Exclusive
20
min

Inny kraj, Polska, nauczył mnie bardziej kochać mój własny kraj

Dziennikarze Sestry.eu opowiadają, jak zmieniło się dla nich obchodzenie Bożego Narodzenia

Sestry

Ukraiński kogucik z Borodianki zdobi główną choinkę Polski umieszczoną w centrum Warszawy. Zdjęcie: Ukrinform

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Maria Górska: Boże Narodzenie bez drugiej części

Przed wojną Boże Narodzenie obchodziliśmy w dwóch etapach. Najpierw u rodziców mojego męża świętowaliśmy katolickie Boże Narodzenie w Polsce. 24 grudnia śpiewaliśmy polskie kolędy, oglądaliśmy koncerty w telewizji, łamaliśmy się opłatkiem i jedliśmy karpia z rodzynkami oraz makowiec. Żartowaliśmy, że to trening przed naszymi ukraińskimi świętami w Kijowie, z moimi rodzicami.

6 stycznia zbieraliśmy się w domu mojego ojca, wystawiliśmy ukraińskie jasełka do melodii „Nowa radość nadeszła” (grałam pasterkę), a potem jedliśmy kutię i gołąbki, popijając to rosołem.

W tym roku 24 grudnia też byliśmy w Polsce, jak przed wojną. Wigilię spędziliśmy u rodziny mojego męża pod Lublinem, z jego siostrami, ciotkami, siostrzeńcami i naszymi dziećmi. Teraz spędzamy razem święta i razem śpiewamy „Cichą noc” w dwóch językach.

To były moje najsmaczniejsze święta – tylko że że moje serce było w Ukrainie, z moimi rodzicami wpatrującymi przez okno Gwiazdy Betlejemskiej. I myślącymi o dniu, w którym ich dzieci wrócą do domu, żeby znowu zagrać w jasełkach i świętować narodziny Boga. I naszej nowej, wyzwolonej i wspaniałej Ukrainy. Razem.

Olena Klepa: Domowa atmosfera sztucznej choinki

Kiedy mieszkaliśmy na wsi, a było to jeszcze w latach 90., mój tata w przeddzień świąt chodził do lasu i przynosił puszystą sosnę od zajączka. Potem ja, mama i siostra przystrajałyśmy ją papierowymi śnieżynkami, girlandami, zabawkami z kolorowego szkła, włosami anielskimi i słodyczami. Nie pamiętam, czy po przeprowadzce do miasta było tak samo pięknie. A kiedy urodziła się moja młodsza siostra, kupiłam jej sztuczną, metrową choinkę, żeby Święty Mikołaj miał gdzie zostawiać prezenty.

Mój syn Eduard i ja jesteśmy w Polsce od początku inwazji. Przez cały ten czas świąteczna przytulność kojarzyła mi się z panią Joanną, która zapraszała nas do siebie na święta, żebyśmy nie zostali sami ze swoimi myślami. W tym roku postanowiłam wreszcie odtworzyć świąteczną atmosferę w moim warszawskim mieszkaniu.

Eduard ma już prawie 13 lat. To może być ostatni rok, kiedy jeszcze będzie witał mnie zmęczoną w drzwiach po pracy szczerym uściskiem. Wkrótce przestanie prosić mnie o wspólną grę w piłkę, nieśmiało będzie trzymał mnie za rękę czy całował na pożegnanie w szkole. Jest jednocześnie dorosłym mężczyzną i małym dzieckiem, zmuszonym do życia w obcym kraju z powodu wojny. A ja chcę dać mu choć odrobinę tej radości, którą miałam w dzieciństwie.

Dlatego kupiłam wysoką sztuczną choinkę i teraz każdego ranka budzę się i nie mogę przestać jej podziwiać. „Dlaczego nie zrobiłam tego wcześniej?” – pytam samą siebie. To takie ciepłe i przytulne uczucie...

Tetiana Wyhowska: Nauczyłam się gotować karpia w sosie

Mam polskie korzenie, a moja rodzina zawsze obchodziła Boże Narodzenie 25 grudnia. W Wigilię zawsze mieliśmy na stole karpia i barszcz z uszkami. I opłatek, który przysyłali nam w kopercie krewni ze Śląska.

Jednocześnie, będąc w święta po raz pierwszy tak daleko od domu, czułam przemożną tęsknotę za Ukrainą (jakoś szczególnie nasila się to u mnie w czasie świąt). Bardzo przygnębiał mnie też widok pustych krzeseł przy stole, bo nigdy nie byliśmy z synem w Boże Narodzenie sami. I nawet jedzenie, choć przygotowane zgodnie ze wszystkimi kanonami, nie stworzyło świątecznej atmosfery. Nie sprawiło, że czuliśmy się mniej samotni, pozbawieni czegoś ważnego.

Bardzo się martwiłam, że nie uda mi się przyrządzić karpia tak pysznie, jak robiły to moja babcia i mama. Przejrzałam więc mnóstwo przepisów w internecie i wybrałam karpia w sosie piernikowym. Mój pierwszy sos był przypalony. Udało się przy drugiej próbie – i byłam z siebie bardzo dumna. Mojej babci i mamy nie ma już z nami, a ja mam nadzieję, że patrząc na te moje kulinarne wyczyny ze swoich chmurek też były dumne.

