie – egzamin LEK (Lekarski Egzamin Końcowy); dopiero po jego zdaniu można uzyskać pełną licencję lekarską. Dzięki niej lekarz może pracować w POZ (Podstawowa Opieka Zdrowotna), na SOR (Szpitalny Oddział ratunkowy) lub w NPL (Nocna Pomoc Lekarska). Aby pracować np. jako neurolog, kardiolog czy okulista, trzeba mieć tytuł specjalisty.
– Czyli nostryfikacja to tylko połowa drogi. Nie możesz od razu zostać specjalistą. By móc pracować w swoim zawodzie, musiałam ponownie przystąpić do rezydentury – mówi Kateryna.
Obecnie pracuje jako lekarz rezydent w szpitalu uniwersyteckim w Łodzi. Jest tam jedynym obcokrajowcem. Jej pacjenci to głównie Polacy.
– Oczywiście mój polski jest jeszcze daleki od ideału. Czasami brakuje mi słów, by wyjaśnić pacjentom niuanse choroby lub operacji. Wtedy rysuję, proszę kolegów o pomoc albo sami pacjenci pomagają mi znaleźć właściwe słowo.
Kateryna przyznaje, że zaufanie nie zawsze przychodzi od razu, zwłaszcza w przypadku starszych pacjentów:
– Dla niektórych jestem obca. Ale kiedy tworzysz atmosferę bezpieczeństwa i wyjaśniasz każdy swój krok, nieufność znika
Czy warto iść tą drogą? Wyzwania, zarobki i perspektywy ukraińskich lekarzy w Polsce
Jeśli chodzi o różnice w podejściu do medycyny w Polsce i w Ukrainie, Kateryna uważa, że są one dość istotne, choć każdy z systemów ma swoje wady i zalety:
– W Ukrainie istnieje duża różnica między medycyną państwową a prywatną. W prywatnych ośrodkach często poziom i zakres usług są wyższe. Natomiast w Polsce, zwłaszcza w dużych miastach, kliniki państwowe niewiele ustępują prywatnym. Zarówno wyposażenie, jak kwalifikacje personelu są na wysokim poziomie. Większość lekarzy pracuje jednocześnie w szpitalach państwowych i prywatnych [chociaż wielu wysoko wykwalifikowanych lekarzy preferuje prywatną praktykę – red.]. Średni czas konsultacji wynosi 10-15 minut i nie zawsze wystarcza na to, aby omówić wszystko z pacjentem. Wizyty planowane są z wyprzedzeniem – czasami na 3-4 miesiące, a do niektórych specjalistów na półtora roku naprzód. Pomoc szpitalna udzielana jest tylko w przypadkach stanów skomplikowanych. I nie da się nikomu „posmarować”, jak w Ukrainie.
Według Kateryny w Polsce najbardziej brakuje chirurgów, pediatrów, lekarzy ogólnych i specjalistów medycyny ratunkowej. A chirurgia staje się coraz mniej popularna – z powodu przeciążenia i trudnych warunków pracy.
– Od kilku lat w rezydenturach brakuje chirurgów. Młodzi ludzie nie chcą iść tam, gdzie wypalisz się w trzy lata.
Kateryna uważa, że ukraińscy lekarze planujący przeprowadzkę powinni być przygotowani na poważne wyzwania:
– Ważne jest, by zdać sobie sprawę, że to trudna i wyczerpująca droga. W domu mogłeś być gwiazdą, tutaj zaczynasz od zera. Najprawdopodobniej będziesz musiał uczyć się języka, jednocześnie pracując. Konkurencja jest nie tylko ze strony Polaków, ale także ze strony emigrantów z Ukrainy i Białorusi, których z każdym rokiem jest coraz więcej. A co najważniejsze – trzeba się nieustannie uczyć, nie poddawać się, wierzyć w siebie i cały czas iść do przodu. Bez względu na to, jak trudna i straszna wydaje się ta droga.
Zdjęcia: archiwum prywatne
Projekt jest współfinansowany ze środków Polsko-Amerykańskiego Funduszu Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację „Edukacja dla Demokracji”.