Exclusive
20
min

Andrzej Stasiuk: Ukraińcy wnoszą do Polski oddech

To powiew czegoś bliskiego, a jednocześnie trochę innego – mówi o Ukraińcach słynny polski pisarz

Olga Pakosz

Andrzej Stasiuk. Zdjęcie: Renata Dąbrowska/Agencja Wyborcza.pl

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Zobaczyłam Andrzeja Stasiuka pod czas Festiwalu „Boska Komedia”, przed spektaklem zbierał pieniądze na  sprzęt wojskowy dla jednostki Serhija Żadana. Poprosiłam o rozmowę dla Sestry.eu. Zgodził się i zaprosił mnie do siebie, do Wołowca, gdzie ma dom.

Pisarz, publicysta, artysta, poeta i wydawca Andrzej Stasiuk jest dla mojego pokolenia prawdziwym wzorem wolności i autorytetem, którego książki i twórczość kształtowały w nas prawdziwe wartości.

Andrzej Stasiuk i Olga Pakosz. Zdjęcie: Jaryna Jacenko

Zaczęło się w Budomierzu

Olga Pakosz: Pamięta Pan, gdzie był, gdy zaczęła się wojna?

Andrzej Stasiuk: Chyba tutaj. Była wczesna wiosna, więc nigdzie nie wyjeżdżałem. Tutaj to się zaczęło. Dla nas.

Co Pan wtedy robił?

Nic. Sprawdzałem w Internecie, co się dzieje.

Do kogoś Pan zadzwonił? Przecież ma Pan przyjaciół w Ukrainie…

Raczej kontaktowałem się przez Internet. Parę dni później odezwałem się do mojego przyjaciela, Marcina Piotrowskiego z Gorajca. Powiedział, że już działa na granicy. Zapytałem: „Co robisz?”. A on odpowiedział: „Przyjedź, to zobaczysz”. Pojechałem na tydzień, a potem siedziałem tam ze trzy tygodnie z nimi. I właśnie wtedy wojna dla mnie się zaczęła. Po raz pierwszy stanąłem na granicy w Budomierzu i ją zobaczyłem.

Co tam było?

Nic, pustka. Po stronie ukraińskiej był totalny wygwizdów, niczego tam nie było. Po polskiej stronie – przejście graniczne, budynki, ale również wygwizdów aż po horyzont. I zobaczyłem po stronie ukraińskiej kilka tysięcy kobiet z dziećmi, które stały w kolejce, a mężczyźni, którzy je odprowadzili, wracali pieszo do swoich samochodów. Wtedy, z Marcinem Piotrowskim i całą fundacją „Folkowisko”, spędziłem około miesiąca w różnych miejscach. Wyjeżdżałem, robiłem różne rzeczy. To wtedy dla mnie wojna się zaczęła.

Co Pan tam robił?

Marcin błyskawicznie wynajął wielki magazyn przy granicy. Otrzymywaliśmy mnóstwo pomocy z Zachodu – przede wszystkim żywność, odzież, wszystko, co było potrzebne. My to woziliśmy do Ukrainy, a z powrotem zabieraliśmy kobiety z dziećmi, gdy tylko mogliśmy.

Najbliższy punkt recepcyjny znajdował się jakieś cztery, może pięć kilometrów od przejścia. Tam była szkoła, w której uchodźcy mogli się zatrzymać, i to właśnie tam ich przewoziliśmy.

Miałem tam niesamowite doświadczenie. Poczułem, jak człowiek, który przez dwa tygodnie jest w drodze albo ukrywał się gdzieś wcześniej, może śmierdzieć. Jak w cieple samochodu ten ludzki zapach się rozchodzi.

A kiedyś do „Folkowiska” przyjechał z Berlina autobus pełen kartofli. Jacyś lewacy, freaki z Berlina, przywieźli starym, rozklekotanym autobusem parę ton ziemniaków. Oczywiście się przydały.

W procesie pomagania Ukraińcom. Zdjęcie: Krzysztof Ćwik/Agencja Wyborcza.pl

Od czego zaczęło się Pana zaangażowanie w pomoc dla ukraińskiego wojska?

Od Zenka [Zenona Wojtasa z Fundacji Linia Frontu – red.]. To on wszystko wymyślił, założył tę fundację, bo jest osobą bardzo społeczną, bardzo fajnym chłopakiem. A mnie wziął jako „znaną gębę” – po prostu. Tak się to zaczęło. Zaczęliśmy przede wszystkim zbierać pieniądze. Kiedyś było łatwiej, teraz jest trudniej.

To nie jest duża fundacja. Nie wysyłamy setek samochodów. Zbieramy środki na jeden, dwa pick-upy, na sprzęt dla wojska, a teraz organizujemy mundury. Sami jedziemy z pomocą i sami ją dostarczamy, żeby po drodze nie było żadnych pośredników. Ta pomoc jest trudna – gdzieś po drodze coś ginie, ludzie nie ufają, jest korupcja. Mówmy to wprost.

My mamy swój jeden batalion, „Donbas”, w Słowiańsku. Gdy zbierzemy sprzęt, samochody czy inne potrzebne rzeczy, to po prostu Zenek albo ja razem z nim jedziemy bezpośrednio do chłopaków. Docieramy do jednego plutonu i zawozimy to, co jest potrzebne. Tak właśnie działamy.

I jak często Pan jeździ? Kiedy ostatnio Pan był?

Dawno. A pierwszy raz byłem w Donbasie półtora roku temu. Teraz pojechał Zenek. Ja się rozchorowałem, dlatego z nim nie pojechałem. Zenek zorganizował jeden samochód na konwój. Wcześniej też jeździli i organizowali szkolenia medyczne dla żołnierzy w Donbasie. Chłopaki z jednostek specjalnych przyjeżdżali z Polski i pokazywali żołnierzom, jak udzielać pomocy medycznej. To podobno bardzo się przydawało. Takie rzeczy robiliśmy.