Syn i ja mieszkamy w Polsce już prawie trzy lata. Wiecie, co bardzo chciałam zrobić w tym roku? Zanurzyć się w atmosferze ukraińskich świąt. Z kolędami, świąteczną celebrą, pędzeniem kozy [obrzęd, który symbolizuje płodność, bogactwo i ochronę przed złymi mocami; uczestnicy przebierają się za kozę, diabła, dziadka i inne postacie i odgrywają zabawne scenki – red.] i beztroską zabawą. Zdaję sobie sprawę, że podczas wojny moje marzenie jest nierealne. Bo grupa z „gwiazdą” i „kozą” mogłaby na drodze spotkać kondukt z poległym żołnierzem...

Dlatego wciąż żyję wiarą w odrodzenie Ukrainy, w której wszyscy będziemy świętować Boże Narodzenie tego samego dnia, a kolędnicy nie będą płoszeni alarmami lotniczymi. Gdzie będziemy szczęśliwi w domu.

Tetiana Bakocka: Ci, którzy już nie żyją, też czekają na pierwszą gwiazdkę, by spotkać się z nami przy wigilijnym stole

24 grudnia 2022 roku, kiedy moje dzieci i ja po raz pierwszy zostaliśmy zaproszeni na kolację wigilijną do polskiej rodziny, dowiedziałam się o wspaniałej tradycji: kładzeniu na stole dodatkowego talerza dla niespodziewanego gościa.

W następnym roku świętowaliśmy Boże Narodzenie z inną polską rodziną. I po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że mamy ze sobą więcej wspólnego, niż mogłoby się wydawać. W Wigilię w Polsce krewni z różnych miast też przyjeżdżają do siebie, by spędzić razem czas, wymienić się prezentami, przejrzeć rodzinne albumy, porozmawiać o sukcesach swoich dzieci i wnuków oraz powspominać osoby, których już z nimi nie ma.

Na przykład jeden z najstarszych członków rodziny, gdy dowiedział się, że jesteśmy Ukraińcami, zapytał swoje dzieci i siostrzeńców: „Czy wiecie, że wasza prababcia urodziła się w ukraińskim mieście Charków na początku XX wieku?”. Nikt nie wiedział. Wszyscy zaczęli dyskutować: „Jak historia naszej rodziny może być związana z Ukrainą? Dlaczego prababcia Ireny urodziła się w Charkowie, skoro to miasto nigdy nie było polskie?”. Ktoś przypomniał sobie, że w rodzinnej bibliotece jest książka, którą Irena komuś podarowała. Odnaleźli tę książkę i przeczytali datę: „24.12.1984”. To znaczy, że był to bożonarodzeniowy prezent od Ireny dla jej wnuka, pierwszoklasisty.

Nawiasem mówiąc, w Polsce też istnieje tradycja gotowania kutii, ale robi to coraz mniej rodzin. Gotowania jej nauczyła mnie moja prababcia Jewhenija. Urodziła się w Wigilię w 1909 roku w obwodzie czernihowskim. Przeżyła rewolucję październikową, trzy Hołodomory i II wojnę światową. W latach trzydziestych XX wieku przeniosła się na południe Ukrainy wraz z kilkoma rodzinami z regionu Czernihowa. Wraz z nimi założyła wioskę Czernihiwka w obwodzie mikołajowskim. Chociaż był to czas ateizmu, w jej domu w wigilię Bożego Narodzenia zawsze zapalano świecę w pobliżu ikon ozdobionych haftowanymi ręcznikami. A na tych ręcznikach były wizerunki dobrych mitycznych, przedchrześcijańskich istot – niebiańskich dziewic ze skrzydłami.

Na świątecznym stole zawsze znajdował się talerz dla tych, którzy odeszli. W końcu Ukraińcy od dawna wierzą, że oni przychodzą do nas w Wigilię, by podtrzymać więź między pokoleniami. „Oni też czekają na pierwszą gwiazdkę, by spotkać się z nami przy świątecznym stole. Na tym stole jest 12 potraw, a wśród nich kutia. To nasz sposób na oddanie czci przodkom, podziękowanie im za to, że dali nam życie” – wyjaśniała mi prababcia. Dziś stosuję się do jej słów.

Ksenia Mińczuk: Co się zmieniło w moich świętach? Całe moje Boże Narodzenie

Zmuszona do życia z dala od Ukrainy, zaczęłam bardziej doceniać ją i wszystko, co ukraińskie. Moje święta bardzo się zmieniły, bo zaczęłam zwracać większą uwagę na nasze tradycje. Teraz co roku robię własnego „pająka” [to tradycyjna dekoracja domu w Ukrainie na Boże Narodzenie i Nowy Rok, wykonana ze słomy – red.] i dyducha [ukraińska ozdoba bożonarodzeniowa z kłosów zboża – red.], kupuję ukraińskie dekoracje do domu i ubieram się w tradycyjne stroje. Ważne jest dla mnie, by stworzyć tutaj kawałek domu i pokazać na swoim przykładzie, że musimy zachować naszą kulturę – nawet jeśli znajdujemy się w innych krajach. Robię to z wielką przyjemnością i dumą.

Co roku chodzę też na koncerty kolęd, jasełka i wertepy [wertep to tradycyjny objazdowy ukraiński teatr kukiełkowy, w którym wystawiano sztuki religijne – red.]. Zaczęłam nawet sama organizować takie wydarzenia. W Krakowie zorganizowałam charytatywny koncert kolęd, podczas którego 30 uczestników zaśpiewało i zagrało ponad 20 ukraińskich i polskich pieśni bożonarodzeniowych. Przyszło 80 osób, chociaż miejsc było dla 50. Wśród publiczności i wykonawców byli Polacy. Jeden z polskich wokalistów zaśpiewał dwie kolędy, polską i ukraińską. Powiedział, że poznawanie ukraińskiej tradycji kolęd było dla niego bardzo interesujące i trudno było wybrać jedną, bo wszystkie takie piękne. Śpiewaliśmy razem i tego wieczoru byliśmy jak jedna wielka rodzina, zjednoczona wspólną kulturą.

Chciałabym, żeby tak było zawsze. Dlatego będę nadal organizować takie wydarzenia i starać się w ten sposób jednoczyć Ukraińców. Wcześniej tego nie czułam. Inny kraj, Polska, nauczył mnie bardziej kochać mój własny kraj.

Zdjęcia: prywatne archiwa bohaterek

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Beata Łyżwa-Sokół: Ostatni rok był dla Ciebie naprawdę intensywny. Twoje fotoreportaże z Ukrainy regularnie publikowały „The New York Times” i „The Washington Post”.

Oksana Parafeniuk: Uściślając, to ostatnie półtora roku było bardzo intensywne. Pracowałam jako fotoreporterka jeszcze przed inwazją Rosji, ale wtedy nie było takiego zainteresowania Ukrainą. Pracę fotografki łączyłam więc z byciem producentką i fixerką [fixer to lokalny przewodnik, tłumacz i organizator, który pomaga zagranicznym reporterom w zbieraniu materiałów – red.]. Kilka tygodni przed inwazją zadzwonił do mnie znajomy fotoedytor z „The Washington Post” z propozycją ściślejszej współpracy.

– Jeśli TO się stanie, chcemy, żebyś była z nami każdego dnia – powiedział. 

– OK – odrzekłam i dodałam, że mam tylko jeden mały problem: jestem w szóstym miesiącu ciąży i raczej nie chciałabym jeździć w niebezpieczne miejsca. To była dla mnie trudna sytuacja: dostaję propozycję marzeń, ale wiem, że w tym momencie nie mogę jej przyjąć. 

Co ciekawe, nigdy nie chciałam być fotoreporterką wojenną. Natomiast jestem Ukrainką i nie wyobrażałam sobie, że w takim momencie nie będę dokumentować tego, co się dzieje w Ukrainie. Zrobiłam więc wiele materiałów, które dotyczyły tego, co się działo poza pierwszą linią frontu. Sądząc po reakcjach ludzi, którzy odzywali się do mnie po publikacjach, kilka z nich okazało się naprawdę ważnych.

Oksana Parafeniuk. Zdjęcie: archiwum prywatne

Pod niektórymi tekstami pojawia się informacja, że nie tylko robiłaś zdjęcia, lecz byłaś też współautorką całego materiału.

Gdy pracuję sama, nie potrzebuję tłumacza. A jeśli pracuję z zagranicznym zespołem – zawsze jest producent/tłumacz. Pomagam, gdy słyszę, o czym rozmawiają bohaterowie materiału, jeśli mówią coś interesującego albo jestem świadkiem sytuacji, której zagraniczny redaktor mógłby nie zrozumieć, np. ze względu na kontekst kulturowy. I dlatego czasami jestem dodawana do listy osób, które przyczyniły się do powstania artykułu.

Dostajesz konkretne zlecenia na fotoreportaże, czy sama proponujesz tematy?

Większość historii, które zrobiłam, to zlecenia. Zazwyczaj mam mnóstwo pomysłów na materiały, ale nie zawsze mam odwagę je zaproponować i potem, gdy widzę, że ktoś inny zrealizował fotoreportaż na ten temat, żałuję, że zabrakło mi pewności. Problem też w tym, że wiele historii uważam za ważne i interesujące. Dlatego angażuję się w wiele tematów i zdarza się, że idę na reportaż bez dziennikarza. 

 „The Washington Post” opublikował Twój duży materiał, wykonany podczas operacji rekonstrukcji twarzy ukraińskich żołnierzy. Jak długo pracowałaś nad tą historią?

Ten materiał powstał w szczególnym dla mnie czasie, gdy z powodu narodzin syna praktycznie miałam roczną przerwę w pracy. Nigdy wcześniej nie uczestniczyłam też jako fotografka w operacji. Poza tym nie miałam okazji zetknąć się z pierwszymi ofiarami rosyjskiej agresji, bo nie pracowałam na linii frontu. Nie widziałam zbyt wiele krwi, nie byłam nawet w punkcie stabilizacyjnym, dokąd trafiają ranni. Więc gdy się dowiedziałam, że wejdę na salę operacyjną, a bohaterowi mojej historii będą przeszczepiać kość strzałkową z nogi do szczęki, by tę szczękę zrekonstruować, trochę się przestraszyłam. Mimo to zapytałam lekarza, czy będę mogła zostać do końca operacji. Zdziwił się. Powiedział, że dziennikarze zwykle wchodzą na pięć minut, robią kilka ujęć i opuszczają salę. 

14 grudnia 2023 roku, Kijów. Jewhen Bohdan, chirurg szczękowo-twarzowy, przygotowuje do operacji rekonstrukcji twarzy 27-letniego Mykołę Rudenka. Mykoła, weteran wojenny, został ranny w twarz i szyję w czerwcu 2023 roku na froncie. Stracił część szczęki i zębów.

Weszłam więc na salę, gdzie operowano Mykołę – mężczyznę, z którym rozmawiałam dzień wcześniej – i już nie byłam w stanie stamtąd wyjść. To było fascynujące. Operacja trwała 12 godzin. Wyskoczyłam tylko na chwilę, by zjeść lunch. Większość czasu rozmawiałam z asystentem obserwującym zabieg, który wyjaśniał mi, co się dzieje. 

Kilka miesięcy później wróciłam z dziennikarzami, żeby zrobić ciąg dalszy tej historii. W międzyczasie przeczytałam niezwykłą książkę z dziedziny chirurgii rekonstrukcji twarzy, którą rozwinął podczas I wojny światowej brytyjski lekarz Harold Gillies. Okazuje się, że współczesna medycyna w dużej mierze opiera się na doświadczeniach z I wojny światowej. 

 Podczas ilu operacji robiłaś zdjęcia?

Operacja Mykoły była pierwsza, potem byłam jeszcze na trzech. Dwie z nich odbywały się równocześnie tego samego dnia, więc przechodziłam z sali do sali. W ciągu prawie roku powstał naprawdę duży materiał. 

Dziś myślę, że byłoby idealnie, gdybym mogła wrócić do moich bohaterów. Zrobiłam zdjęcia tylko w szpitalu, a ciekawi mnie, co się działo z nimi potem. 

44-letnia Switłana Zdor i 42-letni Jurij Zdor, małżeństwo z Czernihowa, w centrum medycznym „Oberih” w Kijowie 31 lipca 2023 roku. Jurij jest weteranem. Z powodu ran odniesionych na polu bitwy stracił nogę. Doznał też ciężkich obrażeń drugiej nogi, jamy brzusznej i płuc. Switłana i Jurij, którzy są małżeństwem od 6 lat, wzięli udział w filmie promującym projekt Veteran Hub „Resex” – platformę poświęconą życiu seksualnemu rannych żołnierzy. W ramach projektu opracowano dwa podręczniki dla weteranów i weteranek, które są dostępne bezpłatnie. Każdy z podręczników opiera się na badaniach zespołu Veteran Hub dotyczących seksualności po traumie.

Powiedziałaś gdzieś, że robienie zdjęć wcześniej było dla Ciebie tylko hobby. Jak większość fotografowałaś kwiatki i znajomych. A potem był Majdan, który zmienił Twoje podejście do fotografii. 

W 2014 roku pracowałam w biurze, zajmowałam się stypendiami dla studentów. Wieczorami chodziłam z przyjaciółmi na Majdan. Interesowałam się polityką, ale nie myślałam o dziennikarstwie. Przychodziłam na Majdan z aparatem, choć nie wiedziałam, jak fotografować ludzi, których nie znam. Lecz chociaż nie potrafiłam do końca odnaleźć się w tej dramatycznej sytuacji, zrozumiałam, że interesują mnie ludzie w tych trudnych momentach ich życia. W weekendy zaczęłam wspierać fotografów zagranicznych jako fixerka. Ze Stanów przyjechała też moja przyjaciółka fotoreporterka, która bardzo mnie zainspirowała. Ukraina stała się interesująca dla fotoreporterów z całego świata, co chwila ktoś szukał tłumacza albo potrzebował coś zorganizować. Gdy 18, 19 i 20 lutego 2014 roku robiło się na Majdanie coraz goręcej, byłam w biurze i to, co się dzieje, oglądałam w telewizorze. Bałam się, a moi rodzice bardzo się bali o mnie. Chciałam jechać na Majdan, ale nie chciałam ich martwić. Siedziałam więc w biurze i myślałam, jak bardzo nienawidzę swojej pracy. 

Przyjechałam tam 21 lutego, kiedy już odbywały się pogrzeby. Nie zostałam aktywistką, ale pomagałam, jak mogłam. Chciałam tam być nie jako fotografka, ale jako Ukrainka. Rzuciłam pracę w biurze, zaczęłam dostawać więcej zleceń jako fixerka, w kwietniu pojechałam do Charkowa, a potem do Doniecka. Zanurzyłam się w świecie dziennikarstwa, podpatrywałam, jak się przeprowadza wywiady, jak się buduje historie. Zorientowałam się, że dzięki temu mogę zrozumieć, co się dzieje w moim kraju.

 Większość Twoich materiałów to osobiste historie cywilnych ofiar wojny. Czy po ponad 10 latach wojny i stałej obecności reporterów z całego świata w Ukrainie ludzie wciąż chcą się fotografować i dzielić swymi historiami? Czy chętnie wpuszczają Cię do swoich domów?

Jeszcze przed inwazją, gdy pracowałam jako fixerka we wschodniej Ukrainie, często trudno było dotrzeć do ludzi. Byli podejrzliwi, nieufni. Teraz bardziej się otworzyli. Nie wiem, czy to dlatego, że jest więcej dziennikarzy, czy też dlatego, że informacje stały się ważną częścią życia każdego z nas i Ukraińcy zrozumieli, że muszą opowiadać o tym, co im się przytrafiło. Jako fotografka i dziennikarka chcę ich historie opowiedzieć jak najlepiej, chcę pokazać jak najwięcej z ich prawdziwego życia. Dlatego zależy mi na zdjęciach w domu, w otoczeniu rodziny, w przestrzeni, w której dobrze się czują. Gdy mają wątpliwości tłumaczę, że dla tych, którzy w drugim zakątku świata zobaczą ich portrety w mediach, ujęcie zrobione w domu będzie o wiele bardziej autentyczne i wiarygodne niż to wykonane w kawiarni czy innym przypadkowym miejscu. Czytelnicy będą mogli bardziej się z nimi utożsamić. Zawsze mam nadzieję, że bohaterowie, których znajduję, ​​poczują się ze mną komfortowo i otworzą się przede mną jako człowiekiem, a nie tylko jako fotografką. Dlatego niczego nie udaję, jestem przy nich sobą. Jeśli im się nie podoba, nie naciskam, nie próbuję namawiać do zdjęć. 

Odkąd współpracuję z dużymi mediami, zdarza się, że to nie ja prowadzę negocjacje z bohaterami. Tak było np. w przypadku materiału dla „The Washington Post” o Jarosławie Bazyłewiczu, który podczas rosyjskiego ataku na Lwów stracił trzy córki i żonę.

 Fotografia tej rodziny sprzed ataku, z usuniętymi twarzami żony i córek, które zginęły, i portret rannego Jarosława obiegły media na całym świecie.

Ta historia wstrząsnęła wszystkimi w Ukrainie. Producent materiału bardzo ostrożnie podszedł do tematu. Powiedział mi, że warto nawet dłużej poczekać na zgodę rodziny na wywiad, bo świat powinien poznać tę historię z jej perspektywy. Dwa tygodnie po tragedii pojechaliśmy z dziennikarzem do rodziców Jarosława i jego siostry z mężem. Myśleliśmy, że będą tylko oni, ale po jakimś czasie dołączył do nas sam Jarosław i był z nami przez 3-4 godziny wywiadu. W tamtym momencie wszyscy poczuliśmy ogromną odpowiedzialność, więc staraliśmy się być tak wrażliwi, jak to tylko możliwe. W takich chwilach szanujesz każdą sekundę spotkania z bohaterem, nie zaprzątasz uwagi swoją obecnością. Tego dnia była 6. rocznica urodzin Emilii, najmłodszej córki Jarosława, która zginęła. Rodzina postanowiła, że wszyscy pójdą na cmentarz. Wiedziałam, że to powinno wejść do naszego materiału. Równocześnie czułam kamień na sercu, taki ścisk w klatce piersiowej, i trudno było mi zapytać, czy możemy z nimi pójść. Ale zgodzili się. Szliśmy za nimi całą drogę, a już na miejscu zatrzymaliśmy się – naprawdę daleko.

Widziałam,jak Jarosław podchodził do każdego krzyża. Kiedy stanął obok krzyża najmłodszej córki, zaczął płakać. Pomyślałam wtedy, że może powinnam mu zrobić portret. Ale nie mogłam tak po prostu przed nim stanąć 

To bardzo trudna część tej pracy. Bo co zrobić w takiej sytuacji? Wiesz, że w takiej chwili trzeba zrobić tylko jedno zdjęcie, bo nie możesz chodzić dookoła cierpiącego człowieka i robić 20 ujęć ze wszystkich kątów. Musisz spróbować zrobić zdjęcie, ale nie możesz być nachalna, nie możesz przekroczyć pewnych granic. Bo wiesz, że to jest jego życie, jego uczucia.

Pamiętam fotografię, którą wtedy zrobiłaś. Jarosław stoi przed czterema grobami, patrzy na portrety bliskich umieszczone na krzyżach. To bardzo mądre, mocne ujęcie. 

Nikt mi tego wcześniej nie powiedział. Rzadko słyszę, że wykonałam dobrą robotę. Oczywiście zazwyczaj takie rzeczy mówią mi przyjaciele, ale to co innego. Często się zastanawiam nad przekraczaniem granic. Wiem, że dość dobrze je wyczuwam, choć równocześnie mam wrażenie, że jest ich zbyt wiele, że czasem uniemożliwiają mi pracę. Gdy zrobię zdjęcie, jestem ciekawa, czy ktoś uzna je za mocne. Czy zrobię takie zdjęcie, które będzie miało na coś wpływ, jeśli będę się trzymać swoich granic? Czy jeśli tak się nie stanie, to będzie oznaczać, że nie wykonałam swojej pracy wystarczająco dobrze? Może byłam zbyt daleko, a może byłam zbyt ostrożna? 

Fotografia musi przyciągać uwagę do tych wszystkich ważnych historii. Tak czy inaczej na pewno nie czuję, bym kiedykolwiek przekroczyła jakąś granicę, wtargnąła w czyjeś życie.

27 lipca 2024 roku, jedna z wyzwolonych wsi w obwodzie chersońskim. 76-letnia Liudmyła została pobita i zgwałcona przez z rosyjskiego żołnierza w kwietniu 2022 roku, kiedy ta wieś znalazła się pod okupacją. Żołdak wybił jej zęby, złamał cztery żebra i rozciął brzuch. Jakiś czas po tym incydencie udało się jej ze wsi uciec, a po wyzwoleniu jesienią 2022 r. do niej wrócić.

Zazwyczaj czuję, że zrobiłam zdjęcia, które musiałam zrobić – choć czasem uznanie, że tak właśnie było, zajmuje mi wieczność.

Bardzo mocna była też historia rodziny Serhija Hajdarżyna z Odessy, którego żona i syn zginęli w ataku drona. Przeżyli Serhij i córka.

Anna, żona Serhija, prawdopodobnie zginęła z czteromiesięcznym synkiem Tymofiejem podczas karmienia go piersią. Wszystkie relacje mówią, że w takiej pozycji zostali odnalezieni pod gruzami. Podczas wywiadu Serhij przyniósł zakrwawiony smoczek, który znalazł w gruzach. Umył go i postanowił zachować. Spędziliśmy na rozmowie wiele godzin. Trzymałam się prawie do końca, ale gdy zaczęłam fotografować ten smoczek,rozpłakałam się. Niewiele wcześniej sama przestałam karmić syna piersią. 

Realizacja tych dwóch materiałów straumatyzowała mnie. Myślę że w kontekście pracy dziennikarskiej trzeba mówić o zdrowiu psychicznym

Czy dlatego szukasz pozytywnych historii? Takich jak ta o wspinaczce na najwyższą górę Ukrainy albo o randkowaniu?

Teraz nie jest łatwo opublikować materiał zrealizowany z dala od linii frontu. Ale chcę pokazać ten kontrast: że w tym samym czasie dzieją się zupełnie różne rzeczy. Niektóre historie są dla mnie ważne również na poziomie osobistym. Trochę wstyd się przyznać, ale na Howerlę wchodziłam wtedy po raz pierwszy, podobnie jak większość zespołu. To była miła historia i dobry czas spędzony w naturze. Kiedy pracujesz nad bardzo stresującymi i trudnymi materiałami, lżejsza historia pomaga się zbliżyć w zespole. Wśród ludzi, z którymi wychodziłam, byli żołnierze i osoby, które mają kogoś na froncie. Każdy miał jakąś niesamowitą historię. Powstała opowieść z wojną w tle, ale inaczej pokazana. 

Pojechaliśmy też z ekipą do Charkowa, by sfotografować pierwszy dzień nauki w podziemnej szkole. Na miejscu zobaczyliśmy siedmiolatków i ich rodziny pełne życia, radosnych ludzi ubranych w haftowane koszule, wszędzie były kwiaty i pluszaki.

Zdaję sobie sprawę, że dla ludzi, którzy nigdy nie byli w Ukrainie podczas wojny, obraz takiego normalnego życia może być dziwny. Ważne jest jednak, by zrozumieć, że takie zwyczajne chwile trzymają nas razem. 

Howerla, najwyższy szczyt Ukrainy, 13 września 2024 r. Niektórzy Ukraińcy, w tym czynni żołnierze, wspinają się na niego, by odnaleźć spokój i odpocząć od wojny.

Niestety jest i druga strona medalu. Gdy takie pozytywne obrazy trafiają do mediów społecznościowych, nierzadko spotykają się z krytyką. Bo skoro jest wojna, to nie można spotykać się z przyjaciółmi w kawiarni.

Ważne jest, byśmy mieli jak najwięcej różnych historii, by czytelnicy mieli szerszy obraz kraju, w którym trwa wojna. Wśród ludzi, którzy siedzą wieczorem w barze, są też wolontariusze, osoby organizujące zbiórki na sprzęt wojskowy i tacy, którzy następnego dnia pójdą na front. Sama chodzę z moim małym synem na basen i stojąc w wodzie z innymi matkami rozmawiamy o nocy nieprzespanej z powodu ataku rakietowego. Wieczorem spotykam się ze znajomymi w kawiarni, a kilka godzin później,usypiając dziecko, zastanawiam się, czy umrzemy.

Wiele kontrowersji wzbudziło ostatnio zestawienie dwóch fotografii z Ukrainy w finale tegorocznego konkursu World Press Photo. Niektórzy twierdzili, że jury stawia znak równości między ofiarami: 6-letnią ukraińską dziewczynką i rosyjskim żołnierzem. Inni uważali, że to pokazuje różne oblicza wojny. Jak zareagowałaś na ten werdykt?

Najbardziej uderzyło mnie uzasadnienie zestawienia tych zdjęć, mówiące, że to „silne połączenie” (jurorzy już za to przeprosili). Taka retoryka prowadzi do zrównania ofiary z żołnierzem armii rosyjskiej, armii agresora, która zabija i torturuje Ukraińców, okupuje ich ziemie

Potrafię dostrzec powiązania wizualne, ale tu nie mówimy o sztuce, tylko o fotografii dokumentalnej. Kontekst ma kluczowe znaczenie. W takich sprawach powinniśmy być bardzo ostrożni.

Mnóstwo ludzi udostępnia w mediach społecznościowych Twoje fotoreportaże publikowane przez zagraniczne media. Link do materiału o przemocy seksualnej wobec Ukrainek dostałam, zanim sama trafiłam na niego na stronie „The New York Times”. Widać, że zdjęcia i tematy, których dotykasz, mają ogromny wpływ na ludzi.

Ten materiał rzeczywiście poruszył czytelników, miał sporo komentarzy na Instagramie. Myślę, że bardzo ważne było opublikowanie na pierwszej stronie gazety portretu 77-letniej Ludmiły, nauczycielki z obwodu chersońskiego, wcześniej bitej i gwałconej przez rosyjskich żołnierzy. Zaprezentowanie tego tematu poprzez odniesienie do konkretnej osoby przykuło uwagę wielu ludzi na świecie.

Cmentarz Łyczakowski we Lwowie, 15 września 2024 roku. 48-letni Jarosław Bazylewicz odwiedza grób swojej żony Jewhenii oraz groby ich trzech córek: Jaryny, (21 lat), Darii (18 lat) i Emilii (6 lat), które zginęły w wyniku ostrzału ich domu przez rosyjską rakietę 4 września 2024.

Patrzę na zdjęcie Ludmiły i myślę, że mogłaby być moją matką. 

Bohaterowie takich historii bardzo rzadko godzą się na fotografie, na pokazanie ich twarzy. Z kolei dla czytelników zobaczenie prawdziwej osoby, a nie anonimowego portretu, ujęcia z tyłu, jest szczególnie istotne.

Czym dziś jest dla Ciebie fotografia?

Teraz to głównie sposób na to, by lepiej zrozumieć wojnę. Choć tu mieszkam i wiem, jak to jest, wciąż staram się pokazać różne sposoby radzenia sobie przez Ukraińców z sytuacją. Przez zdjęcia próbuję też lepiej poznać ludzi w moim kraju. Wierzę, że mogę odegrać jakąś rolę, choćby niewielką, w zachowaniu pamięci o tym, co nas dotknęło. Kiedyś ktoś będzie chciał zbadać, co się tu wydarzyło. Chcę być źródłem dobrych materiałów, również dla ludzi za granicą. Nie możemy dopuścić, by ta tragedia została zapomniana. 

W życiu prywatnym fotografia jest dla mnie sposobem na zachowanie pamięci o rodzinie. Wyrzucam sobie, że do tej pory nie zeskanowałam starych rodzinnych zdjęć, które mam tylko w wersji papierowej. Gdybym nagle musiała opuścić dom, mogłabym je stracić na zawsze. Gdy dziś robię zdjęcia w Ukrainie, myślę, że one są pomocne dla wielu ludzi. Zapis tego momentu jest ważny teraz, ale równie ważny będzie dla naszych bliskich w przyszłości.

20
хв

Skrwawiony smoczek pod gruzami

Beata Łyżwa-Sokół
Anna Tsyba, Feminoteka, portret

Jędrzej Dudkiewicz – Feminoteka zaczęła świadczyć wsparcie dla kobiet z Ukrainy po pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę. Ilu kobietom rocznie pomagacie?

Anna Tsyba – O liczbach trudno jest mówić, bo wszystko zależy od tego, czego potrzebują kobiety, które się do nas zgłaszają. W wielu przypadkach chodzi o krótką rozmowę na temat danej sytuacji, jedno pytanie, jednorazowe wsparcie psychologiczne. I potem kobiety, kiedy już wszystko wiedzą, nie zgłaszają się po większe wsparcie, czyli na konsultacje ze specjalistkami. Przypadków, gdy było ono potrzebne, czyli stworzyłyśmy też karty w systemie, by monitorować całą pomoc, którą ktoś otrzymuje, w 2024 roku miałyśmy ponad sto.

Opowiedz więc o tym, co oferujecie, gdy ktoś do was dzwoni na numer 888 99 79 88.

Warto podkreślić, że zadzwonienie na nasz numer pomocowy do niczego nie zobowiązuje. Nigdy nie zgłaszamy sprawy na policję czy do prokuratury bez zgody kobiety – jest to wyłącznie jej decyzja. Podstawową ofertą jest rozmowa o kryzysowej, przemocowej sytuacji. Można zadzwonić, opowiedzieć o tym, co się wydarzyło i rozwiać ewentualne wątpliwości. Zdarza się bowiem, że dzwonią do nas kobiety, które czują się źle z jakimś zdarzeniem, ale nie mają pewności, czy to już jest przemoc, czy na przykład kłótnia w związku, która niekoniecznie musi wiązać się z poważnym zagrożeniem. Nasze konsultantki, w tym ja, pomogą to ocenić. I potem może się nie zadziać nic więcej, ale można też poprosić o dłuższe wsparcie psychologiczne. Nie mamy tutaj żadnego limitu – jeżeli kobieta jest pod naszą opieką, dostaje tyle konsultacji i sesji terapeutycznych, ile potrzebuje, w porozumieniu z psycholożką. Możemy jednak pomagać w o wiele szerszym wymiarze. Mamy prawniczki, które dbają o to, by udało się załatwić różnego rodzaju sprawy. Przy czym chodzi o te toczące się w Polsce, bo nie mamy prawniczki w Ukrainie, więc jeżeli coś dotyczy tamtejszego wymiaru sprawiedliwości, przekierowujemy do odpowiedniej organizacji.

Zapewniamy też wsparcie związane z tym, jak działają różne rzeczy w naszym kraju. To może być otrzymanie numeru PESEL, wyrobienie karty miejskiej, a nawet robienie zakupów

Pracują u nas asystentki, które mogą towarzyszyć również wtedy, kiedy trzeba iść do urzędu, na policję, czy gdziekolwiek indziej. Feminoteka prowadzi też Femkę, pierwszy w Polsce punkt pomocy kobietom po gwałcie – można się tu zgłosić w przypadku doświadczenia przemocy seksualnej. Otrzyma się wtedy kompleksową pomoc, nie tylko psychologiczną. Dysponujemy również Bezpiecznym Miejscem, czyli schronieniem dla kobiet, które potrzebują wsparcia mieszkaniowego. Do tego wszystkiego dochodzą różne zajęcia, jak wspólna joga, warsztaty ceramiczne, czy kosmetyczne w naszej pracowni Samo Dobro. Przede wszystkim pytamy kobiet, czego potrzebują i staramy się do tego elastycznie podchodzić. Przykładowo część z nich zgłosiło, że chciałoby nauczyć się języka polskiego i angielskiego, więc udało się zorganizować dla nich lekcje.

Zdjęcie: materiały prasowe

Jakiś czas temu pojawiła się jeszcze jedna możliwość otrzymania wsparcia – aplikacja SafeYou, również dostępna w języku ukraińskim.

Feminoteka jest jej częścią, również tam udzielamy konsultacji. Ma ona jednak wiele funkcji. Przede wszystkim można dodać kilka zaufanych osób (lub organizacji) do kontaktu i w sytuacji zagrożenia można nacisnąć przycisk SOS, który natychmiast zaczyna nagrywać dźwięk oraz wysyła tym osobom powiadomienie, gdzie się jest i że nie jest się bezpieczną. Dodatkowo jest też forum, na którym są nie tylko posty informacyjne tworzone przez ekspertki z organizacji, ale można też zadać im pytania. To o tyle fajne, że nie każdy może chcieć zadzwonić na infolinię, jest więc dodatkowa opcja dowiedzenia się różnych rzeczy. Istnieje również szansa na wymienienie się doświadczeniami z innymi kobietami i zobaczenie, że nie jest się samą. Aplikację można też ukryć na ekranie telefonu, więc tylko jego użytkowniczka będzie o niej wiedzieć.

Innymi słowy wsparcie jest kompleksowe i wielowymiarowe.

A do tego, co bardzo istotne, bezpłatne! A także dostępne w różnych językach, bo to nie tylko polski i ukraiński, ale też rosyjski, czy angielski. Ważne, że wszystko to jest mocno zindywidualizowane, a także zmieniające się w czasie.

Przykładowo kobieta, która zgłosi się do nas w kryzysowej sytuacji, otrzyma wsparcie prawne i psychologiczne, a kiedy poczuje się już pewniej, zregeneruje się i odpocznie, będzie potrzebować zapisać się chociażby na kurs zawodowy. Staramy się towarzyszyć w tej drodze, na każdym etapie zapewniając wszystko, co potrzebne

Możesz opowiedzieć kilka historii kobiet, które zgłosiły się do was po wsparcie?

Przykładowo wczoraj odebrałam telefon od pani, która dzwoniła z pytaniem o zachowania dziecka. To akurat nie jest w zakresie naszej pomocy, więc przekierowałam ją do innej organizacji, wyjaśniając, czym się zajmujemy. Gdy tego wysłuchała, poprosiła o to, bym podała przykłady przemocy psychologicznej. Opowiedziałam więc chociażby o różnego typu manipulacjach, zaniedbaniach, po czym uznała ona, że wpierw zajmie się polepszeniem sytuacji swojego dziecka, a potem pewnie do nas ponownie zadzwoni już w swojej sprawie. Mogła po prostu doświadczać czegoś, ale nie wiedziała, jak to nazwać. Innym razem rozmawiałam z 20-letnią dziewczyną z Ukrainy, która przyjechała do jednego z polskich miast do pracy. Niestety ktoś ją zgwałcił, a nie miała nikogo, kto mógłby ją wesprzeć, więc zorganizowałyśmy jej przyjazd do Warszawy, gdzie zaopiekowała się nią psycholożka, asystentka, które towarzyszyły jej przez cały czas trwania sprawy. Nawet gdy wróciła do Ukrainy, byłyśmy z nią w kontakcie i monitorowałyśmy działania wymiaru sprawiedliwości. Miałyśmy też co najmniej kilka sytuacji, kiedy kobiety z Ukrainy uciekały do Polski nie tylko przed wojną, ale też przemocowym związkiem. Po sygnale od zaprzyjaźnionych organizacji, odbierałyśmy je z dworca i od razu wiozłyśmy do naszego schronienia.

Zdjęcie: materiały prasowe

Jedna z pań otrzymywała od nas wsparcie przez dwa lata – potrzebowała pomocy w całej adaptacji do nowego otoczenia, od robienia zakupów, po załatwianie przedszkola dla dzieci i szukania pracy. Obecnie jest już w pełni samodzielna, wynajmuje mieszkanie i nawet nie ma potrzeby, by utrzymywać z nami kontakt.

Czy są jakieś różnice kulturowe jeśli chodzi o przemoc, spojrzenie na nią?

Stereotypy są generalnie wszędzie takie same. Jako kobiety wzrastamy w podobnej kulturze, która nakazuje, byśmy o różnych rzeczach nie mówiły, skupiały się na domu. Wszędzie pojawiają się dyskusje o tym, czy seks w małżeństwie jest obowiązkowy i że nie można powiedzieć „nie”. Tymczasem gwałty małżeńskie są dość powszechnym zjawiskiem, a ponieważ obłożone są tabu, rzadziej się je zgłasza. Staramy się więc, żeby różne tematy były bardziej obecne w debacie społecznej. Myślę, że to też pomaga wielu kobietom, które nie mają pewności, czy to, co się z nimi dzieje, czego doświadczają, co sprawia im ból i dyskomfort jest czymś, co mogą zgłosić jako przemoc. Wydaje mi się też, że stygmatyzacja jest coraz mniejsza, dużo zmienia się na lepsze, nawet jeżeli powoli. Coraz częściej głośno mówimy o różnych rzeczach i dlatego też nasze publikacje często kończymy słowami „nie jesteś sama”. To nie jest pusty slogan – jesteśmy w stanie zapewnić duże wsparcie. Dlatego tak ważne jest, by kobiety nie bały się zgłaszać przemocy już na jej wczesnych etapach. Nie trzeba i nie warto czekać aż sytuacja będzie straszna.

Anna Tsyba – Tłumaczka, feministka i specjalistka ds. komunikacji z doświadczeniem w pracy na rzecz praw kobiet, wsparcia społecznego oraz współpracy międzykulturowej Fundacji Feminoteka.

20
хв

„Nie jesteś sama”: Jak Feminoteka dostosowuje wsparcie do potrzeb każdej kobiety

Jędrzej Dudkiewicz

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Uwięzieni między światami, czyli jak pomagać Ukraińcom w Polsce

Ексклюзив
20
хв

Słyszę od ukraińskich żołnierzy: przywieźcie nam samoloty F-16

Ексклюзив
20
хв

Maja prawdę ci powie, czyli pierwsza w Polsce chatbotka dla kobiet

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress