Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
"My nie konkurujemy, ale współpracujemy". Magazyn Sestry.eu ogłasza zwycięzców nagrody "Portrety Siostrzeństwa"
To był wieczór serdecznych uścisków i łez wzruszenia. 13 lutego 2024 roku w Warszawie odbyła się uroczystość wręczenia nagrody "Portrety Siostrzeństwa". To nagroda za ratowanie ludzi i niesienie im pomocy w czasie wojny, za wkład w dialog polsko-ukraiński i rozwój siostrzeństwa - solidarności między kobietami, za wsparcie i sojusz w walce o humanistyczne i demokratyczne wartości
Jury wybrało zwycięzców spośród 12 nominowanych, w tym sześciu niezwykłych Polek i sześciu niesamowitych Ukrainek. Nominowane do nagrody "Portrety Siostrzeństwa" z Polski: Ola Hnatiuk, Elwira Niewera, Agnieszka Deja, Adriana Porowska, Grażyna Staniszewska i Marta Majewska. Nominowane do nagrody "Portrety Siostrzeństwa" z Ukrainy: Tetiana Hrubeniuk, Oksana Kolesnyk, Wiktoria Batryn oraz Halyna Andruszkowa, Oksana Neczyporenko, Lesia Litwinowa i Tata Kepler.
Po stronie polskiej zwyciężyła Marta Majewska, burmistrzyni Hrubieszowa, która po ataku Rosji na Ukrainę w lutym 2022 r. założyła ośrodek dla uchodźców w swoim mieście. Z pomocą setek wolontariuszy zapewniła Ukraińcom uciekającym przed wojną schronienie, żywność, mieszkanie, doradztwo i wsparcie psychologiczne. Od początku wojny ośrodek w Hrubieszowie przyjął ponad 100 tysięcy osób.
"Madeleine Albright powiedziała kiedyś, że jest specjalne miejsce w piekle dla kobiet, które nie pomagają innym kobietom. Nie chcę tam trafić" - mówiła na scenie Marta Majewska- "To ogromna nagroda dla tych kobiet, które były ze mną i mi pomagały. Chciałabym podziękować wszystkim kobietom, które w tym zdominowanym przez mężczyzn świecie dyplomacji i polityki pracują nad tym, aby nasz nowy świat powstawał w pokoju i spokoju. Niech żyje wolna demokratyczna Polska! Niech żyje wolna Ukraina!"
Marta Majewska. Zdjęcie: Sestry.eu
Myrosława Gongadze, członkini jury "Portretów Siostrzeństwa" i szefowa "Głosu Ameryki" w Europie Wschodniej, powiedziała: "23 lata temu również uciekałam z Ukrainy, a Polska była moim przystankiem i krajem pomocy. Wiem, jak ważna jest pierwsza pomoc, czułam się jak każda kobieta przekraczająca granicę w pierwszych dniach wojny. Jestem bardzo wdzięczna, że dziś mogę opowiedzieć o Marcie Majewskiej, pogratulować jej; to uczucie radości i współczucia jednocześnie. Ona płacze nawet teraz, wspominając pierwsze dni wojny. Ten wieczór jest dla nas po to, by wypłakać cały ból tych lat. To historia nie tylko o współczuciu, ale także o przywództwie kobiet. Każda z nas na tej sali wykazała się takim przywództwem".
Wśród Ukrainek zwyciężyły Galina Andruszkowa i Wiktoria Batryn, matka i córka, założycielki Fundacji UNITERS, która stała się największym w Warszawie centrum tranzytowym dla wolontariuszy z całego świata. Są inicjatorkami i siłą napędową akcji "Święta bez taty", która w ciągu dziesięciu lat dostarczyła ponad 300 tysięcy prezentów świątecznych dzieciom poległych obrońców i dzieciom mieszkającym w pobliżu frontu. Misja Wiktorii i Galiny zjednoczyła ponad 3 tysiące wolontariuszy z całego świata. Od 2014 roku współpracują z ponad 150 organizacjami, w tym z Siłami Zbrojnymi Ukrainy. Fundacja UNITERS wysłała już ponad 6 tysięcy ton pomocy humanitarnej, z czego 60% to środki medyczne dla frontu i sprzęt dla szpitali. Fundacja nadal prowadzi największy ośrodek pomocy humanitarnej dla uchodźców w Warszawie.
Галина Андрушков і Вікторія Батрин. Фото: Sestry.eu
"Dla nas ta nagroda jest okazją do bycia blisko i pracy z niesamowitymi kobietami, naszym zespołem. Pokazuje, że zmierzamy we właściwym kierunku. Szczerze mówiąc, nie zawsze mamy czas pokazać ludziom wszystko, co robimy, ze względu na ciężką pracę, którą wykonujemy każdego dnia. Bardzo cenne jest to, że ktoś to zauważył i docenił. Doceniły to kobiety, nasze siostry, które również robią tak wiele dla innych. Dlatego nie rywalizujemy, tylko współpracujemy. Te 5 tysięcy euro nagrody, które otrzymałyśmy jako zwyciężczynie, przeznaczymy na plecaki medyczne zaprojektowane i opatentowane przez naszą fundację. Pomagają ratować życie na pierwszej linii walk. Wiktoria i ja od urodzenia miałyśmy poczucie siostrzeństwa z Polkami. Ale dopiero wraz z wybuchem wojny to poczucie przerodziło się w siostrzeństwo na międzynarodową skalę.
Mamy wiele historii z naszej pracy w ciągu ostatnich 10 lat, ale chciałybyśmy opowiedzieć jedną, która podkreśla znaczenie i konieczność tego, co robimy. Dużo dyskutowałyśmy o tym, czy powinnyśmy zorganizować akcję "Święta na linii ognia", polegającą na wysyłaniu świątecznych paczek dzieciom mieszkającym w pobliżu frontu. Te dzieci spędzają dzieciństwo w schronach przeciwbombowych. I siwieją, ponieważ nie widzą światła dziennego. Zorganizowaliśmy to wydarzenie i jestem pewna, że dzieci ucieszyły się, wiedząc, że ktoś z zagranicy o nie zadbał. Niestety kilka dni później troje z tych dzieci, którym wysłaliśmy paczki, zginęło... Ale udało nam się podarować im ostatni uśmiech w tych strasznych dniach na linii frontu" - powiedziały Halina Andruszkowa i Wiktoria Batrin w swoim przemówieniu.
Czytelnicy Sestry.eu również wzięli udział w głosowaniu. Wybrali Agnieszkę Deję. Zdjęcie: Sestry.eu
Jacek Goliszewski, Prezes Zarządu Business Centre Club, mówił o zwyciężczyni głosowania czytelników, Agnieszce Dei: "Wiem, że po rozpoczęciu wojny Agnieszka codziennie wracała do domu o 3 nad ranem. Rodzina i znajomi zaczęli się nawet o nią martwić, a sąsiedzi zaczęli zostawiać jedzenie pod jej drzwiami. Wtedy podjęła strategiczną decyzję, aby skupić się na pomocy Ukrainie i wraz z przyjaciółką stworzyła grupę na Facebooku o nazwie "Jak pomagać Ukraińcom". Następnie stworzyła własną fundację, w której co miesiąc około 800 osób z Ukrainy otrzymuje pomoc humanitarną, informacyjną i psychologiczną. Jest człowiekiem - orkiestrą: kieruje fundacją "Pod Parasolem", a jednocześnie sama odbiera paczki z poczty. A jeśli zapytać ją, co jest dla niej najważniejsze, odpowie: solidarność".
Jacek Goliszewski i Agnieszka Deja. Zdjęcie: Sestry.eu
Ambasador Nadzwyczajny i Pełnomocny Ukrainy w Polsce Wasyl Zwarycz i redaktor naczelna Sestry.eu Maria Górska. Zdjęcie: Sestry.eu
Honorowa kapituła (jury) nagrody "Portrety Siostrzeństwa":
Dominika Kulczyk, przedsiębiorczyni, filantropka, założycielka i prezeska Kulczyk Foundation
Maria Górska, redaktorka naczelna Sestry.eu
Joanna Mosiej-Sitek, CEO Sestry.eu; była zastępczyni wydawcy "Gazety Wyborczej"
Agnieszka Holland, polska reżyserka i scenarzystka
Myroslawa Keryk, prezeska Zarządu Fundacji Ukraiński Dom,
Ołeksandra Matwiejczuk, ukraińska działaczka na rzecz praw człowieka, szefowa Centrum Swobód Obywatelskich, laureatka Nagrody Nobla
Bianka Zalewska, polska dziennikarka pracująca dla kanału Espreso TV
Natalia Panczenko, liderka Euromajdanu Warszawa, szefowa zarządu Fundacji Stań Po Stronie Ukrainy
Wiktoria Zwarycz, żona ambasadora Ukrainy w Rzeczypospolitej Polskiej
Henryka Bochniarz, ekonomistka, przewodnicząca Rady Głównej Konfederacji Lewiatan
Myroslava Gongadze, dyrektorka rozgłośni Głos Ameryki w Europie Wschodniej
Bogumiła Berdychowska, polska publicystka i dziennikarka
Maria Burmaka zaśpiewała dla laureatów i gości swoje pełne liryzmu piosenki. Zdjęcie: Sestry.eu
O nagrodzie "Portrety Siostrzeństwa"
Przez dwa lata z rzędu ukraińskie i polskie kobiety szły ramię w ramię, pomagając sobie i inspirując się. I razem dzięki wspólnym wysiłkom przybliżają zwycięstwo Ukrainy.
My, międzynarodowy magazyn Sestry.eu, każdego dnia opowiadamy o niesamowitych kobietach, które dzięki swojej woli, odwadze i przywiązaniu do demokratycznych wartości zmieniają świat na lepsze. Doświadczenia historyczne dowodzą, że w czasach wielkich wstrząsów to właśnie rola kobiet, matek i sióstr staje się kluczowa.
Zespół redakcyjny Sestry.eu stworzył nagrodę "Portrety Siostrzeństwa", chcąc docenić kobiety, które poprzez swoją aktywną postawę obywatelską, człowieczeństwo i gotowość do poświęceń jednoczą się, aby wspierać tych, którzy najbardziej tego potrzebują. Naszym celem jest podkreślenie wkładu kobiet w obronę demokracji w Europie i świecie.
Beata Łyżwa-Sokół: Ostatni rok był dla Ciebie naprawdę intensywny. Twoje fotoreportaże z Ukrainy regularnie publikowały „The New York Times” i „The Washington Post”.
Oksana Parafeniuk: Uściślając, to ostatnie półtora roku było bardzo intensywne. Pracowałam jako fotoreporterka jeszcze przed inwazją Rosji, ale wtedy nie było takiego zainteresowania Ukrainą. Pracę fotografki łączyłam więc z byciem producentką i fixerką [fixer to lokalny przewodnik, tłumacz i organizator, który pomaga zagranicznym reporterom w zbieraniu materiałów – red.]. Kilka tygodni przed inwazją zadzwonił do mnie znajomy fotoedytor z „The Washington Post” z propozycją ściślejszej współpracy.
– Jeśli TO się stanie, chcemy, żebyś była z nami każdego dnia – powiedział.
– OK – odrzekłam i dodałam, że mam tylko jeden mały problem: jestem w szóstym miesiącu ciąży i raczej nie chciałabym jeździć w niebezpieczne miejsca. To była dla mnie trudna sytuacja: dostaję propozycję marzeń, ale wiem, że w tym momencie nie mogę jej przyjąć.
Co ciekawe, nigdy nie chciałam być fotoreporterką wojenną. Natomiast jestem Ukrainką i nie wyobrażałam sobie, że w takim momencie nie będę dokumentować tego, co się dzieje w Ukrainie. Zrobiłam więc wiele materiałów, które dotyczyły tego, co się działo poza pierwszą linią frontu. Sądząc po reakcjach ludzi, którzy odzywali się do mnie po publikacjach, kilka z nich okazało się naprawdę ważnych.
Oksana Parafeniuk. Zdjęcie: archiwum prywatne
Pod niektórymi tekstami pojawia się informacja, że nie tylko robiłaś zdjęcia, lecz byłaś też współautorką całego materiału.