Tylko, wie pani, to mała fundacja. To nie jest jakiś wielki przemysł – zbieramy pieniądze...

No tak, ale w ogóle nie musiałby Pan tego robić.

A kto ma to robić? No właśnie. A ktoś musi to robić – i tyle.

Ale powiedział Pan, że jest coraz trudniej, że coraz ciężej zbierać pieniądze.

No siada, siada atmosfera, bo ludzie są zmęczeni. Mają w nosie wojnę, proszę pani. Wojna jest „fajna” na początku, jak jest sensacja, coś nowego.

Za szybko, za dobrze, za pięknie

Nie po raz pierwszy słyszę od Polaków, że jesteście zmęczeni wojną. Dlaczego?

Są zmęczeni tematem. Zmęczeni telewizorem, Internetem, tym, że ciągle jest wojna. Jakaś nowa wojna by się przydała, wie pani?

Ale przecież stale gdzieś jest wojna – Izrael, Liban, prawda?

Teraz bardziej skupiają się na wojnie w Izraelu. To naturalne, że ludzie się męczą tematem wojny.

Ja byłem zafascynowany i wstrząśnięty, jak Polacy się rzucili do pomocy, z taką otwartością. Nie spodziewałem się tego po tym cholernym narodzie

Widziałem to na własne oczy. To było, kurczę, za szybko, za pięknie, za dobrze, żeby się mogło długo utrzymać. Ale trzeba było korzystać, póki trwało.

Po polskiej stronie, w Budomierzu, to był cud, proszę pani. Setki osób stały przy samej granicy i pomagały: harcerze, nieharcerze, hipisi, freaki, jakieś baby z koła gospodyń wiejskich, zupa gorąca w kotłach. Mówię, bo to było piękne, naprawdę piękne. Ale wiedziałem, że to się kiedyś skończy. Tacy są Polacy.

Ale jacy?

Emocjonalni. Emocje cały czas. Emocje, a potem zmęczenie przychodzi. Emocjonalni, histeryczni czasami. No mania, depresja, a potem to się kończy.

A jak się kończy, to co? Będzie taka obojętność?

Nie wiem, co będzie, nie jestem prorokiem. Są rzeczy, które mogę robić: zbierać pieniądze, czasami pojechać, wspierać ludzi... Ale nie będę się zajmował wielką polityką.

Mam przyjaciół w Ukrainie, lubię Ukrainę. Mieszkam blisko ukraińskiej granicy, ukraińskiej wsi. Z moim nazwiskiem to zawsze się śmieją, mówią: „Ty jesteś Polak, ale z takim nazwiskiem to jesteś inny”. Mój ojciec pochodzi spod białoruskiej granicy, z Podlasia. Po drugiej stronie granicy jest już Białoruś. Wszystko tam było pomieszane. Rodzina częściowo była unicka. Kościół we wsi mojego ojca to dawna cerkiew unicka. Takie przygraniczne pomieszanie. Ale wie pani, ja nie chcę, żeby Rosjanie tu przyszli. To już jest nasza prywatna, polska sprawa. Nie chcę.

A myśli Pan, że przyjdą?

Oni zawsze wchodzili, długo na dupie nie usiedzą. Jest takie powiedzenie: „Z kim graniczy Rosja? Z kim chce”. Jeździłem do Rosji, trochę ją znam i wiem, jak ten kraj wygląda. Nie chcę, żeby chociaż cień tego potężnego, złowrogiego bałaganu tutaj spoczął.

W jednym z ostatnich wywiadów mówił Pan, że Rosja zawsze będzie i zawsze będzie Europa, a my zawsze będziemy pomiędzy.

No tak. Chociaż teraz jest trochę większa szansa, że to może Ukraina będzie pomiędzy. To nasz interes, proszę pani. Ile można żyć w cieniu tego okrutnego giganta? Niech ta Ukraina trochę nas odciąży.

Ta pomoc to odruch – przyjacielski, ale też racjonalny, pragmatyczny. My jesteśmy wydawcami ukraińskich pisarzy, znamy ich, z większością się przyjaźnimy. To naturalne, że coś robimy. Co można? Zacząć coś robić i działać – tyle.

Nie wyjeżdża Pan do Ukrainy, żeby wspierać jakieś projekty artystyczne?

Nie. Wcześniej miałem duży projekt z „Hajdamakami”, ale prawie cały zespół poszedł do wojska.

O tym nie wiedziałam.

Tak. Andrij Sliepcow, „Slipyj”, od gitary, jest snajperem, nawet szkoli innych snajperów. Roman Dubonis, trębacz, jeździ gdzieś na froncie ciężkim sprzętem. Saszko Jarmoła, wokalista, organizuje dużą pomoc logistyczną w Przemyślu. Chłopaki poszli w kamasze. Kiedyś się z nimi spotkałem – w Polsce graliśmy razem koncert. Z trudem udało im się przyjechać, bo musieli mieć pozwolenia na wyjazd. Pamiętam, jak kiedyś spotykaliśmy się na koncertach, a oni pokazywali w telefonach zdjęcia: „to mój syn się urodził”, „a to moja dziewczyna”.

Teraz siedzimy razem, a oni pokazują zdjęcia rosyjskich trupów, wojnę, mówią: „Tego złapaliśmy”, „To spaliliśmy”. Mówią o tym tak normalnie, na spokojnym tonie, jak kiedyś o swoim codziennym życiu

Pisze Pan o wojnie?

W ostatniej książce... Nie, poprzednia opowieść, którą napisałem pięć albo sześć lat temu, jest o wojnie, ale o drugiej wojnie światowej, o wsi mojego ojca, oczywiście wymyślonej. Jak „Barbarossa” ruszyła, jak Niemcy ruszyli na Rosjan. To była gruba powieść, a w ostatniej książce jest sporo o granicy ukraińskiej, o Rosji jest dużo. Właściwie, kurwa, cała jest o wojnie. Miała być o czymś innym, ale wyszło, że cała jest.

Doświadczenie cywilizacyjnego upadku

A właśnie, o Rosji: żałuje Pan, że nie może już tam pojechać?

Byłem zafascynowany tym krajem w negatywnym sensie, bo to potworny, apokaliptyczny kraj. W nim czuje się grozę non stop, ale ja to lubiłem. Nigdy specjalnie do Rosji nie jeździłem.

A gdzie był Pan najdalej?

W Czycie. Do Moskwy bym nie jeździł. Ale Czyta to już jest na północy, w Kraju Zabajkalskim. Zawsze jeździłem przez Rosję do Azji Centralnej: Mongolia, Kirgistan, Tadżykistan. Raz specjalnie pojechałem do Rosji, bo miałem znajomego w Irkucku, który był konsulem, nigdy wcześniej tam nie byłem. Powiedział: „Przyjedź, zobaczysz prawdziwą Rosję. Co, będziesz do Moskwy jeździć? To gówno, nie Rosja. Trzeba pojechać do ‘głubinki’ [prowincji – red]”. Pojechałem do Irkucka. Potem chyba sześć, siedem razy jeździłem przez Rosję, zawsze wracałem przez Rosję. Więc mam jakieś pojęcie o tej prawdziwej Rosji, nie o głupiej Moskwie. Przecież to nie Rosja.

I co, były tam drogi?

No, jedna taka. Jedna główna i wszyscy nią jadą, cała policja tam stoi, cały ruch tamtędy się odbywa. Ale ta przestrzeń mnie fascynowała. Jedziesz, jedziesz i po prostu końca nie widać. Nic tak naprawdę nie ujechałeś, do mongolskiej granicy masz jeszcze siedem dni samej jazdy. Jeździłem samochodem i wracałem samochodem. Rosja jest koszmarna, tam nic nie ma. Dopiero na Ałtaju zaczyna się coś ciekawego dziać.

Zdjęcie: Jaryna Jacenko

Był Pan na Ałtaju i nad Bajkałem?

Byłem. Rosjanie mają coś z tym Bajkałem. Duże jezioro, dużo wody, woda głęboka i czysta fajnie, tylko brzegi puste. Ale dla nich to jest świętość. Czasem się rozmawiało z rosyjską policją albo na granicy, pytali, dokąd jedziemy. Mówiłem: „Przez Rosję. Co tam w Rosji?”. A oni: „Bajkał!”. O, Bajkał – i wszyscy wiedzieli, że to jest powód, żeby pojechać do Rosji. Bajkał. Byłem tam dwa razy. Kiedyś na granicy z Rosją gadaliśmy z rosyjskimi pogranicznikami. Jeden mówi: „O, Bajkał!”, a drugi: „Patrz, oni nad Bajkał jadą, a my, jak te chuje, będziemy tu stać”. Bajkał dla nich to świętość, kompletnie absurdalna.

Ale jak Pan jechał, to było jakieś obcowanie z miejscowymi?

Tak, bo trzeba gdzieś spać, czasem stanąć na chwilę.

I jak Pan ocenia tych ludzi?

Nie wiem, jak ich oceniać, ale nigdy nic złego mnie tam nie spotkało. Jedna ważna rzecz: jak się pije alkohol, to broń Boże nie schodzić na politykę i historię, bo wtedy zaczyna się problem. To jest ściana. Raz nas chcieli pobić gdzieś na Uralu, bo zaprosili nas do stołu w jakimś hotelu. To my, czemu nie – jakaś impreza, ktoś tam urodziny obchodził, bardzo mili ludzie. Jechałem z przyjacielem, Krzyśkiem Środą, pisarzem, który świetnie mówi po rosyjsku. I on ześlizgnął się na politykę. Krzysiek to taki szczery i uczciwy człowiek, który pragnie ludzi edukować. No i coś o Stalinie zaczął mówić, o tych zbrodniach stalinowskich. A ja mówię: „Krzysiek, weź się uspokój, widzisz, co się w ich oczach dzieje?”. Było tak, że prawie nas chcieli pobić – takie trzydziestoletnie byczki. Ocaliły nas rosyjskie kobiety, które tam były. Twarde baby. Rano nas przepraszali, już na trzeźwo, na kacu.

Nie da się – polityka to ściana nie do przekroczenia. Te umysły, nasze polskie i rosyjskie, są kompletnie inne. Oni są zmienieni, zniszczeni propagandą

To już wtedy tak było?

No, przed wojną. Teraz do Rosji tylko na czołgu można pojechać, tak uważam. Moje doświadczenia są takie, że są życzliwi, otwarci, zawsze pomogą – jeśli są trzeźwi, oczywiście.

Piją dużo?

Jak się wjeżdża do jakiejś wsi za Uralem – czyli totalna rozjebka – i człowiek chce się czegoś dowiedzieć, to nikogo trzeźwego tam nie znajdziesz. Po prostu nie ma. Jak ktoś jest na ulicy, to jest najebany, nieprzytomny. Kobiety, które są trzeźwe, uciekają, bo nigdy obcego nie widziały. To jest doświadczenie takiego upadku cywilizacyjnego.

To dziwne, że świadomości zero albo jest zamglona, ale oni idą na wojnę…

No, ale co oni mają poza wojną? Jak ogląda się rosyjską „głubinkę”, to bieda, nędza, upadek fizyczny i moralny. Cywilizacja w rozsypce, wartości ludzkie – rozpad totalny. Wojna daje im jakąś wartość. Może nie jesteśmy bogaci, ale niech się nas chociaż boją. Oni mają ogromny kompleks wobec Zachodu.

A właśnie, o tym praniu mózgu. Zdarzyło mi się kilka razy w Polsce spotkać zamiłowanie do wielkiej i „maguciej” rosyjskiej literatury. Jak Pan uważa, czy możemy teraz coś z tego czytać? Czy to trzeba skancelować na jakiś czas?

Nie, no, skancelować nie. Ja już chyba całą rosyjską literaturę, którą miałem przeczytać, przeczytałem. Dużo czytałem, szczególnie kiedy coś wydawaliśmy w Rosji. Ale jak tak czytasz tę literaturę, to widać pewne rzeczy. Jak się czyta Dostojewskiego, Fiodorowa – wybitny, szalony filozof, miał pomysł na wskrzeszenie całej ludzkości – czy wczesne teksty Płatonowa, to wszystko jest podszyte kompleksem Zachodu. Mieszanka kompleksu wyższości z kompleksem niższości.

U Dostojewskiego jest ciągła filipika przeciwko Zachodowi. Cały czas buzujący podskórnie przekaz: „My jesteśmy najwspanialsi, najwybitniejsi, a Zachód nie zasługuje na przetrwanie”. Płatonow – podobnie. Nawet u Fiodorowa, który wykształcił całe pokolenia myślicieli, jest to samo. Wielkie filozoficzne dzieło, na granicy szaleństwa i piękna, ale całość jest przeciwko Zachodowi.

Opowieść o świętości Rosji, która zbawi świat. A potem jedziesz za Ural i myślisz: „Najpierw siebie zbawcie, choć trochę”

Ta rozjebana „głubinka”, zniszczona mentalność – to jest coś przerażającego. Głębokie, totalne samooszustwo.

Wracając do mojego pytania: mamy to czytać, czy nie?

Rób, co chcesz. Co ja jestem, jakiś dyktator, żeby komuś zabraniać? Można to czytać, ale teraz czyta się to zupełnie inaczej. Dla myślącego, inteligentnego człowieka rosyjska literatura czy kultura dzisiaj to zupełnie inna lektura. Można czytać, żeby zrozumieć, kim są Rosjanie i do czego tę literaturę wykorzystują. Bo dla nich kultura – ta słynna rosyjska kultura i literatura – to kolejna broń. Narzędzie walki z Zachodem i budowania ich narodowego ego. Tak mi się wydaje.

Istnieją dobrzy Ruscy?

Ja tam nie spotkałem złych Ruskich. To jest tak, jak mówił Jurko Andruchowycz przy okazji swojej książki „Moscoviada”: „Wiesz co, Rusek to jest fajny, ale jak się ich zbierze do kupy, to spierdalaj”. To chyba najkrótsza recenzja. Jako ludzie są fajni. Ale jako społeczeństwo – okropni. To nie jest społeczeństwo, to sterowane stado. Myślę, że w tym, co powiedział Jurko, jest głęboka mądrość. Jeden Rusek – przyjaciel, otwarty, miły. Ale jak się ich zbierze do kupy, to spierdalasz. Jako jednostki – tak, ale jako społeczeństwo... Nie widzi Pani, co teraz robi to społeczeństwo? Jest ślepe, głuche i mordercze.

Najbardziej europejski kraj

Ta wojna bardzo zmieniła sposób postrzegania różnych państw, społeczeństw, ludzi.

Kiedyś na Węgrzech, na pograniczu węgiersko-ukraińskim, spędzaliśmy czas w jakimś hotelu. Zeszło na Ukrainę, a to były lata 90. Węgier, zadowolony z siebie, mówi po węgiersku: „Nie, Ukraińcy to nie są Europejczycy”. A teraz – proszę, co robi Orbán, a co robi Ukraina? Ukraińcy są jak my. Jesteśmy bardziej na pograniczu – przedziwną mieszanką Wschodu i Zachodu. Ale w tej chwili Ukraina jest najbardziej europejskim krajem – z racji tego, co robi, jakie koszty ponosi, i tego, że miała odwagę. To najbardziej europejski kraj. Przelewa krew za zachodnie wartości. Nie tylko przelewa krew, ale i mocno krwawi.

Może swojego bronią? Wracając do zmęczenia tą wojną: usłyszałam, że Polacy mówią o zmęczeniu. A ja na to, że Ukraińcy walczą też za was. „Nie, nie za nas, tylko za siebie”.

To jest pokolenie, które nie pamięta rosyjskiego wojska w Polsce. Dzisiaj rosyjskiego wojska się wypierają, ale ja widziałem rosyjskie jednostki w Polsce. W Warszawie stały warty. To było obce wojsko w moim kraju.

Młodzi nie mają pojęcia, jak przedziwne kręgi historia lubi zataczać

Polacy zmienili się w trakcie tej wojny, ale przecież pamiętam, że to nie było otwarte społeczeństwo.

Chłopskie społeczeństwo.

Powiedziałabym, że nawet nie było takie tolerancyjne. Kiedy zaczęła się wojna w Syrii, to jakie były wypowiedzi w telewizji, w mediach? „Nie chcemy ich, nie chcemy”. A trzy lata temu Polacy zabierali Ukraińców do swoich domów. Czy dlatego, że Ukraińcy są bardzo podobni do Polaków?

Myślę, że tak. Był mniejszy lęk przed czymś nieznanym, jak przed ciemnoskórym islamem, niż przed Ukraińcami, z którymi mamy strasznie dużo wspólnego – także okrutnego, złego.

Nie uważa Pan, że ta wojna pomogła też trochę zgładzić stare traumy?

Myślę, że tak. Nareszcie w Polsce słychać inne języki. Ten okropny polski, który towarzyszył człowiekowi od narodzin do śmierci (śmieje się) ... Teraz idziesz przez Kraków, przez inne miasta, i to jest kapitalne. To pomaga polskiemu społeczeństwu. To są wolne zmiany. Za PRL -u Ukraińcy byli tylko „banderowcami”, a teraz w społecznym odbiorze to już nie jest jedyna twarz Ukraińca. Są żywi ludzie, są żywi Ukraińcy po prostu, a nie legendarni.

Dobrze to robi polskiemu społeczeństwu?

Tak, na dłuższą metę to otwiera Polskę.

Dzięki Ukraińcom może otworzymy się na inne imigracje, bo nie ma innego wyjścia

Ludzie przychodzą i przyjdą, Polska nie jest w stanie się temu oprzeć. To są światowe ruchy tektoniczne, wędrówki ludów. Ukraina nas edukuje – nie Rosja.

Co nowego Ukraińcy wnoszą do Polski?

Wiele rzeczy. Po pierwsze, heroizm, jeśli spojrzeć na tę wojnę. Podobne są te nasze narody, trzeba się od siebie uczyć. Z tymi „Hajdamakami” to się czuło: to samo poczucie humoru, ta sama ironia, na tych samych falach się nadawało. Ja się strasznie cieszę, że Ukraińcy wnoszą do Polski oddech. Oddech czegoś bliskiego, a jednocześnie trochę innego.

Mówił Pan, że wydajecie w swoim wydawnictwie książki ukraińskich pisarzy. O kogo chodzi?

No, o najważniejszych i największych: Serhija Żadana, Tarasa Prochaśkę, Jurka Andruchowycza. Nie wiem, co ukraińskiego będzie teraz. Na pewno czekamy na to, co Serhij napisze. Bo coś napisze.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka, redaktorka. Od 2015 roku mieszka w Polsce. Pracowała w różnych ukraińskich mediach: „Postęp”, „Lewy Brzeg”, „Profil”, „Realist.online”. Autorka publikacji na temat współpracy ukraińsko-polskiej: aspekty gospodarcze, graniczne, dziedzictwo kulturowe i upamiętnienie. Współorganizatorka dziennikarskich inicjatyw na rzecz przyjaźni ukraińsko-polskiej. Pracowała jako trenerka w programie UE „Prawa kobiet i dzieci na Ukrainie: komponent komunikacyjny”.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Kiedy mówimy o tych liczbach, warto pamiętać, o kim jest ta opowieść. To nie jest anonimowa fala migracji zarobkowej. Raport Deloitte pokazuje wyraźnie: uchodźcy z Ukrainy to przede wszystkim kobiety i dzieci. Aż 67% gospodarstw domowych prowadzonych jest przez samotne kobiety, które w Polsce samodzielnie utrzymują swoje rodziny, jednocześnie zmagając się z traumą wojny i niepewnością o los bliskich. W tym kontekście ich determinacja do pracy i samodzielności robi jeszcze większe wrażenie.

Efekt trampoliny

W każdej dyskusji o migracji powraca ten sam lęk: czy zabiorą nam pracę? Czy obniżą pensje? To naturalne obawy, które w zderzeniu z faktami okazują się mitem. Analiza Deloitte jest jednoznaczna: napływ uchodźców nie tylko nie zaszkodził polskim pracownikom, ale wręcz stał się dla nich korzystny. Wbrew czarnym scenariuszom, nie zaobserwowano ani spadku realnych płac, ani wzrostu bezrobocia wśród Polaków.

Najbardziej zdumiewające dowody płyną z analizy na poziomie powiatów. Dane pokazują, że tam, gdzie udział uchodźców w zatrudnieniu wzrósł o jeden punkt procentowy, wskaźnik zatrudnienia Polaków był wyższy o 0,5 punktu procentowego, a stopa bezrobocia niższa o 0,3 punktu.

To nie jest sucha statystyka. To dowód na „efekt trampoliny”: napływ nowej siły roboczej pozwolił polskim pracownikom awansować. Zamiast konkurować o te same, proste zadania, wielu z nich mogło zająć się bardziej zaawansowaną pracą, często lepiej płatną.

Ten cichy fenomen przełożył się na konkretne liczby.

Wkład uchodźców w polski PKB w 2024 roku sięgnął aż 2,7%, co odpowiada kwocie blisko 100 miliardów złotych wartości dodanej.

Równie wymowny jest ich wpływ na finanse publiczne. Uchodźcy stali się ważnymi płatnikami, zwiększając w 2024 roku dochody państwa o 2,94%, co oznacza dodatkowe 47 miliardów złotych w budżecie.

Dowodem ich rosnącej niezależności jest fakt, że aż 80% dochodów ich gospodarstw domowych pochodzi z pracy. Co istotne, udział świadczeń społecznych w ich dochodach wynosi tylko 14% i nie wzrósł, mimo podniesienia kwoty 800+.

Szczególnie wymowny jest wskaźnik pokazujący błyskawiczne "przenoszenie" swojego centrum ekonomicznego do Polski. Jeszcze w 2023 roku 81% dochodów uchodźców pochodziło ze źródeł polskich, a w 2024 roku było to już 90%.
Co to dokładnie oznacza? W ciągu zaledwie jednego roku udział pieniędzy pochodzących z Ukrainy – takich jak oszczędności czy przekazy od rodziny – w budżetach uchodźców drastycznie zmalał.
To polski rynek pracy i polskie zarobki stały się dla nich głównym źródłem utrzymania. Tak szybka zmiana dla tak dużej grupy ludzi to jeden z najmocniejszych dowodów na udaną i dynamiczną integrację.

Ten obraz współpracy, która przynosi korzyści obu stronom, potwierdzają nie tylko analitycy. Słychać go również w głosach polskich przedsiębiorców.

„Polska jest w komfortowej sytuacji, bo nie dość, że pomaga ludziom w potrzebie, to jeszcze dzięki ich pracy zarabia. Rzadko się zdarza, żeby na taką skalę etyka szła w parze z pragmatyką”komentuje właściciel polskiej firmy, która zatrudnia wielu pracowników z Ukrainy, w większości kobiet.

Prosi o zachowanie anonimowości, bo jak dodaje, „ostatnie głosy od nowego lokatora Belwederu wskazują na inny kierunek”.

Ten rozdźwięk między rzeczywistością ekonomiczną a debatą publiczną nie jest przypadkowy.

Jest on paliwem dla polskich populistów, którzy upraszczają skomplikowany obraz, by zbić kapitał polityczny na lękach i uprzedzeniach. Ich narracja o "kosztach" i "zagrożeniach" stoi w jawnej sprzeczności z danymi raportu Deloitte o miliardowych wpływach do budżetu i rosnącym zatrudnieniu Polaków.
Tę atmosferę niechęci dodatkowo rozgrywa i podsyca rosyjska propaganda, której strategicznym celem jest osłabienie Polski poprzez skłócenie jej z Ukraińcami i podważenie sensu niesionej pomocy.
W ten sposób populistyczna gra na emocjach splata się z zewnętrzną dezinformacją, tworząc toksyczną mieszankę, w której fakty ekonomiczne mają niewielkie szanse na przebicie.

Skarb za szklaną szybą: Niedopasowanie i marnowany potencjał

Prawdziwy skarb – czyli wiedza i umiejętności tysięcy uchodźców – wciąż pozostaje w dużej mierze niewykorzystany. Główny problem to ogromna przepaść między wykształceniem uchodźców a pracą, którą wykonują.
Aż 40% z nich ma wyższe wykształcenie, ale tylko 12% pracuje w zawodach wymagających tych kwalifikacji – wobec 37% wśród Polaków.
Skutkiem jest częstsza praca w zawodach prostych (38% uchodźców wobec 10% Polaków). Choć warto zauważyć, że to właśnie ta grupa w ostatnich dwóch latach odnotowała najszybszy awans zawodowy, zmniejszając swój udział o 10 punktów procentowych.
Mediana ich wynagrodzeń dynamicznie rośnie – z 3100 zł do 4000 zł netto – zbliżając się do poziomu 84% mediany krajowej.

Jedną z głównych przyczyn tego stanu rzeczy jest potężna bariera w dostępie do tak zwanych zawodów regulowanych. Są to profesje takie jak lekarz, pielęgniarka, nauczyciel czy architekt, których wykonywanie wymaga specjalnych licencji i spełnienia surowych wymogów prawnych.
Statystyki są tu bezlitosne: w tych zawodach pracuje zaledwie 3,6% uchodźców, podczas gdy wśród Polaków odsetek ten wynosi 10,6%. Dla wielu ukraińskich specjalistów przeszkodą nie do pokonania okazuje się wymóg posiadania polskiego obywatelstwa, który formalnie zamyka drogę do awansu np. w zawodzie nauczyciela. Innych zatrzymuje długa i kosztowna procedura uznawania zagranicznych dyplomów oraz konieczność zdania egzaminów w języku polskim. Dodatkowo, tylko 18% uchodźców mówi płynnie po polsku, co osiągają średnio po 29 miesiącach pobytu w kraju.

Gdybyśmy odblokowali zaledwie połowę tego uśpionego potencjału, polska gospodarka zyskałaby co najmniej 6 miliardów złotych wartości dodanej rocznie.

Zatrzymani w pół drogi: Paradoks integracji

Dziś zatrudnionych jest 69% uchodźców w wieku produkcyjnym. W przypadku kobiet – 70%, czyli tylko 2 punkty procentowe mniej niż wśród Polek. Różnice stają się jednak widoczne w grupach wiekowych 25–39 lat, gdzie uchodźczynie pracują rzadziej niż Polki, co raport wiąże z brakiem systemowego wsparcia w opiece nad dziećmi.

Co ciekawe, raport wskazuje na pewien paradoks. Integracja zawodowa i znalezienie stabilnej pracy w Polsce sprawiają, że uchodźcy rzadziej planują powrót do Ukrainy. Z kolei dostęp do dobrej edukacji dla dzieci i usług publicznych daje im poczucie stabilności, które... zwiększa ich gotowość do powrotu, bo mają zasoby i spokój, by taki powrót zaplanować.

Stawka w tej grze toczy się nie tylko o teraźniejszość. Prognozy Deloitte pokazują, że przy utrzymaniu kursu integracji, wkład uchodźców w polski PKB może wzrosnąć do 3,2% do roku 2030.
Jednak w całej tej debacie o procentach PKB, strategiach i polityce, najrzadziej słyszalny jest głos tych, których ona najbardziej dotyczy.
To opowieść o niezwykłej szansie, którą Polska może zmarnować, jeśli pozwoli, by zgiełk polityki zagłuszył głos faktów. 

20
хв

Ukraiński cud gospodarczy, którego Polska nie chce dostrzec

Jerzy Wojcik

Anna J. Dudek: – Serial „Dojrzewanie”, który opowiada historię młodego nastolatka oskarżonego o zabójstwo koleżanki, wstrząsnął opinią publiczną. To serial o incelach? 

Michał Bomastyk: – To zbyt duże uproszczenie. Przyklejanie etykiety incela dojrzewającemu chłopakowi może mieć negatywne konsekwencje dla jego funkcjonowania w przyszłości, także dla zdrowia psychicznego.

Główny bohater nie był członkiem subkultury inceli. Rzeczywiście uważał, że dla dziewczyn jest nieatrakcyjny, ale mówimy o 13-latku, któremu takie rozterki towarzyszą. Czy to jest podstawa, by nazywać go incelem? Mam poczucie, że nie.

Kiedy patrzę na głównego bohatera serialu, widzę mizoginię i traktowanie kobiet przedmiotowo, co jest niedopuszczalne. To efekt działania patriarchatu na młodego chłopaka, który na naszych oczach się radykalizuje i praktykuje nienawiść wobec kobiet. Incele również to robią – nienawidzą kobiet i są agresywnymi mizoginami. Pamiętajmy jednak, że każdy incel nienawidzi kobiet, natomiast nie każdy mizogin jest incelem.

Michał Bomastyk. Zdjęcie: Materiały prasowe

Określenie „incel” pojawia się bardzo często w kontekście chłopców, chłopaków i młodych mężczyzn. Co dokładnie oznacza?

No właśnie: to, że ono się pojawia, nie znaczy jeszcze, że ci chłopcy czy mężczyźni są incelami.

Incelami są faceci funkcjonujący w tzw. manosferze – „męskiej sferze”, w której nie ma miejsca dla kobiet, ponieważ incele ich nienawidzą. Ale nienawidzą też mężczyzn, którzy mają sylwetkę chada, czyli wysokiego, przystojnego, z widocznymi kośćmi policzkowymi i zarostem. Incele to mężczyźni skupieni w internetowej subkulturze, dobrowolnie decydujący się na rezygnację z uprawiania seksu z kobietami ze względu na swój wygląd, sytuację życiową, stan zdrowia czy sytuację ekonomiczną i społeczną.

To mężczyźni nazywający siebie „przegrywami”, którzy mówią, że dla nich życie już się skończyło i jest to swoisty game over, ponieważ są niezdolni do znalezienia partnerki i romantycznego życia. Obwiniają o to kobiety i mężczyzn, którzy incelami nie są.

Ale incele nienawidzą też patriarchatu, ponieważ w ich ocenie nagradza on mężczyzn uchodzących za „samców alfa”

Incele są więc mężczyznami tworzącymi własną, hermetyczną, zamkniętą społeczność, do której bardzo trudno się dostać i w której nie ma miejsca dla mężczyzn uprawiających seks. I rzecz jasna dla kobiet, gdyż zdaniem inceli zasługują one na wszystko, co najgorsze. Dlatego odpowiadając na pierwsze pytanie nie powiedziałem, że „Dojrzewanie” jest serialem o incelach. Natomiast z pewnością pojawiają się w nim incelskie praktyki. 

Mówi się o kryzysie męskości, który ma wynikać z silnej emancypacji kobiet i zmiany postrzegania „klasycznej” męskości, czyli tej, w której mężczyzna płodzi syna, sadzi drzewo i stawia dom. Wszystko to w patriarchalnym sosie. Na czym ten kryzys polega i czy to aby na pewno kryzys? A może to po prostu dziejąca się na naszych oczach zmiana?

Myślę, że mówienie o kryzysie jest niewskazane, ponieważ pokazujemy wtedy, że męskość rozumiana klasycznie jest zagrożona i właśnie „jest w kryzysie”. Paradoksalnie więc mówienie o „kryzysie męskości” wzmacnia patriarchalny przekaz, bo żałuje się w jakiś sposób tego klasycznego wzorca. Tymczasem to dobrze, że ten wzorzec się zmienia. Zamiast więc mówić: „kryzys męskości” proponuję zwrócić się ku „zmianie męskości” albo „redefinicji męskości”.

To pokazuje, że mężczyźni rzeczywiście dostrzegają potrzebę zmiany i odejścia od klasycznego, patriarchalnego paradygmatu. Istnieje ryzyko, że jeżeli będziemy utrzymywać, że ten „kryzys” istnieje, to taki przekaz będzie sugerował, że z mężczyznami jest coś nie tak. A to nie jest narracja włączająca

Dla mężczyzn to „dobra zmiana”? Taka, która przychodzi z łatwością?

Musimy podkreślić, że niektórzy mężczyźni nie chcą zmian w obszarze męskości i poszukiwania dla niej nowych definicji czy strategii. I to najprawdopodobniej ci mężczyźni wierzą w „kryzys męskości”, ponieważ dotychczasowa wizja męskości (ta patriarchalna), która była im bliska i do której zostali zsocjalizowani, nagle się rozpada, a poczucie ich męskiej tożsamości zaburza się i destabilizuje. Wtedy rzeczywiście ci mężczyźni mogą być w kryzysie, bo zmiana patriarchalnego wzorca zapewne jest dla nich niewygodna i burzy ich poczucie komfortu. I teraz naszym – osób zajmujących się prawami człowieka i równym traktowaniem – zadaniem jest pokazywanie tym mężczyznom, że nie muszą postrzegać dekonstrukcji patriarchalnego wzorca męskości jako zagrożenia czy kryzysu ich samych, a właśnie jako punkt zwrotny dla ich męskiej tożsamości, która już nie musi być zwarta z hegemonią odartą z czułości i wrażliwości. 

Wraz z fundacją Instytut Przeciwdziałania Wykluczeniom prowadzisz telefon zaufania dla mężczyzn, angażujesz się także w działania równościowe. Z czym najczęściej dzwonią chłopcy i mężczyźni?

Owszem, dzwonią do nas mężczyźni w kryzysie, ale to jest kryzys zdrowia psychicznego. Dlatego chcą porozmawiać z psychologiem – by otrzymać pomoc i wsparcie. Mężczyźni są różni, więc i tematy, z którymi dzwonią, są różne. Widać jednak bardzo wyraźnie, że to są rozmowy dotyczące relacji z partnerką, dzieckiem, drugim mężczyzną. Ale są to też rozmowy mężczyzn będących w kryzysie suicydalnym. Najważniejsze dla nas jest to, by mężczyzna, który dzwoni, otrzymał pomoc. My odczuwamy wdzięczność wobec każdego takiego mężczyzny. Wdzięczność za to, że uwierzył, że proszenie o pomoc jest męskie. 

