Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Anna Zorya: Uwielbiam Polskę, spotykają mnie tu tylko dobre rzeczy
Ukraińska prawniczka z Kjowa, która została partnerką w renomowanej warszawskiej kancelarii, pomaga ukraińskim biznesom rozwijać się w Polsce, a polskim – szukać pomysłów w Ukrainie
Anna Zorya: Kiedy zaczęła się wojna na pełną skalę, w ogóle nie chciałam nigdzie wyjeżdżać. Ale dla dobra moich dzieci musiałam, bo one się bardzo bały. Na szczęście wyjechaliśmy na czas, już po tygodniu od rozpoczęcia inwazji byłam z mamą i dwójką dzieci w Polsce.
Joanna Mosiej-Sitek: Dlaczego wybrałaś Polskę?
Jako dziecko i później nastolatka często bywałam w Polsce. Moi rodzice mieli bliskich przyjaciół w Świdniku, niedaleko Lublina. Często spędzaliśmy u nich wakacje. Już wtedy mówiłam całkiem dobrze po polsku. Więc Polska kojarzyła mi się z krajem dzieciństwa. Wiedziałam, że to kraj bliski mi pod względem temperamentu i ducha. I muszę przyznać, że się nie pomyliłam. Polska przyjęła nas z otwartymi ramionami. Dała nam wszelkie możliwości, by czuć się bezpiecznie. Mój wówczas siedmioletni syn pewnego dnia po przyjściu ze szkoły powiedział: „Jestem z Ukrainy, a mój najlepszy przyjaciel jest Polakiem. Ale skoro ja już tak dobrze mówię po polsku, to może ja też jestem już Polakiem?”
I co mu odpowiedziałaś?
Powiedziałam: Nie, nie, nie jesteś. Pewnie pomyślał tak też dlatego, że w międzynarodowej szkole, do której chodzi, pani na lekcji polskiego dzieliła dzieci na te, które są native speakerami, i te, dla których polski to język obcy. Mojego syna przydzieliła do pierwszej grupy, bo tak dobrze, bez akcentu mówi po polsku. Powiedziałam do nauczycielki: „Przepraszam. Mój syn nie jest Polakiem”. Była bardzo zaskoczona. To wszystko oznacza, że mój syn jak i moja rodzina bardzo się dobrze czuje w Polsce. Oczywiście w domu mówimy po ukraińsku, bo chciałabym, żeby syn nie zapomniał języka ojczystego i wiedział, gdzie są jego korzenie. Ale cieszę się, że tak dobrze się zaaklimatyzował.
W ogóle uważam, że relacje pomiędzy naszymi krajami są wyjątkowe. Nadal. Również te biznesowe
Co masz na myśli?
Do lutego 2022 byłam partnerem w dużej ukraińskiej kancelarii prawniczej, gdzie zajmowałam się inwestycjami korporacyjnymi w Ukrainie. Uwielbiałam swoją pracę. Po przyjeździe do Polski miałam dużo szczęścia. Spotkałam fantastycznych ludzi, którzy naprawdę mocno wspierali Ukrainę. Docenili mnie i moje doświadczenie i tak zostałam partnerem w kancelarii prawnej Rymarz Zdort Maruta. To jedna z najlepszych kancelarii prawniczych w Polsce i jestem bardzo szczęśliwa, pracując dla niej, bo mogę prowadzić sprawy prawne związane z Ukrainą. Kieruję tzw. Ukrainian Desk, który zajmuje się ukraińskimi projektami. Staramy się pomagać ukraińskim biznesom rozwijać się w Polsce, a polskim biznesom szukać ciekawych inicjatyw w Ukrainie. I codziennie mam okazję obserwować jak ta współpraca się rozwija.
Panel Ukrainian PE & VC Summit 2024 moderuje Anna Zorya. Zdjęcie: archiwum prywatne
Stąd pomysł na konferencję?
Tak, byłam jedną z inicjatorek pierwszej konferencji private equity i venture capital, która odbyła się w marcu w Warszawie. Uwielbiam Polskę, spotykają mnie tu tylko dobre rzeczy i bardzo zależy mi na współpracy biznesowej między naszymi krajami. Marzyłam o tym od dawna, żeby zrobić polsko-ukraińskie wydarzenie, żeby pokazać, że na współpracy oba kraje mogą skorzystać i że więcej nas łączy niż dzieli. Bardzo się cieszę, że konferencja się odbyła. Nosiłam w sobie tę ideę od dawna. I wiem, że to nie było ostatnie takie wydarzenie, że będą kolejne.
Dlaczego?
Bo już teraz są polscy inwestorzy, którzy szukają ciekawych inicjatyw, okazji do wejścia do Ukrainy. Mamy na uwadze takie projekty, które polscy inwestorzy chcą realizować w naszym kraju. Z drugiej strony, ukraińscy inwestorzy i ukraiński biznes szukają miejsca dla siebie w Polsce. To ukraińskie firmy, które albo ucierpiały w wyniku wojny, są lub były zlokalizowane na obszarach dotkniętych działaniami wojennymi, albo chcą się rozwijać i wchodzą na rynek europejski. I bardzo często to wejście odbywa się właśnie przez Polskę.
Weźmy na przykład biznes związany ze szkołami w Ukrainie – Study UA. Przed wojną działali głównie w Ukrainie, obecnie mają szkoły zagranicą, w tym jedną w Polsce. Albo Bob Snail, firma produkująca naturalne cukierki, bardzo popularne wśród dzieci w Ukrainie. Obecnie otwierają swoje sklepy w centrach handlowych. Wiele ukraińskich biznesów przeniosło swoją działalność do Polski.
Kiedy idę ulicą w Warszawie i słyszę język ukraiński, widzę ukraińskie kawiarnie lub restauracje, które znam dobrze z Ukrainy, jestem zachwycona
Dziennikarka, ekspertka mediowa. Była dyrektorka zarządzająca Gazety Wyborczej i dyrektorka wydawnicza Wysokich Obcasów. Twórczyni wielu autorskich projektów mediowych budujących zaangażowanie społeczne i wspierających kobiety
R E K L A M A
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
Julia Karłowa: – Przedsiębiorczością zajmowaliśmy się przez całe życie: handlowaliśmy na bazarze w Czerniowcach, mieliśmy punkty z artykułami sanitarnymi, sklepy. Wojna wymusiła na nas zmiany. Otworzyłam salon manicure w Warszawie. Pracowałam w nim sama i wynajmowałam miejsca innym manikiurzystkom. A potem wraz z mężem postanowiliśmy spróbować swoich sił w branży restauracyjnej.
Mykoła Karłow: – Gdy wybuchła wojna na pełną skalę, pojechałem do Ukrainy jako wolontariusz. Pracowałem w centrum humanitarnym: najpierw przy rozładunku, potem jako koordynator. 14-16 godzin dziennie.
Kiedy w naszą działalność zaczęli się wtrącać niektórzy posłowie, wróciłem do Warszawy. Zacząłem pomagać naszym ludziom, między innymi w znalezieniu mieszkania. Równolegle zaczęliśmy myśleć o biznesie gastronomicznym. Często chodziliśmy do restauracji, kawiarni, uczyliśmy się, analizowaliśmy. Zawsze byliśmy krytycznymi klientami, interesowało nas dobre jedzenie oraz obsługa. To był dla nas nowy kierunek, więc chcieliśmy poznać wszystko do najdrobniejszych szczegółów.
Oksana Szczyrba: – Dlaczego pizzeria?
Mykoła: – Lubimy dobrze zjeść. Miałem biznes w produkcji, sprzedaży, a Julia w branży kosmetycznej, ale gastronomia stała się nowym wyzwaniem. Przez ponad dwa lata badaliśmy rynek, obserwowaliśmy, które marki się rozwijają, a które upadają. Jeździliśmy po różnych dzielnicach Warszawy, obserwowaliśmy konkurencję.
W końcu uznaliśmy, że pizzeria to najlepszy wybór. Średni rachunek jest tu wyższy niż w kawiarni. Ważne jednak było znalezienie marki, która dba o jakość.
Julia: – Analizowaliśmy, które franczyzy są zamykane, a które sprzedawane. Wybraliśmy tę, która działa stabilnie i jest drogo sprzedawana — to oznaka wartości. Porozmawialiśmy z kilkoma franczyzodawcami i zorientowaliśmy się, którzy z nich naprawdę dbają o markę, a którzy po prostu sprzedają nazwę.
Lokal otworzyliśmy pod koniec 21 grudnia 2023 roku. To nasz pierwszy i jak dotąd jedyny nasz punkt. Wszystko robiliśmy sami — nie zatrudnialiśmy nikogo, zainwestowaliśmy ostatnie oszczędności, sprzedaliśmy nawet samochód. Ojciec Mykoły przyjechał do nas z Ukrainy, by pomóc w remoncie. Pracowaliśmy od rana do późnego wieczora.
Julia z synem podczas remontu lokalu
Między piecem a stołem
Ile kosztuje otwarcie pizzerii?
Mykoła: – To zależy od metrażu, remontu, wyposażenia. Nasz lokal ma powierzchnię 100 metrów kwadratowych, wydaliśmy do 100 tysięcy dolarów, choć oszczędziliśmy na remoncie.
Julia: – Pierwsze miesiące pracowaliśmy sami. Mykoła z kierownika stał się pizzaiolo [kucharz zajmujący się robieniem pizzy zgodnie z życzeniami klientów – red.], a ja kasjerką i pomocniczką kucharza. Kucharz z naszej franczyzy uczył Kolę przygotowywać pizzę, bruschettę, focaccię, a mnie – makarony, sałatki i desery. Dopóki obroty były niewielkie, nie mogliśmy sobie pozwolić na zatrudnienie pracowników. Pomagał nam też nasz syn. Z czasem polubił tę pracę. Teraz chętnie pracuje jako kelner.
Trudno było uruchomić firmę w Polsce?
Mykoła: – Było wiele wyzwań, bo w branży gastronomicznej wcześniej nie działaliśmy. Bez franczyzy byłoby zbyt trudno – dostaliśmy menu, przepisy, standardy, to bardzo pomogło. Ale musieliśmy uczyć się w trakcie pracy. Pierwsze święta były bardzo intensywne: mnóstwo zamówień, a tylko jeden kelner plus nas dwoje z żoną. Biegałem między piecem a stołem. Niestety nie mam zdjęć ani filmów (śmiech). Julii też było ciężko, bo nie mówiła płynnie po polsku. Z czasem jednak wszystko się ułożyło. Teraz Julia na każde pytanie odpowiada już po polsku. Bo jak inaczej, skoro 90% naszych głównych klientów to Polacy?
Ilu macie pracowników?
Julia: – Na zmianie zazwyczaj pracuje kilka osób: pizzaiolo, kasjer, kelner i pomocnik. Nie mamy marketingowców ani specjalistów od PR, nie pozwala na to wysokość obrotów. Więc na razie sami zajmujemy się wszystkim.
Jakie są średnie dochody z takiej działalności?
Mykoła: – W najlepszym przypadku 10-15 tysięcy złotych. Ale większość tej kwoty idzie na czynsz, prąd, pensje. Średni rachunek u nas wynosi 70 złotych. By zarobić 7 tysięcy, trzeba sprzedać około 150 pizz.
Mykoła jako pizzaiolo
Jeśli nie będziesz pracować głową, będziesz pracować rękami
Dlaczego inne podobne lokale w Polsce są teraz zamykane? Co robią źle?
Mykoła: – Zamykają się z powodu niskiej marży, gdy zostaje im, powiedzmy, 10 procent czystego zysku.
Jeśli masz niewielki obrót, zdarza się, że pracownik zarabia więcej niż właściciel
Julia: – W centrum jest łatwiej, bo tu są turyści. W dzielnicy sypialnianej są stali klienci i jeśli pogorszy się ocena lokalu, nowych nie będzie. Poza tym dostawcy często psują reputację: kurierzy jeżdżą bez toreb termicznych, mylą adresy, spóźniają się, nie mówią po polsku. Wtedy negatywne opinie idą na konto pizzerii.
Jak podchodzicie do krytyki?
Mykoła: – Normalnie. Z Google wynika, że 95% naszych klientów jest zadowolonych. Mamy najwyższą ocenę wśród podobnych pizzerii w mieście. Oczywiście zdarzają się różne rzeczy, nie da się zadowolić wszystkich.
„Klient nasz pan”. Przestrzegacie tej zasady?
Julia: – Dzielimy klientów na dwa typy: tych, którzy mogą udowodnić swoją rację, i tych, którzy jednak racji nie mają. Kiedy dzwoni nietrzeźwy klient, zamawia pizzę, dostarczamy mu ją, a on nie chce za nią zapłacić, bo nie pamięta, co zamawiał – to on nie ma racji.
Nawiasem mówiąc, akurat ta historia miała ciąg dalszy. Okazało się, że to nasz stały klient. Przyjechał następnego dnia, przeprosił i chciał zapłacić za tę pizzę. Ale powiedziałam, że nie trzeba, bo kurier przywiózł pizzę z powrotem. Wtedy powiedział: „Dziękuję, że szanujecie swoich klientów”.
Mykoła: – Była taka sytuacja, że klientka stanęła na ulicy obok naszej pizzerii i krzyczała, żeby ludzie nie zamawiali u nas jedzenia, bo trzeba długo czekać na realizację zamówienia. I co było robić? Teraz ona regularnie do nas przychodzi i zamawia pizzę. Ludzie są różni.
Jak podzieliliście obowiązki w biznesie?
Mykoła: – Wcześniej dla kogoś innego pracowałem tylko przez jeden dzień w życiu; zawsze miałem własną firmę. Ale teraz zacząłem pracować w Warszawie dla pewnej ukraińskiej firmy medycznej, zajmuję tam stanowisko kierownika ds. budowy. Równolegle mam też firmę, która świadczy usługi w zakresie ogrzewania i wentylacji. Pizzerię prowadzi Julia, jest dyrektorką. Ale ja zawsze jestem w pobliżu, syn też jest z nami.
Julia: – Przyzwyczailiśmy się do wspólnej pracy jeszcze w Ukrainie. Po 25 latach wspólnego życia już nawet się nie kłócimy (uśmiecha się). Mamy też dorosłą córkę, ma 23 lata i również zajmuje się biznesem. W ciągu ostatniego półrocza udało się stworzyć wspaniały zespół.
Teraz robię to, co kocham. Cieszę się, że ludziom u nas smakuje i jest przytulnie. Klienci stają się jak rodzina
Marzę, by pizzeria zaczęła działać samodzielnie. A potem może otworzę jeszcze małą cukiernię lub piekarnię.
Co powiedzielibyście innym Ukraińcom, którzy marzą o własnym biznesie w Polsce?
Mykoła: – Na pewno nie będę mówił o trudnościach, z którymi można się spotkać, bo to tylko zniechęca. A trudności na pewno będą. Trzeba po prostu nie bać się i ryzykować. I rozumieć, że w 90% przypadków może być porażka.
Jaki macie cel?
Julia: – Dla nas najważniejsze jest szczęście rodziny, po to pracujemy. I te wartości przekazujemy naszym dzieciom. Nasza córka już w wieku 17 lat poszła na swoje. Przez jakiś czas mieszkała we Włoszech, ale teraz mieszka z nami. To wspaniałe, że możemy spotykać się wieczorami.
Rodzina Karłowów w Polsce
Kiedy była w 11 klasie, zaczęła opuszczać lekcje. Dowiedziałam się o tym przypadkiem. Mykoła zapytał ją, dlaczego to robi. Odpowiedziała, że te lekcje jej nie interesują. Więc Mykoła zaproponował: „Jedź ze mną do Kijowa, do szkoły biznesu”. Byłam sceptyczna, ale Ira zobaczyła tam, jak ludzie prowadzą wielki biznes i jak to wpływa na ich życie. Przekonała się, że ci ludzie żyją lepiej niż my w tamtym momencie – to znaczy, że nauka jest ważna. Często powtarzamy dzieciom: jeśli nie będziesz pracować głową, będziesz pracować rękami. A jeśli będziesz pracować głową, będziesz miał i swoją pracę, i szczęście rodzinne.
W ciągu ostatnich trzech lat Ukraińcy w Polsce zarejestrowali 77 700 firm, co stanowi 9% całkowitej liczby jednoosobowych firm otwartych w kraju w tym okresie. Liczba ukraińskich firm w Polsce rośnie z każdym rokiem. Według Polskiego Instytutu Ekonomicznego (PIE) około 37% nowo powstałych firm jest zakładanych przez kobiety. Jedną z najpopularniejszych jest branża kosmetyczna – salony kosmetyczne, paznokci i włosów (do 13% wszystkich ukraińskich firm).
Do 2022 roku Tetiana Kownacka mieszkała w obwodzie żytomierskim. Kupiła dom, w którym chciała wychować swoich dwóch synów. Ale pomieszkała w nim tylko 4 miesiące. Wojna zmusiła ją do przeprowadzki do Polski i samodzielnej opieki nad dziećmi.
To dla ich dobra i dzięki nim osiągnęła swój cel: otworzyła własny salon kosmetyczny w Krakowie.
Początek: na zmywaku
– Kiedy przyjechałam do Polski z dwójką dzieci, nawet nie wyobrażałam sobie, że mogłabym pracować w swoim zawodzie – wyznaje Tetiana. – Pierwsze, co mi tu zaproponowano, to zmywanie naczyń. A potem – mycie klatek schodowych. Godziłam się na wszystko, choć płacili grosze.
Kiedy obliczyłam, ile dostanę za tę pracę, zdałam sobie sprawę, że musiałabym tyrać po 10 godzin dziennie – i w nocy, a i tak nie byłabym w stanie zapewnić dzieciom mieszkania ani szkoły. Popłakałam się.
Zadzwoniłam do starszego syna. Wysłuchał mnie i powiedział:
– Mamo, przestań myć schody i poszukaj pracy w swojej specjalizacji. Możemy przeżyć tych kilka dni, będziemy jeść zupę
Jego słowa mnie poruszyły. Wróciłam do domu, usiadłam i zaczęłam pisać na Facebooku do wszystkich salonów kosmetycznych, że szukam pracy.
Z synami
Ksenia Minczuk: – Jak znalazłaś się w Polsce?
Tetiana Kownacka: – 24 lutego wpadłam w straszną panikę. Nie miałam pojęcia, co robić. Starszy syn miał wtedy 15 lat, młodszy 7.
Najpierw pojechałam do mojej mamy, która mieszka blisko granicy z Białorusią. To było niebezpieczne, ale kiedy pojawia się niebezpieczeństwo, my, jak dzieci, chcemy ukryć się u mamy.
Z powodu ciągłych wybuchów musiałam u mamy wnosić młodszego syna na rękach do piwnicy. On nie może samodzielnie wchodzić i schodzić, bo ma porażenie mózgowe. Ale nawet wtedy nie myślałam o opuszczeniu Ukrainy.
Aż do 1 marca, kiedy zadzwoniła do mnie siostra z klasztoru – mój syn chodził tam do przedszkola dla niepełnosprawnych. Powiedziała: „Tania, musisz wywieźć Wlada, musisz się nim zająć”. Wyjaśniła, że dziecko z porażeniem mózgowym jest bardzo wrażliwe. Jeśli coś wybuchnie w pobliżu, będzie w szoku znacznie głębszym niż my, zdrowi. Postanowiłam opuścić Ukrainę.
Nazajutrz wsiadłam z dziećmi do samochodu – i wreszcie poczułam się silna. Zdałam sobie sprawę, że postępuję słusznie.
Granicę z Polską przekroczyliśmy w nocy, pojechaliśmy do ośrodka dla uchodźców. Jednak kiedy zobaczyłam ten ośrodek, zdałam sobie sprawę, że tam nie zostaniemy – duża sala gimnastyczna z mnóstwem ludzi, głośno, światła nie gasną, prawie nikt nie śpi. Spędziliśmy więc noc w samochodzie na parkingu, a rano obraliśmy kurs na Kraków.
Ukrainki są najlepsze
Długo czekałaś na odpowiedź po wysłaniu CV do krakowskich salonów kosmetycznych?
Wysłałam CV do kilkudziesięciu salonów, dwa mnie zatrudniły. Pracowałam w obu na zmianę. „Jeśli chcesz zarabiać, musisz sama znaleźć klientów” – taki warunek mi postawili. Ale wiedziałam, że dam radę. W końcu nie miałam wyboru.
A kiedy w życiu nie mam wyboru, zawsze znajduję wyjście
Potem zaczęłam wynajmować miejsce w salonie; płaciłam 40% od każdego klienta. Wtedy jeszcze nie miałam pieniędzy na własny biznes – były podatki i wydatki, lecz stabilnego dochodu nie było. Ale kiedy zbudowałam już bazę klientów, zdałam sobie sprawę, że jestem gotowa zarejestrować własną firmę i pracować dla siebie.
Teraz mam własny salon, choć droga do niego nie była łatwa. Musiałam sporo wydać na materiały, wysokiej jakości urządzenia, znaleźć dobre miejsce, do którego łatwo byłoby dojechać. Pożyczałam pieniądze, a potem je oddawałam. Nikt mi nie pomógł. Nie nazywam siebie „bizneswoman” – mówię o tym tylko jak o swojej firmie.
Biznes to coś wielkiego, a ja jestem dopiero na początku tego czegoś
W Polsce nie jest trudno zarejestrować działalność gospodarczą. W czasie wojny warunki dla Ukraińców były uproszczone, więc rejestracja zajęła mi pół godziny. Mam księgowego, co jest warunkiem koniecznym do prowadzenia biznesu. Pomaga mi w sprawozdawczości, podatkach i papierkowej robocie.
Konkurencja duża?
W kosmetologii w Polsce – tak. Ale prawie wszyscy moi konkurenci to kosmetyczki z Ukrainy. W tej branży są naprawdę najlepsze.
Konkurencja zmusza cię do ciągłego doskonalenia się. I nie chodzi tylko o techniki, urządzenia i nowoczesne procedury. Chodzi też o promowanie własnej marki. Musisz nagrywać filmiki, wskakiwać przed kamerę, pokazywać i swoją pracę, i życie osobiste. Bo jak przestaniesz, to koniec – nie ma pracy.
Oczywiście cały czas musisz uczyć się nowych technik. Tylko w tym miesiącu byłam na trzech szkoleniach, a jedno takie szkolenie kosztuje od 1500 do 4000 zł.
Czego się jeszcze się tu nauczyłam? Że porównywanie się z mistrzami to błąd. ?Każdy ma swoje warunki, swoją sytuację. Ja żyję i pracuję według własnych warunków, podążam własną drogą. Może i nie szybko, ale za to sama
Weź – i zrób
Co jest dla Ciebie najważniejsze: zysk, liczba klientów, reputacja?
Reputacja zawsze jest dla mnie najważniejsza. Bardzo ważne jest to, co klient mówi o mojej pracy. Nie gonię za pieniędzmi, ale muszę mieć ich wystarczająco dużo, by prowadzić z moimi dziećmi normalne życie. Sama utrzymuję rodzinę, więc nie mogę ignorować zysku. A ten przychodzi, jeśli masz dobrą reputację. Tylko tak to działa: reputacja pomaga zwiększyć liczbę klientów, a klienci przynoszą zyski.
Jakiej rady udzieliłabyś Ukrainkom, które chcą rozpocząć działalność w nowym kraju?
Weź – i zrób. Boisz się? Śmiało, i tak to zrób! Ważne jest to, by być zarówno odważnym, jak ostrożnym. Oblicz wszystko z wyprzedzeniem: podatki, czynsz, wydatki. Rozpoczęcie własnej działalności to jedno, ale jej utrzymanie to osobne zadanie. Powinnaś zrozumieć, że to długa gra. I bądź przygotowana na różne wyzwania.
Ale najważniejsze to się nie bać.
Ile pieniędzy trzeba mieć, by otworzyć własny salon?
Zainwestowałam około 10 tysięcy zł. I to pomimo tego, że część materiałów już miałam; przywiozłam je z Ukrainy. Musiałam kupić lampy, kanapy, stoły, kasę fiskalną i terminal. Jeśli dodać do tego koszt urządzeń, na których pracuję, to wyjdzie jakieś 30 tysięcy. Ale urządzenia kupuję stopniowo, bo ceny zaczynają się od tysiąca dolarów. Moje kosztują 1,5-2 tys. dolarów za sztukę.
Bardzo chcę się rozwijać. Pracuję nad tym. Chcę mieć lepsze warunki, większe biuro, więcej pracowników
Jakie mogą być dochody i zyski kosmetyczki w Polsce?
Bardzo dobre. Jeśli pracujesz codziennie od 8 rano do 20 wieczorem, możesz zarobić 30-40 tysięcy złotych miesięcznie. Ale ja nie mogę tak pracować, bo moje dziecko potrzebuje mnie w domu. Logopeda, masaże, fizjoterapeuta dla młodszego syna, szkoła dla starszego – muszę to wszystko ogarnąć. Teraz zarabiam 15-20 tysięcy złotych brutto. Odliczam podatki, pensję księgowej, koszt materiałów, czynsz (2000 zł) itd. – i zostaje 7-9 tysięcy złotych. Kosmetyczka ma wysokie koszty.
Zarazem w Polsce bardzo się rozwinęłam, otworzyłam się. Zaczęłam czuć się pewnie. Potrafię sama wygodnie żyć w obcym kraju, rozwijać się zawodowo, czuć się pewnie. Jestem z siebie dumna.
Co uznajesz za swój główny sukces?
To, że się nie boję. Ręce się trzęsą, ale robię swoje, uparcie i wytrwale. Wciąż uczę się czegoś nowego. Kiedy przypomnę sobie, jak pierwszy raz robiłam mezoterapię [zabieg iniekcyjny w kosmetologii – red.], to aż mi śmiesznie. Trzęsły mi się ręce, płakałam, ale i tak to zrobiłam! A potem się przyzwyczaiłam, nabrałam wprawy i teraz jest już łatwo. I tak ze wszystkim. Boję się, ale idę naprzód.
Według danych polskiego Ministerstwa Zdrowia od czasu rozpoczęcia rosyjskiej inwazji oficjalne zatrudnienie w Polsce znalazło około 4 tysięcy ukraińskich medyków. Dla wielu z nich oznaczało to nie tylko przeprowadzkę, ale też rozpoczęcie kariery od nowa: naukę języka, zdawanie egzaminów, a często także ponowne studia.
Dlaczego polska medycyna potrzebuje ukraińskich specjalistów, lecz nie zawsze łatwo ich przyjmuje? Jak wygląda droga od tymczasowego zezwolenia na pracę do pełnej licencji i uznania medyka za specjalistę? Co czeka tych, którzy zdecydowali się przejść tę drogę do końca? I co czują ci, którzy jeszcze wczoraj byli uznanymi specjalistami, a dziś muszą udowodnić, że zasługują na pracę w swoim zawodzie?
Oto trzy prawdziwe historie – o rozczarowaniu, walce i nowym początku.
„Bez języka i nostryfikacji jesteś nikim”: dentystka
Inna [imię zmieniono na prośbę bohaterki – red.] przyjechała do Polski z Charkowa około pół roku temu. Decyzja o przeprowadzce nie była łatwa, ale codzienne ostrzały, ciągły niepokój i brak warunków do normalnego życia, w szczególności do nauki dla dzieci, zmusiły ją do poszukiwania bezpieczeństwa za granicą.
Z chwilą wybuchu wojny na pełną skalę państwo polskie uprościło procedury dla ukraińskich lekarzy: pojawiła się możliwość uzyskania warunkowej licencji, która pozwala na pracę w konkretnej placówce medycznej pod nadzorem polskiego lekarza. Takie zezwolenie jest ważne przez pięć lat. Inna zebrała więc niezbędne dokumenty i złożyła wniosek do Ministerstwa Zdrowia o wydanie jej tymczasowego prawa do wykonywania zawodu lekarza. Mimo że nie znała języka polskiego, doświadczenie i kwalifikacje pozwoliły jej szybko znaleźć pracę w ukraińskiej prywatnej klinice stomatologicznej, pracującej przede wszystkim na rzecz pacjentów z Ukrainy.
– Na początku wydawało mi się, że jest super: od razu można pracować – mówi Inna. – Ale wkrótce pojawiło się poczucie, że nie jesteś lekarzem, a tylko narzędziem do zarabiania pieniędzy.
Są pacjenci, którzy potrzebują lekarzy rozumiejących ból straty i problemy migrantów. Właśnie tacy lekarze przyjechali z Ukrainy
Po rosyjskim najeździe na Ukrainę polski rynek medyczny zaczął się szybko dostosowywać do nowej rzeczywistości: liczba ukraińskich pacjentów rosła, a wraz z nią rósł popyt na ukraińskich lekarzy. Niektóre prywatne kliniki od razu dostrzegły w tym nie tylko humanitarną, ale i finansową szansę – i zaczęły intensywnie poszukiwać i zatrudniać ukraińskich specjalistów. Niestety niektóre firmy w pogoni za zarobkiem zaczęły ignorować kwestię jakości usług i warunków pracy swoich lekarzy.
Inna znalazła się właśnie w takim systemie: znajome twarze, język, zawód – wydawało się, że wszystko jest na swoim miejscu. Jednak z każdym tygodniem było coraz bardziej oczywiste, że traktują ją nie jak specjalistkę, ale jak „aktyw”, który ma generować dochód.
– Nie czułam się lekarzem. I to nie dlatego, że zapomniałam, jak leczyć. Nie miałam prawa ani do własnego zdania, ani do inicjatywy zawodowej. Ciężko jest, gdy twoje doświadczenie, wykształcenie, etyka nie mają już znaczenia.
Praca stała się rutyną – krótkie wizyty, minimum interakcji, brak wsparcia ze strony kolegów czy administracji. Stosunki w zespole były chłodne, zdystansowane. To doświadczenie okazało się dla Inny wyczerpujące. W końcu postanowiła zrezygnować.
Zrobiła sobie przerwę. Teraz uczy się polskiego, rozważa możliwość nostryfikacji dyplomu, szuka sposobów na legalne i stałe zatrudnienie. Dla niej ważne jest nie tylko odzyskanie pełnego prawa do wykonywania zawodu, ale także poczucie godności zawodowej.
– Popełniłam błąd, myśląc, że można obejść system. Jeśli chcesz szacunku, musisz być częścią oficjalnego systemu. W przeciwnym razie na zawsze pozostaniesz „tymczasowym specjalistą”
Inna nie ukrywa obaw – że nie zda egzaminów, że nie da rady. Poza tym nostryfikacja to dość kosztowna i trudna procedura. Jednak jeszcze bardziej boi się powrotu do miejsca, gdzie będą ją wykorzystywać.
– Wiem, na co mnie stać. Teraz muszę po prostu przejść tę drogę do końca. Bez złudzeń, ale z godnością.
„To długa droga, ale warto”: lekarka rodzinna
Historia kolejnej bohaterki pokazuje jednak zupełnie inną drogę.
Maryna Biłous przeprowadziła się do Polski w marcu 2022 roku. W Ukrainie przez ponad 15 lat pracowała jako lekarka rodzinna. W Polsce musiała zacząć praktycznie od zera: znalazła się tu z trójką dzieci i kotem – bez wsparcia, bez konkretnego planu, ale z determinacją, by kontynuować pracę w zawodzie.
– Nie wyobrażam sobie siebie w innej roli. Lekarz to nie tylko praca, to część mnie. Wiedziałam, że będzie ciężko, ale nie miałam innego wyjścia.
Marina Bilous: „To jak powrót na uniwersytet medyczny, tylko z bagażem doświadczenia, dzieci i wojny na ramionach”
Podobnie jak wielu jej kolegów, Maryna skorzystała z możliwości uzyskania warunkowej licencji na wykonywanie zawodu lekarza w Polsce. Jednocześnie od razu postanowiła budować karierę z myślą o długoterminowej perspektywie. A do tego konieczna była pełna nostryfikacja dyplomu.
Nostryfikacja wymaga zdania dwóch egzaminów: testu językowego NIL (Naczelna Izba Lekarska) z języka polskiego medycznego oraz kompleksowego egzaminu z przedmiotów klinicznych. Pierwszą rzeczą, za którą zabrała się Maryna, był język.
– Język jest kluczem. Nawet jeśli jesteś najlepszym specjalistą, bez języka nie będziesz w stanie porozumieć się z pacjentem ani pracować w zespole. Zmuszałam się do nauki przez 4-6 godzin dziennie przez pół roku
Nauczyła się języka samodzielnie – najpierw gramatyki i podstawowego słownictwa, potem uczyła się z książek, filmów i konwersacji. Terminologię medyczną opanowała dzięki platformie internetowej wiecejnizlek.pl, do której ukraińscy lekarze mieli bezpłatny dostęp.
Po zdaniu egzaminu językowego dostała pracę jako lekarz pierwszego kontaktu w klinice medycznej w Grodzisku Mazowieckim. Równolegle ukończyła kurs USG, uzyskała certyfikat i zaczęła wykonywać badania ultrasonograficzne. Rozpoczęła też przygotowania do kompleksowego egzaminu nostryfikacyjnego.
Ten egzamin jest przeprowadzany przez komisję uniwersytetu medycznego 3-4 razy w roku i kosztuje (według danych z wiosny 2025 r.) 4 685 złotych. Zawiera 160-200 pytań z różnych dziedzin medycyny: interny, chirurgii, ginekologii, psychiatrii, pediatrii i intensywnej terapii. Po zaliczeniu dyplom odpowiada dyplomowi absolwenta polskiego uniwersytetu medycznego. Przygotowanie się do tego zajęło Marynie jeszcze około pół roku. Codziennie uczyła się po 2-3 godziny.
– Egzamin jest trudny – obejmuje wszystko. Były nawet pytania z historii medycyny, na przykład: „Kto pierwszy wykonał resekcję żołądka?”. O ile mi wiadomo, zdało go tylko 20 procent kandydatów. Jestem naprawdę szczęśliwa, że znalazłam się w tej mniejszości.
Po pełnej nostryfikacji dyplomu Maryna oficjalnie uzyskała prawo do pracy w polskim systemie opieki zdrowotnej. Obecnie przyjmuje pacjentów jako lekarz pierwszego kontaktu, dyżuruje w szpitalu, nadal wykonuje zabiegi USG i zauważa, że w Polsce to jest cenione: lekarz rodzinny ma szeroki zakres obowiązków.
– Tutaj lekarz pierwszego kontaktu to nie tylko terapeuta, ale także kierownik ds. zdrowia pacjenta
Większość jej pacjentów to Polacy, około 5% to Ukraińcy. W ciągu miesiąca przez jej gabinet przewija się około 500 osób. Mówi, że pacjenci traktują ją z zaufaniem i otwartością:
– Większość przychodzi do mnie regularnie. Nie odczuwam uprzedzeń. Nie ma też większych problemów z językiem: jeśli nie znam jakiegoś słowa – pytam, a pacjenci chętnie mi podpowiadają.
Maryna podkreśla, że polski system bardzo różni się od ukraińskiego: nie ma kolejek, pacjenci przychodzą po wcześniejszym umówieniu się, nikt nie ma jej prywatnego numeru telefonu – komunikacja odbywa się wyłącznie w ramach wizyty, która trwa 15 minut. Wśród kolegów panuje szacunek, wsparcie, jest wymiana doświadczeń.
Zarazem Maryna zauważa, że polscy lekarze oburzają się, gdy niektórzy ukraińscy medycy nazywają siebie „specjalistami” bez odbycia stażu. Bo w Polsce taki status przyznawany jest dopiero po dodatkowych latach nauki. Ten etap Maryna ma jeszcze przed sobą.
Jeśli chodzi o wynagrodzenie, różnica w porównaniu do realiów ukraińskich jest również bardzo odczuwalna. Według najnowszych danych ukraińscy lekarze w Polsce mogą zarabiać od 6 000 do 12 000 złotych miesięcznie, w zależności od specjalizacji, umiejętności i doświadczenia. Maryna zauważa, że nie ma stałej stawki: wszystko zależy od ustaleń i poziomu wiedzy. Ale im więcej potrafisz, tym wyższe są twoje zarobki.
Dziś Maryna czuje się pewnie i stabilnie. Praca wymaga poświęcenia intelektualnego i emocjonalnego, ale Ukrainka jest sobie wdzięczna za to, że wkroczyła na tę ścieżkę.
– To bardzo trudne i dość długotrwałe, ale ta praca na pewno się opłaci. Jestem głęboko przekonana, że to inwestycja w przyszłość. Moją i moich dzieci.
Mimo zmęczenia i obciążenia pracą, mówi, że jest szczęśliwa:
– Tutaj jest system, jest szacunek.
Lekarz to nie tylko postać w białym fartuchu, ale też człowiek, któremu ufają. I to jest najważniejsze
„Zacząć wszystko od zera – uczciwie i zgodnie z zasadami”: okulistka
Nasza trzecia bohaterka również wybrała oficjalną, choć znacznie trudniejszą, drogę powrotu do zawodu.
Kateryna Kazak przyjechała do Warszawy trzeciego dnia wielkiej wojny. Choć pochodzi z Wołynia, ma obywatelstwo białoruskie. Jednak ostatnie przedwojenne lata mieszkała i pracowała na Ukrainie. Do poszukiwania bezpiecznego miejsca zmusiła ją wojna.
Niemal natychmiast po przyjeździe zaczęła szukać możliwości kontynuowania praktyki lekarskiej. Złożyła dokumenty o warunkową licencję, ale ponieważ jej dyplom był białoruski, nie otrzymała przywilejów przysługujących ukraińskim lekarzom: po 9 miesiącach oczekiwania przyszła odmowa. Wtedy zdecydowała się na inną drogę nostryfikacji dyplomu.
Kateryna Kazak: – Ukraińscy lekarze, którzy planują pracować w Polsce, muszą być gotowi na wyzwania
– Czas oczekiwania na decyzję wykorzystałam na załatwienie formalności związanych z legalizacją i na intensywną naukę języka. Postanowiłam pójść oficjalną drogą. Bez względu na to, jak trudna ona będzie.
Zdała dwa egzaminy: językowy – z języka polskiego medycznego oraz kompleksowy – z medycyny ogólnej. Po nostryfikacji uzyskała status absolwentki uniwersytetu medycznego. Kolejny etap to staż (13 miesięcy dla lekarzy, 12 dla dentystów) lub dwa lata pracy w polskiej służbie zdrowia. Następnie – egzamin LEK (Lekarski Egzamin Końcowy); dopiero po jego zdaniu można uzyskać pełną licencję lekarską. Dzięki niej lekarz może pracować w POZ (Podstawowa Opieka Zdrowotna), na SOR (Szpitalny Oddział ratunkowy) lub w NPL (Nocna Pomoc Lekarska). Aby pracować np. jako neurolog, kardiolog czy okulista, trzeba mieć tytuł specjalisty.
– Czyli nostryfikacja to tylko połowa drogi. Nie możesz od razu zostać specjalistą. By móc pracować w swoim zawodzie, musiałam ponownie przystąpić do rezydentury – mówi Kateryna.
Obecnie pracuje jako lekarz rezydent w szpitalu uniwersyteckim w Łodzi. Jest tam jedynym obcokrajowcem. Jej pacjenci to głównie Polacy.
– Oczywiście mój polski jest jeszcze daleki od ideału. Czasami brakuje mi słów, by wyjaśnić pacjentom niuanse choroby lub operacji. Wtedy rysuję, proszę kolegów o pomoc albo sami pacjenci pomagają mi znaleźć właściwe słowo.
Kateryna przyznaje, że zaufanie nie zawsze przychodzi od razu, zwłaszcza w przypadku starszych pacjentów:
– Dla niektórych jestem obca. Ale kiedy tworzysz atmosferę bezpieczeństwa i wyjaśniasz każdy swój krok, nieufność znika
Czy warto iść tą drogą? Wyzwania, zarobki i perspektywy ukraińskich lekarzy w Polsce
Jeśli chodzi o różnice w podejściu do medycyny w Polsce i w Ukrainie, Kateryna uważa, że są one dość istotne, choć każdy z systemów ma swoje wady i zalety:
– W Ukrainie istnieje duża różnica między medycyną państwową a prywatną. W prywatnych ośrodkach często poziom i zakres usług są wyższe. Natomiast w Polsce, zwłaszcza w dużych miastach, kliniki państwowe niewiele ustępują prywatnym. Zarówno wyposażenie, jak kwalifikacje personelu są na wysokim poziomie. Większość lekarzy pracuje jednocześnie w szpitalach państwowych i prywatnych [chociaż wielu wysoko wykwalifikowanych lekarzy preferuje prywatną praktykę – red.]. Średni czas konsultacji wynosi 10-15 minut i nie zawsze wystarcza na to, aby omówić wszystko z pacjentem. Wizyty planowane są z wyprzedzeniem – czasami na 3-4 miesiące, a do niektórych specjalistów na półtora roku naprzód. Pomoc szpitalna udzielana jest tylko w przypadkach stanów skomplikowanych. I nie da się nikomu „posmarować”, jak w Ukrainie.
Według Kateryny w Polsce najbardziej brakuje chirurgów, pediatrów, lekarzy ogólnych i specjalistów medycyny ratunkowej. A chirurgia staje się coraz mniej popularna – z powodu przeciążenia i trudnych warunków pracy.
– Od kilku lat w rezydenturach brakuje chirurgów. Młodzi ludzie nie chcą iść tam, gdzie wypalisz się w trzy lata.
Kateryna uważa, że ukraińscy lekarze planujący przeprowadzkę powinni być przygotowani na poważne wyzwania:
– Ważne jest, by zdać sobie sprawę, że to trudna i wyczerpująca droga. W domu mogłeś być gwiazdą, tutaj zaczynasz od zera. Najprawdopodobniej będziesz musiał uczyć się języka, jednocześnie pracując. Konkurencja jest nie tylko ze strony Polaków, ale także ze strony emigrantów z Ukrainy i Białorusi, których z każdym rokiem jest coraz więcej. A co najważniejsze – trzeba się nieustannie uczyć, nie poddawać się, wierzyć w siebie i cały czas iść do przodu. Bez względu na to, jak trudna i straszna wydaje się ta droga.
<frame>Więcej wiedzy, mniej strachu - to hasło naszego nowego cyklu. Bo bezpieczeństwo to fakty, sprawdzone informacje, rzetelne argumenty. Im więcej będziemy wiedzieć, tym lepiej przygotujemy się na przyszłość.<frame>
Czy Polska jest gotowa na kryzys? W dobie niepewności geopolitycznej, wojny w Ukrainie i narastających napięć w Europie kluczowe są edukacja i organizacja społeczeństwa. Przyjmując ponad milion ukraińskich uchodźców Polska zyskała nie tylko nowych mieszkańców, ale także unikalną wiedzę i doświadczenie ludzi, którzy kwestię ochrony ludności poznali w najtrudniejszych warunkach: pod bombami i ostrzałem rakietowym. To kapitał, którego nie wolno zmarnować.
Nowa ustawa – o ochronie ludności i obronie cywilnej, obowiązująca od 1 stycznia – to konkretna odpowiedź na realne zagrożenia. Jednocześnie to szansa na dodatkową integrację, dzięki której Polacy i Ukraińcy mieszkający w Polsce mogą być razem w przygotowywaniu się do sytuacji kryzysowej.
Polska wyciągnęła wnioski z tragicznych wydarzeń ostatnich lat. Nowa ustawa kładzie nacisk na trzy kluczowe elementy: modernizację i budowę schronów oraz miejsc ukrycia, system alarmowania i powiadamiania, a także szeroką edukację obywatelską, która ma zapewnić każdemu obywatelowi podstawową wiedzę o tym, jak działać w sytuacji kryzysowej. Kontekst wojny w Ukrainie jest tu oczywisty.
Wielu Ukraińców przebywających w Polsce ma bezcenne doświadczenie w zakresie ochrony ludności – czy to jako jej bezpośredni uczestnicy, czy jako organizatorzy systemu ewakuacji i schronienia
To szansa, którą Polska musi wykorzystać. Kiedy wojna zaskakuje, nie ma w pełni gotowych systemów. A wtedy kluczowe staje się efektywne wykorzystanie tego, co już istnieje.
Co może być schronem? Praktyczne podejście do ochrony ludności. Wiedza – to jest nasz pierwszy „schron”!
19 kwietnia 2024 r. - Dzieci wchodzą do schronu przeciwbombowego w gimnazjum Perspectiva, gdzie odbywają się zajęcia w formacie mieszanym, w Nowowasyliwce w obwodzie zaporoskim. Zdjęcie: Ukrinform/East News/Dmytro Smolienko
Według nowej ustawy każda piwnica, każdy podziemny garaż czy tunel może pełnić funkcję miejsca ukrycia. Warto już teraz rozejrzeć się swoim otoczeniu i odpowiedzieć sobie na pytanie: „Co zrobię w razie zagrożenia?” Lepiej wiedzieć wcześniej, niż uczyć się dopiero wtedy, gdy nastanie chaos.
I tu właśnie widać potencjał doświadczeń Ukraińców w Polsce. Ludzie, którzy przeżyli alarmy bombowe, mogą podzielić się praktyczną wiedzą z Polakami o organizacji życia w schronach, o zaopatrzeniu w wodę i jedzenie, o psychologicznych aspektach przetrwania, o mobilnych aplikacjach alarmowych, które w Ukrainie stały się kluczowym narzędziem ostrzegania. To nie jest teoria. To realne doświadczenia tych, którzy każdego dnia muszą mierzyć się z konsekwencjami wojny. Ich świadectwo ma większą wartość niż jakikolwiek podręcznik.
Edukacja w tym zakresie jest kluczem do bezpieczeństwa, więc warto wykorzystać potencjał Ukraińców. Polska potrzebuje szerokiej akcji edukacyjnej jak najszybciej. Według ustawy kluczową rolę w ochronie ludności mają odegrać samorządy i straż pożarna. Tyle że w praktyce system będzie działał tylko wtedy, gdy zaangażują się w niego setki tysięcy ludzi.
Ukraińcy, którzy doświadczyli realnego zagrożenia, mogą stać się instruktorami, edukatorami i liderami tej zmiany. Organizacje pozarządowe już teraz odgrywają ogromną rolę w szkoleniach – zarówno dla Ukraińców, jak Polaków. To się opłaci nam wszystkim. Polskie gminy potrzebują praktyków, którzy znają realia sytuacji kryzysowej. Szeroka edukacja społeczeństwa zwiększa szanse na skuteczne działanie w razie zagrożenia. Integracja Ukraińców w procesy ochrony ludności wzmocni bezpieczeństwo Polski.
Państwo, samorządy i kobiety będą na pierwszej linii. Nowa ustawa stawia na samorządy. To one mają wdrażać system ochrony ludności, a więc to w miejscach zamieszkania Ukraińców i Polaków będzie rozgrywać się najważniejsza walka o skuteczność nowego prawa. Co istotne, kobiety w Ukrainie odegrały kluczową rolę w organizacji systemu ochrony ludności – od ratowniczek i wolontariuszek po liderki organizacji humanitarnych. To one zapewniały przetrwanie w czasie chaosu.
W Polsce kobiety również mogą stać się siłą napędową takichzmian, wchodząc w struktury samorządowe, NGO-syi zespoły edukacyjne
Czy Polska jest gotowa na kryzys i ochronę ludności? Polska jest dziś w lepszej sytuacji niż kilka lat temu. Nowa ustawa to ważny krok, lecz sama infrastruktura nie wystarczy. Kluczowe będzie realne zaangażowanie obywateli w edukację i działania kryzysowe, mądre wykorzystanie doświadczeńUkraińców i skuteczna współpraca samorządów, organizacji oraz rządu.
1 kwietnia 2024 r. - Zaporoże, dwóch robotników w nowym modułowym podziemnym schronie przeciwbombowym dla 100 osób budowanym na dziedzińcu pięciopiętrowego budynku mieszkalnego, który został uszkodzony przez rosyjski pocisk S-300 6 października 2022 r. i jest obecnie naprawiany. Zdjęcie: Ukrinform/East News/Dmytro Smolienko
To nie jest scenariusz filmu katastroficznego. To rzeczywistość, którą trzeba zrozumieć i do której trzeba się przygotować. W XXI wieku bezpieczeństwo to nie tylko armia, ale także świadome, zorganizowane społeczeństwo. A jego budowanie zaczyna się od edukacji – takiej, która daje fakty, a nie sieje strach.
Bezpieczeństwo to nasza wspólna odpowiedzialność. To nie jest tylko domena państwa. To nie coś, co rząd może nam „zapewnić”, jak usługę – to coś, co budujemy i dajemy sobie nawzajem. Oczywiście instytucje, przepisy, systemy alarmowe i schrony są bardzo ważne. Ale tym, co naprawdę decyduje o przetrwaniu w sytuacji kryzysowej, sąludzie. To nasze relacje, gotowość do pomocy, umiejętność działania w sytuacjach stresowych i świadomość, że w trudnym momencie nie jesteśmy zdani tylko na siebie.
Każdy z nas jest częścią systemu bezpieczeństwa – od nauczyciela, który uczy dzieci zasad pierwszej pomocy, przez sąsiada, który wie, gdzie znajduje się najbliższe miejsce schronienia, po wolontariuszkę, która pomaga nowo przybyłym uchodźcom odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
Siła państwa leży w sile społeczeństwa – a społeczeństwo jest silne wtedy, gdy jego członkowie wiedzą, że mogą na siebie liczyć. Ukraińcy są członkami społeczeństwa
W przeszłości najwięcej wygrywali ci, którzy rozumieli, że najlepszą linią obrony nie są mury i schrony, ale dobrze przygotowani, solidarni ludzie. W Ukrainie to właśnie społeczna mobilizacja ocaliła tysiące istnień. W Polsce mamy szansę czerpać z tych doświadczeń, nie czekając, aż do działania zmusi nas kryzys.
Budowanie bezpieczeństwa zaczyna się dziś – i zaczyna się od nas.
W ciągu ostatnich trzech lat Ukraińcy w Polsce zarejestrowali 77 700 firm, co stanowi 9% całkowitej liczby jednoosobowych firm otwartych w kraju w tym okresie. Liczba ukraińskich firm w Polsce rośnie z każdym rokiem. Według Polskiego Instytutu Ekonomicznego (PIE) około 37% nowo powstałych firm jest zakładanych przez kobiety. Jedną z najpopularniejszych jest branża kosmetyczna – salony kosmetyczne, paznokci i włosów (do 13% wszystkich ukraińskich firm).
Do 2022 roku Tetiana Kownacka mieszkała w obwodzie żytomierskim. Kupiła dom, w którym chciała wychować swoich dwóch synów. Ale pomieszkała w nim tylko 4 miesiące. Wojna zmusiła ją do przeprowadzki do Polski i samodzielnej opieki nad dziećmi.
To dla ich dobra i dzięki nim osiągnęła swój cel: otworzyła własny salon kosmetyczny w Krakowie.
Początek: na zmywaku
– Kiedy przyjechałam do Polski z dwójką dzieci, nawet nie wyobrażałam sobie, że mogłabym pracować w swoim zawodzie – wyznaje Tetiana. – Pierwsze, co mi tu zaproponowano, to zmywanie naczyń. A potem – mycie klatek schodowych. Godziłam się na wszystko, choć płacili grosze.
Kiedy obliczyłam, ile dostanę za tę pracę, zdałam sobie sprawę, że musiałabym tyrać po 10 godzin dziennie – i w nocy, a i tak nie byłabym w stanie zapewnić dzieciom mieszkania ani szkoły. Popłakałam się.
Zadzwoniłam do starszego syna. Wysłuchał mnie i powiedział:
– Mamo, przestań myć schody i poszukaj pracy w swojej specjalizacji. Możemy przeżyć tych kilka dni, będziemy jeść zupę
Jego słowa mnie poruszyły. Wróciłam do domu, usiadłam i zaczęłam pisać na Facebooku do wszystkich salonów kosmetycznych, że szukam pracy.
Z synami
Ksenia Minczuk: – Jak znalazłaś się w Polsce?
Tetiana Kownacka: – 24 lutego wpadłam w straszną panikę. Nie miałam pojęcia, co robić. Starszy syn miał wtedy 15 lat, młodszy 7.
Najpierw pojechałam do mojej mamy, która mieszka blisko granicy z Białorusią. To było niebezpieczne, ale kiedy pojawia się niebezpieczeństwo, my, jak dzieci, chcemy ukryć się u mamy.
Z powodu ciągłych wybuchów musiałam u mamy wnosić młodszego syna na rękach do piwnicy. On nie może samodzielnie wchodzić i schodzić, bo ma porażenie mózgowe. Ale nawet wtedy nie myślałam o opuszczeniu Ukrainy.
Aż do 1 marca, kiedy zadzwoniła do mnie siostra z klasztoru – mój syn chodził tam do przedszkola dla niepełnosprawnych. Powiedziała: „Tania, musisz wywieźć Wlada, musisz się nim zająć”. Wyjaśniła, że dziecko z porażeniem mózgowym jest bardzo wrażliwe. Jeśli coś wybuchnie w pobliżu, będzie w szoku znacznie głębszym niż my, zdrowi. Postanowiłam opuścić Ukrainę.
Nazajutrz wsiadłam z dziećmi do samochodu – i wreszcie poczułam się silna. Zdałam sobie sprawę, że postępuję słusznie.
Granicę z Polską przekroczyliśmy w nocy, pojechaliśmy do ośrodka dla uchodźców. Jednak kiedy zobaczyłam ten ośrodek, zdałam sobie sprawę, że tam nie zostaniemy – duża sala gimnastyczna z mnóstwem ludzi, głośno, światła nie gasną, prawie nikt nie śpi. Spędziliśmy więc noc w samochodzie na parkingu, a rano obraliśmy kurs na Kraków.
Ukrainki są najlepsze
Długo czekałaś na odpowiedź po wysłaniu CV do krakowskich salonów kosmetycznych?
Wysłałam CV do kilkudziesięciu salonów, dwa mnie zatrudniły. Pracowałam w obu na zmianę. „Jeśli chcesz zarabiać, musisz sama znaleźć klientów” – taki warunek mi postawili. Ale wiedziałam, że dam radę. W końcu nie miałam wyboru.
A kiedy w życiu nie mam wyboru, zawsze znajduję wyjście
Potem zaczęłam wynajmować miejsce w salonie; płaciłam 40% od każdego klienta. Wtedy jeszcze nie miałam pieniędzy na własny biznes – były podatki i wydatki, lecz stabilnego dochodu nie było. Ale kiedy zbudowałam już bazę klientów, zdałam sobie sprawę, że jestem gotowa zarejestrować własną firmę i pracować dla siebie.
Teraz mam własny salon, choć droga do niego nie była łatwa. Musiałam sporo wydać na materiały, wysokiej jakości urządzenia, znaleźć dobre miejsce, do którego łatwo byłoby dojechać. Pożyczałam pieniądze, a potem je oddawałam. Nikt mi nie pomógł. Nie nazywam siebie „bizneswoman” – mówię o tym tylko jak o swojej firmie.
Biznes to coś wielkiego, a ja jestem dopiero na początku tego czegoś
W Polsce nie jest trudno zarejestrować działalność gospodarczą. W czasie wojny warunki dla Ukraińców były uproszczone, więc rejestracja zajęła mi pół godziny. Mam księgowego, co jest warunkiem koniecznym do prowadzenia biznesu. Pomaga mi w sprawozdawczości, podatkach i papierkowej robocie.
Konkurencja duża?
W kosmetologii w Polsce – tak. Ale prawie wszyscy moi konkurenci to kosmetyczki z Ukrainy. W tej branży są naprawdę najlepsze.
Konkurencja zmusza cię do ciągłego doskonalenia się. I nie chodzi tylko o techniki, urządzenia i nowoczesne procedury. Chodzi też o promowanie własnej marki. Musisz nagrywać filmiki, wskakiwać przed kamerę, pokazywać i swoją pracę, i życie osobiste. Bo jak przestaniesz, to koniec – nie ma pracy.
Oczywiście cały czas musisz uczyć się nowych technik. Tylko w tym miesiącu byłam na trzech szkoleniach, a jedno takie szkolenie kosztuje od 1500 do 4000 zł.
Czego się jeszcze się tu nauczyłam? Że porównywanie się z mistrzami to błąd. ?Każdy ma swoje warunki, swoją sytuację. Ja żyję i pracuję według własnych warunków, podążam własną drogą. Może i nie szybko, ale za to sama
Weź – i zrób
Co jest dla Ciebie najważniejsze: zysk, liczba klientów, reputacja?
Reputacja zawsze jest dla mnie najważniejsza. Bardzo ważne jest to, co klient mówi o mojej pracy. Nie gonię za pieniędzmi, ale muszę mieć ich wystarczająco dużo, by prowadzić z moimi dziećmi normalne życie. Sama utrzymuję rodzinę, więc nie mogę ignorować zysku. A ten przychodzi, jeśli masz dobrą reputację. Tylko tak to działa: reputacja pomaga zwiększyć liczbę klientów, a klienci przynoszą zyski.
Jakiej rady udzieliłabyś Ukrainkom, które chcą rozpocząć działalność w nowym kraju?
Weź – i zrób. Boisz się? Śmiało, i tak to zrób! Ważne jest to, by być zarówno odważnym, jak ostrożnym. Oblicz wszystko z wyprzedzeniem: podatki, czynsz, wydatki. Rozpoczęcie własnej działalności to jedno, ale jej utrzymanie to osobne zadanie. Powinnaś zrozumieć, że to długa gra. I bądź przygotowana na różne wyzwania.
Ale najważniejsze to się nie bać.
Ile pieniędzy trzeba mieć, by otworzyć własny salon?
Zainwestowałam około 10 tysięcy zł. I to pomimo tego, że część materiałów już miałam; przywiozłam je z Ukrainy. Musiałam kupić lampy, kanapy, stoły, kasę fiskalną i terminal. Jeśli dodać do tego koszt urządzeń, na których pracuję, to wyjdzie jakieś 30 tysięcy. Ale urządzenia kupuję stopniowo, bo ceny zaczynają się od tysiąca dolarów. Moje kosztują 1,5-2 tys. dolarów za sztukę.
Bardzo chcę się rozwijać. Pracuję nad tym. Chcę mieć lepsze warunki, większe biuro, więcej pracowników
Jakie mogą być dochody i zyski kosmetyczki w Polsce?
Bardzo dobre. Jeśli pracujesz codziennie od 8 rano do 20 wieczorem, możesz zarobić 30-40 tysięcy złotych miesięcznie. Ale ja nie mogę tak pracować, bo moje dziecko potrzebuje mnie w domu. Logopeda, masaże, fizjoterapeuta dla młodszego syna, szkoła dla starszego – muszę to wszystko ogarnąć. Teraz zarabiam 15-20 tysięcy złotych brutto. Odliczam podatki, pensję księgowej, koszt materiałów, czynsz (2000 zł) itd. – i zostaje 7-9 tysięcy złotych. Kosmetyczka ma wysokie koszty.
Zarazem w Polsce bardzo się rozwinęłam, otworzyłam się. Zaczęłam czuć się pewnie. Potrafię sama wygodnie żyć w obcym kraju, rozwijać się zawodowo, czuć się pewnie. Jestem z siebie dumna.
Co uznajesz za swój główny sukces?
To, że się nie boję. Ręce się trzęsą, ale robię swoje, uparcie i wytrwale. Wciąż uczę się czegoś nowego. Kiedy przypomnę sobie, jak pierwszy raz robiłam mezoterapię [zabieg iniekcyjny w kosmetologii – red.], to aż mi śmiesznie. Trzęsły mi się ręce, płakałam, ale i tak to zrobiłam! A potem się przyzwyczaiłam, nabrałam wprawy i teraz jest już łatwo. I tak ze wszystkim. Boję się, ale idę naprzód.