Gdy pracuję sama, nie potrzebuję tłumacza. A jeśli pracuję z zagranicznym zespołem – zawsze jest producent/tłumacz. Pomagam, gdy słyszę, o czym rozmawiają bohaterowie materiału, jeśli mówią coś interesującego albo jestem świadkiem sytuacji, której zagraniczny redaktor mógłby nie zrozumieć, np. ze względu na kontekst kulturowy. I dlatego czasami jestem dodawana do listy osób, które przyczyniły się do powstania artykułu.
Dostajesz konkretne zlecenia na fotoreportaże, czy sama proponujesz tematy?
Większość historii, które zrobiłam, to zlecenia. Zazwyczaj mam mnóstwo pomysłów na materiały, ale nie zawsze mam odwagę je zaproponować i potem, gdy widzę, że ktoś inny zrealizował fotoreportaż na ten temat, żałuję, że zabrakło mi pewności. Problem też w tym, że wiele historii uważam za ważne i interesujące. Dlatego angażuję się w wiele tematów i zdarza się, że idę na reportaż bez dziennikarza.
„The Washington Post” opublikował Twój duży materiał, wykonany podczas operacji rekonstrukcji twarzy ukraińskich żołnierzy. Jak długo pracowałaś nad tą historią?
Ten materiał powstał w szczególnym dla mnie czasie, gdy z powodu narodzin syna praktycznie miałam roczną przerwę w pracy. Nigdy wcześniej nie uczestniczyłam też jako fotografka w operacji. Poza tym nie miałam okazji zetknąć się z pierwszymi ofiarami rosyjskiej agresji, bo nie pracowałam na linii frontu. Nie widziałam zbyt wiele krwi, nie byłam nawet w punkcie stabilizacyjnym, dokąd trafiają ranni. Więc gdy się dowiedziałam, że wejdę na salę operacyjną, a bohaterowi mojej historii będą przeszczepiać kość strzałkową z nogi do szczęki, by tę szczękę zrekonstruować, trochę się przestraszyłam. Mimo to zapytałam lekarza, czy będę mogła zostać do końca operacji. Zdziwił się. Powiedział, że dziennikarze zwykle wchodzą na pięć minut, robią kilka ujęć i opuszczają salę.
14 grudnia 2023 roku, Kijów. Jewhen Bohdan, chirurg szczękowo-twarzowy, przygotowuje do operacji rekonstrukcji twarzy 27-letniego Mykołę Rudenka. Mykoła, weteran wojenny, został ranny w twarz i szyję w czerwcu 2023 roku na froncie. Stracił część szczęki i zębów.
Weszłam więc na salę, gdzie operowano Mykołę – mężczyznę, z którym rozmawiałam dzień wcześniej – i już nie byłam w stanie stamtąd wyjść. To było fascynujące. Operacja trwała 12 godzin. Wyskoczyłam tylko na chwilę, by zjeść lunch. Większość czasu rozmawiałam z asystentem obserwującym zabieg, który wyjaśniał mi, co się dzieje.
Kilka miesięcy później wróciłam z dziennikarzami, żeby zrobić ciąg dalszy tej historii. W międzyczasie przeczytałam niezwykłą książkę z dziedziny chirurgii rekonstrukcji twarzy, którą rozwinął podczas I wojny światowej brytyjski lekarz Harold Gillies. Okazuje się, że współczesna medycyna w dużej mierze opiera się na doświadczeniach z I wojny światowej.
Podczas ilu operacji robiłaś zdjęcia?
Operacja Mykoły była pierwsza, potem byłam jeszcze na trzech. Dwie z nich odbywały się równocześnie tego samego dnia, więc przechodziłam z sali do sali. W ciągu prawie roku powstał naprawdę duży materiał.
Dziś myślę, że byłoby idealnie, gdybym mogła wrócić do moich bohaterów. Zrobiłam zdjęcia tylko w szpitalu, a ciekawi mnie, co się działo z nimi potem.
44-letnia Switłana Zdor i 42-letni Jurij Zdor, małżeństwo z Czernihowa, w centrum medycznym „Oberih” w Kijowie 31 lipca 2023 roku. Jurij jest weteranem. Z powodu ran odniesionych na polu bitwy stracił nogę. Doznał też ciężkich obrażeń drugiej nogi, jamy brzusznej i płuc. Switłana i Jurij, którzy są małżeństwem od 6 lat, wzięli udział w filmie promującym projekt Veteran Hub „Resex” – platformę poświęconą życiu seksualnemu rannych żołnierzy. W ramach projektu opracowano dwa podręczniki dla weteranów i weteranek, które są dostępne bezpłatnie. Każdy z podręczników opiera się na badaniach zespołu Veteran Hub dotyczących seksualności po traumie.
Powiedziałaś gdzieś, że robienie zdjęć wcześniej było dla Ciebie tylko hobby. Jak większość fotografowałaś kwiatki i znajomych. A potem był Majdan, który zmienił Twoje podejście do fotografii.
W 2014 roku pracowałam w biurze, zajmowałam się stypendiami dla studentów. Wieczorami chodziłam z przyjaciółmi na Majdan. Interesowałam się polityką, ale nie myślałam o dziennikarstwie. Przychodziłam na Majdan z aparatem, choć nie wiedziałam, jak fotografować ludzi, których nie znam. Lecz chociaż nie potrafiłam do końca odnaleźć się w tej dramatycznej sytuacji, zrozumiałam, że interesują mnie ludzie w tych trudnych momentach ich życia. W weekendy zaczęłam wspierać fotografów zagranicznych jako fixerka. Ze Stanów przyjechała też moja przyjaciółka fotoreporterka, która bardzo mnie zainspirowała. Ukraina stała się interesująca dla fotoreporterów z całego świata, co chwila ktoś szukał tłumacza albo potrzebował coś zorganizować. Gdy 18, 19 i 20 lutego 2014 roku robiło się na Majdanie coraz goręcej, byłam w biurze i to, co się dzieje, oglądałam w telewizorze. Bałam się, a moi rodzice bardzo się bali o mnie. Chciałam jechać na Majdan, ale nie chciałam ich martwić. Siedziałam więc w biurze i myślałam, jak bardzo nienawidzę swojej pracy.
Przyjechałam tam 21 lutego, kiedy już odbywały się pogrzeby. Nie zostałam aktywistką, ale pomagałam, jak mogłam. Chciałam tam być nie jako fotografka, ale jako Ukrainka. Rzuciłam pracę w biurze, zaczęłam dostawać więcej zleceń jako fixerka, w kwietniu pojechałam do Charkowa, a potem do Doniecka. Zanurzyłam się w świecie dziennikarstwa, podpatrywałam, jak się przeprowadza wywiady, jak się buduje historie. Zorientowałam się, że dzięki temu mogę zrozumieć, co się dzieje w moim kraju.
Większość Twoich materiałów to osobiste historie cywilnych ofiar wojny. Czy po ponad 10 latach wojny i stałej obecności reporterów z całego świata w Ukrainie ludzie wciąż chcą się fotografować i dzielić swymi historiami? Czy chętnie wpuszczają Cię do swoich domów?
Jeszcze przed inwazją, gdy pracowałam jako fixerka we wschodniej Ukrainie, często trudno było dotrzeć do ludzi. Byli podejrzliwi, nieufni. Teraz bardziej się otworzyli. Nie wiem, czy to dlatego, że jest więcej dziennikarzy, czy też dlatego, że informacje stały się ważną częścią życia każdego z nas i Ukraińcy zrozumieli, że muszą opowiadać o tym, co im się przytrafiło. Jako fotografka i dziennikarka chcę ich historie opowiedzieć jak najlepiej, chcę pokazać jak najwięcej z ich prawdziwego życia. Dlatego zależy mi na zdjęciach w domu, w otoczeniu rodziny, w przestrzeni, w której dobrze się czują. Gdy mają wątpliwości tłumaczę, że dla tych, którzy w drugim zakątku świata zobaczą ich portrety w mediach, ujęcie zrobione w domu będzie o wiele bardziej autentyczne i wiarygodne niż to wykonane w kawiarni czy innym przypadkowym miejscu. Czytelnicy będą mogli bardziej się z nimi utożsamić. Zawsze mam nadzieję, że bohaterowie, których znajduję, poczują się ze mną komfortowo i otworzą się przede mną jako człowiekiem, a nie tylko jako fotografką. Dlatego niczego nie udaję, jestem przy nich sobą. Jeśli im się nie podoba, nie naciskam, nie próbuję namawiać do zdjęć.
Odkąd współpracuję z dużymi mediami, zdarza się, że to nie ja prowadzę negocjacje z bohaterami. Tak było np. w przypadku materiału dla „The Washington Post” o Jarosławie Bazyłewiczu, który podczas rosyjskiego ataku na Lwów stracił trzy córki i żonę.
Fotografia tej rodziny sprzed ataku, z usuniętymi twarzami żony i córek, które zginęły, i portret rannego Jarosława obiegły media na całym świecie.
Ta historia wstrząsnęła wszystkimi w Ukrainie. Producent materiału bardzo ostrożnie podszedł do tematu. Powiedział mi, że warto nawet dłużej poczekać na zgodę rodziny na wywiad, bo świat powinien poznać tę historię z jej perspektywy. Dwa tygodnie po tragedii pojechaliśmy z dziennikarzem do rodziców Jarosława i jego siostry z mężem. Myśleliśmy, że będą tylko oni, ale po jakimś czasie dołączył do nas sam Jarosław i był z nami przez 3-4 godziny wywiadu. W tamtym momencie wszyscy poczuliśmy ogromną odpowiedzialność, więc staraliśmy się być tak wrażliwi, jak to tylko możliwe. W takich chwilach szanujesz każdą sekundę spotkania z bohaterem, nie zaprzątasz uwagi swoją obecnością. Tego dnia była 6. rocznica urodzin Emilii, najmłodszej córki Jarosława, która zginęła. Rodzina postanowiła, że wszyscy pójdą na cmentarz. Wiedziałam, że to powinno wejść do naszego materiału. Równocześnie czułam kamień na sercu, taki ścisk w klatce piersiowej, i trudno było mi zapytać, czy możemy z nimi pójść. Ale zgodzili się. Szliśmy za nimi całą drogę, a już na miejscu zatrzymaliśmy się – naprawdę daleko.
Widziałam,jak Jarosław podchodził do każdego krzyża. Kiedy stanął obok krzyża najmłodszej córki, zaczął płakać. Pomyślałam wtedy, że może powinnam mu zrobić portret. Ale nie mogłam tak po prostu przed nim stanąć
To bardzo trudna część tej pracy. Bo co zrobić w takiej sytuacji? Wiesz, że w takiej chwili trzeba zrobić tylko jedno zdjęcie, bo nie możesz chodzić dookoła cierpiącego człowieka i robić 20 ujęć ze wszystkich kątów. Musisz spróbować zrobić zdjęcie, ale nie możesz być nachalna, nie możesz przekroczyć pewnych granic. Bo wiesz, że to jest jego życie, jego uczucia.
Pamiętam fotografię, którą wtedy zrobiłaś. Jarosław stoi przed czterema grobami, patrzy na portrety bliskich umieszczone na krzyżach. To bardzo mądre, mocne ujęcie.
Nikt mi tego wcześniej nie powiedział. Rzadko słyszę, że wykonałam dobrą robotę. Oczywiście zazwyczaj takie rzeczy mówią mi przyjaciele, ale to co innego. Często się zastanawiam nad przekraczaniem granic. Wiem, że dość dobrze je wyczuwam, choć równocześnie mam wrażenie, że jest ich zbyt wiele, że czasem uniemożliwiają mi pracę. Gdy zrobię zdjęcie, jestem ciekawa, czy ktoś uzna je za mocne. Czy zrobię takie zdjęcie, które będzie miało na coś wpływ, jeśli będę się trzymać swoich granic? Czy jeśli tak się nie stanie, to będzie oznaczać, że nie wykonałam swojej pracy wystarczająco dobrze? Może byłam zbyt daleko, a może byłam zbyt ostrożna?
Fotografia musi przyciągać uwagę do tych wszystkich ważnych historii. Tak czy inaczej na pewno nie czuję, bym kiedykolwiek przekroczyła jakąś granicę, wtargnąła w czyjeś życie.
27 lipca 2024 roku, jedna z wyzwolonych wsi w obwodzie chersońskim. 76-letnia Liudmyła została pobita i zgwałcona przez z rosyjskiego żołnierza w kwietniu 2022 roku, kiedy ta wieś znalazła się pod okupacją. Żołdak wybił jej zęby, złamał cztery żebra i rozciął brzuch. Jakiś czas po tym incydencie udało się jej ze wsi uciec, a po wyzwoleniu jesienią 2022 r. do niej wrócić.
Zazwyczaj czuję, że zrobiłam zdjęcia, które musiałam zrobić – choć czasem uznanie, że tak właśnie było, zajmuje mi wieczność.
Bardzo mocna była też historia rodziny Serhija Hajdarżyna z Odessy, którego żona i syn zginęli w ataku drona. Przeżyli Serhij i córka.
Anna, żona Serhija, prawdopodobnie zginęła z czteromiesięcznym synkiem Tymofiejem podczas karmienia go piersią. Wszystkie relacje mówią, że w takiej pozycji zostali odnalezieni pod gruzami. Podczas wywiadu Serhij przyniósł zakrwawiony smoczek, który znalazł w gruzach. Umył go i postanowił zachować. Spędziliśmy na rozmowie wiele godzin. Trzymałam się prawie do końca, ale gdy zaczęłam fotografować ten smoczek,rozpłakałam się. Niewiele wcześniej sama przestałam karmić syna piersią.
Realizacja tych dwóch materiałów straumatyzowała mnie. Myślę że w kontekście pracy dziennikarskiej trzeba mówić o zdrowiu psychicznym
Czy dlatego szukasz pozytywnych historii? Takich jak ta o wspinaczce na najwyższą górę Ukrainy albo o randkowaniu?
Teraz nie jest łatwo opublikować materiał zrealizowany z dala od linii frontu. Ale chcę pokazać ten kontrast: że w tym samym czasie dzieją się zupełnie różne rzeczy. Niektóre historie są dla mnie ważne również na poziomie osobistym. Trochę wstyd się przyznać, ale na Howerlę wchodziłam wtedy po raz pierwszy, podobnie jak większość zespołu. To była miła historia i dobry czas spędzony w naturze. Kiedy pracujesz nad bardzo stresującymi i trudnymi materiałami, lżejsza historia pomaga się zbliżyć w zespole. Wśród ludzi, z którymi wychodziłam, byli żołnierze i osoby, które mają kogoś na froncie. Każdy miał jakąś niesamowitą historię. Powstała opowieść z wojną w tle, ale inaczej pokazana.
Pojechaliśmy też z ekipą do Charkowa, by sfotografować pierwszy dzień nauki w podziemnej szkole. Na miejscu zobaczyliśmy siedmiolatków i ich rodziny pełne życia, radosnych ludzi ubranych w haftowane koszule, wszędzie były kwiaty i pluszaki.
Zdaję sobie sprawę, że dla ludzi, którzy nigdy nie byli w Ukrainie podczas wojny, obraz takiego normalnego życia może być dziwny. Ważne jest jednak, by zrozumieć, że takie zwyczajne chwile trzymają nas razem.
Howerla, najwyższy szczyt Ukrainy, 13 września 2024 r. Niektórzy Ukraińcy, w tym czynni żołnierze, wspinają się na niego, by odnaleźć spokój i odpocząć od wojny.
Niestety jest i druga strona medalu. Gdy takie pozytywne obrazy trafiają do mediów społecznościowych, nierzadko spotykają się z krytyką. Bo skoro jest wojna, to nie można spotykać się z przyjaciółmi w kawiarni.
Ważne jest, byśmy mieli jak najwięcej różnych historii, by czytelnicy mieli szerszy obraz kraju, w którym trwa wojna. Wśród ludzi, którzy siedzą wieczorem w barze, są też wolontariusze, osoby organizujące zbiórki na sprzęt wojskowy i tacy, którzy następnego dnia pójdą na front. Sama chodzę z moim małym synem na basen i stojąc w wodzie z innymi matkami rozmawiamy o nocy nieprzespanej z powodu ataku rakietowego. Wieczorem spotykam się ze znajomymi w kawiarni, a kilka godzin później,usypiając dziecko, zastanawiam się, czy umrzemy.
Wiele kontrowersji wzbudziło ostatnio zestawienie dwóch fotografii z Ukrainy w finale tegorocznego konkursu World Press Photo. Niektórzy twierdzili, że jury stawia znak równości między ofiarami: 6-letnią ukraińską dziewczynką i rosyjskim żołnierzem. Inni uważali, że to pokazuje różne oblicza wojny. Jak zareagowałaś na ten werdykt?
Najbardziej uderzyło mnie uzasadnienie zestawienia tych zdjęć, mówiące, że to „silne połączenie” (jurorzy już za to przeprosili). Taka retoryka prowadzi do zrównania ofiary z żołnierzem armii rosyjskiej, armii agresora, która zabija i torturuje Ukraińców, okupuje ich ziemie
Potrafię dostrzec powiązania wizualne, ale tu nie mówimy o sztuce, tylko o fotografii dokumentalnej. Kontekst ma kluczowe znaczenie. W takich sprawach powinniśmy być bardzo ostrożni.
Mnóstwo ludzi udostępnia w mediach społecznościowych Twoje fotoreportaże publikowane przez zagraniczne media. Link do materiału o przemocy seksualnej wobec Ukrainek dostałam, zanim sama trafiłam na niego na stronie „The New York Times”. Widać, że zdjęcia i tematy, których dotykasz, mają ogromny wpływ na ludzi.
Ten materiał rzeczywiście poruszył czytelników, miał sporo komentarzy na Instagramie. Myślę, że bardzo ważne było opublikowanie na pierwszej stronie gazety portretu 77-letniej Ludmiły, nauczycielki z obwodu chersońskiego, wcześniej bitej i gwałconej przez rosyjskich żołnierzy. Zaprezentowanie tego tematu poprzez odniesienie do konkretnej osoby przykuło uwagę wielu ludzi na świecie.
Cmentarz Łyczakowski we Lwowie, 15 września 2024 roku. 48-letni Jarosław Bazylewicz odwiedza grób swojej żony Jewhenii oraz groby ich trzech córek: Jaryny, (21 lat), Darii (18 lat) i Emilii (6 lat), które zginęły w wyniku ostrzału ich domu przez rosyjską rakietę 4 września 2024.
Patrzę na zdjęcie Ludmiły i myślę, że mogłaby być moją matką.
Bohaterowie takich historii bardzo rzadko godzą się na fotografie, na pokazanie ich twarzy. Z kolei dla czytelników zobaczenie prawdziwej osoby, a nie anonimowego portretu, ujęcia z tyłu, jest szczególnie istotne.
Czym dziś jest dla Ciebie fotografia?
Teraz to głównie sposób na to, by lepiej zrozumieć wojnę. Choć tu mieszkam i wiem, jak to jest, wciąż staram się pokazać różne sposoby radzenia sobie przez Ukraińców z sytuacją. Przez zdjęcia próbuję też lepiej poznać ludzi w moim kraju. Wierzę, że mogę odegrać jakąś rolę, choćby niewielką, w zachowaniu pamięci o tym, co nas dotknęło. Kiedyś ktoś będzie chciał zbadać, co się tu wydarzyło. Chcę być źródłem dobrych materiałów, również dla ludzi za granicą. Nie możemy dopuścić, by ta tragedia została zapomniana.
W życiu prywatnym fotografia jest dla mnie sposobem na zachowanie pamięci o rodzinie. Wyrzucam sobie, że do tej pory nie zeskanowałam starych rodzinnych zdjęć, które mam tylko w wersji papierowej. Gdybym nagle musiała opuścić dom, mogłabym je stracić na zawsze. Gdy dziś robię zdjęcia w Ukrainie, myślę, że one są pomocne dla wielu ludzi. Zapis tego momentu jest ważny teraz, ale równie ważny będzie dla naszych bliskich w przyszłości.
Jędrzej Dudkiewicz – Feminoteka zaczęła świadczyć wsparcie dla kobiet z Ukrainy po pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę. Ilu kobietom rocznie pomagacie?
Anna Tsyba – O liczbach trudno jest mówić, bo wszystko zależy od tego, czego potrzebują kobiety, które się do nas zgłaszają. W wielu przypadkach chodzi o krótką rozmowę na temat danej sytuacji, jedno pytanie, jednorazowe wsparcie psychologiczne. I potem kobiety, kiedy już wszystko wiedzą, nie zgłaszają się po większe wsparcie, czyli na konsultacje ze specjalistkami. Przypadków, gdy było ono potrzebne, czyli stworzyłyśmy też karty w systemie, by monitorować całą pomoc, którą ktoś otrzymuje, w 2024 roku miałyśmy ponad sto.
Opowiedz więc o tym, co oferujecie, gdy ktoś do was dzwoni na numer 888 99 79 88.
Warto podkreślić, że zadzwonienie na nasz numer pomocowy do niczego nie zobowiązuje. Nigdy nie zgłaszamy sprawy na policję czy do prokuratury bez zgody kobiety – jest to wyłącznie jej decyzja. Podstawową ofertą jest rozmowa o kryzysowej, przemocowej sytuacji. Można zadzwonić, opowiedzieć o tym, co się wydarzyło i rozwiać ewentualne wątpliwości. Zdarza się bowiem, że dzwonią do nas kobiety, które czują się źle z jakimś zdarzeniem, ale nie mają pewności, czy to już jest przemoc, czy na przykład kłótnia w związku, która niekoniecznie musi wiązać się z poważnym zagrożeniem. Nasze konsultantki, w tym ja, pomogą to ocenić. I potem może się nie zadziać nic więcej, ale można też poprosić o dłuższe wsparcie psychologiczne. Nie mamy tutaj żadnego limitu – jeżeli kobieta jest pod naszą opieką, dostaje tyle konsultacji i sesji terapeutycznych, ile potrzebuje, w porozumieniu z psycholożką. Możemy jednak pomagać w o wiele szerszym wymiarze. Mamy prawniczki, które dbają o to, by udało się załatwić różnego rodzaju sprawy. Przy czym chodzi o te toczące się w Polsce, bo nie mamy prawniczki w Ukrainie, więc jeżeli coś dotyczy tamtejszego wymiaru sprawiedliwości, przekierowujemy do odpowiedniej organizacji.
Zapewniamy też wsparcie związane z tym, jak działają różne rzeczy w naszym kraju. To może być otrzymanie numeru PESEL, wyrobienie karty miejskiej, a nawet robienie zakupów
Pracują u nas asystentki, które mogą towarzyszyć również wtedy, kiedy trzeba iść do urzędu, na policję, czy gdziekolwiek indziej. Feminoteka prowadzi też Femkę, pierwszy w Polsce punkt pomocy kobietom po gwałcie – można się tu zgłosić w przypadku doświadczenia przemocy seksualnej. Otrzyma się wtedy kompleksową pomoc, nie tylko psychologiczną. Dysponujemy również Bezpiecznym Miejscem, czyli schronieniem dla kobiet, które potrzebują wsparcia mieszkaniowego. Do tego wszystkiego dochodzą różne zajęcia, jak wspólna joga, warsztaty ceramiczne, czy kosmetyczne w naszej pracowni Samo Dobro. Przede wszystkim pytamy kobiet, czego potrzebują i staramy się do tego elastycznie podchodzić. Przykładowo część z nich zgłosiło, że chciałoby nauczyć się języka polskiego i angielskiego, więc udało się zorganizować dla nich lekcje.
Zdjęcie: materiały prasowe
Jakiś czas temu pojawiła się jeszcze jedna możliwość otrzymania wsparcia – aplikacja SafeYou, również dostępna w języku ukraińskim.
Feminoteka jest jej częścią, również tam udzielamy konsultacji. Ma ona jednak wiele funkcji. Przede wszystkim można dodać kilka zaufanych osób (lub organizacji) do kontaktu i w sytuacji zagrożenia można nacisnąć przycisk SOS, który natychmiast zaczyna nagrywać dźwięk oraz wysyła tym osobom powiadomienie, gdzie się jest i że nie jest się bezpieczną. Dodatkowo jest też forum, na którym są nie tylko posty informacyjne tworzone przez ekspertki z organizacji, ale można też zadać im pytania. To o tyle fajne, że nie każdy może chcieć zadzwonić na infolinię, jest więc dodatkowa opcja dowiedzenia się różnych rzeczy. Istnieje również szansa na wymienienie się doświadczeniami z innymi kobietami i zobaczenie, że nie jest się samą. Aplikację można też ukryć na ekranie telefonu, więc tylko jego użytkowniczka będzie o niej wiedzieć.
Innymi słowy wsparcie jest kompleksowe i wielowymiarowe.
A do tego, co bardzo istotne, bezpłatne! A także dostępne w różnych językach, bo to nie tylko polski i ukraiński, ale też rosyjski, czy angielski. Ważne, że wszystko to jest mocno zindywidualizowane, a także zmieniające się w czasie.
Przykładowo kobieta, która zgłosi się do nas w kryzysowej sytuacji, otrzyma wsparcie prawne i psychologiczne, a kiedy poczuje się już pewniej, zregeneruje się i odpocznie, będzie potrzebować zapisać się chociażby na kurs zawodowy. Staramy się towarzyszyć w tej drodze, na każdym etapie zapewniając wszystko, co potrzebne
Możesz opowiedzieć kilka historii kobiet, które zgłosiły się do was po wsparcie?
Przykładowo wczoraj odebrałam telefon od pani, która dzwoniła z pytaniem o zachowania dziecka. To akurat nie jest w zakresie naszej pomocy, więc przekierowałam ją do innej organizacji, wyjaśniając, czym się zajmujemy. Gdy tego wysłuchała, poprosiła o to, bym podała przykłady przemocy psychologicznej. Opowiedziałam więc chociażby o różnego typu manipulacjach, zaniedbaniach, po czym uznała ona, że wpierw zajmie się polepszeniem sytuacji swojego dziecka, a potem pewnie do nas ponownie zadzwoni już w swojej sprawie. Mogła po prostu doświadczać czegoś, ale nie wiedziała, jak to nazwać. Innym razem rozmawiałam z 20-letnią dziewczyną z Ukrainy, która przyjechała do jednego z polskich miast do pracy. Niestety ktoś ją zgwałcił, a nie miała nikogo, kto mógłby ją wesprzeć, więc zorganizowałyśmy jej przyjazd do Warszawy, gdzie zaopiekowała się nią psycholożka, asystentka, które towarzyszyły jej przez cały czas trwania sprawy. Nawet gdy wróciła do Ukrainy, byłyśmy z nią w kontakcie i monitorowałyśmy działania wymiaru sprawiedliwości. Miałyśmy też co najmniej kilka sytuacji, kiedy kobiety z Ukrainy uciekały do Polski nie tylko przed wojną, ale też przemocowym związkiem. Po sygnale od zaprzyjaźnionych organizacji, odbierałyśmy je z dworca i od razu wiozłyśmy do naszego schronienia.
Zdjęcie: materiały prasowe
Jedna z pań otrzymywała od nas wsparcie przez dwa lata – potrzebowała pomocy w całej adaptacji do nowego otoczenia, od robienia zakupów, po załatwianie przedszkola dla dzieci i szukania pracy. Obecnie jest już w pełni samodzielna, wynajmuje mieszkanie i nawet nie ma potrzeby, by utrzymywać z nami kontakt.
Czy są jakieś różnice kulturowe jeśli chodzi o przemoc, spojrzenie na nią?
Stereotypy są generalnie wszędzie takie same. Jako kobiety wzrastamy w podobnej kulturze, która nakazuje, byśmy o różnych rzeczach nie mówiły, skupiały się na domu. Wszędzie pojawiają się dyskusje o tym, czy seks w małżeństwie jest obowiązkowy i że nie można powiedzieć „nie”. Tymczasem gwałty małżeńskie są dość powszechnym zjawiskiem, a ponieważ obłożone są tabu, rzadziej się je zgłasza. Staramy się więc, żeby różne tematy były bardziej obecne w debacie społecznej. Myślę, że to też pomaga wielu kobietom, które nie mają pewności, czy to, co się z nimi dzieje, czego doświadczają, co sprawia im ból i dyskomfort jest czymś, co mogą zgłosić jako przemoc. Wydaje mi się też, że stygmatyzacja jest coraz mniejsza, dużo zmienia się na lepsze, nawet jeżeli powoli. Coraz częściej głośno mówimy o różnych rzeczach i dlatego też nasze publikacje często kończymy słowami „nie jesteś sama”. To nie jest pusty slogan – jesteśmy w stanie zapewnić duże wsparcie. Dlatego tak ważne jest, by kobiety nie bały się zgłaszać przemocy już na jej wczesnych etapach. Nie trzeba i nie warto czekać aż sytuacja będzie straszna.
Anna Tsyba – Tłumaczka, feministka i specjalistka ds. komunikacji z doświadczeniem w pracy na rzecz praw kobiet, wsparcia społecznego oraz współpracy międzykulturowej Fundacji Feminoteka.
W ubiegłym roku redakcja Sestry.eu ustanowiła specjalną nagrodę – „Portrety Siostrzeństwa”, mającą doceniać kobiety, które poprzez swą aktywność obywatelską i gotowość do poświęceń robią, co w ich mocy, by pomóc tym, którym ta pomoc jest najbardziej potrzebna. Druga nagroda „Portrety Siostrzeństwa” potwierdza, że współpraca między Ukrainkami i Polkami jest trwała i może stać się solidnym fundamentem przyszłości naszych narodów.
Chyba żadna z nagród przyznawanych na świecie nie może pochwalić się tak szczerą, czułą, serdeczną i pozbawioną blichtru atmosferą, jaka panuje podczas wieczorów galowych "Portretów Siostrzeństwa"
W tym roku w Warszawie znów spotkały się kobiety o wielkim sercu i sile. Nie rywalizowały ze sobą, bo nauczyły się przekuwać swój lub cudzy ból w pomoc i współpracę. A słuchając ich publiczność przez cały wieczór płakała i przytulała się, bo żadne słowa nie oddadzą tego, co się czuje, jak uściski.
Laureatki tegorocznej nagrody "Portrety Sistrzeństwa": Olena Apchel (ngroda czytelniczek Sestry.eu), Mariana Mamonowa i Agnieszka Zach, Fot.Anna Liminowicz
Wśród Ukrainek zdobywczynią nagrody „Portrety Siostrzeństwa”, wyłonioną przez Kapitułę, została Mariana Mamonowa – za zaangażowanie w pomoc kobietom, które przeżyły rosyjską niewolę, a także matkom i żonom żołnierzy. Po powrocie z niewoli założyła fundację charytatywną, która realizuje projekt służący psychospołecznej rehabilitacji kobiet.
Mariana Mamonova, Zdjęcie: Adam Burakowski
Odbierając nagrodę, Mariana Mamonova powiedziała, że jest dumna z siebie, z najsilniejszej osoby na świecie - swojej małej córeczki, która w brzuchu matki przeżyła Mariupol i rosyjską niewolę oraz ze wszystkich kobiet, które są teraz w niewoli, zostały schwytane lub bronią Ukrainy oraz ze wszystkich, którzy pomagają Ukraińcom z zagranicy. Opowiedziała historię solidarności i siostrzeństwa z własnego życia:
- Kiedy byłam w niewoli, w mojej celi było 40 kobiet. Dostawałyśmy bardzo mało jedzenia. Wszystkie byłyśmy głodne, a kiedy jesteś w ciąży, chcesz jeść za dwoje. Dostawałyśmy chochlę zupy, w której pływały dwa kawałki ziemniaka. A kobiety, które były ze mną w celi, zwłaszcza te, które miały własne dzieci, wyjmowały po kawałku swojego ziemniaka i wkładały go do mojego talerza - opowiadała ze sceny.
Decyzją Kapituły polską zwyciężczynią została Agnieszka Zach – za niestrudzoną pomoc Ukraińcom w czasie wojny. Udzielała schronienia kobietom z dziećmi i nadal dostarcza pomoc humanitarną na linię frontu, uosabiając solidarność i wsparcie.
Dominika Kulczyk, członkini kapituły nagrody "Portrety Siostrzeństwa"nie kryła wzruszenia wręczając nagrodę Agnieszce Zach, Zdjęcie: Anna Liminowicz
- Przyjaciele, razem stanowimy potężną siłę. Strach jest niezwykłą bronią. Może sprawić, że milion ludzi stojących obok siebie uwierzy, że nie są sami. Ale jest nas tak wielu i wszyscy razem możemy powiedzieć „nie” złu. Nie milczę, nie zgadzam się, nie odejdę, nie porzucę. W dzisiejszych czasach to magiczne słowa, które mają wielką moc. Uwierzcie mi - zapewniła Agnieszka Zach.
W głosowaniu Czytelniczek i Czytelników wygrała Olena Apczel. Uhonorowali jej odwagę, wkład w kulturę i wolontariat podczas wojny. Jej historia jest inspirująca i uosabia siłę siostrzeństwa, które jednoczy kobiety w walce o sprawiedliwość i lepszą przyszłość.
Olena Apczel, Zdjecie: Adam Burakowski
Na scenie powiedziała: - Siła to kruchość, delikatność i prawo do bólu. Dla mnie to portret siostrzeństwa, dlatego chcę wymienić imiona kobiet - tych, z którymi połączył mnie los i tych, których już z nami nie ma. Dla mnie siostrzeństwo to przede wszystkim rzeczywistość, w której nie ma rywalizacji, w której stoimy ramię w ramię.
Przywołała ze sceny nazwiska polskich i ukraińskich kobiet, które w czasie wojny wykazały się nieobojętnością i odwagą w walce i tworzeniu. W szczególności imiona Wiktorii Ameliny i Iryny Cybuch, które zginęły z rąk Rosjan oraz Wiktorii Roschyny, która była torturowana w niewoli.
Wiesław Szczepański, wiceminister spraw wewnętrznych, Zdjęcie: Anna Liminowicz
Wasyl Bodnar, ambasador Ukrainy w Polsce, Zdjęcie: Adam Burakowski
W uroczystości wzięli udział m.in. wiceminister spraw wewnętrznych Wiesław Szczepański oraz ambasador Ukrainy w Polsce Wasyl Bodnar. Dominika Kulczyk, przedsiębiorczyni i filantropka, prezeska Kulczyk Foundation powiedziała: - Kiedyś zapytano mnie, z czego jestem najbardziej dumna, jakie jest moje największe życiowe osiągnięcie. Powiedziałam, że najważniejsze to mieć odwagę czuć. Dopóki czujemy, dopóki bije w nas serce, wiemy, dokąd prowadzi nas nasza droga. Kiedy otrzymałem straszną wiadomość o wybuchu pełnoskalowej wojny, byłam w swoim domu w Londynie. I zdałem sobie sprawę, że nie mogę już tam być. Całe doświadczenie moich babć i prababć bolało mnie, więc stworzyłyśmy zespół i zaczęłyśmy pomagać - siostra siostrze - aby ukraińskie kobiety czuły się w Polsce jak w domu.
Galę prowadzili Joanna Mosiej, redaktorka naczelna Sestry.eu i Żenia Klimakin, Zdjęcie: Anna Liminowicz
Wzruszajacym wykonaniem pieśni "Matko moja ja wiem" galę otworzyła Olena Klepa, dziennikarka Sestry.eu
Nominowane do nagrody „Portrety Siostrzeństwa”, Polska:
Anna Łazar, kuratorka, historyczka sztuki, tłumaczka
Monika Andruszewska, korespondentka wojenna i wolontariuszka
Anna Dąbrowska, prezeska Stowarzyszenia Homo Faber
Olga Piasecka-Nieć, psycholożka, prezeska Fundacji „Kocham Dębniki”
Anna Suska-Jakubowska
Agnieszka Zach, wolontariuszka
Nominowane do nagrody „Portrety Siostrzeństwa”, Ukraina:
Julia „Tajra” Pajewska, żołnierka, ratowniczka medyczna
Olena Apczel, reżyserka, żołnierka
Mariana Mamonowa, była więźniarka Kremla, psychoterapeutka, założycielka fundacji charytatywnej
Olga Rudniewa, dyrektorka generalna Superhumans Center
Ołeksandra Mezinowa, dyrektorka i założycielka schroniska dla zwierząt „Sirius”
Ludmiła Husejnowa, działaczka na rzecz praw człowieka, szefowa organizacji pozarządowej „Dalej, siostry!”
Adriana Porowska, ministra do spraw społeczeństwa obywatelskiego, wygłasza laudację na cześć Mariany Mamonowej, Zdjęcie: Adam Burakowski
Laudację na cześć Oleny Apczel wygłosiła Magdalena Adamowicz, europosłanka i członkini siostrzeństwa. Nagrodę wręczył Tomasz Ulatowski, przedsiębiorca, filantrop, sponsor nagrody, który od samego początku wspiera Sestry. Zdjęcie: Anna Liminowicz
Olga Piasecka-Nieć, psycholożka, prezeska Fundacji „Kocham Dębniki”, Zdjęcie: Adam Burakowski
Ludmiła Husejnowa, działaczka na rzecz praw człowieka, szefowa organizacji pozarządowej „Dalej, siostry!”, Zdjęcie: Anna Liminowicz
Anna Łazar, kuratorka, historyczka sztuki, tłumaczka, Zdjęcie: Anna Liminowicz
Ołeksandra Mezinowa, dyrektorka i założycielka schroniska dla zwierząt „Sirius”, Zdjęcie: Anna Liminowicz
Anna Suska-Jakubowska z Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej, Zdjęcie: Anna Liminowicz
Nieobecna na gali Julia „Tajra” Pajewska, żołnierka, ratowniczka medyczna, nagrała film z pozdrowieniami dla gości, Zdjecie: Adam Burakowski
Anna Dąbrowska, prezeska Stowarzyszenia Homo Faber, Zdjęcie: Anna Liminowicz
Prezentacja nieobecnej na gali Olgi Rudniewej, dyrektorki generalnej Superhumans Center, Zdjęcie Adam Burakowski
Monika Andruszewska, korespondentka wojenna i wolontariuszka, Zdjęcie: Anna Liminowicz
Występ trio Żorrzyny, które specjalnie dla Sestr przyjechało do Warszawy z wojennego Czerkaskiego obwodu, Zdjęcie: Adam Burakowski
Laureatki nagrody "Portrety Siostrzeństwa", członkinie kapituły oraz dziennikarki i redaktorki serwisu Sestry.eu na scenie z trio Żorrzyna śpiewają "Imagine" Johna Lennona, Zdjęcie: Anna Liminowicz
Kapituła nagrody „Portrety Siostrzeństwa”:
Dominika Kulczyk, przedsiębiorczyni, prezeska Kulczyk Foundation
Agnieszka Holland, reżyserka filmowa
Kateryna Bodnar, żona Ambasadora Ukrainy w RP
Natalka Panczenko, liderka „Euromajdanu-Warszawa”, przewodnicząca zarządu Fundacji Stand with Ukraine
Adriana Porowska, Ministra ds Społeczeństwa Obywatelskiego
Myrosława Gongadze, szefowa rozgłośni Głosu Ameryki w Europie Wschodniej
Myrosława Keryk, prezeska zarządu Fundacji Ukraiński Dom
Bianka Zalewska, dziennikarka
Elwira Niewiera, reżyserka filmowa
Kateryna Głazkowa, dyrektorka wykonawcza Związku Przedsiębiorców Ukraińskich
Joanna Mosiej, redaktorka naczelna Sestry.eu
Maria Górska, redaktorka naczelna Slawa TV
Ubiegłorocznymi laureatkami zostały: Marta Majewska, burmistrzyni Hrubieszowa, która po ataku Rosji na Ukrainę w lutym 2022 roku zorganizowała w swoim mieście, 5 kilometrów od granicy z Ukrainą, ośrodek przyjmowania uchodźców, oraz Hałyna Andruszkowa i Wiktoria Batryn, matka i córka, założycielki Fundacji UNITERS, największego w Warszawie centrum tranzytowego dla wolontariuszy z całego świata.
Kiedy rozpoczęła się pełnoskalowa inwazja byłaś w oku cyklonu - na Donbasie. Wszędzie krążyły informacje o możliwym ataku ze strony Rosji, a mimo to, pojechałaś na wschód, w kierunku rosyjskiej granicy. Skąd ta decyzja?
Wtedy pojechałam na Donbas. W miejsce, w którym ukraińscy żołnierze przelewali krew, a cywile ginęli w ostrzałach przez osiem ostatnich lat. Nie byłam pewna, co się wydarzy, ale pojechałam tam świadomie, uznając wschód Ukrainy za najlepiej przygotowany do obrony. To co dobrze pamiętam, to potężne ostrzały. W ciągu doby poprzedzającej inwazję, na ukraińskie pozycje w Donbasie spadło ponad dwa tysiące pocisków artyleryjskich. Ale i przed 24 lutego, jak i po nim, kierowałam się prostą logiką - rosyjskie bomby mniej mnie przerażają niż kontakt z rosyjską armią i ich służbami, które mogą przybyć tuż po nich. Więc wolałam siedzieć w strefie przyfrontowej niż ryzykować podróże przez tereny, na których mogliby się pojawić.
Oddział ukraińskiej piechoty morskiej, z którym wtedy przebywałam, był spokojny. To była na ten moment jedna z najlepiej przygotowanych ukraińskich jednostek. Pojawiające się wtedy nagłówki „Czy będzie wojna w Ukrainie?” budziły w żołnierzach bezsilną agresję. Pytali siebie: jeśli teraz ma być jakaś „wojna”, to co my robiliśmy tu cały czas? Graliśmy w paintball? Gdzie nasza młodość, zdrowie i polegli przyjaciele?
Co pamiętasz z rozmów z nimi z dni poprzedzających 24 lutego?
Przed samą inwazją rozmawiałam sporo na ten temat z żołnierzami i nasz wspólny wniosek był taki, że prędzej czy później dojdzie do pełnowymiarowego ataku lub jakiejś intensywniejszej próby zabrania wschodnich obwodów, ale, że niekoniecznie to się wydarzy teraz. Wiedzieliśmy, że Kijów został zalany dziennikarzami zagranicznymi. Wydawało się nam, że to jakaś forma ochrony, że Rosja nie zdecyduje się taki krok, gdy kamery wszystkich możliwych stacji telewizyjnych skierowane są na Ukrainę. Obstawialiśmy, że może się to wydarzyć kilka tygodni później, gdy redakcje, znudzone i rozczarowane, zawrócą już z Ukrainy swoich korespondentów. Ale okazało się, że Rosja, doświadczona już impotencją zachodu wobec swoich zbrodni, ma oczy świata w głębokim poważaniu.
Można wysnuć wniosek, że w tamtym momencie Donbas był bezpieczniejszy niż pozostała część Ukrainy. To brzmi trochę absurdalnie, zważywszy na to, że Donbas przecież kojarzy się z najcięższymi walkami.
W obwodzie donieckim realna wojna trwa od 2014 roku, do niedawna bez większych zmian w linii frontu w niektórych przypadkach. Takie miejsca jak Awdijiwka, czy Toreck broniły się nieustannie przez dziesięć lat aż do zeszłego roku. Na początku wojny pełnoskalowej straty terytorialne w obwodzie donieckim były nieporównywalnie mniejsze, jeśli to porównać z tysiącami kilometrów, które pokonała rosyjska armia w innych obwodach w lutym i marcu 2022.
Monika Andruszewska. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Ty te wojnę obserwujesz od jej początku, od 2014 roku. Na początku kierowała Tobą ciekawość, ale w końcu pojawiła się ta świadoma decyzja: zostaję tu.. Pamiętasz ten moment, kiedy się na to zdecydowałaś?
Takim momentem przełomowym był iłowajski kocioł, jedna z najkrwawszych bitew wojny w Donbasie. Kiedy ukraińskie oddziały ochotnicze zajęły większą część miasta Iłowajsk, z drugiej strony wkroczyły do niego regularne wojska rosyjskie. W środku tego kotła znaleźli się ludzie z Batalionu Donbas. Dokładnie ta rota, z którą pracowałam podczas mojego pierwszego wyjazdu, wtedy jeszcze do Artemiska, które potem nazywało się Bachmutem. Nagle okazało się, że większość osób, które poznałam, z którymi się w jakiś sposób zaprzyjaźniłam, o których pisałam na Facebooku, to są osoby, które albo są w najlepszym wypadku ciężko ranne, a w najgorszym są w niewoli albo polegli, lub zginęli. Ta niewiedza, co się z nimi dzieje przez kilka miesięcy, spowodowała, że podjęłam decyzję, że nie mogę tego rzucić i muszę zrobić wszystko, by to nagłośnić. Znałam tych ludzi i wiedziałam, że to ochotnicy, często też osoby ze wschodu Ukrainy, które dosłownie walczyły o swoje domy. Zanim wstąpiły do armii byli cywilami, którzy w większości nie mieli kontaktu z bronią, z jakąkolwiek walką obronną i nagle znalazły się w tej wojennej rzeczywistości.
A przeciwko nim, przeciwko tym biznesmenom, budowlańcom, hotelarzom, nagle stanęła regularna rosyjska armia, chociaż na cały świat poszła informacja, że bitwa o Iłowajsk to triumf separatystów, żołnierzy Donieckiej Republiki Ludowej
W mediach europejskich i światowych wciąż mówiło się o wojnie domowej, że tam na wschodzie walczą ukraińscy separatyści. A ja wiedziałam, miałam bezpośrednie relacje świadków, że moich znajomych mordowała rosyjska armia. I ja musiałam, zrobić wszystko, by jak najwięcej osób dowiedziało się prawdy. Początkowo to były wpisy na Facebooku, ale z czasem współpracę zaproponowała mi redakcja Tygodnika Powszechnego. No, i tak właśnie znałam się korespondentem wojennym, bo po prostu chciałam nagłośnić los moich znajomych.
Z jakim skutkiem wtedy ci się to udawało? Do dziś w mediach mówi się o “trzecim roku wojny” i mało kto wie, że trwa nieprzerwanie od 2014 roku. Trudno się z tym przebić do mainstreamu.
We mnie dominowało poczucie bezsilności. Wiemy, co się tam dzieje, ale świat usilnie nie chce tego dostrzec. To było dla mnie szokujące i wstrząsające. Ukraińscy żołnierze, którzy w tamtym czasie dostawali się do niewoli, byli okrutnie torturowani. Relacje tych, którzy wrócili, to były dowody na zbrodnie wojenne, których dokonywała rosyjska armia i kontrolowane przez nią bojówki, oraz ich marionetki, nazwane separatystami. Rosyjscy najemnicy dokonywali zbrodni wojennych nie tylko na wojskowych ale i na ludności cywilnej.
Mną osobiście bardzo wstrząsnęła też historia Stepana Czubenko. Stepana zatrzymano w pobliżu wsi Mospyne w lipcu 2014 roku, kiedy wracał z Kijowa do swojego rodzinnego Kramatorska, przejeżdżając przez Donieck. W plecaku nastolatka separatyści znaleźli wstążkę w kolorach ukraińskiej flagi i szalik lwowskiego klubu piłkarskiego Karpaty. Związano mu taśmą ręce, na głowę założono jakiś worek i wyprowadzili z pociągu. Torturowali go okrutnie przez dwa tygodnie, a później - pokazowo rozstrzelali. A został pokazowo rozstrzelany, bo odmówił wstąpienia do armii DNR, armii separatystów. Chociaż to było tak naprawdę dziecko. Dla mnie ten chłopak to symbol tego, co działo się na tych terenach: marionetki Rosji mordujące jeńców, znęcanie się nad żołnierzami i ludnością cywilną, ostrzeliwanie ukraińskich miast i łapanka osób o patriotycznych poglądach…
Ale to jedna z tysięcy historii, jakie opisywałaś na swoim Facebooku. Dziś pamięć o Stepanie wciąż jest żywa, wznieśli mu też pomniki. Ale nie zawsze do mediów przebijały się takie historie czy wieści o losach żołnierzy na froncie.
Mało kto już w tym momencie pamięta o tym, że we wrześniu 2014 roku podpisano tak zwane “porozumienie mińskie”, którego najważniejszym punktem było natychmiastowe zawieszenie broni. W zasadzie pierwszego dnia “rozejmu” wybuchły ciężkie i krwawe walki w obwodzie ługańskim, w których brały udział oddziały ochotnicze, między innymi batalion Ajdar. Wielu żołnierzy tej jednostki jest wciąż uważanych za zaginionych. Jednym z żołnierzy, który wówczas trafił do niewoli, był Iwan Isyk. Razem ze swoim oddziałem wpadli w zasadzkę pod wioską w obwodzie ługańskim. Kilka dni później, w prorosyjskich mediach, pojawił się wywiad z ługańskiego szpitala, który z Iwanem przeprowadził brytyjski pseudo-dziennikarz Graham Phillips. Iwan był poparzony, jego ciało nosiło ślady tortur. Ale mimo to, przez piętnaście minut ze spokojem i godnością odpowiadał na prowokacyjne pytania propagandysty. Później został rzekomo uprowadzony ze szpitala, gdzie zmarł w wyniku tortur. Rodzicom wystawili fałszywy papier, podając fałszywą przyczynę zgonu. Kiedy miesiąc później jego ciało wróciło do Ukrainy to się okazało, że był kompletnie skatowany, jego narządy wewnętrzne zostały wycięte i zaszyte z powrotem w ciele, w zasadzie włożone jak klocki. Tam był mózg w brzuchu, w gardle była ukraińska flaga. Po prostu skatowali go na śmierć, a potem jeszcze zbezcześcili zwłoki. W tym, z resztą brał udział neonazista i sadysta z Petersburga, Aleksiej Milczakow, który do tej pory jest na froncie. Świr, który zasłynął z wideo, na którym zamordował szczeniaka i pozował do zdjęć z flagą ze swastyką. Rosyjska propaganda grzała swoje media tym, że po stronie ukraińskiej walczą naziści, a tymczasem rosyjski neonazista, znany publicznie, mówi wprost, że jest nazistą i walczy po rosyjskiej stronie. Absurdalne.
Jak Ukraińcy powinni przygotować się do negocjacji? Co w tej chwili leży na stole negocjacyjnym z ich strony? Na co, poza zawieszeniem broni, może liczyć Ukraina?
Jakiekolwiek rozmowy z Rosją, jakiekolwiek rosyjskie obietnice czy poszanowanie praw międzynarodowych to jest kompletna bzdura. Później to wielokrotnie potwierdzali. Byłam w miejscowości Pieski, pod donieckim lotniskiem, przez kilka miesięcy, kiedy toczyły się tam najcięższe walki. Zimą mówiło się o jakimś zawieszeniu broni. A zawieszenie broni wyglądało tam, że nie można było spokojnie wyjść do toalety na dworze, dlatego, że spadały rosyjskie bomby i paliły wszystko dookoła, gdzie się człowiek nie obejrzał. Mówili o zawieszeniu broni, a popełniali zbrodnie, które jednocześnie świat miał totalnie w dupie.
Ale przecież zawieszenie broni było nadzorowane - do Ukrainy została wysłana misja obserwacyjna OBWE.
To wszystko była iluzja. W momencie, w którym OBWE przyjeżdżało, na przykład do poddonieckich miejscowości, wszyscy zaczynali załatwiać swoje sprawy – można było na przykład spróbować się umyć wodą z butelek, bo wiedzieliśmy, że to czas, w którym nie będzie ostrzałów. A te zaczynały się znowu natychmiast, kiedy przedstawiciele OBWE wyjeżdżali. Oni potem znowu przyjeżdżali, oglądali odłamki pocisków, które spadały pod ich nieobecność, a które przecież zupełnie zaprzeczały zawieszeniu broni. Tworzyli swoje raporty, w których statystyki rosyjskich ataków były absolutnie zaniżone.
Ja sama byłam uczestniczką sytuacji, w której OBWE poprosiło mnie, abym pokazała miejsce zamieszkania dziecka, które rodzice – cywile – trzymali tu wciąż na linii frontu, mimo, że powinni się dawno ewakuować. Przez to, że kluczyliśmy uliczkami i zniknęliśmy z pola widzenia, separatyści rosyjscy byli przekonani, że oni już wyjechali. I zaczął się znowu ostrzał. Oni wsiedli w samochód, a ja usłyszałam, że obca osoba nie może wsiąść do środka. W efekcie szłam pieszo z przodu, za mną turlał się samochód OBWE i tak szukałam piwnicy, w której wszyscy możemy się schować.
Organizacja bezpieczeństwa i współpracy nie była w stanie zapewnić bezpieczeństwa swoim pracownikom i współpracownikom?
Pracownicy niższego szczebla OBWE, którzy pracowali w terenie, mieli moim zdaniem świadomość, jak to wszystko działa. To wszystko było oparte na iluzji i kłamstwach – rzeczywistość swoje, ich raporty swoje. Jeszcze osobną kwestią jest aktywność takich organizacji, jak OBWS czy Czerwony Krzyż, na na terenach okupowanych. Przez ten cały czas żadna z tych organizacji nie była w stanie wypracować porozumienia, dotyczącego przetrzymywania tam jeńców cywilnych, którzy latami byli więzieni w strasznych warunkach bez dostępu do pomocy lekarskiej czy leków. Jednocześnie Czerwony Krzyż przekazywał gigantyczną ilość pomocy na terytoria okupowane. Pomocy, której transport był kontrolowany przez watażków tak zwanej Nowej Rosji. Z dużym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że spora część z tej pomocy trafiała do kontrolowanych przez Rosję oddziałów. Poza tym część osób, które pracowały w terenie, to byli ludzie rosyjskiego pochodzenia.
A rodziny jeńców, zarówno cywilnych jak i wojskowych, usilnie zabiegały, by pracownicy tych organizacji chociażby udali się do tych piwnic, w których są przytrzymywani ich bliscy. Żeby wiedzieć, w jakim stanie są ich bliscy i czy w ogóle żyją. Choć czasem docierali do jeńców to nie obejmowało to tych, którzy znajdowali się w nielegalnych miejscach utrzymania. Zabiegano też o to, aby choć niewielka część z tej pomocy Czerwonego Krzyża, taka jak ubrania, leki, jedzenie, mogła trafić do ich bliskich – to też się nigdy nie udało. Te organizacje były absolutnymi makietami, wydmuszkami pomocy. Nie było żadnej pomocy, nie było praw człowieka. To było stworzenie wielkiej iluzji z milionowym budżetem.
Odkąd aktywnie uczestniczę w dostarczaniu pomocy dla żołnierzy istniały tematy, których się nie poruszało. My nigdy nie zadawaliśmy im pytania: kiedy to się wszystko skończy? Kiedy koniec wojny? Ale nie masz wrażenia, że teraz coraz częściej podnosi się ten temat? Nie tylko w mediach, ale też między żołnierzami? Że mówi się rozmowach pokojowych, o negocjacjach.
Ja uważam, że to jest kompletna bzdura.
Nie ma mowy o końcu wojny, jest mowa ewentualnie o zamrożeniu konfliktu. Ale dopóki istnieje Rosyjska Federacja, oni będą zbierać siły do tego, żeby znowu zaatakować Ukrainę
I to jest kwestia tego, czy oni to zrobią za rok, za dwa czy za pięć lat. To nie pytanie: czy. To pytanie: kiedy. Bo oni odnowią siły i znowu będą atakować. To jest dokładnie tak, jak powiedział Roman Ratuszny, poległy w 2022 roku aktywista miejski i żołnierz, “im więcej Rosjan zabijemy teraz, tym mniej ich będą musiały zabić nasze dzieci”. I to jest prawda, dlatego że Rosja nie da spokoju ani Ukrainie, ani w ogóle innym państwom regionu. Ale przede wszystkim będzie atakować Ukrainę, bo cała obecna mitologia państwowa i propaganda jest o to oparta i oni z tego nie zrezygnują.
Putin, na swojej kilkugodzinnej konferencji prasowej pod koniec 2024 roku to potwierdził - ich cele nie zmieniły się po trzech latach inwazji, a kontrolowanie Kijowa wciąż jest celem strategicznym. Nie ma tam mowy o zwróceniu okupowanych terytoriów.
Nie wolno też zapominać, że przecież są gigantyczne tereny okupowane przez Rosję i jakiekolwiek zawieszenie konfliktu to jest pozostawienie ich tam jako zakładników, co nie wchodzi w grę i nigdy nie powinno wchodzić w grę. Tym bardziej, że wiemy jaki spotkał los ludność pod rosyjską okupacją, wiemy co działo się po 2014 roku na terenach okupowanego Krymu czy obwodu ługańskiego i donieckiego.
Monika Andruszewska. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Bo dopóki istnieje Federacja Rosyjska w takiej formie nie jest możliwy powrót okupowanych terytoriów w granice Ukrainy - i chyba już nikt nie ma co do tego wątpliwości ?
Wszyscy mają świadomość, że sytuacja ukraińskiej armii a także skala pomocy, jaka dociera do walczących żołnierzy, jest za mała w starciu z tak potężnym wrogiem. Z trudem utrzymywana jest linia frontu, a co dopiero mówić o powrocie tych terenów. I tej nadziei jest coraz mniej z każdym tygodniem. I to jest szczególnie tragiczne w sytuacji żołnierzy, pochodzących z okupowanych terytoriów, którzy poszli walczyć o odzyskanie swoich domów. Nie wyobrażają sobie z tego po prostu zrezygnować. Ale mówimy też o miejscach, za które zginęli ich przyjaciele - i teraz ma się okazać, że zginęli na marne? To niesamowicie ponury obraz. Do tego dominującą myślą jest to, że jakiekolwiek porozumienia z Rosją skończą się fatalnie, bo nie można ufać Rosji. Rosja już to wielokrotnie pokazała, nawet w kontekście porozumień mińskich, o których opowiadałam. Nikt nie ma złudzeń, że te porozumienia nie mają wartości. Rosja może się zatrzymać, ale to nie znaczy, że skończy wojnę.
A co mówią o tym twoi znajomi, żołnierze? Jak ich morale?
Dokładnie to, że nie mają złudzeń. Każdy z moich znajomych ma świadomość, że czeka nas jeszcze wiele lat wojny, być może z przerwami i zawieszeniem broni, ale to będzie wiele lat wojny, w której będzie jeszcze bardzo wiele ofiar. Żołnierze często mówią o tym, że Rosja wykorzysta każdą najmniejszą przerwę na to, by odbudować swoje siły i potem zaatakować ze wzmożoną siłą. Ukraina walczy o przetrwanie z wrogiem, który nikogo nie oszczędza i z którym na nic nie da się umówić. Cały czas mamy przecież do czynienia z mordowaniem jeńców w okrutny sposób - rozstrzeliwanie, odcinanie głów. Większość moich znajomych mówi, że nie ma tu złotego środka. Po prostu trzeba robić wszystko, żeby ich powstrzymać i dołożyć wszelkich sił, żeby nie posunęli się dalej.
Rosja każdego dnia posuwa się dalej i kto ma Rosję powstrzymać, jeśli otwarcie mówi się, że ludzie na froncie “się kończą”?
Jeżeli chodzi o moich znajomych z poprzednich lat wojny, których poznałam przez wojną pełnowymiarową, to faktycznie ja mam już więcej poległych znajomych, niż żywych. I sytuacja armii, szczególnie sytuacja oddziałów piechoty, jest w tej chwili fatalna. I jeśli nic się nie zmieni to będzie coraz gorzej. Kiedy mówię, że coś miałoby się zmieniać, to mam oczywiście na myśli masową mobilizację. Na froncie, przede wszystkim, nie wystarcza ludzi, bo straty są gigantyczne, a ludzi z doświadczeniem jest coraz mniej. A oni są najcenniejsi. Zaczyna brakować ludzi, którzy są specjalistami w różnych kwestiach związanych z walką, na przykład pilotów. A armia nie nadąża z naborem nowych rekrutów, żeby te pustki wypełnić. Ja sama wielokrotnie spotkałam się z ogromnym poczuciem niesprawiedliwości u wojskowych, którzy walczą od dziesięciu lat, którzy zrezygnowali kompletnie z swojego życia osobistego, zrezygnowali z siebie, a z drugiej strony mamy gigantyczną ilość Ukraińców, którzy uciekli za granicę, gigantyczną ilość Ukraińców, którzy siedzą w miastach takich jak Kijów czy Odessa i mają nadzieję, że ich to nie będzie dotyczyć. Mają nadzieję, że zginie ktoś inny, że oni iść na wojnę nie będą musieli. Na zasadzie: dalej, chłopcy, załatwcie sprawę, a my sobie tutaj posiedzimy, poczekamy. Jeden z moich przyjaciół, który na froncie jest od czasów Majdanu, szczerze powiedział mi kilka dni temu: ty się dziwisz, że ja nawet podczas przepustki nie chcę mieć do czynienia z żadnymi cywilnymi? Że nawet nie chodzę do żadnego baru, z nikim nie rozmawiam? Czuję nienawiść, bo rozumiem, że oni sobie tu zostaną, a ja nie. Bo nie ma w ogóle rozmowy o demobilizacji, o tym, że przez dziesięć lat pełnoskalowej wojny walczą ci sami ludzie. A mobilizacja to kolejny front. Ukraiński internet jest wypełniony milionami fejków, pod którymi rosyjskie boty piszą komentarze, że pracownicy mobilizacyjnych centr to mordercy, a mobilizacja to łamanie praw człowieka. To eskaluje polaryzację w społeczeństwie. Dochodzi do napaści na pracowników TCK, do podpaleń, a niedawno nawet i do morderstwa. Okazuje się, że ofiarą był weteran, który walczył w Bachmucie, był ciężko ranny w Lesie Serebriańskim, co go wyłączyło z walki. I został zamordowany, w biały dzień. Pod informacją w mediach społecznościowych zaczęły pojawiać się komentarze atakujące wojskowych, mobilizację, TCK, nazywając ją, na przykład, zbrodniczą organizacją. Ta sytuacja wzbudziła w wielu moich znajomych wściekłość. Nic się nie zmieni, dopóki ci cywile nie zobaczą, czym jest rosyjska armia. Mało się mówi o tym, że ci, którzy trafiają pod okupację, są siłą wcielani do rosyjskiej armii. Ale tam nikt nie pyta, nie czeka na uzasadnienia, nie można się temu w żaden sposób sprzeciwić. I jeśli dla kogoś w tej chwili lepiej jest siedzieć sobie w spokoju i czekać, mieć nadzieję, że ktoś inny załatwi za nich ten “problem”, to potem może się okazać, że za jakiś czas pod ich drzwi zawita rosyjska armia, a im przyjdzie walczyć na tej samej wojnie, ale po drugiej stronie - przeciwko swojemu państwu.
Gdzieś o czwartej nad ranem nad Fedoriwką rozległ się pierwszy świst rakiety. Przeleciała tak nisko, że mała dacza Aleksandry aż się zatrzęsła. Psy zerwały się na równe nogi, a ona od razu wiedziała: zaczęło się.
Pierwsze dni rosyjskiej inwazji, w tym małym miasteczku w obwodzie kijowskim, spowija mgła chaosu. Rosjanie prą naprzód, zajmując z godziny na godzinę coraz więcej terenów. Idą w ich kierunku od strony białoruskiej granicy, przez Czarnobyl, prosto na Kijów. Ludzie w panice opuszczają swoje domy, uciekając w bezpieczne miejsca, choć tak naprawdę nikt nie wie, gdzie te bezpieczne miejsca są. Ze sklepów znikają produkty spożywcze i wszystko, czym można się ogrzać.
Ale Sasza ma tylko jedną myśl: w schronisku jest ponad trzy tysiące psów, które trzeba wykarmić
- Szybko skończyła mi się benzyna, więc chodziłam po pobliskich wsiach piechotą, szukając jedzenia. Długo mnie nie było. Kiedy wróciłam, jeden z pracowników schroniska był przerażony powiedział, że Rosjanie weszli. Łażą pomiędzy wolierami z karabinami, okopują się. Ustawiają punkt kontrolny na drodze. Zabronił mi tam jechać. Ale ja wiedziałam, że w przytułku jest też nasza koleżanka, która niedawno przeszła drugi zawał serca. Tam są moje zwierzęta. Adrenalina tak uderzyła mi do głowy, że po prostu zaczęłam biec w kierunku rosyjskiego blok-postu.
Psy z wojny
Zwierzęta otaczały Aleksandrę Mezinową od zawsze. To właśnie rodzice nauczyli ją szacunku i miłości do “mniejszych braci”. Do jej rodzinnego domu pod Kijowem ściągały nie tylko okoliczne bezdomniaki, ale i dzikie, ranne zwierzęta, które szukały u rodziny Aleksandry schronienia. Leczyli i wywozili je z powrotem do lasu. Pomagali wszystkim, bez względu na stan i pochodzenie. Szczenięta i kocięta karmili, a później szukali im domów. Aleksandra doskonale pamięta, że otrzymać w prezencie szczenię czy kocię od jej mamy, poważanej i lubianej przez wszystkich nauczycielki w szkole, było czymś w rodzaju wyróżnienia.
Kiedy Aleksandra dorosła zrozumiała, że chce stworzyć miejsce, w którym da schronienie większej ilości zwierzaków. Rozwiązanie systemowe, schronisko z prawdziwego zdarzenia, którego do tej pory jeszcze nie było w Ukrainie. Wtedy nawet nie wiedziała, jak to się powinno nazywać, bo w Związku Radzieckim takie miejsca nie istniały. Długa droga do jego stworzenia był szlakiem pomyłek i sukcesów. Ale w końcu, w październiku 2000 roku, powstał „Syriusz”.
- Bardzo lubię tę gwiazdę, jest jasna i piękna. Uwielbiam astronomię, to był obok historii mój ulubiony przedmiot w szkole. A moja mama, nauczycielka historii, opowiadała mi piękną legendę o Syriuszu, psie Oriona. Jego Pana śmiertelnie ukąsił skorpion i razem z nim został przemieniony w gwiazdy. Dziś jaskrawego Syriusza możemy zobaczyć na niebie w gwiazdozbiorze Wielkiego Psa.
Aleksandra Mezinowa z ulubieńcami. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Pierwsza zjawiła się Nika, suczka z połamaną łapą. Choć zaczyna się od jednego psa, „Syriusz” rozrasta się bardzo szybko. Przez pierwsze trzy lata wszystko opiera się o rodzinny budżet, a do tego zjawia się maleńki syn. Początki są więc ciężkie, ale upór Aleksandra ma po mamie. Do przytułku trafia coraz więcej zwierząt, coraz więcej wolontariuszy, coraz więcej pracy. Pojawiają się też pierwsi sponsorzy, którzy pomagają zbudować miejsce jej marzeń - schronisko z prawdziwego zdarzenia.
Pod koniec 2013 roku wybucha Rewolucja Godności. Kiedy zaczyna się Majdan syn Aleksandry, wraz ze swoim ojcem, idzie na na barykady na Placu Niepodległości. Dość niespodziewanie, z dnia na dzień, syn decyduje się też przejść na język ukraiński. Sasza nie może porzucić schroniska, ale stara się być jego czynnym uczestnikiem, przywożąc protestującym żywność. Wtedy jeszcze Aleksandra nie wie, że wydarzenia na Placu Niepodległości będą miały tak wielki wpływ na jej przytułek dla bezdomnych zwierząt.
Kiedy kilka miesięcy później rozpoczyna się wojna na Donbasie, wielu znajomych Aleksandry zaciąga się do armii jako ochotnicy i ruszają do strefy ATO. Okazują się niezwykle czuli na krzywdę zwierząt, których na linii frontu pojawia się z dnia na dzień coraz więcej. A pierwszą osobą, do której się zwracają, jest właśnie Aleksandra. I tak zaczyna się łańcuch pomocowy, stworzony przez wolontariuszy pracujących na Donbasie, pracowników “Syriusza” i żołnierzy, wywożących zwierzęta z przyfrontowych wiosek, które swój nowy i bezpieczny dom znajdują w Fedoriwce.
Nikt z nas nie wierzył, że będzie pełnoskalowa wojna
Aleksandra pamięta, że już w grudniu 2021 roku mówiło się coraz głośniej, że będzie wojna. Taka prawdziwa, pełnowymiarowa. Nikt jednak nie wierzył, że w XXI wieku, w Europie, można zaatakować swojego sąsiada z taką siłą. 5 grudnia, z okazji Międzynarodowego Dnia Wolontariusza, prezydent Zelenski wręczał nagrody. Choć Aleksandra otrzymała “Order Księżnej Olgi” to z tego wieczora najbardziej zapamiętała jego napiętą i zestresowaną twarz.
- Powiedział, że jeśli to się stanie to my wszyscy staniemy razem, ramię w ramię. Pamiętam, że miałam dysonans. Mimo, że nie chciałam wierzyć, to doskwierało mi to, wręcz nie mogłam przestać o tym myśleć. Zastanawiałam się nawet nad tym, czy nie zrobić na wszelki wypadek jakichś zapasów żywności… Ale ludzie mnie uspokajali, mówili, że nic takiego się nie wydarzy. I kiedy usłyszałam nad swoją głową pierwszy świst rakiet zrozumiałam, że bardzo źle zrobiłam, że uwierzyłam ludziom i nie zabezpieczyłam się na wypadek wojny.
Najpierw wojnę usłyszała. O brzasku rozległ się świst rakiet, które leciały w kierunku Kijowa. Poderwała się ze snu ona i jej dziesięcioro zwierząt, psów i kotów. Wokół wszystko drżało, okna wibrowały, a mała dacza chodziła na wszystkie strony. Przerażone psy zaczęły się tulić, a Aleksandra miała jedną myśl: zaczęła się wojna. Przez głowę zaczęły przebiegać tysiące myśli, połączonych z obrazami wyciągniętymi z drugiej światowej wojny. Pomyślała o schronisku, o tym, że za chwilę zacznie się panika wśród ludzi, że zaczną spadać rakiety na Fedoriwkę, że będzie chaos, ucieczki, kilometrowe korki.
- Siedziałam na kanapie, psy się trzęsły, a ja obmyślałam plan ewakuacji 3500 zwierząt. I nagle powiedziałam sobie: Sasza, stop. Ogarnij się. Zrób plan, natychmiast. Punkt pierwszy: jedzenie.
Widok na terytorium schroniska „Syriusz”. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Od samego rana rusza swoim samochodem w rajd po pobliskich wsiach. Odwiedza sklepy, pyta sąsiadów, ładuje do auta wszystko, co mogą zjeść psy. Ale półtora dnia później rozlegają się silne wybuchy - poderwane zostają mosty, a Rosjanie biorą wioskę w otoczenie, uniemożliwiając ucieczkę tym, którzy zostali. Zaczyna się pełna izolacja. Wybuchy stają się coraz głośniejsze, a Aleksandra zaczyna się modlić, by rakiety nie spadły na wieś i schronisko. Ma świadomość, że na miejscu zostało dziewiętnaście pracowników, którzy przyjechali z daleka, z innych obwodów i teraz już nigdzie nie uciekną. Nie wie też, ile mają czasu i jak Rosjanie będą do nich nastawieni. Ludzie mówią, że wejdą do wsi i od razu ich wszystkich zastrzelą. Ona sama przekona się o tym już po kilkunastu godzinach, bo z panicznych myśli wyrywa ją pracownik schroniska - wojskowi właśnie weszli na teren przytułku.
- Usłyszałam tylko, żebym w żadnym wypadku tam nie jechała, że mam się schować. Przyjechał sprzęt wojskowy, okopują się, jest ich mnóstwo. Biegają po schronisku z karabinami, a ludzi zagnali do maleńkiego pomieszczenia, którego pilnuje żołnierz z bronią. Ja od razu powiedziałam, że nie ma opcji, że biegnę do schroniska, bo co z ludźmi, co z moimi psami? Usłyszałam, że Rosjanie są agresywni i od razu mnie zabiją.
Sasza wraz z córką kierowniczki, tą, która niedawno przeszła drugi zawał, puszcza się biegiem przez wieś. Adrenalina buzuje Saszy w skroniach. Już z daleka widać, że wojskowi bardzo szybko zbudowali okopy, a w blindażu stoi zamaskowany czołg. Jest też punkt kontrolny, obstawiony żołnierzami z karabinami, których lufy skierowane są prosto na nie. Zwalniają i zaczynają w ich kierunku iść. Kiedy dwadzieścia metrów przed blok-postem żołnierz przeładowuje broń, zatrzymują się i wyjmują ręce z kieszeni, by pokazać, że nie są uzbrojone.
- Zaczęłam do nich krzyczeć, że nazywam się Aleksandra i jestem dyrektorem schroniska, jakie znajduje się kawałek dalej za nimi i muszę się tam dostać. W odpowiedzi usłyszałam, że nikt nigdzie nie pójdzie i mamy wrócić do domu. Krzyknęłam, że tam są moi ludzie i moje zwierzęta, ale kręcili tylko głowami przecząco. Zażądałam, by zaprowadzili mnie do swojego dowódcy.
W jej głowie pojawia się coś na kształt szaleństwa - jest jej absolutnie wszystko jedno, czy zaczną do niej strzelać, czy nie. Widzi cel przed sobą, nie zwracając uwagi na żadne przeszkody. Prawdopodobnie właśnie to dostrzegają Rosjanie - jej oczy płoną, jest wściekła, nie odpuści. Skinieniem lufy pokazują, że ma iść za nimi.
Dowódca jest agresywny, ale Sasza nie zwraca na to uwagi. Zaczyna swoją opowieść o schronisku, o ludziach, o braku żywności. Mówi wprost, że zamierza kilka razy dziennie przejeżdżać przez ich punkt kontrolny, bo będzie jeździć po okolicy w poszukiwaniu jedzenia dla zwierząt.
Wolontariusze z psimi przyjaciółmi. Zdjęcie z archiwum prywatnego
- Na koniec mojej przemowy, on wybucha śmiechem. Pyta, czy jemu się zdaje, czy ja przyszłam tu stawiać warunki? Przyszłam do uzbrojonego woskowego, stoję przed nim, wyginam palce wyliczając, co mi potrzebne, a on ma mi to dać? Takie coś widzi pierwszy raz w życiu. I może właśnie to zadziałało. Zgadza się, ale zaznacza, że przejeżdżające samochody będą za każdym razem sprawdzane, a on sam wkrótce zajrzy do schroniska, by przekonać się, czy nie kłamię. Kiedy wychodzimy od niego i idziemy w kierunku przytułku, ja czuję mrowienie w kręgosłupie - jestem niemal pewna, że strzelą mi w plecy.
Kiedy docierają do schroniska, znajdują przerażonych pracowników. Rosjanie ustawili ich w rządku i kazali oddać telefony, by nikt nie kontaktował się ze światem i nie przekazywali żadnych informacji do ukraińskiej armii. Nie każdy posłuchał. Kiedy znaleźli ukryty telefon, rzucili wcześniej znalezione aparaty pod nogi pracowników i pokazowo rozstrzelali je, prawie przestrzeliwując im stopy.
Znikające głosy
Kiedy ktokolwiek wchodzi do schroniska i przechadza się alejkami wokół wolier, nieważne czy przybywa adoptować zwierzaka czy przyniósł dla nich karmę, wśród mieszkańców podnosi się rwetes. Psy szczekają, wyją, rozmawiają ze sobą. Można sobie wyobrazić, jaki hałas robi ponad trzy tysiące psów na raz. Aleksandra zawsze zwraca uwagę wszystkim odwiedzającym, by nie biegali alejkami, bo to jeszcze bardziej je rozjusza, a sam psi hałas niesie się na wiele kilometrów.
- Rosyjscy żołnierze weszli do schroniska z bronią, agresywni, nastawieni na zabijanie. Biegali między alejkami, a psy… Zamilkły. Po prostu zamarły i przyglądały się im. Do dzisiaj nie rozumiem, co się stało, nawet kynolodzy nie są w stanie tego fenomenu wyjaśnić. Kiedy wyszłam ze schroniska i szłam przez wieś zapytali mnie: co, Sasza, zastrzelili wam te wszystkie psy?
W tym momencie, do jej świadomości, dociera grobowa cisza, której nigdy wcześniej nie było. Już po wyzwoleniu okazuje się, że ta reakcja uratowała psom życie. Po deokupacji przychodzili właściciele psów, którzy stracili swoje zwierzaki, zabrane niegdyś z “Syriusza”. Bywało tak, że rosyjscy żołnierze usłyszeli szczekanie psa i przez parkan wrzucali granat. Mogli nawet psa nie widzieć, a strzelali z karabinu na oślep, by go tylko uciszyć. Wiele zwierząt pod Kijowem zginęło w ten sposób. A w samym schronisku cisza trwała do końca okupacji.
Czasem psy wyły, kiedy słyszały lecącą rakietę czy samolot, ale potem wchodziły do swoich budek i kuliły się. Głodne i przerażone
- Ja miałam z moimi psami taki zwyczaj, że dawałam im przez siatkę swoją dłoń a one przykładały nosek czy łapkę i tak się witaliśmy. W okupacji też często była potrzeba, żeby przejść przez schronisko, zobaczyć, czy wszystko w porządku. Nie chciałam tego robić, nie mogłam patrzeć na psy. Potem nauczyłam się im nie patrzeć w oczy, bo kilka razy podałam im dłoń, jak zawsze. Ale one nie rozumiały. Były takie głodne, a ja im podaję pustą rękę… Widziałam w ich oczach to pytanie: gdzie jedzenie? Czemu ty nas tak traktujesz? Ból rozrywał mi serce. Dziś myślę, że to było dla mnie najgorsze i najtrudniejsze zadanie. Nawet rozmowy z Rosjanami nie były takim koszmarem.
Ale spotkania z żołnierzami rosyjskiej armii też dalekie były od przyjemności. Co z tego, że dzięki dowódcy mają zgodę na codziennie przekraczanie punktów kontrolnych, jeśli oni wychodzą do nich z uniesioną bronią i wściekłością w oczach? Moment uchylenia okna to codziennie kroczenie na granicy psychicznej wytrzymałości. Nigdy nie wiesz, czy może akurat dziś im się coś nie spodoba. Z czasem Rosjanie stają się coraz bardziej źli, bo trzydniowa specjalna operacja wojskowa idzie zupełnie nie tak, jak planowali. Żołnierze zaczynają pić, brać narkotyki, często bez przyczyny znęcają się psychicznie i fizycznie nad ludźmi.
Aleksandra Mezinowa. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Szczególnie trudnym momentem jest to, gdy na punkcie kontrolnym stoi On. Zawsze zamaskowany, tajemniczy, często zionący alkoholem. Ktoś we wsi mu powiedział, że Aleksandra pięknie śpiewa i od tamtej pory nie dawał jej spokoju. Spodobała mu się jako kobieta, więc przejazdy przez blok-post stały się psychologicznym koszmarem.
- Zaczął nazywać mnie Primadonną. Ja dziś się z tego śmieję, ale to było przerażające. Kiedy widział mnie w samochodzie kłaniał się w pas i mówił: Primadonno, proszę, proszę, zapraszamy. Potem wymyślił sobie, że zrobią koncert, na którym ja zaśpiewam.
Sasza ma zaśpiewać dla rosyjskich żołnierzy. Zrobić dla nich koncert na okupowanych przez nich terytoriach. Od razu zrozumiała, że przecież nie może mu odmówić, bo jeśli to zrobi, to może być ostatnia rzecz w jej życiu. Chociaż od początku inwazji ma problemy ze snem, teraz nie śpi już wcale. Głowa boli ją nieustannie, pojawiają się kołatania serca, mroczki przed oczami. Zaczyna rozważać ucieczkę przez las, bo wie, że tam siedzą “chłopcy z ATO”. Ale jeśli ucieknie to już tu nigdy nie wróci, zwierzęta umrą z głodu, a to, co do tej pory zrobiła, będzie stracone i zrobione po nic. Momentalnie też pojawia się chrypa. Głos staje się niski, a gardło na tyle ściśnięte, że mówienie przychodzi jej z trudem.
Jest jak lunatyk w koszmarze, który nie chce się skończyć. Sasza próbuje tłumaczyć zamaskowanemu żołnierzowi, że ma chrypę, że z tych nerwów kompletnie straciła głos i nie może śpiewać
- Któregoś dnia powiedziałam mu: przecież nie jesteś głupi. Jestem Ukrainką, jak mogę dać wam koncert? A on w odpowiedzi znowu zaprosił mnie na szampana. Twierdził, że jestem taka rozumna i że można ze mną porozmawiać o ciekawych rzeczach. A ten ich szampan pewnie był kradziony z jakiegoś sklepu. Upijali się drogim francuskim szampanem, okupując moje miasteczko. Bałam się, że kiedyś to się może dla mnie bardzo źle skończyć - kiedy on będzie pijany, a ja mu znowu odmówię. Wieczorami zaczęłam unikać konfrontacji, ukrywając się w ciemności na tylnym siedzeniu samochodu.
W izolacji
Do Fedoriwki bardzo rzadko docierały informacje z zewnątrz. Czasem przychodził sms, w którym nawet obcy ludzie pytali Aleksandrę, czy żyje. Mieszkańcy nie za bardzo wiedzieli, co się dzieje w kraju, co się dzieje na froncie. Aby skontaktować się z bliskimi trzeba było podjąć ryzyko, grożące śmiercią. We wsi było kilka miejsc, w których można było złowić zasięg. Czasem wystarczało go na wysłanie wiadomości o treści “żyję”, ale czasem udawało się nawet zadzwonić. Rosjanom ktoś z mieszkańców musiał o tym donieść, bo bardzo szybko znależli te miejsca i zaczęli urządzać łapanki. Podjeżdżali cywilnymi samochodami, kiedy nikt się ich nie spodziewał, i wyskakiwali z bronią. Raz nawet przyłapali Saszę.
- Stałam z kolegą, była tam jeszcze jakaś kobieta, która rozmawiała z synem przez telefon. Kiedy zobaczyłam, że podjeżdżają, wsunęłam swój do buta. Ale jeden z nich to zauważył. Znał mnie, oczywiście. Miałam dużo szczęścia, bo udał, że wcale tego nie widział. Natomiast tej kobiecie zabrali telefon, a ona wpadła w histerię. Zaczęła krzyczeć, w tym wielkim stresie, że to jedyna jej możliwość, by kontaktować się z synem, który… służy w naszej armii.
Jeden z żołnierzy od razu przeładowuje broń, będąc przekonany, że kobieta przekazuje tajne informacje dla ZSU. Histeria kobiety drażni ich jeszcze bardziej. Aleksandra czuje, że za chwile dojdzie do tragedii. Decyduje się podejść do nich i spokojnym głosem mówi: spójrzcie na nią. To prosta, wiejska kobieta. Co ona może wiedzieć? Ona po prostu rozmawia ze swoim dzieckiem. O was się matka nie martwi? Wtedy, jakimś cudem, darowali jej życie, ale Aleksandra nigdy więcej tej kobiety nie spotkała.
Nie spotkała też tego żołnierza, który skłamał, że Sasza nie ma telefonu, choć widział, jak ukradkiem wsunęła go do buta. Pewnego ranka, o samym świcie, zajechała na blok-post, na którym zobaczyła, jak Rosjanie w pośpiechu ładują cały dobytek na paki samochodów. Wyraźnie walczą z czasem.
Uratowane życie. Zdjęcie z archiwum prywatnego
- Zatrzymałam się, otworzyłam okno i zapytałam: a wy dokąd, chłopcy? Nareszcie do domu? - powiedziała do nich kpiącym głosem, bo zawsze ich trochę prowokowała - Ale oni odparli, że jadą na Donbas. Byli mocno rozjuszeni.
Kiedy Rosjanie uciekli i okupacja dobiegła końca, do Fedoriwki i pobliskich wsi przyjeżdżają wolontariusze z całego świata, w tym z Polski. I choć Aleksandra spotyka się z nimi, udziela wywiadów, oprowadza po schronisku mnóstwo ludzi to w jej głowie dzieje się coś dziwnego. Rozumie, że okupacja się skończyła, ale jej ciało, jej myśli, jej zachowania wciąż tam zostały. Sasza nawet zatrzymuje się przed blok-postami, których już nie ma. W takim naprężeniu żyje jeszcze przez kolejne trzy miesiące, dopóki oczy świata zwrócone są w tę stronę - przecież oddalone o niecałe pięćdziesiąt kilometrów Bucza czy Irpień trafiają na czołówki wszystkich gazet świata. Na miejscu działają wolontariusze, dziennikarze, powracają mieszkańcy.
Pewnego ranka Aleksandra obudziła się i zrozumiałą, że dziś nigdzie nie musi jechać. Żadnych wywiadów, żadnej gonitwy za jedzeniem dla zwierząt. I nagle - cały ten amok zniknął. W jedną sekundę zrozumiała, że jest w końcu wolna. Jedno tylko nie wróciło na swoje miejsce. Aleksandra głośno chrząka.
- Nie wiem, może kiedyś mój głos wróci. Może jeszcze kiedyś zaśpiewam, bo ja naprawdę kocham śpiewać. Może to będzie wtedy, kiedy skończy się okupacja - ale na całym terenie mojego kraju.