Gdybyś miał określić najważniejszą zmianę, którą obserwujesz w różnicach pokoleniowych – weźmy „boomerów”, „millenialsów” i „zetki” – to na czym miałaby ona polegać? 

Odpowiadając na to pytanie powinniśmy każde pokolenie rozpatrzeć osobno i wskazać na to, jaką męskość (re)produkują czy performują mężczyźni „boomerzy”, „millenialsi” i ci z „pokolenia Z”. Powiedziałbym jednak, że różnica między „boomerami” a „millenialsami” to przede wszystkim podejście do roli ojca. Faceci z „pokolenia millenium” nierzadko noszą w sobie traumy związane z wychowaniem ich przez ojców i chcą się od tych praktyk, których jako dzieci doświadczyli, odciąć. I inaczej wychowywać swoje dzieci, stawiając na czułość, opiekuńczość i obecność w ich życiu. 

A „zetki”? 

Myślę, że możemy tutaj mówić o projektowaniu męskości – poszukiwaniu jej nowych form, redefiniowaniu skostniałych i hermetycznych wzorców męskości, funkcjonujących w modelu patriarchalnym

Nie oznacza to jednak, że młodzi mężczyźni z „pokolenia Z” uwolnili się od toksycznego patriarchatu, ponieważ oni również są socjalizowani do męskości najbardziej pożądanej w męskocentrycznym modelu, czyli męskości hegemonicznej. Wydaje się jednak, że „zetki” potrafią się tym krzywdzącym normom postawić i z nich rezygnować dużo łatwiej niż „millenialsi”. Ale to nie znaczy, że faceci z „pokolenia Z” nie są zagrożeni radykalizacją. Skoro są obarczeni patriarchatem, to istnieje ryzyko, że zdecydują się pójść tą „drogą męskości”, a to z kolei może prowadzić do negatywnych konsekwencji.

A „toksyczna męskość”? Co oznacza? Czy wpisują się w nią młodzi mężczyźni określani jako incele?

Mówisz: „określani jako incele”, a to incele sami siebie tak określają. To, że ktoś ich tak określa, nie znaczy, że nimi są. To ważne. A odpowiadając na pytanie: z całą pewnością tak. Manosfera i zachowania mężczyzn należących do społeczności inceli wpisują się w kategorię toksycznej męskości, i to w najgorszym wydaniu – obrzydliwej mizoginii. Powiem jednak, że tu też jest widoczna ogromna krzywda patriarchatu, która inceli dotyka. Bo uwierzyli, że są niewystarczający, nieatrakcyjni, niepotrzebni i cały świat ich nienawidzi dlatego, że przegrali swoje życie. Uważam, że taką skrzywioną wizję siebie mają właśnie za sprawą patriarchatu, który ich skrzywdził, zranił. I teraz oni sami krzywdzą kobiety, nienawidząc ich.

Kadr z serialu. Zdjęcie: Materiały prasowe

Skoro zostali skrzywdzeni, to czy potrzeba w podejściu do tego zjawiska empatii, czułości? 

Nie chcę ich usprawiedliwiać, ponieważ mizoginia w żaden sposób nie może być usprawiedliwiana. Natomiast chcę pokazać działanie patriarchalnego mechanizmu. W wyniku jego funkcjonowania obrywają wszyscy, incele też.

A czym jest toksyczna męskość? To wzorzec sprzedawany młodym i dorosłym mężczyznom, zgodnie z którym wmawia im się, że mogą być przemocowi, agresywni, gniewni, hiperseksualni, że mogą traktować kobiety przedmiotowo i że dzięki temu będą prawdziwymi mężczyznami – samcami gotowymi podbijać świat.

Chciałbym podkreślić, że już decydując się na użycie terminu „toksyczna męskość”, powinniśmy wskazywać na toksyczne zachowania, nie zaś dawać do zrozumienia, że wszyscy mężczyźni w patriarchalnym modelu mają ukrytą toksyczną esencję. Bo taka perspektywa jest sama w sobie toksyczna: zachowania toksyczne – tak, męskość sama w sobie – nie. 

Wróćmy do „Dojrzewania”. Jakie wrażenie na Tobie, badaczu męskości, zrobił ten serial? Zaskoczył cię?

Nie, ponieważ długo już przyglądam się funkcjonowaniu społeczno-kulturowych norm męskości i wzorców męskości.

Natomiast wiem, że ten serial może zaskakiwać i szokować. I ja się bardzo cieszę, że tak jest. Bo ten serial nie jest o incelach. On jest o chłopcu, który nie został włączony w równościową zmianę i w procesie wychowania jako chłopiec był socjalizowany do tradycyjnej męskości. Efekt znają te osoby, które serial obejrzały.

Jest to więc serial o tym, by chłopców włączać, mówić im o uczuciach, o tym, że nie muszą nigdy udawać „prawdziwych mężczyzn” – że mogą płakać, mogą być wrażliwi, mogą być wolni od etykiet męskości

Ale to też serial o tym, że dziewczyny nie powinny etykietować facetów, że są mało męscy i jako mężczyźni „nie stają na wysokości zadania”. Męskość nie jest jednorodna. Męskość jest różnorodna, czuła i empatyczna. Potraktujmy ten serial jak przestrogę, że musimy poważnie myśleć o chłopcach i uczyć ich feministycznych wartości. By kierowali się wartościami, które na pierwszym miejscu stawiają równość i prawa człowieka, nie zaś mizoginię i przemoc.

20
хв

„Dojrzewanie” to nie jest serial o incelach

Anna J. Dudek

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Wydaje mi się, że jesteśmy w 1938 roku. Ale katastrofa to niejedyny scenariusz

Ексклюзив
20
хв

Nie potrafię powiedzieć, gdzie kończy się Ukraina, a gdzie zaczyna Polska

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress