Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
PreferencjeOdrzućAkceptuj
Centrum preferencji prywatności
Pliki cookie pomagają witrynie internetowej zapamiętać informacje o wizytach użytkownika, dzięki czemu przy każdej wizycie witryna staje się wygodniejsza i bardziej użyteczna. Podczas odwiedzania witryn internetowych pliki cookie mogą przechowywać lub pobierać dane z przeglądarki. Jest to często konieczne do zapewnienia podstawowej funkcjonalności witryny. Przechowywanie może być wykorzystywane do celów reklamowych, analitycznych i personalizacji witryny, na przykład do przechowywania preferencji użytkownika. Twoja prywatność jest dla nas ważna, dlatego masz możliwość wyłączenia niektórych rodzajów plików cookie, które nie są niezbędne do podstawowego funkcjonowania witryny. Zablokowanie kategorii może mieć wpływ na korzystanie z witryny.
Odrzuć wszystkie pliki cookieZezwalaj na wszystkie pliki cookie
Zarządzanie zgodami według kategorii
Niezbędne
Zawsze aktywne
Te pliki cookie są niezbędne do zapewnienia podstawowej funkcjonalności strony internetowej. Zawierają one pliki cookie, które między innymi umożliwiają przełączanie się z jednej wersji językowej witryny na inną.
Marketing
Te pliki cookie służą do dostosowywania nośników reklamowych witryny do obszarów zainteresowań użytkownika oraz do pomiaru ich skuteczności. Reklamodawcy zazwyczaj umieszczają je za zgodą administratora witryny.
Analityka
Narzędzia te pomagają administratorowi witryny zrozumieć, jak działa jego witryna, jak odwiedzający wchodzą w interakcję z witryną i czy mogą występować problemy techniczne. Ten rodzaj plików cookie zazwyczaj nie gromadzi informacji umożliwiających identyfikację użytkownika.
Potwierdź moje preferencje i zamknij
Skip to main content
  • YouTube icon
Wesprzyj Sestry
Dołącz do newslettera
UA
PL
EN
Strona główna
Society
Historie
Wojna w Ukrainie
Przyszłość
Biznes
Opinie
O nas
Porady
Psychologia
Zdrowie
Świat
Edukacja
Kultura
Wesprzyj Sestry
Dołącz do newslettera
  • YouTube icon
UA
PL
EN
UA
PL
EN

Historie

Co tydzień Sestry publikują historie naocznych świadków rosyjskich zbrodni wojennych. Świat musi usłyszeć ich głos, a przestępcy muszą zostać ukarani

Filtruj według
Wyszukiwanie w artykułach
Wyszukiwanie:
Autor:
Exclusive
Wybór redakcji
Tagi:
Wyczyść filtry
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Historie

Materiały ogółem
0
Exclusive
Video
Foto
Podcast

Łesia Łytwynowa: Mój syn ma 15 lat. Przygotowuje się do wstąpienia do wojska

Życie w oczekiwaniu jest straszniejsze niż sama wojna

Irena Tymotiewycz: Jak przebiega Pani adaptacja po powrocie do cywila?‍

Łesia Łytwynowa: To trudny proces i problem dla każdego, kto tymczasowo lub na stałe wraca do cywilnego życia. Na początku czujesz euforię, że możesz przytulić swoją rodzinę, krewnych i przyjaciół. Że nie trzeba jutro nigdzie biec, że jest czas. Ale bardzo szybko ten etap mija i zaczynasz widzieć, co jest poza twoim domem. I tu zaczyna się trudna historia.

Kontrast między doświadczeniami z frontu a życiem w cywilu jest taki, że tej przepaści nie da się niczym zniwelować. To dwa różne światy, które się nie przenikają.

Dla większości ludzi wojna nie istnieje. To frazes, ale prawdziwy. Nawet ci, którzy pomagają czy przekazują datki, robią to z dala od wojny. Nie da się jej poczuć, gdy się tam nie jest. Tak samo jak nie da się poczuć tego, przez co oni przechodzą, kiedy nas tam nie ma. Mamy różne doświadczenia życiowe, różne przeżycia. Niewiele się o tym mówi i prawie nie pracuje w tym kierunku.

Teraz jestem w odwrotnej sytuacji. Mój obecny mąż nadal jest na froncie, mój pierwszy mąż również walczy w jednym z najgorętszych miejsc. Mój batalion wciąż walczy. Ciągłe straty, straty, straty...

Kiedy jesteś tam, jesteś częścią wielkiej fali, która się przemieszcza. Tutaj nie nie możesz nic zrobić. I ten ciężar doprowadza cię do szaleństwa

Dla mnie życie w oczekiwaniu na kogoś jest gorsze niż sama wojna.

Mam przyjaciółkę, której mąż zaginął prawie dwa lata temu. Ale nie ma ciała, aktu zgonu ani świadków jego śmierci, więc ona nie ma się czego trzymać. I ta daremna nadzieja pozostanie piekłem do końca jej życia.

A ci, którzy przeżyją i wrócą, będą musieli odbudować relacje w swoich rodzinach i z otoczeniem.

Z mężem Władysławem Urbanem

Jakie widzi Pani szanse na osiągnięcie porozumienia między cywilami a weteranami, aby ułatwić im reintegrację w życiu cywilnym?

To powinien być proces dwustronny. Weterani będą musieli zrobić krok w stronę społeczeństwa, a społeczeństwo będzie musiało zrobić krok w stronę weteranów. Stoimy w obliczu wielu tragedii. I nie uciekniemy od nich.

W 2016 lub 2017 roku odwiedziłam Stany Zjednoczone; wyjazd został zorganizowany przez Departament Stanu dla liderów społeczeństwa obywatelskiego. Dużo nam pokazali i opowiedzieli, jak to tam działa. Mówili o współpracy z państwem w różnych obszarach, w szczególności był tam blok poświęcony pracy z weteranami. Wszystko jest bardzo dobrze zorganizowane, z wieloma programami. Ale w praktyce to nie działa – i są w tym szczerzy: wskaźnik samobójstw wśród weteranów jest stabilny i nie jest możliwe zmniejszenie go. Owszem, udaje im się pomóc tym, którzy są mniej straumatyzowani, ale ma to niewielki wpływ na ogólny obraz. Niestety.

Jedyną rzeczą, która działa, są programy „Równy równemu”, w których możesz pomóc koledze żołnierzowi lub kolega żołnierz może pomóc tobie.

Teraz mam bardzo bliski kontakt z ludźmi, którzy przechodzą przez trudny etap po stracie przyjaciół na froncie. Mogę im pomóc, mogę ich „przytulić”. Jako że wiedzą, że przeżyłam podobne doświadczenie i naprawdę ich rozumiem, jest im łatwiej ze mną niż z cywilnymi psychologami.

Czy zatem system wysokiej jakości szkoleń i przekwalifikowań dla weteranów może działać?

To możliwe. Ale wszystko, co się multiplikuje, zwykle działa źle. Kiedy zaczyna się kwestia ilości, traci na tym jakość.

To, co państwo zdecydowanie powinno zrobić, to śledzić dalszą ścieżkę życia weteranów. Zwłaszcza tych, którzy odnieśli poważne obrażenia zarówno fizyczne, jak psychiczne. Przynajmniej po to, by nie czuli się porzuceni. To jest niezwykle ważne. Nie na poziomie wręczania goździka 9 maja, jak to było w ZSRR, ale na poziomie ludzkim.

Bo wszyscy weterani, których widzę – bez względu na to, czy są weteranami pierwszej czy drugiej fazy wojny – mentalnie nadal są w wojsku, ale fizycznie już ich tam nie ma. I ta egzystencja między światami ich wyczerpuje.

Nie porzuciłam swoich dzieci, chroniłam je

Ma Pani pięcioro dzieci, z których troje jest nieletnich. A jednak w 2022 roku oboje z mężem poszliście na front. Oczekiwanie na rodziców z frontu to wielka trauma, której doświadczają dziesiątki tysięcy dzieci w Ukrainie. Jak radzicie sobie z tym w rodzinie po powrocie?

Rozmawiamy o tym. Staram się powstrzymywać i nie reagować na ich obelgi, dać im możliwość wygadania się. Mówią mi wprost, że je porzuciłem, że zostały same. Bardzo boli tego słuchać.

Jednak w moim obrazie świata nie porzuciłem ich, lecz je chroniłam, by utrzymać je przy życiu. Robiłam, co mogłam i czego wymagała sytuacja. Tymczasem w ich wyobrażeniu ta historia jest o tym, jak przeszły przez najtrudniejsze chwile swojego życia beze mnie.

Nie ma dobrej odpowiedzi na pytanie, co robić.

Łesia Łytwynowa i jej córki

Co czują dzieci, które czekają na swoich ojców walczących na froncie? Boję się nawet myśleć o ich emocjach. Moja córka miała warunkową „maturę”, skończyła szkołę podstawową. Dzieci przygotowały mały koncert dla rodziców, którzy byli przy nich. A dla tych, których z nimi nie było, nagrały wideo i wysłały je do nich. Prawie każdy w klasie ma kogoś na wojnie.

Rozmawiają o tym, jak bardzo tęsknią. Mówią o tym, jak trudno jest żyć bez rodziców i jak żyją tylko w oczekiwaniu.

Dziecko mojej przyjaciółki ma zaledwie 4,5 roku. Jej mąż dostał krótki urlop. A kiedy musiał wrócić, zabrała go do Kramatorska, żeby pobyć razem trochę dłużej. Kiedy wróciła, dziecko przestało się z nią komunikować, bo „mama zabrała tam tatę”, „tata byłby tutaj, ale mama zabrała go na wojnę”. Próbują nad tym pracować, rozmawiają z psychologiem, ale nikt jeszcze nie może sobie z tym poradzić. Takich historii jest wiele. Dziecko zaczyna obwiniać osobę obok za to, że drugiego rodzica nie ma.

Dzieci najbardziej boją się śmierci. Nie rozumieją jeszcze, że są rzeczy gorsze od śmierci – biorąc pod uwagę naszego „wspaniałego sąsiada”

‍Jak wojna zmieniła Pani podejście do wychowywania własnych dzieci? Czego je Pani uczy?

Moje dzieci wychowują się same. Mogę je tylko wspierać w tym, do czego się przygotowują.

Najstarsza córka ma 27 lat, sama ma już dwójkę małych dzieci. Jest gotowa wyjechać za granicę, jeśli kolejna faza wojny będzie jeszcze bardziej intensywna. Rozumiem ją. Druga córka, 24 lata, przygotowuje się do pomocy tutaj i nie zamierza wyjeżdżać. Nie chce nawet ubiegać się o paszport, bym nie wywierał na nią presji w krytycznym momencie. Ale na wojnę też nie jest gotowa.

Syn ma 15 lat i chce podpisać kontrakt z wojskiem, gdy ukończy 18. Nalegam, by najpierw zdobył specjalizację wojskową i dołączył do armii jako ktoś przydatny, a nie tylko numer w statystykach. Uczy się latać dronem, przygotowuje się fizycznie, a ja przekazuję mu doświadczenie, które zdobyłam.

Córka i syn

Dwie najmłodsze córki, w wieku 10 i 4 lat, wciąż zbierają ostatnie kawałki swojego dzieciństwa.

Wyjaśniam moim dzieciom, jak na przykład odróżnić krwawienie krytyczne od niekrytycznego. Gdzie trzeba założyć opaskę uciskową, a gdzie przytrzymać ją dłonią. Ale to jest coś, czego prawdopodobnie wszyscy Ukraińcy uczą teraz swoje dzieci. Przynajmniej mam taką nadzieję.

Według najnowszych danych w siłach zbrojnych służy ponad 62 tys. kobiet – i liczba ta stale rośnie. Dlaczego coraz więcej kobiet idzie?

Tak, sporo dziewczyn wśród moich znajomych się zaciąga. Wynika to z wielu czynników. Między innymi z tego, że armia stała się bardziej otwarta na kobiety, ponieważ potrzebuje ludzi na froncie. Płeć, wiek i sprawność fizyczna nie mają już znaczenia. Jeśli ktoś jest gotowy, znajdzie swoje miejsce w armii.

Każdego dnia jest dużo pracy. Nie jest ona interesująca, jest rutynowa, ale ktoś musi ją wykonywać.

Niewiele się mówi i pisze o tych ludziach, a wszyscy myślą, że w ogóle nie chodzi o wojsko. Chcemy widzieć dobrych chłopaków i dziewczyny – młodych, zdrowych, z błyszczącymi oczami. Ale w rzeczywistości ci, którzy są bezpośrednio w terenie, stanowią mniejszą część armii. Większość zapewnia tym, którzy tam są, wsparcie ze wszystkich stron. Ktoś ich karmi, ktoś przynosi im zaopatrzenie, ktoś płaci im pensje, ktoś pisze raporty itp. I ci ludzie również walczą. Bez nich obrońcy zostaną bez schronienia, jedzenia, transportu, paliwa, planu działania – bez wszystkiego.

Dziś każdy, w każdym wieku i w każdej kondycji fizycznej, może spełnić się w naszej armii

Jak ocenia Pani ustawę mobilizacyjną z 18 maja i jej pierwsze efekty? Popiera Pani pomysł przymusowego ściągania Ukraińców z zagranicy?

Uważam, że ta ustawa jest zbyt łagodna. Powinna być ostrzejsza i zostać przyjęta dużo wcześniej. Jest skierowana do cywilów: jak uniknąć wcielenia do armii.

Jesteśmy w trudnej sytuacji, to żadna tajemnica.

Nasi partnerzy mogą dać nam dowolną ilość broni lub sprzętu. Ale jeśli nie będzie nikogo, kto mógłby to wszystko wykorzystać, będzie to bezużyteczne. Armia krytycznie potrzebuje teraz ludzi. Wielu ludzi.

Ci, którzy chcieli iść dobrowolnie, prawie się skończyli. Jest jeszcze pewna liczba ludzi, którzy nie ukrywają się przed mobilizacją: otrzymali wezwanie i poszli. Wśród moich znajomych jest takich wielu, ale dla wojska to za mało.

Jestem przeciwna przymusowym powrotom. Jestem raczej za tym, by dać każdemu możliwość wyjazdu. Ale niech wracają tu tylko jako goście, a nie jako obywatele kraju.

Musisz wybrać: albo jesteś obywatelem i bronisz swojej ziemi, albo znajdziesz inny dom – a w Ukrainie będziesz kimś, kto zawsze może tu przyjechać. Jako turysta

Świat jest zbyt duży i piękny, znajdziesz na nim kąt dla siebie. Nie jako uchodźca, lecz jako członek lokalnej społeczności.

Problem mobilizacji to pytanie do rządu czy do społeczeństwa?

Do wszystkich.

Możemy nienawidzić naszego rządu. możemy go krytykować i mówić, że nie zrobił wystarczająco dużo, że zawiódł w mobilizacji i komunikacji ze społeczeństwem. I będzie to prawda. Ale teraz nie chodzi o naszą miłość do rządu, chodzi o nasze przetrwanie. To tak, jakby siedzieć w płonącym domu i krzyczeć: „Płacę podatki na straż pożarną, więc niech przyjeżdżają i gaszą, bo ja nie ruszę się z miejsca!”.

Nie próbować przetrwać, mówiąc, że inni ludzie powinni to zrobić za ciebie, to dowód infantylizmu, który nawet wstyd mi komentować.

‍

Zdjęcia z prywatnego archiwum

20
min
Irena Tymotiewycz
Wojna w Ukrainie
Kobiety na wojnie
Dzieci
false
false
Exclusive
Video
Foto
Podcast

Łarysa Fesenko: Marzę o Ukrainie bez zdrajców

Inwazja, okupacja i nowe zasady

Już kilka dni przed inwazją zaczęłam przeczuwać, że coś się wydarzy, choć nie wierzyłam, że Rosja zaatakuje – wspomina Pani Łarysa. – Wciąż uspokajałam moich nauczycieli, że wszystko będzie dobrze. Ostrzegałam ich jednak, że w nieprzewidzianej sytuacji najważniejsze to nie panikować.

24 lutego, mimo wybuchów, poszłam do pracy – liceum jest niedaleko mojego domu. Zadzwoniłam do kierowniczki wydziału oświaty w Kupiańsku: kazała mi wysłać dzieci na nauczanie zdalne. Jeszcze tego samego dnia spotkaliśmy się z nauczycielami, by omówić kolejne kroki. Dwa dni później Kupiańsk został zajęty. Rosjanie natychmiast zaczęli wprowadzać swoje porządki – m.in. organizować swoją administrację. Do naszej wioski Lisna Stenka, która leży 45 kilometrów od Kupiańska, nie przybyli jednak od razu.

Ludzie starali się przeszkadzać im w każdy możliwy sposób – demontowali tablice z nazwami miejscowości, zamalowywali znaki drogowe. Ale w końcu i tak do nas dotarli

Tak czy inaczej, pod koniec marca udało nam się zdalnie zakończyć rok szkolny i wydać świadectwa dzieciom. W międzyczasie okupanci nakłaniali ludzi do współpracy. Mówili nam o nowych zasadach prowadzenia biznesu i płacenia podatków. Oczywiście, naszego liceum w spokoju nie zostawili.

Ludzie nie do poznania

Na początku czerwca 2022 r. starosta wioski przyniósł nam notatkę – dał ją mojemu mężowi i szybko zniknął. Było w niej napisane, że ja, jako kierowniczka placówki, muszę przyjechać do Kupiańska, do wydziału edukacji, by przywieźć listy pracowników, którzy będą pracować dla Rosji. Każdy miał za to otrzymać nagrodę w wysokości 10 000 rubli. Musiałam też przywieźć całą dokumentację związaną ze szkołą. Wszystko to miałam zrobić następnego dnia. Natychmiast zebrałam pracowników i powiedziałam im, co się dzieje. Jasno przedstawiłam swoje stanowisko: nie będę współpracowała z Rosjanami – i wezwałem wszystkich do zrobienia tego samego. Ale ludzie byli nie do poznania. Niektórzy patrzyli na mnie zdezorientowani, jak mi się wydawało, mieli radość w oczach.

Spodziewałem się, że cały zespół powie: „Łariso Władimirowna, nie martw się, jesteśmy z tobą” – ale zobaczyłam wyobcowanie. Byłam zraniona i urażona

Weszli do mojego biura jeden po drugim i ogłosili decyzję. Z 17 nauczycieli, którzy pracowali w liceum, 9 zdecydowało się na współpracę z Rosjanami. Wśród nich była nauczycielka, która pracowała w liceum od wielu lat. Otrzymała certyfikaty od Ministerstwa Edukacji i Nauki za patriotyczne wychowanie dzieci. Kiedy grano ukraiński hymn, po jej twarzy zawsze spływały łzy, trzymała rękę na sercu i udawała patriotkę. Ale tego dnia od progu powiedziała: „Będę współpracować”. Zastanawiałam się, co motywowało tych ludzi do podjęcia takiej decyzji. Niektórzy oczywiście wierzyli, że dostaną duże pieniądze, inni byli po prostu oportunistami. Zaniosłam listy do wydziału edukacji, ale dokumentacji im nie przekazałam im dokumentacji.

Dlaczego miałabym wyjeżdżać?

Ci nauczyciele, którzy zgodzili się pracować dla Rosji, napisali oszczerczy donos przeciwko mnie do wrogiej administracji. Stwierdzili, że mam proukraińskie stanowisko, że trzeba mi wyłączyć światło i trzymać mnie do góry nogami, żebym zastanowił się nad swoim zachowaniem. Tydzień później pod mój dom podjechał czarny jeep z literą „Z”. Wysiadło z niego trzech uzbrojonych mężczyzn, przedstawili się jako funkcjonariusze FSB. Mówili po rosyjsku: „Mamy na ciebie wielką skargę. Nie rozumiesz, że Rosja będzie tu zawsze? Ukrainy nie będzie. Jesteśmy bardzo zaniepokojeni twoją postawą”.

Stałam przed nimi i po prostu milczałam. Nie wiedziałam, co powiedzieć. A oni mówili dalej: „To dobrze, że przyszliśmy do ciebie, ale mogą przyjść inni i nie wiemy, co się z tobą stanie. Nie boisz się? Jeśli tak bardzo nas nienawidzisz, dlaczego nie wyjechałaś?”.

Wtedy się odezwałam: „Dlaczego miałabym wyjeżdżać? Urodziłam się tutaj, to moja ziemia, jestem dyrektorką tego liceum. A kim wy jesteście?”.

„Radzimy się zastanowić. Mamy nadzieję, że wyciągniesz właściwe wnioski” – odpowiedzieli.

Kiedy wyszli, poczułam strach. Słyszeliśmy już o ludziach zabieranych do „piwnicy” i zabijanych

W ciągu następnych kilku dni starszy wioski, który już pracował dla Federacji Rosyjskiej, próbował przekonać mnie do współpracy. Oczywiście nie zmieniłam zdania. Kilka dni później na moje podwórko podjechał samochód z sześcioma uzbrojonymi mężczyznami. Krzyczeli: „Czy to tutaj mieszka Ukrainka!?”.

Odpowiedziałam: „Tak, tutaj”.

Raszyści wykręcili mi ręce i wciągnęli do domu. W tym czasie mój mąż, który wrócił z pracy na obiad, oglądał ukraińskie wiadomości. Kiedy to zobaczyli, zaciągnęli go na korytarz i zaczęli przeszukiwać dom. Rozrzucili wszystkie rzeczy, a jeden z nich szturchnął mnie boleśnie w bok karabinem. Krzyknęłam: „Zabijcie mnie tutaj. Nigdzie z wami nie pójdę!”. A oni powiedzieli: „Jeśli odkryjemy, że cokolwiek przed nami ukrywasz, zastrzelimy cię”.

„Niczego nie ukrywam. Oto niebieskie i żółte wstążki od dzwonka, podręczniki, szkolne laptopy, których nauczyciele nie mieli czasu zabrać do nauki na odległość” – odpowiedziałam.

Skonfiskowali moje telefony, zabrali laptopy, znaleźli wiele ukraińskich symboli. Kazali mi się przygotować. Potem założyli mi worek na głowę, skuli ręce kajdankami i wepchnęli do samochodu

Było gorąco, ciężko było oddychać. Wozili mnie przez jakieś dwie godziny, w końcu trafiłam do policyjnego aresztu w Kupiańsku. Zabrano mnie do małego pokoju, który wyglądał jak kabina prysznicowa; podłoga była śliska. Zdjęli mi worek z głowy, kajdanki i zaczęli mnie przeszukiwać. Kobieta w obecności strażników zdjęła mi stanik, oni wyciągnęli sznurówki z moich butów i zaprowadzili do celi..

Kotlet w 20 kawałkach

W areszcie było 14 cel, tylko jedna dla kobiet. Byłam szóstą w celi dla dwóch osób – od czasu do czasu było nas w niej 12. Część pomieszczenia zajmowała toaleta z zepsutą spłuczką. Wśród kobiet była wolontariuszka, sołtyska z Kupiańska, rolniczka i nauczycielka z Ługańska. Spałyśmy na podłodze, bo były tylko dwie prycze. Nigdy nie wyprowadzano nas na zewnątrz. Nie było czym oddychać. Przez pierwsze dwa dni leżałam na podłodze i szukałam dziury do oddychania. Raszyści szydzili z nas i zamykali podajniki w drzwiach, przez które do celi dostawało się trochę powietrza.

Piłyśmy wodę techniczną, która płynęła z kranu. Nie było jak się umyć

Jednak niektóre z dziewcząt, które przebywały w więzieniu od dłuższego czasu, miały nawet mydło i papier toaletowy. Dzieliły się tym z nami. Kiedy mój mąż dowiedział się, gdzie jestem, znalazł mnie. Stał w kilometrowej kolejce, by przekazać mi paczkę w dniu mojego przyjęcia. Już w celi powiedziano mi, że jeśli potrzebuję papieru toaletowego, to mam włożyć jego kawałek do pojemnika z jedzeniem, który został przysłany z domu. To było jak podpowiedź, czego potrzebuję. Jeśli ktoś chciał herbatę, wkładał zużytą saszetkę. Wszystkie paczki były dokładnie sprawdzane. Jeśli był w niej kotlet, krojono go na 20 części, a bułkę rozrywano. Zresztą strażnicy często kradli to, co wysyłali nam krewni. Mój mąż ciągle wysyłał mi banany, ale otrzymałam je tylko raz. Karmiono nas dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Nie było naczyń, jadłyśmy z plastikowych pojemników na solone ryby: 2-3 łyżki gotowanego makaronu i dwie kromki chleba. Nie byłam głodna. Przede wszystkim chciałam, by mnie wypuścili.

Możesz stąd nie wyjść

Najgorsze było to, jak przesłuchiwali ludzi. W naszych celach słyszeliśmy, jak szydzą – głównie z mężczyzn. Rosjanie przesłuchiwali nas w nocy. Ludzie krzyczeli głosem innym niż ich własny. Pamiętam, jak jeden z bitych mężczyzn krzyczał: „Jestem Ukraińcem, nadal jestem Ukraińcem!”. A oni wtedy powiedzieli: „To teraz przyprowadzimy tu twoją żonę i dziecko”.

Zaczął prosić, żeby go zabili, ale nie tykali jego rodziny.

Płakałam. Siedziałyśmy w celi i wkładałyśmy palce do uszu, żeby tego nie słyszeć

Mnie też zabrali na przesłuchanie, ale mnie nie pobili. Może miałam szczęście. Po raz pierwszy wezwali mnie trzeciego dnia po zatrzymaniu. Naprzeciwko siedziało dwóch mężczyzn w wojskowych mundurach. Pierwsze, o co mnie zapytali, to czy oddałam wszystkie klucze do liceum. Kiedy zapytałam, jak długo będą mnie tu trzymać, usłyszałam: „Możesz stąd nie wyjść”. Rozmowa była krótka.

Drugie przesłuchanie odbyło się w celi, w której torturowano ludzi. Na środku stał żelazny stół, na ścianach i podłodze były ślady krwi. Tym razem też miałem szczęście, bo zadzwonił telefon przesłuchującego – jego partner też niemal natychmiast wybiegł z pokoju. Wróciłam do celi i już nigdy, aż do mojego zwolnienia, nie byłam wzywana na przesłuchania.

Nie można było tego powiedzieć o innych dziewczynach. Mieliśmy 25-letnią, była blada. Poprosiłyśmy ją, żeby usiadła. Powiedziała: „Nie mogę. Zobacz, jak mnie pobili”. Zdjęła bluzkę i spodnie, to było straszne. Została pobita tak mocno, że mogła tylko stać. Biły ją kobiety, które prowadziły przesłuchanie.

Na szczęście udało nam się przeżyć. W Iziumie każdy, kto był przetrzymywany w takich warunkach jak my, został zastrzelony

Uwolnienie

Łarysa Fesenko po uwolnieniu z francuską dziennikarką. Zdjęcie: archiwum prywatne

To było między 7 a 8 września 2022 roku. Dwa dni wcześniej w pokój, w którym przebywali raszyści, uderzyła rakieta; było wiele ofiar. Słyszałyśmy latające helikoptery. Miałyśmy nadzieję, że to nasi nadlatują. Tego dnia nie pozwolono nam jeść – miałyśmy bułkę z makiem, którą kiedyś dostałam od męża, taki zapas na wypadek braku jedzenia – podzieliłyśmy tę bułkę na sześć części. Była noc, panowała dziwna cisza. Usłyszałyśmy, że ktoś puka do drzwi albo w ścianę. Później powiedziano nam, że chłopakom z sąsiedniej celi udało się wyłamać kraty, a jeden z nich wydostał się przez małe okienko na górze. Wszedł głównym wejściem, znalazł klucze i zaczął otwierać cele. Była pierwsza w nocy. Z jednej strony byłyśmy szczęśliwe, ale z drugiej nie rozumiałyśmy, co się dzieje. Myślałyśmy: a co jeśli wyjdziemy z komisariatu i nas zastrzelą?

Wszyscy rzucili się do pokoju, w którym znajdowały się rzeczy więźniów; były w podpisanych workach. Nie mogłam znaleźć swojego. Najbardziej martwiłam się o paszport, bo jak mogłabym wyjść bez niego? I wtedy Julia, z którą siedziałyśmy w celi, przybiegła i przyniosła moje dokumenty. Kiedy wyszłyśmy na zewnątrz, nie wiedziałyśmy, co robić. Było nas dziesięć, poszłyśmy w stronę kościoła, który stał 200 metrów od komisariatu. Musiałyśmy się gdzieś ukryć, przynajmniej do rana. Wysoka żelazna brama była zamknięta. Nie wiem, skąd wzięliśmy siły, ale wszyscy wspięliśmy się na ogrodzenie i podeszliśmy do wartowni.

Nie mogliśmy przedstawić się jako zbiegli więźniowie. Wymyśliliśmy więc historyjkę, że jesteśmy uchodźcami z Donbasu

Może strażnik naprawdę nam uwierzył, a może było mu nas żal? Pozwolił nam zostać do 6 rano, dał nam nawet herbatę.

Zapach smażonki

Rano latały rakiety, wszystko się paliło. Wrogie transportery opancerzone stały na skrzyżowaniu i sprawdzały dokumenty przechodniów. Myślałam, że to już koniec, ale dostrzegłam autobus ze znajomym kierowcą. Wskoczyłam do środka i ruszyliśmy – lecz niemal natychmiast drogę zagrodził nam transporter, a Rosjanie powiedzieli, że z Kupiańska nie ma wyjazdu.

Postanowiłem więc iść pieszo – i znów natknęłam się na Rosjan: sprawdzali ludziom dokumenty. Mimo to szłam dalej, odmawiając pod nosem Ojcze Nasz. Akurat byli zajęci dokumentami jakiegoś mężczyzny, więc postanowiłam się nie zatrzymywać. Nikt mnie nie zatrzymał.

Kiedy dotarłam na przystanek autobusowy, zobaczyłam machającą do mnie kobietę. To była Anżela, z którą dzieliłam celę. Pochodziła z Kupiańska. Uciekła tej samej nocy co ja i ukryła się w swoim sklepie, a rano przyszła na przystanek. Powiedziała: „Pomogę ci”. Właśnie przejeżdżało stare żiguli ze znakiem taksówki. Zatrzymaliśmy je, Anżela wyjęła trochę pieniędzy i powiedziała do kierowcy: „Zawieź tę kobietę do Leśnej ścianki”. A on na to: „Nie ma mowy, jeżdżę tylko po mieście”. Wtedy uświadomiłam sobie, że znam tego człowieka. Powiedziałem: „Mykoła, proszę, zawieź mnie do domu”.

Zgodził się podwieźć mnie kawałek, ale w końcu zawiózł mnie pod sam dom. Była siódma rano, mąż gotował zupę, zapach smażonki unosił się w całej kuchni. Przytulił mnie i nakarmił.

„Wiesz, mogą przyjść po mnie, bo uciekłam” - powiedziałam.

„Nie, nie, nie, nie oddam cię teraz nikomu” – odrzekł.

W tym czasie naziści wciąż byli w wiosce, ale następnego dnia nasze wojska ją wyzwoliły

Moja wiara jest niezachwiana

W ciągu tych 45 dni w areszcie schudłam 12 kilogramów. Trzymałam się, bo wierzyłam w Ukrainę, w naszą armię, w to, że Rosja nie będzie tu długo. Teraz jestem na rosyjskiej liście poszukiwanych: mówią, że jestem nazistką, że wspieram reżim w Kijowie. Myślę, że to robota tych zdradzieckich nauczycieli i tych dobrych ludzi z mojej wioski, którzy nadal chcą mnie zniszczyć.

A jeśli chodzi o zdrajców, to są tacy, którzy nadal mieszkają we wsi, jak gdyby nic się nie stało

Niektórzy wyjechali do Charkowa i pracują w prywatnej szkole. Jeden nauczyciel uciekł do Rosji, inny, który był dyrektorem liceum pod rządami raszystów, został aresztowany dopiero w styczniu tego roku, choć dowodów jego winy było aż nadto.

Bo jeśli wziąć pod uwagę naszą wioskę, to większość jej mieszkańców to tak zwane żduny [żdun to uosobienie inercji, bezwładu i braku pojęcia o świecie – red.]. Patrzą na mnie jak na dziwowisko.

Proces wójta wciąż trwa. Nie rozumiem, dlaczego to wszystko toczy się tak wolno. Zdrajcy muszą zostać ukarani. Spowodowali tak wiele smutku, tak wielu ludzi przez nich zginęło, tak wiele dzieci cierpiało psychicznie, w szczególności z powodu opresji i przymusu studiowania według rosyjskiego programu nauczania. Rodzice byli zastraszani ich odebraniem i pozbawienia praw rodzicielskich.

Łarysa ze swoimi uczniami. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wróciłam już do swoich obowiązków dyrektorki liceum, oczywiście zwolniłam wszystkich zdrajców. Nauczanie odbywa się na odległość. Odnowiłam kadrę, mamy nauczycieli z całej Ukrainy – z Kijowa, Kramatorska, obwodu sumskiego. Oczywiście martwimy się, że znów możemy znaleźć się pod okupacją. Jest mało prawdopodobne, że jeśli tak się stanie, wyjdę z tego żywa po raz drugi. Marzę o życiu w Ukrainie bez zdrajców. Chcę, aby żyli tu prawdziwi Ukraińcy, gotowi bronić swojego domu w każdych okolicznościach.

Bo patriotyzm nie polega na noszeniu haftowanej koszuli lub machaniu niebiesko-żółtą flagą. Patriotyzm oznacza bycie Ukraińcem wewnątrz, czucie tego w sercu
20
min
Natalia Żukowska
Rosyjska agresja
Niewola
Bezpieczeństwo
false
false
Exclusive
Oblicza wojny
Video
Foto
Podcast

Kateryna „Guinness”: Gdy zginął „Da Vinci”, Bohater Ukrainy, zrozumiałam, że jeśli tacy ludzie umierają za kraj, nie mam prawa siedzieć z założonymi rękami

Kate, która pracuje w pubie

Wołają na nią „Guinness”, bo mieszkała w Irlandii i pracowała w pubie. Z zawodu jest psychoterapeutką. Mogła kontynuować praktykę medyczną, ale postanowiła iść na front.

Kateryna "Guinness"

– Myślałam o wstąpieniu do sił zbrojnych w 2021 r. – mówi Kateryna. – Przez ostatnie sześć lat byłam członkinią młodzieżowej organizacji pozarządowej Liberalno-Demokratyczna Liga Ukrainy i angażowałam się w życie społeczne i polityczne kraju. Poznałam Romana Ratusznego [znany ukraiński aktywista i uczestnik wojny rosyjsko-ukraińskiej; zginął w wieku 24 lat – red.]. Dla nas wojna rozpoczęła się w 2014 roku. Szybko zrozumieliśmy, że Rosja nie zatrzyma się w Donbasie. Kiedy to wszystko się zaczęło, byłam w Kijowie. Nie chciałam wyjeżdżać – zrobiłem to na prośbę mojej rodziny. Przede wszystkim dziadków, którzy przeżyli okupację w regionie Kijowa i bardzo się o mnie martwili. W końcu wyjechałam do Irlandii z moim psem. Mieszkają tam nasi krewni.

Mówię po angielsku i to była moja szansa, by przekazać Europejczykom wiadomość o Ukrainie. Brałam aktywny udział w wiecach i wydarzeniach związanych z moim krajem. Pomagałam naszym uchodźcom, którzy nie mówili po angielsku.

W końcu znalazłam pracę w pubie. W Irlandii pub to cała subkultura. Udało mi się zostać „jedną z miejscowych” w mieście, a Irlandczycy znali mnie jako „Kate, która pracuje w pubie”. Często wspominam tę ciepłą atmosferę...

Pub, w którym pracowała Kateryna w Irlandii. I jej ukochany pies

‍Ale zdecydowałeś się wrócić...

Miałam poczucie, że muszę zaciągnąć się do wojska.

Ukraina z pewnością potrzebuje darowizn i wieców, ale bardziej potrzebuje ludzi

Dla mnie życie w Irlandii było rodzajem eskapizmu – próbą przytłoczenia się tysiącem zadań w nowym miejscu, a tym samym ucieczką od rzeczywistości. Ale nie udało mi się uciec. Wiadomość o śmierci Romana Ratusznego mną wstrząsnęła, a kiedy zginął również „Da Vinci”, zrozumiałam, że nie mam prawa siedzieć bezczynnie, gdy tacy ludzie umierają za kraj.

Rzuciłam więc pracę i wróciłam do Ukrainy z postanowieniem wstąpienia do wojska.

Przygotowałam się na gorsze rzeczy

Napisałam do działu rekrutacji brygady piechoty morskiej – tej, w której obecnie służę. Chciałam się zajmować rozpoznaniem lotniczym, bo z wykształcenia jestem inżynierem i wiem coś na ten temat.

Byłam gotowa na falę seksizmu i odrzucenie, więc w liście do brygady napisałam, że chcę być albo w zwiadzie powietrznym, albo w artylerii. Wiedziałam, że ta druga opcja na pewno im się nie spodoba, więc była szansa, że zgodzą się na pierwszą. I tak się stało.

Służba w wojsku wymaga sprawności fizycznej. Miałaś kondycję?

W pewnym sensie tak, ponieważ w Irlandii uprawiłam jeździectwo. Kiedy wróciłam do Ukrainy, zaczęłem więcej chodzić i wykonywać ćwiczenia fizyczne, koncentrując się na mięśniach pleców i brzucha, ponieważ noszenie kamizelki kuloodpornej obciąża te grupy mięśni.

Nawiasem mówiąc, nie była aż tak ciężka. Istnieją kamizelki ważące nawet 15 kilogramów, ale moja, z płytami ceramicznymi, ważyła około 7.

Zostałaś oficerem łącznikowym-nawigatorem. Jakie są Twoje obowiązki?

Głównym zadaniem oficera łącznikowego-nawigatora jest zrobienie wszystkiego, aby pilot drona wystartował i doleciał nim do celu. To ciągła komunikacja z dowództwem, już od momentu, gdy wsiadamy do samochodu, by udać się na pole bitwy. Kiedy docieramy na pozycję, wspólnie przygotowujemy się do pracy. Nawigator przegląda mapy, szuka punktów orientacyjnych, mówi pilotowi, gdzie ma lecieć. Następnie raportuje sytuację do kwatery głównej.

Jedno z urządzeń, którymi posługuje się Kateryna

Byłam już dowódcą załogi, a teraz pracuję w kwaterze głównej. Moim zadaniem jest kontrolowanie pracy wielu załóg.

Pierwsze wrażenia ze strefy działań wojennych były dla Ciebie szokiem?

Nie. Przygotowywałam się do gorszych warunków. Spodziewałam się mieszkać w ziemiankach, a mieszkamy w zwykłym, prywatnym domu. Chłopaki zainstalowali bojler, mamy nawet prysznic z ciepłą wodą.

Powiem więcej: kiedy mamy czas, możemy nawet zamówić sushi w pobliskim miasteczku i obejrzeć serial

Przygotowywałam się też do mojego pierwszego wyjazdu na front. Myślałam, że to będzie coś strasznego. Ale tak naprawdę podobało mi się. Nie było szoku, był strach. Jako psychoterapeutka mogę jednak powiedzieć, że to adekwatna reakcja na coś nieznanego. Naprawdę nie wiedziałam, czego się spodziewać.

A czy teraz, kiedy już wiesz, strach pozostał?

Tak, ale w większości sytuacji mogę go kontrolować. Naprawdę się przestraszyłam, gdy nasi ludzie zostali ranni na moich oczach. Wróg nas namierzył i uderzył w garaż, z którego wychodzili moi towarzysze broni, chłopak i dziewczyna. On odniósł lekkie obrażenia, ale ona miała 12 odłamków wbitych w ciało i mocno krwawiła.

Kiedy jej pomagałam, ostrzał nie ustawał. Bałam się, że nie będę w stanie jej uratować. Zanieśliśmy ją do pojazdu ewakuacyjnego pod ostrzałem, potem przez jakąś godzinę nie mieliśmy kontaktu z medykami, którzy ją zabrali. To była najstraszniejsza godzina w moim życiu. Przychodziły mi do głowy różne myśli, od: „czy wystarczająco mocno zacisnęłam stazę?” do: „a co jeśli krwawienie nie było krytyczne i ona po sześciu godzinach jazdy z tą stazą straciła przeze mnie rękę?”. Na szczęście przeżyła i ręki nie straciła. Ale zapamiętam ten moment na długo.

Doświadczenie pokazuje, że aby nauczyć się kontrolować swój strach, trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, czego dokładnie i dlaczego się boimy.

„To normalne, że boimy się śmierci. To nie jest paraliżujący strach”.

A co jeśli to jest strach przed śmiercią?

To normalne, że boimy się śmierci. Ja boję się śmierci. Nie chcę umierać. Nie chcę, by umarł mój mąż, który również jest na wojnie. Ale to nie jest ten rodzaj strachu, który paraliżuje i uniemożliwia wykonywanie pracy.

Większość żołnierzy zawarła ze sobą niepisaną umowę, że są gotowi na śmierć. Bo to jest wojna

Ale z drugiej strony cywile też są atakowani w spokojnych miastach. Też umierają, i to nie tylko z powodu rakiet. Wojna uczy przyjmować za pewnik to, że codziennie ktoś umiera. Zmienia się postrzeganie wielu rzeczy.

Na przykład gdy byłam cywilem (a jeszcze bardziej, gdy mieszkałem w Irlandii), każda wiadomość o ataku rakietowym na Kijów wytrącała mnie z równowagi. Natychmiast pisałam do mamy, a ta odpisywała, że nie słyszy wybuchów, bo Kijów to duże miasto. A kiedy jesteś na froncie i odgłos wybuchu dochodzi z odległości 300 metrów, też wydaje ci się to bardzo odległe.

Czytałam, że miałaś wstrząs mózgu...

I to niejeden. Za pierwszym razem pocisk uderzył w dom, obok którego stałam. Drugi miałam, gdy ratowałam siostrę. Konsekwencje bliskich wybuchów są dla mnie typowe: głośne dźwięki lub błyski światła mogą powodować silne bóle głowy i nudności. Wiem, jak to jest żyć z PTSD.

Nawet jeśli znajduję się na otwartej przestrzeni w spokojnym mieście, muszę wiedzieć, gdzie w pobliżu jest kąt, w którym mogłabym się ukryć w przypadku ostrzału.

Nigdy nie wychodzę z domu bez opaski uciskowej.

„Wiem, jak to jest żyć z PTSD”

Czy twoi towarzysze broni szukają u ciebie pomocy jako psychoterapeutki?

Moja etyka zawodowa zabrania mi pracy z przyjaciółmi, a moi towarzysze broni są dla mnie nawet kimś więcej niż przyjaciółmi. Dlatego nie ma wśród nich pacjentów. Ale jeśli pytają mnie o coś jako specjalistkę, odpowiadam im. Niektórzy faceci, kiedy dowiadują się o mojej specjalizacji, są na początku sceptyczni. „Komu potrzebni ci ci psychoterapeuci?” – mówią. A potem siedzisz z nimi w kuchni do trzeciej nad ranem, bo muszą się wygadać...

A czy psychoterapeuta potrzebuje psychoterapeuty?

Jak najbardziej. Nawet jeśli pracujesz jako lekarz w cywilu. To stresująca, wyczerpująca praca i trzeba odbudowywać swoje zasoby. Teraz, na wojnie, również odczuwam potrzebę kontaktu z psychoterapeutą, ale szukam lekarza z doświadczeniem wojskowym.

Bez względu na to, jak dobry jest specjalista, jeśli nie był na wojnie, nie będzie w stanie zrozumieć niuansów pracy z żołnierzem

Pamiętam, jak przed inwazją na pełną skalę miałam pacjentów, którzy byli wojskowymi i weteranami ATO [operacji antyterrorystycznej przeciw separatystom obwodach donieckim i ługańskim, rozpoczętej w 2013 r. – red.]. Mówiłam im: „Musicie lepiej się wysypiać”. Bo tak mówi książka. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, dlaczego to niemożliwe, dlaczego nie można po prostu zrezygnować z napojów energetycznych...

Mój osobisty dziennik pomaga mi uporządkować myśli. Są takie momenty, kiedy nawet z najbliższymi osobami nie chcesz dzielić się tym, co leży ci na sercu – żeby po raz kolejny ich nie zranić. W takich przypadkach pomaga papier.

„Na froncie są też zwykłe ludzkie radości”

Wojna jest z nami długo, więc trzeba się dostosować

Opisałaś kiedyś moment, w którym siedziałaś z towarzyszami pod ostrzałem i porównywałaś smak paluszków krabowych z różnych sklepów. Czy takie wspomnienia z cywilnego życia pomagają ci przetrwać psychicznie?

Nie powiedziałbym, że na wojnie trzeba przetrwać psychicznie. To powszechny stereotyp wśród cywilów. W rzeczywistości gdy jest się w wojsku, wojna staje się częścią codziennej rutyny. Wyjście na pozycje bojowe jest postrzegane jako pójście do pracy. A w wolnym czasie żyjemy prawie tak samo jak ci, którzy są w cywilu. Pijemy pyszną kawę, jemy pizzę i paluszki krabowe. Dziś na obiad zjadłam sushi. A wieczorem umyję zęby moją ulubioną szczoteczką elektryczną z postaciami z Gwiezdnych Wojen i wezmę prysznic.

Do domu, w którym mieszkam z braćmi, kupiliśmy doniczki, żeby było przytulniej. Noszę ze sobą suszarkę do włosów z dyfuzorem i spędzam po 40 minut na układaniu włosów. Tak, wojna jest przerażająca, bolesna i niesprawiedliwa. Ale jest też życie na froncie, zwykłe ludzkie radości. Wojna jest z nami przez długi czas i musimy dostosować się do tych warunków.

Powiedziałaś, że kiedy zdecydowałaś się wstąpić do sił zbrojnych, byłaś moralnie przygotowana na falę seksizmu. Czy musisz sobie z tym radzić?

Jest wiele przejawów seksizmu. To wtedy, gdy mężczyźni pozwalają sobie na nazywanie cię „cipką” lub „kochaniem”, albo kiedy mówią coś zupełnie nie do przyjęcia. Na przykład, kiedy powiedziałam pułkownikowi, że mogę działać jako pilot, ponieważ wiem, jak latać dronami, powiedział coś w stylu: „, Co ty, kwiatuszku, będziesz latać w kiecce przed facetami?”.

„Kiedy jesteś w wojsku, wychodzenie na pozycje bojowe jest postrzegane jako chodzenie do pracy”

W takich sytuacjach nie milczę, ustawiam mężczyznę na jego miejscu. Niektórym trudno jest zaakceptować, że kobieta może rozumieć sprawy wojskowe tak dobrze jak oni. I broń Boże, żeby próbowała wytknąć takiemu błąd – będzie obraza na całe życie. Mężczyźni, którym od dzieciństwa wmawiano, że nie powinni być słabi, boją się, że kobieta może być w jakiś sposób silniejsza od nich. Na szczęście nie wszyscy są tacy.

Wspomniałaś, że masz męża, który też jest na froncie. Poznaliście się podczas wojny?

Tak, służymy w tej samej brygadzie. Ironią losu jest to, że kiedy wstąpiłam do wojska, powiedziałam sobie, że nigdy nie nawiążę relacji z innym żołnierzem. Przede wszystkim ze względu na powszechny seksistowski stereotyp o kobietach, które znajdują mężczyznę w wojsku, zachodzą w ciążę i są zwalniane.

Ale tak się złożyło, że miesiąc po tym, jak się poznaliśmy, byliśmy w związku, a dwa miesiące później zabrał mnie na spotkanie ze swoimi rodzicami. Mój mąż i ja dobrze się rozumiemy, ponieważ mamy te same wartości i cele. Wiemy, dlaczego jesteśmy tutaj, na wojnie.

‍

Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki

20
min
Kateryna Kopanieva
Twarze wojny
Wojna w Ukrainie
Kobiety w wojsku
Kobiety na wojnie
false
false
Exclusive
Video
Foto
Podcast

„DNA mojej matki pasowało do dwóch ciał. Powiedzieli nam: „Wybierzcie dowolne”. Historie zaginionych żołnierzy

Po raz pierwszy na wysokim szczeblu biuro OBWE w Wiedniu dyskutowało na temat zaginionych Ukraińców. Organizacja pozarządowa Inicjatywa Mediów na rzecz Praw Człowieka (IMPC) wezwała społeczność międzynarodową do wywarcia presji na Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża (MKCK), by wypełniał swoje funkcje humanitarne. Czyli – do odwiedzania miejsc przetrzymywania ukraińskich jeńców, sprawdzania ich stanu fizycznego i warunków przetrzymywania. I by MKCK był gwarantem życia i zdrowia więźniów. W końcu Rosjanie często uwalniają z niewoli Ukraińców schorowanych, słabych, nierzadko po torturach. I nie chcą przyznać, ilu ludzi przetrzymują.

Obrońcy praw człowieka i krewni zaginionych mają nadzieję, że spotkanie w Wiedniu było tylko pierwszym krokiem w kierunku wspólnych poszukiwań zaginionych Ukraińców.

Liudmyła Samborska: Mamy nadzieję, że mój brat żyje. Dlatego szukamy go już od 10 lat

Mój brat Ołeksandr Jaremczuk jest żołnierzem zawodowym od 2010 roku. Służył w 3. oddzielnym pułku sił specjalnych. Zaginął w 2014 r., w pierwszych miesiącach wojny ukraińsko-rosyjskiej, pod Savur-Mohyłą [strategicznie położony szczyt na Wzgórzach Donieckich, w pobliżu miasta Śnieżne – red.] podczas transportu rannych żołnierzy z innej jednostki. Ich samochód znalazł się pod ostrzałem i przewrócił się. Brat, który jako jedyny miał wtedy broń, zaczął strzelać, by reszta grupy mogła się bezpiecznie wycofać.

Nie wiedzieliśmy, gdzie iść i co robić. Do miejsca, w którym zaginął mój brat, żadnego zespołu poszukiwawczego nie wysłano.

Powiedzieli nam, że teren jest okupowany i nikt tam nie pójdzie. Mama zdecydowała, że szkoda tracić czasu i sama tam pojedzie
Ołeksandr Jaremczuk zaginął w 2014 roku. Zdjęcie: archiwum prywatne

Oczywiście było to duże ryzyko, ale udało się jej porozmawiać z naocznymi świadkami. Miejscowi mówili, że widzieli konwoje pojazdów wroga i słyszeli od Rosjan, że żołnierze, którzy dostali się do niewoli, zostali wysłani do Czeczenii lub Dagestanu. Rosja w żaden sposób nie skomentowała tych informacji. Co zrobili z tymi ludźmi? Możemy tylko się zastanawiać, czy chodziło o handel organami, czy o niewolę. Po powrocie moja matka zrobiła test DNA. Wynik był zgodny z DNA dwóch ciał.

Kiedy zapytaliśmy: „A dlaczego dwa ciała, skoro jest tylko jeden syn?”, odpowiedzieli: „Wybierzcie dowolne”

Później dokumentacja dotycząca drugiego ciała zniknęła, jednak moja matka wciąż miała kopie dokumentów. Dokumentacja dentystyczna osoby, którą podano nam jako dotyczącą naszego Saszy, również się nie zgadzała. Oczywiście nie zabraliśmy ciała, nie mając żadnych dowodów. Oskarżono nas więc o to, że nie chcieliśmy uznać faktu jego śmierci. Rozumiemy, że to jest wojna. Chcemy jednak mieć stuprocentowe potwierdzenie, że to nasz bliski, a nie jakiś miejscowy czy najeźdźca. To ciało, które wciskają, było trzykrotnie zgłaszane do ekshumacji, a badania wykonywało to samo laboratorium. O jakiej obiektywnej opinii możemy mówić? Po prostu odkopali i zakopali ciało – i doszli do tego samego wniosku.

Dlatego tak ważne jest, aby w badania DNA zaangażowani byli całkowicie niezależni międzynarodowi eksperci, dysponujący wysokiej jakości sprzętem, a przy tym niezainteresowani uzyskaniem szybkiego i dowolnego wyniku

Mamy nadzieję, że nasz Sasza żyje. Dlatego go szukamy.

Ołesia Aulina: Nie znaleziono żadnych ciał. Istnieje szansa, że mój mąż i inni marynarze żyją

Moim mężem jest komandor porucznik ukraińskiej marynarki wojennej, dowódca łodzi patrolowej „Słowiańsk” Damir Aulin. Gdy zaczęła się inwazja, byli jednymi z pierwszych, którzy bronili Ukrainy na Morzu Czarnym.  

3 marca 2022 r. o 2 nad ranem ich łódź popłynęła na Mierzeję Kinburską, chronić porty Odessa, Czornomorsk i Piwdennyj. Została trafiona pociskiem ziemia-powietrze, wystrzelonym przez rosyjski samolot – i zatonęła. Przeżyło tylko 8 z 19 członków załogi.

11 osób, w tym mój mąż, zaginęło. Nie ma oficjalnych informacji o ich miejscu pobytu
Damir Aulin, dowódca łodzi „Słowiańsk”, zaginął w marcu 2022 roku. Zdjęcie: archiwum prywatne

Od ponad dwóch lat walczymy o to, aby przynajmniej dowiedzieć się, czy żyją. Być może zostali zabrani przez rosyjskie wojsko. Albo zabici. Ale żeby się dowiedzieć, jak było, trzeba umożliwić ekipom poszukiwawczo-ratowniczym dotarcie do miejsca zatonięcia, wydobyć łódź, przeprowadzić jej dokładną inspekcję i nagrać wideo. A to wymaga sprzętu i oczywiście okresu „ciszy”, bo Morze Czarne jest nadal bardzo niebezpiecznym obszarem, który Rosja kontroluje z powietrza. Dlatego potrzebujemy międzynarodowego wsparcia.

Byłoby dobrze, gdyby mogły inne kraje mogły zagwarantować bezpieczeństwo takiej misji humanitarnej

Najtrudniejsza jest niewiadoma i niepewność. Ponieważ do tej pory nie znaleziono żadnych ciał, istnieje możliwość, że mój mąż, podobnie jak inni marynarze, wciąż żyje.

Ołena Beliaczkowa, koordynatorka IMPC: 80% informacji krewni zaginionych zdobywają na własną rękę

O tym, że Rosja ukrywa informacje o ludziach, których przetrzymuje w niewoli, świadczy fakt, że w każdej wymianie więźniów znajdzie się część osób, które były uznawane za zaginione lub zmarłe.

3 stycznia 2024 r. wymieniono 230 osób. Spośród nich 48 zostało wcześniej uznanych za zaginione

Dlaczego Rosjanie ukrywają te dane? Ponieważ są przyzwyczajeni do bezkarności, a nie potwierdzając przetrzymywania jeńca wojennego, unikają stosowania się do wymogów konwencji genewskiej dotyczącej traktowania takich jeńców. Kiedy Rosja zwraca ciała zabitych w niewoli, większość z nich jest w strasznym stanie. Niemożliwe jest jednoznaczne ustalenie przyczyny ich śmierci.

W 2018 roku zwrócono ciało jeńca bez narządów wewnętrznych. Oznacza to, że Rosja robi wszystko, by ukryć swoje zbrodnie
Ołena Beliaczkowa, koordynatorka grup rodzin więźniów i osób zaginionych w IMPC. Zdjęcie: archiwum prywatne

Innym tego przykładem jest atak terrorystyczny w Ołeniwce. Rosja przeprowadziła tam zaplanowaną egzekucję, masowe morderstwo więzionych żołnierzy pułku Azow. Zginęło prawie 50 osób, ale nawet w tych okolicznościach Rosja nie przedstawiła prawdziwych list: ilu zostało zabitych, kim byli ranni. Z czasem niektórych z ocalałych wymieniono, ale los wielu nadal jest nieznany.

Stali się "zaginionymi jeńcami", mimo że fakt ich pojmania został odnotowany przez Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża

Niektórzy ludzie widzieli swoich krewnych w reportażach z rosyjskich szpitali. W Ukrainie krewni osób zaginionych 80% informacji zdobywają na własną rękę – za pośrednictwem Telegramu, zdjęć, filmów i oczywiście zeznań zwolnionych więźniów.

Dlatego kontynuujemy naszą pracę. W szczególności wymagamy od Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża wydajności i skuteczności w wypełnianiu swoich funkcji humanitarnych. Oczekujemy, że Rosja przekaże informacje na temat liczby przetrzymywanych cywilów i wojskowych. Zmniejszyłoby to liczbę osób o statusie zaginionych.  

Jest też problem z badaniami DNA. Ukraina i tu potrzebuje międzynarodowej pomocy, w szczególności w szkoleniu naszych specjalistów i tworzeniu nowoczesnych laboratoriów. Kolejnym problemem związanym z poszukiwaniem zaginionych jest to, że Rosja nie gwarantuje bezpieczeństwa ekipom poszukiwawczym. Mówimy tu zarówno o terytoriach nieokupowanych, jak „szarych strefach”. Jedne i drugie są stale ostrzeliwane przez najeźdźców.

<add-frame>Co możesz zrobić, jeśli zaginęła bliska Ci osoba <add-frame>Algorytm działań:

  1. <add-frame>łożyć raport policyjny o zaginięciu bliskiej osoby;
  2. 2. Przesłać próbki DNA. Jeśli zaginiona osoba ma żyjących rodziców, robią to jej ojciec i matka;
  3. 3. Złożyć wniosek do Krajowego Biura Informacji. Przechowywane w nim dane są wykorzystywane przez zespoły negocjacyjne w procesie wymiany, który jest organizowany i prowadzony przez Centralę Koordynacyjna ds. Postępowania z Jeńcami Wojennymi. Można to zrobić drogą elektroniczną lub dzwoniąc pod numer 1648;
  4. 4. Złożyć oświadczenie o zaginięciu żołnierza do Wspólnego Centrum Służby Bezpieczeństwa Ukrainy ds. Koordynacji Poszukiwań i Uwalniania Osób Bezprawnie Pozbawionych Wolności w wyniku Agresji Zbrojnej Federacji Rosyjskiej;
  5. 5. Złożyć wniosek do Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża. To jedyna organizacja międzynarodowa, która ma mandat do odwiedzania jeńców wojennych w miejscach przetrzymywania.<add-frame>

Nie zaleca się jednak publikowania ogłoszeń o poszukiwaniu krewnych, wskazując stanowisko i stopień żołnierza. Nie należy również zostawiać osobistych numerów telefonów w mediach społecznościowych. Jest to często wykorzystywane przez oszustów.

20
min
Natalia Żukowska
Zniknął
OBWE
false
false
Exclusive
Oblicza wojny
Video
Foto
Podcast

Nastia, medyk pola walki: Na wojnie nie ma feminatywów

Anastazja Kuźmińska, pseudonim „Orzech”, na wojnie jest od 2022 roku. Była sanitariuszką, teraz uczy się obsługi dronów.

Śmierć taty nie może pójść na marne

– Romantyzowałam wojnę – mówi Nastia Sestrom. – Wcześniej próbowałam dołączyć do ATO [operacja antyterrorystyczna przeciw seperatystom z obwodów donieckiego i ługańskiego, rozpoczęta w 2014 r. – red.], ale dziewczyna z dyplomem z prawa nie była wtedy potrzebna. Patrzyli na mnie i kręcili palcem na mojej skroni. Ale kiedy rozpoczęła się inwazja na pełną skalę, zdałam sobie sprawę, że teraz po prostu muszę iść na wojnę.

Mój tata zginął na froncie w marcu 2022 roku, na kierunku mikołajowskim. Rosjanie przylecieli helikopterami i zaczęli strzelać. Miał 60 lat, walczył od 2014 roku. Nie myślałam o zemście. Ale pomyślałem, że jeśli na tym się skończy, to wszystko na nic. Śmierć mojego taty nie może pójść na marne.

Nie przygotowywałam się do wojska, bo nie wiedziałam, na co się przygotować. Nie wiedziałam, gdzie mnie zabiorą. Na początku zaproponowali mi pracę kucharza. Zgodziłam się, ale nic z tego nie wyszło. Potem była kolejna próba: strzelec. Też się nie udało. Ale udało mi się zostać medykiem pola walki. Kiedy powiedzieli mi, że zostanę zrekrutowana, zacząłam się przygotowywać. Oglądałam dużo filmów, czytałam literaturę, chociaż nigdy nie wiadomo, na co konkretnie się przygotować.

"W wojsku oficjalnie wszyscy są równi, ale w rzeczywistości tak nie jest. Walczyłam z tym, próbowałam to zmienić".

Na wojnie przetrwanie to kwestia przypadku, ale nie można być idiotą. Na przykład: „Nie zejdę do okopu podczas ostrzału, bo tam jest woda”. Albo: „Nie będę padał na ziemię za każdym razem, gdy leci pocisk”. Tak się nie robi. Między komfortem a bezpieczeństwem musi być równowaga.

– Co jest najgorsze w wojnie? Chaos. Wszystko może ci się przydarzyć w każdej chwili. Nigdy nie zdarzyło się, by wszystko szło zgodnie z planem.

To straszne, gdy giniesz nie podczas wykonywania rozkazu, jak bohater, ale trafiwszy pod ostrzał w drodze do latryny. Albo gdy nieostrożny dowódca pomyli kierunki. Taki chaos jest przerażający

Byłam pod ostrzałem. Jechaliśmy samochodem i wleciał w nas dron. To było nie tyle przerażające, co niespodziewane.

Ale najstraszniej jest wtedy, kiedy wydaje się, że to się nigdy nie skończy. Siedzisz w piwnicy, codziennie ostrzeliwana, i nic się nie zmienia. Oni walą raz za razem, a ty siedzisz. W pewnym momencie wydawało się, że ktoś z nas tego nie wytrzyma. Nie ty, ale ktoś obok ciebie. Kiedyś byłam w jednym miejscu przez 17 dni. Jedzenie było złe, woda jeszcze gorsza.

Cały ikonostas nagród

— Ides — Buzz, coś w pobliżu przeleciało obok. Wsiadasz do samochodu - bas, znowu poleciał. Boisz się, ale strach szybko ustępuje. Przetrwał i dobrze.

– Idziesz, a tu coś obok ciebie przelatuje. Jedziesz samochodem – znowu coś leci. Boisz się, ale strach szybko mija. Przeżyłaś i masz się dobrze.

Nie zawsze są warunki. A raczej prawie zawsze nie ma warunków. Wzięcie kąpieli to duży problem. Zdarzało się, że przez miesiąc musieliśmy myć się wyłącznie wodą z czajnika podgrzewaną na kuchence. No i żeby się umyć, trzeba się gdzieś schować przed mężczyznami. Mój rekord to 17 dni bez mycia, ale zazwyczaj kąpanie jest raz w tygodniu. Gdybym nie miała sumienia, mogłabym prosić dowódcę o zgodę na częściej, ale wtedy ktoś inny by się nie wykąpał.

Większość moich ran jest po małych odłamkach. Kilka małych plamek, które krwawią. Patrzysz na i wydaje ci się, że w przedszkolu bardziej krwawiłaś, gdy rozbijałaś sobie kolana. Ale takie obrażenia są bardzo niebezpieczne

Wyciągałam ludzi, którzy później umierali w szpitalu. Wyciągałam zwłoki. Ale nikt nie umarł w moich ramionach.

Nagród to ja mam cały ikonostas (śmiech). Żelazny Krzyż, dyplom od Rady Najwyższej, odznakę trzeciego stopnia za zasługi dla miasta. Nie wiem, dlaczego je dostałam.

Któregoś dnia dostałam rozkaz: Kuźmińska jutro wyjeżdżasz. Myślałam, że zabierają mnie na jakąś ważną rozmowę. Okazało się jednak, że to była ceremonia wręczenia medalu. Żyliśmy wtedy w okopach, ostrzeliwani z moździerzy, czołgów i helikopterów. Pomogłam jednemu rannemu, przeżył. Może dlatego dali mi ten medal.

Dlaczego idę jeszcze raz

– Medyczka to oczywiście ładnie brzmi, ale w wojsku nie ma kobiecych określeń – to jedna wielka bajka dla telewizji. W wojsku niby wszyscy są równi, ale kobiety zazwyczaj dostają papierkową robotę. Walczyłam z tym, próbowałam to zmienić.

Armia zawsze potrzebuje pieniędzy, dronów, jedzenia, ubrań, broni, samochodów, leków. I ludzi.

Wstąpiłam do armii, żeby walczyć. Na tym samym poziomie co mężczyźni. Moje życie nie jest cenniejsze niż życie moich kolegów. Dlatego nie rozumiem, dlaczego miałoby być jakieś specjalne traktowanie. Jako medyk bojowy muszę wykonywać swoje obowiązki także na polu bitwy. Początkowo nie wolno mi było tego robić, ale w końcu się udało.

Podczas służby miałam do czynienia z całym batalionem różnych żołnierzy. I traktowali mnie różnie. Niektórzy życzliwie, inni jak sposób na uniknięcie służby. Bo medyk pola walki może wysłać żołnierza na leczenie, czyli na odpoczynek. Byli tacy, którzy mnie chronili. Byli też dżentelmeni, którzy pierwszą wpuszczali mnie do okopu, gdy zaczynał się ostrzał.

Bycie medykiem bojowym to ważna i potrzebna praca, ale ja chcę robić coś bardziej wymagającego i satysfakcjonującego. Dlatego uczę się na operatora dronów

Teraz możliwości nauki latania dronami są ograniczone. Dzięki wolontariuszom mamy pewne programy, ale one nie wystarczą, jest sporo wymagań. Latania dronami jest bardzo trudne, to dużo teorii i praktyki. Jak jazda samochodem, tyle że w trzech wymiarach.

Wszyscy instruktorzy to mężczyźni – cywile. Ponieważ mam doświadczenie wojskowe, nie wiedzą, jak ze mną postępować. Jak skończę szkolenie, wrócę na front.

„Wstąpiłam do armii, żeby walczyć. Na tym samym poziomie co mężczyźni”.

Wierzę, że zwycięstwo nadejdzie, gdy Rosja zniknie. Na wojnie co chwilę ktoś ginie. Nie mogę przez to spać, nie mogę cieszyć się życiem. Dlatego idę na wojnę. Jeszcze raz.

Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki

20
min
Ksenia Minczuk
Twarze wojny
Kobiety na wojnie
Wojna w Ukrainie
false
false
Exclusive
Oblicza wojny
Video
Foto
Podcast

Julia Mykytenko, żołnierka: Jeśli przegramy tę wojnę, będziemy okupowani przez wieki

Ma zaledwie 28 lat, ale o Ukrainę walczy już od siedmiu. Julia Mykytenko jest starszą porucznik Sił Zbrojnych Ukrainy i dowódczynią plutonu dronów. Z wykształcenia filolożka, wstąpiła do wojska w 2016 roku wraz z mężem. Po jego śmierci rozpoczęła pracę w Kijowskim Liceum Wojskowym. Ale pierwszego dnia inwazji Rosji na pełną skalę była poszła do poboru.

Nie chciałem być w wojsku

W mojej rodzinie nie było wojskowych, tylko mój dziadek pływał na okręcie podwodnym. Ojciec służył w armii radzieckiej, ale jako poborowy. Od 2014 roku jest ochotnikiem w batalionie operacyjnym Gwardii Narodowej Ukrainy im. Serhija Kulczyckiego. Mama jest psychoterapeutką, pomaga żołnierzom i cywilom.

Nie aspirowałam do bycia żołnierką. Jako obywatelka mojego kraju chciałam po prostu stanąć w jego obronie, gdy zajdzie potrzeba. Mam wykształcenie filologiczne, ukończyłam Akademię Kijowsko-Mohylańską – 2014 r., gdy wybuchła wojna, kończyłam drugi rok. Bardzo chciałam zostać tłumaczką symultaniczną lub krytyczką literacką, jednak walki na wschodzie zmieniły moje plany. W 2015 roku poznałam mojego męża; służył już w batalionie zwiadowczym. Kiedy się pobraliśmy, został zdemobilizowany. Widziałam jednak, jak trudno było mu wrócić do cywilnego życia, gdy w kraju wciąż trwała wojna. Zdecydowaliśmy, że jak tylko skończę studia licencjackie, razem podpiszemy kontrakt z armią.

Rodzina mnie nie zniechęcała. Ojciec, który był wtedy na wojnie od prawie dwóch lat, w pełni ufał mojemu mężowi, który przygotowywał mnie do wojny
Julia marzyła o karierze tłumaczki lub krytyczki literackiej. Zdjęcie: archiwum prywatne

Głównie to były ćwiczenia fizyczne i obsługa broni. Bez jego wsparcia i pomocy byłoby mi znacznie trudniej zintegrować się z systemem wojskowym. W 2016 roku poszliśmy do wojskowego biura rekrutacyjnego jako ochotnicy. Służyliśmy w 54. samodzielnej brygadzie zmechanizowanej, stacjonującej w tym czasie w Bachmucie. Mąż od razu został przydzielony do jednostki bojowej, ja otrzymałam stanowisko urzędniczki w sztabie, na drugiej linii frontu. Później zostałam księgową. Służyłam na tych stanowiskach przez rok. Później był trzymiesięczny kurs oficerski, a po powrocie od razu zostałam mianowana dowódcą plutonu piechoty. Później zaproponowano mi stanowisko dowódcy samodzielnego plutonu rozpoznawczego. I właśnie wtedy przekonałam się na własnej skórze, czym jest seksizm w wojsku.

Nie chcieli być pod komendą „baby”

To był chyba jeden z najtrudniejszych okresów mojej służby. Spotkałam się z zaciekłym oporem ze strony mężczyzn. I to pomimo tego, że mnie znali, służyliśmy w tym samym batalionie. Tyle tylko, że wcześniej byłam księgową. Gdy tylko zostałam mianowana dowódcą plutonu, wybuchł skandal. Miałam zaledwie 21 lat, bez doświadczenia bojowego.

Powiedzieli mi: Jesteś kobietą, nie możesz zajmować kierowniczego stanowiska w armii
Podczas misji bojowej. Zdjęcie: archiwum prywatne

Nieustannie wytykali mi, że robię coś źle, próbowali podważyć mój autorytet. Mówili, że nie chcą być pod komendą „baby”. Pierwsze zdanie, jakie usłyszałam, gdy wyjeżdżaliśmy z poligonu do walki, brzmiało: „Nie boisz się? Oni tam strzelają”. To było naprawdę bardzo obraźliwe. Do tego dochodziły nieprzyzwoite żarty i niestosowne komentarze. Z powodu takich sytuacji w mojej jednostce pozostały tylko 4 z 10 osób, reszta odeszła. Ci, którzy pozostali, byli przyjaciółmi mojego ukochanego. On bardzo mnie wspierał.

Ale zginął. Od odłamków. Tego dnia była ewakuacja, wszystko słyszałam w radiu. Ewakuacja trwała bardzo długo z powodu ciągłego ostrzału. Próbowali go reanimować i operować, zmarł na stole operacyjnym.

Po śmierci męża trudno było mi z powodów emocjonalnych pozostać na oddziale. W czerwcu 2018 roku przeniosłam się do Kijowskiego Liceum Wojskowego im. I. Bohuna. Pracowałam tam również jako dowódca plutonu.

Kiedy odchodziłam ze służby, obiecałam sobie, że wrócę do wojska tylko w przypadku wojny na pełną skalę. I tak się stało

Chaos w biurze werbunkowym

Spakowałam swój plecak wojskowy 23 lutego. Właściwie wszyscy weterani ATO [operacji antyterrorystycznej – aut.] rozumieli, że nastąpi rosyjska ofensywa. Nie zdawaliśmy sobie tylko sprawy z jej skali. Myślałam, że wszystko wydarzy się w obwodach donieckim i ługańskim. To było dla nas nieoczekiwane, że wrogowi udało się dotrzeć do autostrady Żytomierz i podejść tak blisko stolicy. Mieszkam w Wysznewe niedaleko Kijowa. Pierwsze eksplozje przespałam, obudziłam się dopiero wtedy, gdy okna w domu zaczęły się trząść.

W mojej głowie pojawiło się pytanie: „Jak to możliwe w rejonie Kijowa? Może to była jakaś eksplozja przemysłowa?”. Dopiero kiedy obejrzałam wiadomości, wszystko zrozumiałam. Choć byłam przypisana do drugiego rzutu rezerwy, natychmiast udałam się do biura werbunkowego. Była godzina 10 rano, panował tam straszny chaos, mnóstwo ludzi czekało na swoją kolej.

Przez te dwa lata inwazji stosunek do kobiet w wojsku bardzo się zmienił. Wtedy, w biurze werbunkowym, patrzyli na mnie ze zdziwieniem, ale już bez lekceważenia

Zostałam przydzielona do ochrony komisariatu wojskowego. Później złożyłam podanie o przeniesienie do jednostki bojowej. W czerwcu wróciłam do swoich ludzi, do 54 brygady. Teraz jestem dowódcą plutonu dronów w rozpoznaniu powietrznym.  W jednostce „Piekielne Szerszenie” dowodzę ponad dwoma tuzinami ludzi.

Drony - oczy wojny

Już w 2017 roku powiedziałam, że powinniśmy walczyć technologią, a nie ludźmi. Moim zadaniem jako dowódcy plutonu jest organizowanie stałego nadzoru wideo z dronów za linią frontu, dostosowywanie ognia artyleryjskiego, prowadzenie szczegółowego rozpoznania, wykrywanie wroga i przekazywanie danych do dowództwa. Najtrudniej jest patrzeć, jak giną twoi towarzysze. Często oglądamy to z dronów.

Najgorzej jest widzieć, jak wróg strzela do ludzi w okopach, którzy są gotowi się poddać lub nie zdążyli się wycofać

Brakuje nam dronów, w tym szybkich dronów FPV. Dla porównania: wróg może mieć ponad 50 lotów dziennie, podczas gdy my mamy do 10. Podczas szturmów większość dronów tracimy, bo latamy wtedy w każdą pogodę: śnieg, deszcz, mgła – bez znaczenia. A te drony są cywilne, więc nieprzystosowane do trudnych warunków pogodowych.

Kolejnym problemem jest biurokracja: wypisywanie wszystkich tych papierów, udowadnianie sensowności użycia dronów. Musimy dostarczyć certyfikaty operatora, dane o warunkach pogodowych i dowieść, że lataliśmy bez naruszeń. Obliczyliśmy, że do spisania drona na straty potrzeba około 15 dokumentów. Chociaż ministerstwo obrony ogłosiło niedawno przejście na elektroniczne zarządzanie dokumentami, liczba dokumentów nie zmniejszyła się.

Szkoda też, że wciąż polegamy na chińskich maszynach – wszystkie te drony Mavic są przez nich produkowane. A jeśli Chiny nałożą embargo na eksport dronów, będzie problem. Jesteśmy też teraz bardzo zależni od zachodniej broni. Musimy zbudować własne fabryki broni i amunicji.

Wagnerowcy - porywacze ciał

Nigdy nie zapomnę, jak ewakuowaliśmy „dwusetki” [tzw. ładunek 200 – w wojskowej nomenklaturze ukraińskiej i rosyjskiej poległy żołnierz – red.] z szarej strefy. Jestem przekonana, że każdy obrońca Ukrainy powinien wrócić do domu. A często z powodu ciągłego ostrzału bardzo trudno jest zabrać ciała z pola bitwy – czasami do wroga jest zaledwie 100 metrów.

Jednak pomimo niebezpieczeństwa poszliśmy na rekonesans. Trzeba było się dowiedzieć, gdzie są ciała, wybrać pogodę i czas. Najlepiej taki, w którym w pobliżu nie latałyby drony wroga, które mogłyby nas namierzyć – czyli moment, w którym będzie deszcz, śnieg lub mgła. Zespół ewakuacyjny składa się z co najmniej sześciu osób: cztery do ewakuacji, dwie do osłony. Często trzeba było przejść 5-6 kilometrów, trzeba koordynować nasze działania z innymi jednostkami, w pobliżu których będziemy przechodzić podczas ewakuacji. To również wymaga dużo czasu, wysiłku i zasobów. Ale warto i trzeba.

Julia i zniszczony czołg wroga. Zdjęcie: archiwum prywatne

Pamiętam też, jak w zeszłym roku, w lutym, w naszym kierunku szło wielu wagnerowców. Szturmowali Sołedar i zabierali ciała zabitych – zarówno naszych, jak swoich. Później schwytany wagnerowiec powiedział nam, dlaczego to robią. Okazało się, że przydzielali im nowych bojowników w zależności od liczby przekazanych ciał. Jeśli nasi polegli żołnierze mieli proukraińskie tatuaże lub z innych powodów było jasne, że byli Ukraińcami, wagnerowcy palili ich ciała i dopiero po tym oddawali jako zwłoki swoich.

Wszyscy będą walczyć

Do pójścia na wojnę zmotywowała mnie potrzeba chronienia mojej rodziny. Mam młodszego brata i matkę. Nie chcę widzieć tego, co widzę w Donbasie, w regionie Kijowa. Nie chcę, żeby moja matka musiała opuszczać swój dom i gdzieś emigrować. I wstydziłabym się zhańbić pamięć mojego ojca i męża, którzy na pewno zrobiliby dokładnie to, co ja: broniliby swojego kraju. Tak samo powinni postąpić wszyscy świadomi, zdrowi mężczyźni.

Ukrywanie się nie pomoże. Wszyscy będą walczyć. Nie stać nas na zabawę w demokrację
Z byłym naczelnym dowódcą Sił Zbrojnych Ukrainy Walerijem Załużnym. Zdjęcie: archiwum prywatne

Przyznaję: w pierwszym roku inwazji byłam przeciwna przymusowej mobilizacji. Ale teraz jest inaczej. Wojsku brakuje ludzi na froncie, ci, którzy walczą, są wyczerpani. Wszyscy się boją. Podczas ofensywy na pełną skalę najbardziej obawiałam się, że nie będę uzbrojona, gdy rosyjskie czołgi przejadą moją ulicą.

A teraz, kiedy jestem tutaj, na froncie, boję się, że zostanę schwytana. Lepiej umrzeć niż być jeńcem wojennym Rosjan

Ludzie muszą zrozumieć, że ta wojna nie skończy się szybko. Mamy własny kraj, z wolnością słowa, demokracją, wartościami – i musimy o niego walczyć. Bardzo podoba mi się wypowiedź amerykańskiego prezydenta Johna F. Kennedy'ego, który powiedział: „Nie pytaj, co twój kraj może zrobić dla ciebie. Zapytaj, co ty możesz zrobić dla swojego kraju”.

Rosja nie przestanie

Czym jest dla nas zwycięstwo? Jeśli osiągniemy granice z 1991 roku, ale stanie się to strasznym kosztem życia naszych ludzi, nie uznam tego za zwycięstwo. Dla mnie zwycięstwem jest wynegocjowanie najkorzystniejszych dla nas warunków zawieszenia broni i kontynuowanie przygotowań do wojny. Niestety, muszę przygotować na nią moje dzieci. Rosjanie się nie zatrzymają. Historia jest cykliczna. Putin nieustannie powtarza, że Rosja nie może istnieć bez Ukrainy. Jak Rosja może istnieć bez Kijowa? Nie może. Ale wszyscy wiemy, że nie udało im się zająć Kijowa w trzy dni. Czy mogą najechać nas ponownie? Oczywiście, że mogą. Ale teraz jesteśmy znacznie silniejsi. Jestem zaskoczona postawą świata. Europejczycy są bardzo zrelaksowani. Nie mają pojęcia, z czym będą musieli się zmierzyć, gdy Putin zaatakuje Europę. Nie liczę na pomoc Zachodu, ponieważ społeczność międzynarodowa ma własne interesy. Liczę tylko na siebie i moich towarzyszy broni. Ukraińcy przeszli tak wiele w ciągu ostatnich 100 lat: Związek Radziecki, rewolucje, głód, II wojnę światową…

I mimo wszystko przetrwaliśmy. Dlatego Ukraina przetrwa bez względu na wszystko
Julia jest przekonana, że wszyscy będą walczyć. Zdjęcie: archiwum prywatne

Mam 28 lat i jestem na wojnie od prawie 7 lat. Nie żałuję swojej decyzji. Wierzę też, że wojsko ma znacznie większe szanse na przetrwanie tej krwawej wojny. Po jej zakończeniu widzę Ukrainę jako sprawiedliwą i uczciwą. Na pewno wtedy odejdę z wojska, prawdopodobnie będę pracowała w strukturach związanych z reformowaniem armii. Dziś musimy wdrożyć projekty społeczne na rzecz integracji i wsparcia weteranów.

Marzę też o tym, by zostać ministrem obrony, bo to jest stanowisko cywilne. Stworzyłabym silny zespół z ludzi, których znam osobiście, w 100% skutecznych na swoich stanowiskach i robiących wszystko dla wojska, a nic dla siebie.

Ale na razie to tylko marzenia. Teraz musimy przepędzić wroga z naszej ziemi. I tu widzę tylko dwa scenariusze: albo wygramy, albo zostaniemy pokonani. Trzeciej opcji nie ma. Jeśli przegramy tę wojnę, będziemy okupowani przez wieki. Jest więc tylko jedno wyjście: wygrać

20
min
Natalia Żukowska
Kobiety na wojnie
Dowódca plutonu UAV
false
false
Exclusive
Oblicza wojny
Video
Foto
Podcast

„Na wojnie manicure chroni paznokcie przed urazami i tym, czego używamy do czyszczenia broni”. Olga Bihar, artylerzystka

Pomysł opuszczenia kraju nigdy tak naprawdę nie chodził mi po głowie. Tymczasowo do innego regionu? Już raz to zrobiłam i skończyłam z tym. Zdałam sobie sprawę, że jedynym wyjściem jest wypędzenie okupantów z mojej ziemi. Przez osiem lat czekałam na okazję, by dać im po gębach”.

Takie były uczucia 32-letniej Olgi Bihar w pierwszych dniach rosyjskiej inwazji, kiedy w towarzystwie matki i dwóch młodszych braci poszła do biura werbunkowego. Olga jest oficerem artylerii w Siłach Zbrojnych Ukrainy, zastępcą dowódcy batalionu i szefem wspólnej grupy wsparcia ogniowego. Ma pseudonim „Wiedźma”, bo jak sama mówi, „wie, jak podpalić niebo”.

Jak podpalić niebo

Powiedziałaś kiedyś, że w pewnym sensie rozpętanie przez Rosję wojny na pełną skalę było dla Ciebie ulgą. Co miałaś na myśli?

Rozumiałam nieuchronność tej wojny. A oczekiwanie śmierci, jak wiadomo, jest gorsze niż sama śmierć. Kiedy wszystko się zaczęło, to była ulga również dlatego, że tym razem Rosja zaatakowała otwarcie i mogliśmy dać wrogowi odpowiednią odpowiedź. Do lutego 2022 r. rosyjscy wojskowi, którzy zajęli Donbas, nie nosili szewronów – formalnie „ich tam nie było”. W oczach społeczności międzynarodowej był to raczej konflikt wewnętrzny, a my nie byliśmy w stanie odpowiednio zareagować.

Na własne oczy widziałam wszystko, co działo się w Donbasie w 2014 roku, bo pochodzę z Kramatorska. Brałam udział w oporze przeciwko okupantom. Zabrałam rodzinę do Kijowa i poszłam na studia prawnicze, ponieważ zdałam sobie sprawę, że muszę wiedzieć, jak chronić swoje prawa. W tym czasie miałam już dyplom z neurobiologii. Podczas zdobywania drugiego dyplomu pracowałam w kancelariach prawnych, potem założyłam własną firmę. W 2016 roku urodziłam syna.

Lubiłam swoją pracę, ale wiedziałam też, że kiedy zacznie się wielka wojna, pójdę służyć.

Czy Twoi bracia i mama też się zmobilizowali?

25 lutego do biura werbunkowego poszła cała rodzina. Teraz służymy w różnych jednostkach sił obronnych. Jeden brat jest sanitariuszem, drugi zwiadowcą. Mama też służy w siłach zbrojnych

Jeśli chodzi o mnie, nie wybrałam oddziału armii – na początku wielkiej wojny większość tych, którzy przyszli do biura werbunkowego, została przydzielona do obrony terytorialnej. Zostałam zastępcą dowódcy kompanii piechoty. Później dowodziłam plutonem, a po kampanii kijowskiej przeprowadziliśmy pierwszą poważną operację wojskową na obrzeżach Bachmutu.

Dużo się uczyłam – tak w praktyce, jak w teorii. Zostałam operatorem moździerza. Przydzielili mnie do plutonu z 4 operatorami moździerzy i przekonałam się, jak dobrze zaprojektowany system kierowania ogniem może zmienić sytuację na polu bitwy. Skupiłam się więc na wsparciu ogniowym. Niektórym może się to wydawać skomplikowane, ale dla mnie to było dość łatwe i bardzo interesujące.

Praca artylerzysty to liczby i obliczenia?

Potrzebna jest znajomość matematyki (podziękowania dla wydziału biologii), topografii. Tu nie ma wyższej matematyki, ale jest trygonometria: obliczasz balistykę i odległości.

To te same sinusy, cosinusy i cotangensy, których uczysz się w szkole i myślisz, że nigdy nie będziesz ich potrzebować w życiu. Dla artylerzysty ta wiedza jest niezbędna

By pocisk trafił w odpowiednie miejsce, trzeba go wyregulować, obliczyć kąt odchylenia, przeliczyć go na tysięczne, nanieść na mapę i wymyślić, jak zmienić ustawienia strzelania. Mamy już unikalne zautomatyzowane systemy, ale nadal sami wykonujemy wstępne obliczenia. Dostosowujemy nie tylko jedną broń, ale kilka naraz.

Raz miałam dziesięć pozycji strzeleckich naraz. Wróg atakuje. Planuję ogień, dostosowuję go, przydzielam cele, wydaję komendy do strzału, rejestruję przerwy w instalacjach i prowadzę wszystkie statystyki. Obraz z drona często pozostawia wiele do życzenia, ale trzeba określić współrzędne eksplozji, pamiętać, kto strzelał, szybko wprowadzać poprawki i zapisywać to wszystko w dzienniku. Mam przed sobą kilka monitorów, krótkofalówkę i słuchawkę, jednocześnie wykonuję obliczenia, zapisuję współrzędne, odpowiadam przez radio...

Moje umiejętności są stopniowo szlifowane. Na początku miałam trzy moździerze, potem sześć, a potem dostałam karabiny. Ponieważ nie mamy dni wolnych ani świąt, proces szkolenia i pracy jest praktycznie ciągły. Mój odpoczynek polega na sprawdzaniu pozycji. Postrzelać sobie, sprawdzić stan broni, rozmieszczenie ziemianek. To również należy do moich obowiązków.

Moździerze są bardzo ciężkie. Musisz je dźwigać?

Oczywiście, że tak. Ale musisz zrozumieć, że sama ich nie przenoszę. Zazwyczaj moździerz dowożą do miejsca, w którym można do niego dotrzeć, a następnie przewozi go quad albo moi towarzysze i ja ciągniemy go na pozycję za pomocą pasów.

Ta praca ma wiele niuansów, ale daję radę. Jesienią 2023 roku zostałam pełniącą obowiązki oficera wsparcia ogniowego, a w grudniu zastępcą dowódcy batalionu ds. artylerii.

Powiedziałaś, że czasami artylerzysta moździerzowy musi wykonywać zegarmistrzowską robotę, by trafić własnych ludzi. O jakich sytuacjach mówisz?

Teraz wojna się zmieniła: nie jest manewrowa, lecz pozycyjna. Jesteśmy w defensywie, a odległość między naszymi okopami a okopami wroga może wynosić nawet 25 metrów. Zgodnie z doktryną artyleria nie może prowadzić ostrzału wielkokalibrowego z odległości mniejszej niż 400 metrów. Ale jeśli wróg zajmie pozycję tak blisko naszej, jak to tylko możliwe, biorę odpowiedzialność za ochronienie naszej piechoty, a potem pracujemy jak chirurdzy. Obliczamy 10 000 razy, oddajemy kilka celnych strzałów i zachowujemy pozycję dla siebie. Z zewnątrz bitwa może wydawać się niekontrolowana, ale w rzeczywistości to jest złożony i starannie zaplanowany proces.

Co jest dla Ciebie najtrudniejsze na wojnie?

Kiedy nie ma połączenia z pozycją i zdajesz sobie sprawę, że możesz stracić ludzi. Jako dowódca rozumiesz, że jeśli tak się stanie, będzie to oznaczało, że praca została wykonana nieprawidłowo – i będzie to twój błąd. Ale nawet jeśli to nie będzie twój błąd, nadal trudno będzie sobie wmówić, że utrata ludzi to coś normalnego.

Najtrudniej jest z chłopakami w wieku 20-25 lat – kojarzą mi się z młodszymi braćmi. Ostatnio jeden z naszych najlepszych dowódców granatników znalazł się pod ostrzałem, a ja zareagowałam zbyt emocjonalnie, trzęsły mi się ręce. Moi podwładni nie powinni mnie widzieć w takim stanie.

Od nastroju i zachowania dowódcy dużo zależy, zwłaszcza jeśli dla niektórych podwładnych to pierwsza bitwa.

Około 70 procent ludzi ma taką samą reakcję na stres związany z pierwszą bitwą: zamykają się w sobie. Nie są w stanie odbierać informacji ani wykonywać rozkazów. Instynkt każe im uciekać – bez względu na to, dokąd mają iść

W takiej sytuacji spokojny dowódca może odegrać decydującą rolę, uśmiechając się, uspokajając, a nawet żartując. Stoi wojownik na mojej pozycji i sprawdzamy moździerz. I wtedy zaczynają się „przyloty”. Zdaję sobie sprawę, że jeśli pierwszy pocisk spadł sto metrów przed nami, to drugi nas ominie. Ale trzeci może trafić. Mamy więc trzy minuty na powrót na nasze pozycje.

Mówię żołnierzowi, żeby wyjął rurę z moździerza, ale on nie może tego zrobić – trzęsą mu się ręce, panikuje. Ja, siedząc spokojnie na ziemi i pokazując całą sobą, że nie dzieje się nic nadzwyczajnego, zaczynam go uspokajać. Nawet jeśli wróg uderza w naszą pozycję lub dach płonie, nie panikujemy: zakładamy maski, szmaty na twarze i czekamy, aż ostrzał się skończy, abyśmy mogli bezpiecznie wyjść.

W ogóle się boisz?

Tak. Pamiętam, że kiedy jedna z pozycji zgłosiła, że trzy wrogie KAB-y [udoskonalone radzieckie bomby lotnicze - red.] lecą w kierunku drugiej, poczułam chłód w środku, oddech uwiązł mi w gardle... Szybko zebrałam zespoły ewakuacyjne i kazałam im przynieść łomy i kilofy, żebyśmy mogli kogoś wykopać, gdyby się zawaliło.

Podejście do kobiet w wojsku jest już inne

Czy jako kobieta dowódca spotkałaś się z uprzedzeniami lub seksizmem?

Do 2016 roku w ukraińskiej armii nie było stanowisk bojowych dla kobiet. Z wybuchem wojny na pełną skalę pojawiło się wielu młodych dowódców zorientowanych na NATO, a stosunek do kobiet w armii zmienił się.

Oczywiście czasami słyszę coś w rodzaju: „Kobieta dowódcą? No cóż”. Ale nie traktuję tego jako osobistej zniewagi. Nie wszyscy ludzie są wykształceni i dobrze wychowani. A jeśli jesteś zbyt wrażliwa i nie potrafisz obrócić sytuacji w żart, to wojsko nie jest dla ciebie.

W mediach społecznościowych są filmy, na których robisz sobie manicure pod lampą, choć jesteś w strefie walk.

Prawdę mówiąc, nienawidzę tego robić, ale to konieczne. Manicure na wojnie to nie kwestia piękna, ale przede wszystkim wygody. Powłoka lakieru żelowego lepiej chroni płytkę paznokcia przed zimnem i urazami, przed agresywnymi substancjami używanymi do czyszczenia broni. Pod wpływem adrenaliny możesz nawet nie zauważyć, że się zraniłaś. Możesz uderzyć się w rękę, upaść – przepraszam za szczegóły – na zwłoki. Potem się stamtąd wydrapujesz, ręce w ziemi, nie ma gdzie ich umyć... Gdy paznokcie są chronione lakierem, istnieje większe prawdopodobieństwo, że skóra pod nimi przetrwa.

Długie paznokcie mają wiele zalet. Na przykład ułatwiają cięcie paczki z prochem strzelniczym. Niedawno użyłam długiego paznokcia do usunięcia odłamka z nogi... Lakier żelowy i lampa są też potrzebne – do klejenia plastiku lub lutowania jakichś detali.

Mówisz, że adrenalina blokuje odczuwanie bólu. Jak to działa?

Adrenalina sprawia, że tętno wzrasta i czujesz, że możesz zrobić wszystko. Ten stan jest euforyczny. Ale potem przychodzi to, co nazywamy wycofaniem.

Ostatnim razem, gdy trafiłam pod atak Gradów w Czasiw Jarze, byłam w stanie przebiec 10 kilometrów na adrenalinie. Ale potem byłam całkowicie znokautowana – spałam przez trzy godziny i nie słyszałam, jak uderzają w nas KAB-y. To jest wycofanie – ciało zbiera swoje żniwo.

Potem przez dwa tygodnie jesteś w fatalnym nastroju, nie możesz jeść ani spać, masz mdłości i bóle głowy. W takich momentach lepiej pozostać w bazie i zająć się rutynową pracą. A jeśli dostaniesz urlop, powinnaś pojechać do rodziny później, kiedy już dojdziesz do siebie psychicznie.

Masz siedmioletniego syna. Powiedziałaś, że czasami czujesz potrzebę zdystansowania się od rodziny, a nawet dziecka. Co to oznacza?

Może to zabrzmi szalenie, ale rozumiem, że mogę umrzeć. Moje życie jest teraz poświęcone państwu, a nie rodzinie. A moje wysiłki mają uczynić mojego syna tak niezależnym, jak to tylko możliwe. Tak, by jeśli coś mi się stanie, mógł to względnie dobrze przetrwać.

Inną kwestią jest to, że nie zawsze dobrze jest dzielić się swoim nastrojem i stanem z dzieckiem, które jest jeszcze niedojrzałe psychicznie. Przed wizytą u syna staram się jak najbardziej wyrzucić z głowy wojskowe tematy.

Zdjęcie: Dmytro Demyanets

Czym jest dla ciebie Ukraina?

Dla mnie Ukraina to nie tylko granice na mapach topograficznych i geograficznych. To kod kulturowy. To tradycje, język, wynalazki. Mamy wiele powodów do dumy.

Jednocześnie gdy Ukraińcy przyjeżdżają do Polski, Niemiec czy Wielkiej Brytanii, są mile zaskoczeni doskonałymi drogami i poziomem życia. Kiedy przyjeżdżamy do baz NATO na szkolenia, jesteśmy pod wrażeniem organizacji wszystkich procesów. Dlatego teraz walczę o to, abyśmy mogli zbudować taki sam komfort, pokój i demokrację w naszym kraju.

Ale aby to zrobić, musimy najpierw pokonać wroga. Będziemy mogli normalnie żyć i rozwijać się tylko wtedy, gdy odgrodzimy się od Rosji i Białorusi drutem kolczastym i 10-kilometrowym polem minowym. Musimy wypędzić okupantów z naszej ziemi. I ja i moi bracia mocno nad tym pracujemy.

Zdjęcia z prywatnego archiwum Olgi Bihar

20
min
Kateryna Kopanieva
Kobiety na wojnie
Twarze wojny
false
false
Exclusive
Video
Foto
Podcast

Aktywizm codzienny: jak Ukrainka walczy z rosyjską propagandą w Portugalii

Czy proukraińskie wiece w prowincjonalnym portugalskim mieście mają sens? Olga Filipowa wątpiła, czy warto inicjować jakąkolwiek działalność obywatelską poza stolicą Portugalii. Dziś każde spotkanie Ukraińców w Coimbrze jest znaczącym wydarzeniem. I to właśnie dzięki aktywistom z tego miasta rosyjscy propagandyści w Portugalii znaleźli się na pierwszych stronach krajowych mediów.

Zawsze czułam, że nie mogę nic nie robić

Olga przyjechała do Portugalii w 2001 roku. Kraj pilnie potrzebował siły roboczej, a dziesiątki tysięcy Ukraińców podróżowało na południe Europy, by budować tam domy i drogi. Wśród nich był ówczesny partner Olgi. I pewnego razu, gdy pojechała do niego na wakacje, nie wykorzystała biletu powrotnego.

Studiowała na uniwersytecie w Coimbrze, pracowała, wychowywała córkę i nie była szczególnie aktywna. Wszystko zmieniło się podczas Rewolucji Godności. Choć nie miała doświadczenia w pracy obywatelskiej, Olga zorganizowała swoje pierwsze akcje, bo czuła, że nie można milczeć:

„Zaczęłam coś robić w 2013 roku. Kiedy zaczął się kijowski Majdan, organizowaliśmy własne majdany w Coimbrze. Ale nie bardzo wiedziałam, jak to robić, więc po prostu wyszliśmy na miasto z pięcioma lub sześcioma przyjaciółmi. Zorganizowaliśmy też wiec, gdy Rosjanie zajęli Krym – wtedy zrobiłam to już w bardziej zorganizowany sposób. Pojawiły się nawet media, by napisać i nakręcić o nas materiał. Ale wciąż było nas ledwie 20 osób.

Później mieszkała przez jakiś czas w Berlinie, w wolnym czasie walcząc wraz z przyjaciółmi o zamknięcie Rosyjskiego Domu Kultury i Nauki (Russisches Haus der Wissenschaft und Kultur)  - w rzeczywistości ośrodek rosyjskiej propagandy. Z czasem sprawę podjęły większe organizacje i dziś kwestia zamknięcia tego ośrodka jest dyskutowana w Bundestagu. Zresztą na początku ubiegłego roku instytucja ta została skontrolowana przez niemiecką prokuraturę.

Olga Filipowa i jej przyjaciele podczas protestu przed Rosyjskim Domem Kultury i Nauki w Berlinie

Gdy Rosja rozpętała swą inwazję na pełną skalę, Olga wróciła do Coimbry. Brakowało jej tam jednak dużych wieców – jak te, w których uczestniczyła w Berlinie. To ją zmotywowało:

„Zaczęłam od zidentyfikowania naszej grupy docelowej. A są nią Portugalczycy, którym chcemy coś przekazać. Ważne było dla mnie zrozumienie, w jakim są punkcie, jeśli chodzi o zrozumienie tej wojny, czego oczekują i czego potrzebują. Pierwszym wydarzeniem, które zorganizowaliśmy, było Free Hugs from Ukraine. Zadzwoniłam do przyjaciół i stanęliśmy na środku turystycznej ulicy Coimbry z plakatem, na którym wymalowałyśmy właśnie taki napis: „Darmowe uściski z Ukrainy”. Ludzie podchodzili i przytulali nas. Pytałam ich, co myślą, jak zakończy się wojna, jak postrzegają szanse na zwycięstwo Ukrainy, dlaczego jest to dla nich ważne (albo nieważne), co wiedzą, a czego nie”.

Donośny głos mniejszości

Coimbra to miasto studentów. Ma wiele instytucji edukacyjnych i organizacji młodzieżowych. Niecałe 150 000 osób mieszka w mieście położonym między Lizboną a Porto. Według oficjalnych danych tylko ok. 600 z nich to Ukraińcy.

Regularność działań, jak mówi Olga, nie tylko przypomina Portugalczykom o wojnie. Wytrwałość, z jaką Ukraińcy wychodzą na ulice, pokazuje również, że nie zamierzają się poddawać

„Najważniejszą rzeczą jest pokazanie Portugalczykom, że nie jesteśmy zmęczeni, że jesteśmy pewni zwycięstwa Ukrainy. Bo gdy tylko znikniemy im z oczu, pomyślą: ‘Muszą być zmęczeni, no i nie mogą mieć nic przeciwko temu, że Rosjanie ich okupują, bo to lepsze niż utrata życia’. Widzę, że jest już wielu ludzi, którzy myślą w ten sposób, bo mówią: ‘Oddałbym swój dom, żeby przeżyć’.

Nie rozumieją, że bycie okupowanym przez Rosjan to to samo co bycie gwałconym, utrata całego siebie, wszystkiego, co się miało i ma. Dlatego musimy wyjść i pokazać, że tego nie chcemy

Drugim źródłem skuteczności przedsięwzięć w Coimbrze jest zrozumienie, na jakie informacje Portugalczycy są, a na jakie nie są gotowi – i z której strony najłatwiej do nich dotrzeć. Chociaż Olga długo mieszkała w Portugalii, zdobycie tej wiedzy zajęło jej dużo czasu i kosztowało sporo wysiłku.

Na wiecach w Coimbrze zawsze gromadzą się dziesiątki osób

I tak aktywistka zdała sobie sprawę, że większość Portugalczyków szczerze wierzy, że Rosjanie są ofiarami reżimu Putina. Olga zwróciła również uwagę na fakt, że obywatele Portugalii bardzo cenią kulturę. Z jednej strony utrudnia to wyjaśnienie przeciętnemu mieszkańcowi Coimbry, dlaczego pójście na występ rosyjskiego baletu oznacza wspieranie wojny przeciwko Ukrainie. Z drugiej – jest to również temat, który można wykorzystać, by dotrzeć do ludzi:

„Podjęłam się misji przekazania tej idei i organizowania ukraińskich wydarzeń kulturalnych. Nie chcę, by wyglądało to tak, że grupa Ukraińców chce odebrać komuś kulturę. Wręcz przeciwnie – chcemy ją przynieść. Pokazujemy więc, że nie chodzi o kancelowanie kultury. Jeśli chcesz kultury, możemy pokazać ci piękną, dobrą, życzliwą kulturę. Na przykład tę, którą tworzy Julia Golub, piosenkarka folkowo-jazzowa z Lizbony, z którą koncertowaliśmy w zeszłym roku. Portugalczycy, którzy kochają kulturę, przyszli to zobaczyć. Po każdej piosence Julia opowiadała krótką historię wojny.

Dotarliśmy do nich poprzez piosenki. Dla nich to nie było tak, jakby ktoś próbował im coś narzucić bez ich zgody
Olga wierzy, że miękka siła kultury jest jedną z najlepszych metod komunikowania się z zagraniczną publicznością

Olga spędza też dużo czasu na poszukiwaniu sprawdzonych informacji, faktów i badań niezbędnych w komunikacji z obcokrajowcami. Portugalczycy, dla których nasza wojna jest czymś obcym, w większości nie są gotowi przyjmować na wiarę tego, co się do nich mówi. Radykalizm przekonań rozmówcy mogą przypisywać nadmiernej emocjonalności wynikającej z jego doświadczeń. W dialogu z Portugalczykami Olga musiała nauczyć się akceptować istnienie dobrych Rosjan i wartość niektórych aspektów rosyjskiej kultury:

„Tu trzeba być bardzo ostrożnym, by nie wyjść na kogoś kto dyskryminuje. To znaczy możesz powiedzieć: ‘Tak, wiesz, są dobrzy Rosjanie’ (śmiech) – i musimy zrezygnować z tego, co sami wiemy o tych ‘dobrych Rosjanach’, że nie widać ich nawet w kamerze termowizyjnej. Zwykłym ludziom trzeba mówić: ‘Tak, są, ale wiesz, są statystyki: 77% Rosjan popiera wojnę’.  Nauczyłam się mówić o ich kulturze tak: ‘Owszem, oczywiście, są tam pewne historie kulturowe. Tak, nie można kancelować. Ale są rzeczy, które nie są istotne. Zastanów się, czy byłoby w porządku, gdybyśmy podczas nazistowskiej okupacji zaczęli promować niemieckie balety na scenach Europy. Cóż, prawdopodobnie nie. Ale po jakimś czasie, po wojnie, po denazyfikacji, po tym wszystkim, to jest w porządku’. I wtedy zrozumieli.

Ciao, profesorze

Jednym z najgłośniejszych osiągnięć Olgi jest zwolnienie rosyjskiego propagandysty z Uniwersytetu w Coimbrze.

Profesor Władimir Pliasow od 2012 roku współpracował z fundacją „Ruskij mir” [rosyjski świat – aut.]. Ukrainiec Wiaczesław Miedwiediew, który studiuje na tym uniwersytecie, zauważył po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę, że flagi tej rosyjskiej organizacji wciąż wisiały w budynku. Co więcej, znajdowały się one tuż obok niebiesko-żółtych flag i plakatów wyrażających solidarność z Ukrainą. Po apelu do rektoratu wrogie symbole zostały usunięte, ale okazało się, że to dopiero początek. Jakiś czas później na ścianie wydziału pojawiło się tableau z nagłówkiem: „Najwybitniejsi rosyjscy pisarze”, a studenci zostali zaproszeni do czytania ich dzieł. W gronie tych osób, obok Tołstoja i Gogola, znaleźli się Edward Limonow i Zachar Prilepin.

Limonow był rosyjskim politykiem o ukraińskich korzeniach, który kwestionował suwerenność Ukrainy i istnienie narodu ukraińskiego w ogóle. Prilepin to rosyjski propagandysta, który walczył przeciwko Ukrainie w ramach organizacji terrorystycznej DNR w latach 2016-2018, a później chwalił się w wywiadzie dla rosyjskich mediów, że jego oddział „zabił dużą liczbę ludzi”.

Władimir Pliasow od lat promuje propagandowe narracje wśród studentów

Wraz z Wiaczesławem Olga napisała obszerny artykuł zawierający szereg argumentów, które jednoznacznie potwierdziły, że prorosyjski profesor był zaangażowany w działalność propagandową. Choć już sam fakt, że Prilepin został wymieniony w gronie „najwybitniejszych rosyjskich pisarzy” wystarczyłby do wywołania poruszenia, Olga i Wiaczesław musieli udowodnić, że nie była to pomyłka ani przypadek:

„Przedstawiliśmy różne fakty. Pokazaliśmy, że rozdawał wstążki świętego Jerzego. Jest nagranie wideo, na którym mówi w wywiadzie o anektowanym Krymie: ‘Nie rozumiecie kontekstu historycznego i tego, co się tam dzieje... Kim w ogóle są Ukraińcy?’. Na jego stronie internetowej było kilka artykułów, w których pisał czarno na białym, że język ukraiński jest ‘dialektem”’.

Artykuł Olgi został opublikowany, cała historia została podchwycona przez znanego historyka i dziennikarza w Portugalii José Migliazesa, a następnie przez media krajowe.

Profesor został szybko zwolniony, co wywołało wielkie poruszenie wśród rosyjskiej społeczności w Portugalii

Rosyjska diaspora, której aktywność zazwyczaj ogranicza się do komentarzy na Facebooku, zdołała nawet zebrać podpisy pod petycją o przywrócenie profesora do pracy. Ale nie pomogło.

Musimy działać, pokazać i mówić, gdziekolwiek jesteśmy

Olga jest przekonana, że – czy to w stolicy, czy w małym miasteczku, czy nawet na wsi –  ukraińscy aktywiści zawsze znajdą sobie coś do zrobienia. Chociaż na początku sama miała wątpliwości, czy rozpoczęcie działalności w Coimbrze ma sens:

„To było moje pytanie dotyczące Coimbry: Po co robić coś w małym mieście, skoro parlament jest w Lizbonie, a wszystkie ambasady w stolicy Portugalii? Potem zdałam sobie sprawę, że w małych miastach czasami takie wydarzenia mają większy wpływ. W zeszłym roku, w rocznicę rozpoczęcia przez Rosjan inwazji na pełną skalę, mieliśmy małe wydarzenie, na 300 osób. Ale dla Coimbry wyglądało to na bardzo duże wydarzenie. Dużo się o tym pisało.

Myślę więc, że jeśli twoje serce i dusza chcą coś zrobić, musisz to zrobić bez względu na to, gdzie jesteś
W pierwszą rocznicę inwazji na pełną skalę na wiec przybyło 300 Ukraińców

Należy też pamiętać, że wyborcy, którzy decydują, czy jakiś prorosyjski populista nie dojdzie przypadkiem do władzy, nie mieszkają tylko w stolicy. Kurs rządu będzie zależał także od ich zapotrzebowania społecznego. Więc nawet jeśli jest okazja, aby powiedzieć coś ważnego choćby dziesięciu osobom o Ukrainie, to warto ją wykorzystać.

Dla tych, którzy też chcieliby przewodzić ruchowi ukraińskiemu w swoim mieście lub wiosce, ale zastanawiają się, czy w to wejść, Olga ma trzy proste rady:

1. Nie wahaj się pytać bardziej doświadczonych kolegów (w tym siebie samej);

2. Dobrze jest poznać zwyczaje i nastroje grupy docelowej. Jeśli masz już lokalnych przyjaciół, poproś ich o radę, co najlepiej sprawdza się w ich kraju w przypadku określonych zadań;

3. Zapoznaj się z przepisami prawnymi dotyczącymi organizowania wydarzeń publicznych, zbiórek pieniędzy oraz innych działań – i przestrzegaj ich w dobrej wierze.

A jeśli ktoś nie ma chęci lub możliwości pełnego poświęcenia się aktywizmowi, zawsze może po prostu rozmawiać o Ukrainie ze wszystkimi, których zna w nowym kraju. Ważne jest jednak, by nie tylko dzielić się wiadomościami z ludźmi, ale także by wybierać sprawdzone informacje i upewniać się, czy to, co publicznie mówimy o Ukrainie, tworzy pozytywny wizerunek naszego państwa. Każda komunikacja z miejscową ludnością za granicą powinna podlegać pytaniu kontrolnemu: ‘Czy po zapoznaniu się z nowymi informacjami ta osoba będzie chciała wesprzeć Ukrainę?’.

„Każdy Ukrainiec ma misję, aby coś przekazać. Nie możemy teraz zamienić się w Rosjan i powiedzieć, że jesteśmy małymi ludźmi i nic od nas nie zależy. Musimy uświadamiać Europie, że potrzebuje Ukrainy być może nawet bardziej niż Ukraina Europy. Ale musimy to wyjaśnić za pomocą faktów, bo czasami ludzie nie myślą tego, co mówią”.

Olga Filipowa: "Kiedy chcesz zaangażować się w działalność obywatelską, powinieneś połączyć doświadczenie innych aktywistów z tym, co leży ci na sercu". Zdjęcie: archiwum prywatne

Wiece, koncerty, marsze, pojedyncze pikiety lub flash moby – wszystkie formy przyciągania uwagi społeczności międzynarodowej są niezwykle ważne dla Ukrainy, ponieważ poziom zainteresowania zachodnich mediów Ukrainą spada z każdym dniem. Według badań przeprowadzonych przez organizację pozarządową Brand Ukraine w 2023 r. liczba artykułów na temat Ukrainy w zagranicznych mediach internetowych była o 20% mniejsza niż rok wcześniej. A regularne badania opinii publicznej przeprowadzane przez Eurobarometr konsekwentnie pokazują spadek poparcia dla Ukrainy wśród obywateli UE co kwartał. Według najnowszego raportu tej organizacji 6 procent mniej osób jest gotowych przyjąć ukraińskich uchodźców w swoim kraju niż latem 2022 r., a 8 procent mniej zgadza się dziś na udzielenie Ukrainie wsparcia zbrojnego.

‍

Wszystkie zdjęcia w artykule pochodzą z prywatnego archiwum bohaterki

20
min
Anastazja Bobkowa
Dezinformacja
Ukraińskie kobiety w świecie
Portugalia
false
false
Exclusive
Video
Foto
Podcast

Waleria Burłakowa: Nie wiem, co musiałoby się stać, by to się skończyło raz na zawsze

Nie chcę patrzeć na listy poległych. Tam będą znajome nazwiska

Waleria Burłakowa, pseudonim „Lera”, była jedną z pierwszych ochotniczek wojny rosyjsko-ukraińskiej. Aktywna uczestniczka wydarzeń na Majdanie, walczyła na froncie przez trzy lata od grudnia 2014 roku. Najpierw była w Piskach, potem w kopalni „Butiwka”, następnie w Swotłodarśku, a następnie „w pobliżu Marika” [tak na Mariupol mówią jego mieszkańcy – red]. Lera mówi, że wówczas Mariupol był najspokojniejszym miejscem, więc jej bracia musieli coś zrobić.  

„Jak głupcy, gdy tylko znaleźliśmy się na poligonie, zaczęliśmy stawać na uszach, by przenieść się do innej brygady, z powrotem na linię frontu – wspomina Waleria. – Na przykład w 54. brygadzie musieliśmy rozpocząć strajk głodowy, aby zachować integralność naszej kompanii i przywrócić ją na front. W końcu przyjechał ówczesny dowódca batalionu Donbas – Ukraina o pseudonimie ‘Filin’ i zabrał nas do siebie”.

Waleria – obsługująca granatnik weteranka, dziennikarka, pisarka i matka – dziesięć lat temu nie miała nic wspólnego z wojskiem. Nieco wcześniej pojechała na Majdan, na zlecenie redakcji „Tygodnika Ukraińskiego”, by relacjonować protesty. I Majdan już nigdy jej nie wypuścił.

„Zostałam ranna. Nie, nie poważnie, ale nie będę w stanie dostarczyć dziś raportu” – redaktor naczelny jej gazety wspominał później, co powiedziała przez telefon. Zdjęcie jej zakrwawionej nogi owiniętej bandażami na stronie Walerii w mediach społecznościowych przypomina o tym, jak Berkut obchodził się wtedy z demonstrantami.

„22 godziny z rzędu na ulicach stolicy. [...] Zamierzam wypić kawę, napisać raport, przespać się trzy lub cztery godziny i wrócić. Do diabła, szczerze mówiąc. Rozpłakałam się, gdy po raz dziesiąty usłyszałam: ‘Drogie kobiety i dzieci, proszę opuścić Majdan Niepodległości, gdzie będzie prowadzona operacja antyterrorystyczna’” – napisała Lera na Facebooku 19 lutego 2014 roku. Tej nocy Majdan był szturmowany, płonął gmach Związków Zawodowych – schronienie protestujących, a do Niebiańskiej Setki dołączali wciąż nowi bohaterowie.

Nie chcę patrzeć na listy zabitych, o ile w ogóle są jakieś listy. Wiem, że będą tam znajome nazwiska
Waleria na Majdanie. Zdjęcie: Facebook / Lera Burlakova

Zdjęcie z Majdanu pokazuje Walerię w hełmie z namalowanym trójzębem w pobliżu kordonu policji. Jeden z jej kolegów dziennikarzy zauważył wówczas, że godło państwowe na jej kasku to samobójstwo. „Samobójstwo to wasz strach, panowie” – odpowiedziała Lera. Zdjęcie zostało zrobione przez Irynę Cwilę, przyszłą towarzyszkę broni. Ta nauczycielka i fotografka o pseudonimie „Obiektyw” zginęła drugiego dnia inwazji na pełną skalę, podczas obrony Kijowa.

„...Pięści zaciśnięte do bólu. Nadchodzi ciemność. Stawimy jej czoło razem. Ramię w ramię” – czytamy na hełmie dziewczyny z Majdanu, uwiecznionej na zdjęciu.

A ciemność wciąż nadchodziła.

Jakie to byłoby szczęście, gdybyś został bez nóg, ale żywy...

„Wstydziłam się mówić o podstawowych rzeczach, takich jak to, że nigdy nie strzelałam z kałacha, więc po cichu sama się tego nauczyłam” – Waleria wspomina swoje pierwsze obowiązki w jednostce ochotniczej „Karpacka Sicz”.

W grudniu 2014 roku wraz z przyjaciółmi z Majdanu pojechała po raz kolejny na linię frontu. Podstaw wojskowego rzemiosła – jak prawidłowo się poruszać, jak rozkładać i czyścić broń – nauczyła się wcześniej, na tygodniowym obozie szkoleniowym batalionu „Ajdar” w Czerkasach. Ale przyznaje, że wtedy nawet nie strzelali.

Waleria na pozycji w Piskach. Zdjęcie: Facebook / Lera Burlakova

W Piskach brakowało ludzi, więc nowi zaczęli pełnić służbę razem ze starymi. Na miejscu uczyli się wojskowych sztuczek.

Tam nie było żadnego Rambo. W sylwestra razem rozgryźliśmy, jak działa granatnik automatyczny. Nie było nikogo, kto by nas uczył – wspomina Lera

Oficjalnie dołączyła do 93. Oddzielnej Brygady Zmechanizowanej Sił Zbrojnych Ukrainy jesienią 2015 roku jako „strzelec – sanitariuszka”. Rok później awansowała na swoje obecne stanowisko, gdy kobiety walczące na wojnie otrzymały oficjalne dokumenty dotyczące ich rzeczywistych stanowisk. I tak Waleria Burłakowa została dowódcą moździerza 120 mm w 54. brygadzie.

„W rzeczywistości wojna jest najgorszym miejscem do rozpoczęcia romantycznego związku” –  napisała kiedyś Lera na Facebooku

Wkrótce potem poznała swojego narzeczonego Anatolija Harkawenkę, pseudonim „Żeglarz”, sapera. Byli razem krótko – zginął 30 stycznia 2015 r. od wybuchu miny tripwire w kopalni „Butiwka”. Lera zaczęła pisać do niego listy, aby nie zwariować z bólu. I tak przez czterdzieści dni z rzędu.

„Lera” i „Żeglarz”. Zdjęcie: Facebook / Lera Burlakova

Jesteśmy razem od pięciu miesięcy. Kocham go tak, jak nigdy wcześniej nikogo nie kochałam. A on mówi, że bez względu na to, jaka jest ta wojna, dobrze, że się zaczęła. Inaczej byśmy się nie spotkali. „Gdzie byłaś wcześniej?”

Chcieliśmy pojechać na wakacje i wziąć ślub. Po raz pierwszy, naprawdę, a nie głupio, jak on i ja ostatnim razem. Na dobre. Wcześniej ustaliliśmy, że wyjedziemy po 20 stycznia. Ale został przełożony. Trochę.

...Klęczysz obok niego. 200. Jego nogi są oderwane. Całujesz jego ramię. Ogrzewasz zakrwawione palce swoim oddechem. Całujesz te palce. Tylko nie puszczaj. Dyktujesz coś medykom. Tak, pseudonim „Żeglarz”. Tak. Tak. Anatolij Harkawenko. Bez łez.

...Kocham cię, mój mały króliczku. I nie wiem, co dalej. Siedzę tu i palę. W twojej kurtce. Jest pokryta krwią. Ale pachnie tobą...

Listy zawarte w książce „Życie P.S.” trafiają prosto w serce. Wielu czytelników – zarówno tych, którzy byli „w punkcie zero”, jak tych, którzy tam nie byli – powie, że nikt nigdy nie napisze mocniej i szczerzej o tej wojnie.

„Wtedy wydawało mi się, że to coś bardzo osobistego – przyznaje Waleria. – Teraz wiem, że to nieprawda. Bo nie chodzi tylko o mnie i nie tylko o niego. Z jakiegoś powodu chodzi o wszystkich, którzy stracili bliskich na wojnie – na różne sposoby i w ten sam sposób. Wiem to, ponieważ od tego czasu napisały do mnie dziesiątki osób”.

Z jakiegoś powodu bardzo ważne było dla nich zrozumienie, że ktoś czuje to samo co oni

Na podstawie pamiętnika Lery w Narodowym Teatrze Dramatycznym im. Marii Zańkowieckiej we Lwowie wystawiono dramat dokumentalny „Życie P.S.”. W rolach głównych występują aktorzy Mariana Kuczma i Ołeś Fedorczenko.

„W końcu zobaczyłam ten plakat i pomyślałam: 'Nie wyobrażam sobie, jak szczęśliwy byłby Żeglarz'. Gdyby, oczywiście, książka i sztuka były o czymś innym. Jest też o nas. Ale nie o jego śmierci” - mówi Lera.

Plakat spektaklu opartego na książce Lery. Zdjęcie: Facebook / Lera Burlakova

– Jakie to byłoby szczęście, gdybyś został bez nóg, ale żywy... – mówi aktorka ze sceny słowami Walerii. Publiczność na sali nie może powstrzymać łez.

Dobrze, że miał te dziewięć lat: zdążył powalczyć, urodził mu się syn

W 2020 roku, dwa lata przed inwazją na pełną skalę, Lera po raz drugi odwiedziła Ścianę Pamięci w Kijowie. Na ścianie Monastyru Michajłowskiego o Złotych Kopułach znajdują się zdjęcia tysięcy ukraińskich ochotników, żołnierzy i funkcjonariuszy sił bezpieczeństwa, którzy zginęli w obronie Ukrainy. Napisała wtedy na Facebooku:

„Bez względu na to, ilu moich towarzyszy poległo, w drodze tam z jakiegoś powodu przypomniałam sobie szczególnie czterech – tych, którzy na zawsze pozostaną w moich myślach. [...] Tak samo jest z każdym – ktoś jest ci bliższy, a czyjaś śmierć dotyka cię bardziej. [...] Dlatego pomyślałem, że jest ich czterech. ‘Żeglarz’. ‘Mit’. ‘Malowany’. ‘Wiedźma’. I tak było, dopóki nie przeszłam wzdłuż ściany, żeby ich poszukać, czterech, którzy zginęli w różnych latach, w różnych miejscach. [...] Twoje oczy nagle wyłapują z setek oczu na ścianie znajome oczy, których nie szukałaś. I po prostu zastygasz: ‘Telefon’. ‘Pionier’. ‘Hajdamaka’. ‘Mehan’. „Ronin’. ‘Łotysz’... Cztery – myślisz sobie – tylko cztery. Dopóki nie podejdziesz do ściany i nie spotkasz oczu wszystkich pozostałych”.

Waleria z synem pod Ścianą Pamięci w Kijowie: Facebook / Lera Burlakova

„Jak wielu ludzi, mam dziką liczbę zmarłych bliskich” – mówi dziś Waleria. – ‘Myrnyi’ był żołnierzem z Prawego Sektora, z którym zaciągnęliśmy się do 93. pułku, a następnie przenieśliśmy do 54. pułku na przyczółku w Switłodarśku. A potem został oficerem. Kiedy byliśmy na froncie, jedząc zupkę chińską na sucho lub kładąc się spać w błotnistej kałuży, nie umyci od tygodni, żartował, że to nasz „bezdomny duch” trzyma nas w siłach zbrojnych. ‘Dzik’, który kiedyś cudem przeżył, gdy w 2014 r. poszedł na akcję z ‘Pionierem’ pierwszym zabitym w naszej jednostce, potem szlochał na cmentarzu, obracając w dłoniach swój rozdarty przez odłamki magazynek…

Kiedy dowiedziałam się, że zginął w 2023 roku, pomyślałam – jak to dobrze, że miał jeszcze te dziewięć lat, że zdążył tyle powalczyć, ożenić się, mieć syna... Wielu chłopakom to się nie udało

Wspomnienia poległych towarzyszy stara się zachować w licznych tekstach, które prawdopodobnie trafią do kolejnej książki. Szczególne miejsce zajmie w niej Wasyl Slipak, pseudonim „Mit”, bohater Ukrainy, śpiewak operowy, solista Opery Paryskiej, ochotnik z Prawego Sektora. Zginął 29 czerwca 2016 r. od kuli wrogiego snajpera w pobliżu wsi Łuhanśke w obwodzie donieckim.

Wasyl Slipak, pseudonim „Mit”, zginął 29 czerwca 2016 r. na przyczółku w Switłodarśku. Mychajło Łupiejko, „Anioł”, stracił obie nogi. Zdjęcie: Facebook / Lera Burlakova

„To bardzo interesująca kategoria wspomnień – o czasie spędzonym z ludźmi, których już nie ma, w miejscach i miastach, których już nie ma – mówi Waleria. – Jak wtedy, gdy spacerowaliśmy z ‘Bizonem’, ‘Sępem’ i ‘Mitem’ w Mariupolu. Słońce zachodziło, w pobliżu było morze. ‘Mit’ spróbował wtedy okropnego alkoholowego napoju energetycznego o nazwie ‘Revo’, tak innego od wyśmienitych francuskich win. Dziwnie jest zdać sobie sprawę, że wiele szczęśliwych chwil istnieje tylko w pamięci. ‘Bizon’ walczył w 2014 roku i zginął w obwodzie charkowskim. ‘Sęp’ zaginął, ale znając go, myślę, że nie przeżyłby nawet dnia w niewoli".

Nie można już wpaść na żadnego z bohaterów i powiedzieć: „A pamiętasz, jak...”. I nigdy nie będziesz mogła usiąść na tej samej ławce, na której wtedy siedziałaś. Nawet po wyzwoleniu Mariupola

Dla Lery ‘Mit’ był ucieleśnieniem niezawodności. Wspomina, że kiedy śpiewał w Paryżu, mogła do niego zadzwonić i powiedzieć: „Bracie, jesteśmy tutaj, w punkcie kontrolnym w środku nocy, nie mamy jak wrócić na nasze pozycje”. I w ciągu 15 minut, „używając jakiejś ochotniczo-wojskowej supermocy” i swoich umiejętności komunikacyjnych, mógł zorganizować pomoc. Tej nocy, dzięki telefonom i pomocy z Francji, Dmytro Kociubaiło, ze pseudonim „Da Vinci”, doprowadził ich na swoje pozycje. Był pierwszym ochotnikiem, który za życia otrzymał tytuł Bohatera Ukrainy. Zmarł 7 marca 2023 roku.

„Czasami wydaje się, że nie ma już nikogo. A potem umiera ktoś inny i zdajesz sobie sprawę, że było ich więcej” – mówi Lera

Nie będzie Buczy na pół kraju. Do czasu

Niepokój, pesymizm i zdolność do rysowania najbardziej ponurych scenariuszy to doświadczenia, które weteranka Waleria Burłakowa zdobyła podczas wojny rosyjsko-ukraińskiej: „Przede wszystkim zmieniła się moja ocena każdej sytuacji. Zaczęłam bardzo dobrze rozumieć, czym jest śmierć”.

Oczywiście ani przez chwilę nie wątpiła, że inwazja Rosji na Ukrainę na pełną skalę w końcu nastąpi. Jedyne pytanie brzmiało: kiedy? Pobudka przyszła, gdy odwołano wieczorne loty do Ukrainy, na przykład z Frankfurtu, gdzie Lera była w weekend. Lufthansa nagle zdecydowała, że załogi nie powinny już nocować w ukraińskich miastach.

„Zastanawiałam się, czy w ogóle będzie jakiś lot rano. Czy naprawdę będzie więcej lotów do Ukrainy?” – wspomina. Zdała sobie sprawę, że nie może czekać do ostatniej chwili, bo jest już matką. Jej 3-letni syn Timur, pozostawiony z babcią, czekał na nią w Kijowie.

Ewakuacja z Kijowa. Zdjęcie: Facebook / Lera Burlakova

„Wywiozłam dziecko przed inwazją. Z jednej strony wszystko było oczywiste. Z drugiej moja wyobraźnia malowała mi znacznie gorsze obrazy: myślałam, że nie będzie połączenia, nie będzie niczego.

Myślałam, że będzie Bucza, tyle że wielkości połowy kraju. Oczywiście w ciągu kilku miesięcy okazało się, że jednak nie. Do czasu

Przyleciała do Kijowa porannym lotem, spakowała kilka rzeczy, a następnego ranka wraz z synem wyruszyła w kierunku zachodniej granicy. „Bardzo się cieszę, że później mogliśmy wrócić. Nie spodziewałam się, że będę miała dokąd pójść, bo wiele osób nie ma dokąd pójść”.

Waleria wychowuje swojego syna na patriotę. Pięcioletni Timur wie o poległych bohaterach – choć do niedawna był przekonany, że zabił ich straszny smok. Od trzeciego roku życia odróżnia letni granatnik od ciężkiego, buduje działa samobieżne z Lego Duplo, karci babcię za rusycyzmy i zadaje szczere, dziecięce pytania: „Dlaczego naszych wrogów – sąsiadów można zabijać, a tych na ulicach w Waszyngtonnie – nie?

„Zwykle matkom radzi się samorealizację, nieskupianie się na dzieciach, robienie tego, co chcą – uśmiecha się Lera. – Oczywiście ograniczam się na wiele sposobów”.

Bo ja naprawdę chciałabym być w jedynym miejscu, w którym nie wstydziłabym się być: na froncie. Ale nie widzę sposobu, by połączyć to z samotnym wychowywaniem syna

Z Wielkiej Brytanii, gdzie Lera i jej dziecko znaleźli tymczasowe schronienie, wrócili dość szybko:

„Jakoś w końcu dotarło do mnie, że nie ma żadnego: 'zostaniemy tu do końca wojny, a potem wrócimy'. Bo ta wojna nie jest na rok, nie na dwa, nie na trzy. I albo zaakceptuję, że moje dziecko pójdzie do szkoły w Wielkiej Brytanii i się zasymiluje, albo zaakceptuję życie w Ukrainie takie, jakim jest teraz”.

Podczas rosyjskiej inwazji Waleria złożyła podanie o pracę w Centrum Analiz Polityki Europejskiej w Waszyngtonie – i spędziła rok, wzmacniając ukraiński głos w międzynarodowych dyskusjach za oceanem. Czas spędzony z dala od Ukrainy był łatwiejszy do zaakceptowania, bo pracowała dla swojego ojczystego kraju. Teraz przebywa w Kijowie ze swoim synem.

„Nie wiem, jaki będzie i jaki powinien być kraj, za który poświęcono tak wiele istnień ludzkich w całej jego historii – mówi. – Mogę myśleć tylko o jego granicach geograficznych, których będę w stanie bronić. Ale z pewnością będą to granice innego etapu. Ponieważ, jeśli się nad tym zastanowić, ta chujnia nigdy się nie skończy. Nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, by to się skończyło na zawsze, byśmy mogli skupić się na czymś innym niż przetrwanie narodu – bez okupacji lub częściowej okupacji, bez oczywistych i nie tak oczywistych Janukowyczów, bez zamrożonych lub aktywnych działań wojennych – bez całkowitego skupienia się na czymś innym niż przetrwanie narodu”.

20
min
Olga Gembik
Rosyjska agresja
Wojna w Ukrainie
Wychowywanie dzieci
false
false
Exclusive
Video
Foto
Podcast

Weronika Marczuk: Miałam marzenie, by zostać matką. Długo do tego dążyłam

Weronika Marczuk jest polsko-ukraińską aktywistką, prezeską pozarządowej organizacji Międzynarodowa Ambasada Przedsiębiorczości Kobiet w Ukrainie, wiceprzewodnicząca Rady Polsko-Ukraińskiej Izby Gospodarczej, prawniczką, przedsiębiorczyni i osobowością medialna. W Polsce znana jest jako liderka współpracy polsko-ukraińskiej, producentka filmowa, aktorka, prezenterka telewizyjna i autorka książek.

Urodziła się w Ukrainie, od 27 lat jest obywatelką Polski, gdzie zbudowała pełną sukcesów karierę. Od 20 lat za pomocą swojej Fundacji wspiera wszystko, co ukraińskie, a od pierwszych dni inwazji rosyjskiej jest przedstawicielką Międzynarodowego Sztabu Pomocy Ukraińcom na Polskę, pomaga ukraińskim uchodźcom.

Oksana Szczyrba: Często pytano Cię, jak przeszłaś przez wszystkie próby i udręki, skąd masz tyle siły, by się nie poddawać? Trudno Ci znaleźć harmonię w pracy i w życiu osobistym?

Weronika Marczuk: Jeśli spojrzysz na życie każdego z nas, zobaczysz, że ostatecznie, jak mówi przysłowie, „wszyscy dostają po równo”. Niektórzy ludzie mają bardzo skromne życie i niewiele problemów, inni mają wielką tragedię, ale także bogate, pełne wrażeń życie. Przynajmniej tak to teraz widzę, jeśli chodzi o równowagę. Oczywiście wiele zależy od losu, odwagi, charakteru i innych ważnych czynników. Ale jeśli masz dziesiątki zajęć dziennie, to masz dużo większe szanse na przeżycie zarówno pozytywnych, jak negatywnych przygód. Dlatego rzadko zdarza się, że mamy tylko nieszczęścia, wyzwania i problemy pod rząd. Po prostu częściej zwracamy na to uwagę. Zauważ, że gdy masz wiele sukcesów, dobrych chwil, radości i wspaniałych projektów, nie mówi się o tym dużo i rzadko o tym piszemy. A gdy tylko doświadczasz życiowej traumy lub potknięcia, wszyscy powinni o tym wiedzieć. Pamiętam, że kiedy pracowałam w telewizji, pojawiły się negatywne „sensacje” na mój temat. To był pierwszy raz w moim życiu, kiedy coś takiego publicznie się działo .  W tamtym czasie bardzo zmartwiłam się tymi plotkami.  

Poszłam do dyrekcji i powiedziałam, że trzeba coś z tym zrobić, bo to nieprawda. Wyśmiali mnie i powiedzieli, że nawet gdyby inni tego nie napisali, oni sami stworzyliby taki materiał. „Nikt nie chce świętych gwiazd, one nie istnieją. Jeśli nadal będziesz święta, nikt nie będzie tobą zainteresowany” – usłyszałam. Przez długi czas nie mogłam się z tym pogodzić, bo nigdy nie chciałam sztucznie robić z siebie gwiazdy, wielkiej figury, która podbije serca wszystkich. Ale moi ukraińscy przyjaciele, potężni producenci, potwierdzili mi, że istnieje taki schemat. Musiałam więc pogodzić się z tym, czego nie da się zmienić.  Dlatego teraz z tym nie walczę i po prostu wybieram życie.

Czy zauważyłaś, że kiedy czytasz wywiady z ludźmi sukcesu, często są pytani: „Tak dobrze ci się powodzi. Czy to prawda? Masz domy i miliardy... Jak to zrobiłaś? Jak takie wspaniałe życie jest możliwe?”. Zwykle wtedy dowiadujemy się, że nie zawsze tak było

Że oni przeszli przez ogień i wodę. Każdy, kto ciężko pracuje, nie spoczywa na laurach, dba o świat, dzieli się swoim doświadczeniem – musi przeżyć nie jedno! Bo rozwój i postęp to nie plaża. To często ból, ciężka praca i uświadomienie. Ale bez tego nie ma jak...

Mała Weronika. Zdjęcie: z prywatnego archiwum

Każda dusza przychodzi na ten świat, by się rozwijać i przechodzić różne próby. A im więcej jesteśmy w stanie pokonać przeszkód i rozwiązać problemów, tym silniejsi i mądrzejsi się stajemy. Nie mówię, że powinniśmy czuć się lepiej po próbach. One zawsze bolą. Pamiętamy o tym. Ale stajemy się lepsi dla naszego rozwoju, dla ludzi wokół nas, dla tego, jak wiele możemy wnieść do życia innych. Pomożesz setkom ludzi, może tysiącom, a nawet milionom coś zrozumieć, pomożesz im nie wpaść w tę samą pułapkę. Wierzę, że próby zmieniają nas na lepsze, „korygują naszą ścieżkę”. Doświadczenie nie jest czymś, co nam się przydarza, jest czymś, co robimy z tym, co nam się przydarza. I zawsze jest wyjątkowe, zawsze we właściwym czasie. Tylko że nam po prostu trudno to zaakceptować.

Jesteśmy tam, gdzie jesteśmy. Bierzemy to, co mamy, i podążamy najlepszą ścieżką. Jesteśmy tak różni, zawsze o coś się martwimy, interesujemy się życiem innych. Wszyscy jesteśmy wpleceni w cudowny, niezwykły koszyk życia. Jeśli to zrozumiemy, łatwiej będzie nam żyć. Jeśli zdamy sobie sprawę, że to jest nasza ścieżka, to na pewno przez nią przejdziemy i będzie lepiej. Kiedy czuję się naprawdę źle, myślę i wspominam sobie moją babcię, moich przodków, którzy wiedli bardzo trudne życie. Powinniśmy im dziękować każdego dnia.

Nie mam pojęcia, co mogłabym powiedzieć współczesnej osobie i jak by ona się czuła, gdyby musiała przejść przez dwie rewolucje, wojnę, głód, czystki, II wojnę światową, Związek Radziecki, ciężką pracę, budzenie się o 4 rano każdego dnia, dziewięcioro dzieci do wykarmienia i czworo do pochowania po drodze, bycie pod okupacją, utratę męża i pobyt w obozach koncentracyjnych – tak jak moi dziadkowie

Nie mogę sobie wyobrazić, jak oni przez to wszystko przeszli. Kiedy więc wspominam moich przodków, szybko wracam do normy i uświadamiam sobie, że nam jest o wiele lepiej. Moja babcia wiele razy mi powtarzała: „Musisz doceniać wszystko, córeczko. Wszystko jest dobre. Spójrz, jesteśmy tu wszyscy razem i to jest najważniejsze". Te słowa bardzo mnie pocieszały. Uwielbiam też to zdanie: „Ludzie nie będą pamiętać tego, co powiedziałaś lub co zrobiłaś, ale zawsze będą pamiętać, jak się przy tobie czuli”.

Dlatego najbardziej cenię relacje międzyludzkie: bycie blisko mojego dziecka, przyjaciół, rodziny, doświadczanie dobrych emocji, interakcji, wspólne budowanie dla sprawy, a nie dla fikcyjnych celów i wyników.

Szukałaś kiedykolwiek pomocy u psychoterapeuty?

Tak, chodziłam swego czasu do psychologa i psychiatry.

Jeśli ktoś czuje, że nie jest w stanie poradzić sobie sam, zdecydowanie powinien poszukać profesjonalnej pomocy. Miałam długi epizod w swoim życiu. Zaczęło się to kilka lat po tym jak zostałam w Polsce i wyszłam za mąż. Zaczęłam mieć załamania nerwowe.

Weronika Marczuk z chrześniaczkami. Zdjęcie: z prywatnego archiwum

Skąd się to wzięło?

Za dużo brałam wtedy na siebie, a nie nauczono nas dbać o siebie. „Jestem ostatnią literą alfabetu” – ten kod nosiłam w sobie od czasów szkolnych. Niestety. W pewnym momencie nie mogłam już spać, miałam ataki paniki. Pamiętam, jak ci, którzy coś zauważyli, pytali: „Co ci jest? Dlaczego płaczesz? Weź się w garść, nie płacz, wszystko będzie dobrze”. W rzeczywistości cierpiałam przez wiele lat i myślałam, że coś jest ze mną nie tak – dopóki nie porozmawiałam z aktorką, która powiedziała mi, że to normalne, gdy jesteś przytłoczona i po prostu musisz szukać pomocy u psychoterapeuty. Potem przez kilka lat chodziłam na terapię.

Uratowała mnie i postawiła na nogi. Sprawiła, że zaczęłam uprawiać sport, doceniać sen, robić przerwy w pracy i odpowiednio wzmacniać swoje ciało.  Ta psychoterapia zmieniła moje życie na bardziej stabilne i zrównoważone. Wytłumaczono mi, że ciało odpowiada nie tylko za aktywność fizyczną, ale także za zdrowie psychiczne

Bo jeśli cały czas jesteś wyczerpana i nie dajesz mu odpocząć i zregenerować się, to ciało tak naprawdę mówi ci, że wkrótce umrzesz. A ja myślałam, że jestem wieczna, że mogę zrobić wszystko. A to nie tak.

Szkoda, że nie mieliśmy takiej świadomości, programów, literatury, jaką mamy teraz. To przyszło do mnie później, kiedy szukałam wybawienia.

Czy Twój były mąż Cezary Pazura kiedykolwiek powiedział Ci: „Weroniko, odpuść, zajmij się sobą, odpocznij”?

Właściwie nie było takiego rozumienia. Myślę, że obojgu nam brakowało wiedzy, która dzisiaj jest dość powszechna. On bardzo kochał swoją pracę i dla mnie niezwykle ważne było, aby pomóc mu się rozwijać, wychowywać dziecko, wykonywać obowiązki domowe. A przy tym studiowałam, pracowałam i pomagałam całemu światu. Wszyscy myśleli, że to norma i że zawsze wszystko się uda. A kiedy zaczęłam coś zmieniać, ludzie wokół mnie byli zaskoczeni: „Jak to? Teraz nie będziesz się zajmować dzieckiem? Chcesz wyjść z domu na dzień czy dwa i pojechać gdzieś sama?”.

To nie było dobrze przyjęte. Być może również dlatego, że niestety przyjęłam rolę, która nie była moją. Odkryłam to na psychoterapii, po przestudiowaniu wielu książek. W wieku 23 lat stałam się prawdziwą matką dla dziecka, które nie było moje. Dzień i noc, cały czas, na każde żądanie, to była moja odpowiedzialność. I okazało się, że branie na siebie roli matki w 100 procentach dzień w dzień jest jak poddawanie przemocy swojego ciała – bo nie rodziłaś, nie nosiłaś, nie masz odpowiednich hormonów, nie znasz dziecka. Możesz więc poświęcić dziecku dużo czasu, ale musisz zdać sobie sprawę, że to córka twojego męża, a ty jesteś jego żoną, która kocha to dziecko, a nie matką, która jest w pełni odpowiedzialna i poświęca mu cały swój czas. W takich przypadkach potrzebna jest równowaga i dużo ważnej wiedzy, zarówno na temat psychologii, jak na przykład szkoły Hellingera, która mówi o powiązaniach i odpowiedzialności w rodzinie.

Uczennica Weronika (po prawej) ze swoją przyjaciółką. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Nie pomyślałaś wtedy o zatrudnieniu kogoś, kto pomógłby Ci w domu ?

Długo czas nie mieliśmy na to pieniędzy. Oszczędzaliśmy wszystko, każdy grosz. Cele były bardziej materialne. Musieliśmy coś zbudować, coś kupić. Nikt wtedy nie rozumiał, że najważniejsze są zasoby ludzkie. Ważne jest, aby zrozumieć, że nie wysuwam żadnych pretensji. Moi przyjaciółki  z Polski wiedziały, jak dbać o siebie inaczej, nawet radziły mi, żebym nie pracowała tak ciężko. Ale mnie tak nie uczono... Wręcz przeciwnie, wszystko musisz umieć zrobić sama, nikt ci nic nie da itd. Od samego początku byłam przekonana, że muszę być w stanie zrobić wszystko sama.

Teraz widzę to inaczej. Bardzo się zmieniłam zarówno w samej sobie, jak w moim rozumieniu rzeczy. Teraz uczę moją córkę i wszystkich moich chrześniaków (mam ich dziewięcioro) od najmłodszych lat. Poświęcam im dużo czasu i uwagi, słucham i słyszę bardzo uważnie. Wszystkie te moje dzieci nazywają mnie chrzestną mamą i jesteśmy bardzo blisko z nimi i ich rodzicami. To jest misja. Razem pomagamy naszym młodym ludziom rozkwitać, zawsze jesteśmy przy nich, staramy się ich czegoś nauczyć. I już widzę efekty szczerej i uczciwej nauki. Wyobraź sobie, że kiedy miałam problemy w życiu, moja jedenastoletnia chrześniaczka powiedziała do mnie: „Chrzestna, proszę cię, zastanów się nad sobą. Znowu bierzesz na siebie za dużo. Nie widzisz tego? Dlatego jesteś zmęczona, dlatego ci się nie udało. Ten mężczyzna nie jest dla ciebie. Sama mi powiedziałaś, że musisz zobaczyć, jak ludzie na ciebie wpływają. A ja widzę, że ta osoba ma na ciebie zły wpływ. Zobacz, jak cierpisz”.

Patrzę na nią i myślę:  „Mój Boże, w wieku jedenastu lat taka obserwacja i umiejętność analizy”. Jeśli dzieci są w stanie obserwować, będą bardziej słyszeć siebie i oczywiście pójdą we właściwym kierunku. Wiele razy zaprzeczałam swojej duszy, ponieważ czułam, że muszę robić to, czego oczekują ode mnie inni.

Dopiero odpowiednia literatura i psychoterapia pomogły mi zrozumieć, jak prawidłowo interpretować siebie. A świadomość, że mogę przenieść siebie na drugą stronę, sprawiła, że zaczęłam o siebie dbać.

Przeszłaś długą drogę, zanim zostałaś matką. Przeszłaś kilka poronień. Byłaś wielokrotnie krytykowana przez otoczenie. I w wieku czterdziestu ośmiu lat urodziłaś córkę. Kto Cię wtedy wspierał?

Tak, to prawda. Szczerze mówiąc, miałam dużo wsparcia od mojej rodziny, przyjaciół i po prostu dobrych ludzi.  Miałam też ojca, Myhaylo, który bardzo mnie kochał. Łączyła nas niezwykła więź. Był surowy, ale zawsze powtarzał: „Córeczko, dla ciebie poszedłbym na śmierć”. Mój tata na pewno poszedłby za mnie na śmierć, czułam to. Zawsze bronił sprawiedliwości do końca – i przekazał mi tę cechę charakteru. Wiele razy w życiu mnie wspierał, pomagał pokonywać trudności z siłą i odwagą. To mnie uratowało. Kiedy widział, jak ciężko wszystko przechodzę, ile kosztują mnie te emocje, wszystkie operacje, oczekiwania, zabiegi, leki, cierpienie, by zostać mamą, patrzył na mnie i mówił: „Córeczko, jestem twoim ojcem. Chcę, żebyś żyła dłużej i była szczęśliwa. Widzę, ile cię to kosztuje. Proszę cię, żebyś już tego nie robiła. Jak długo jeszcze? To nie może pozostać bez konsekwencji. Widzę, jak to na ciebie wpływa. Uwierz mi, poradzę sobie bez wnuków. Kontakt z tobą mi wystarcza. Jeśli taka jest cena, to proszę cię, abyś przestała, abyś tylko mogła być zdrowa”.

To było bardzo wzruszające. Wiedziałam, jak bardzo mój tata zawsze chciał mieć wnuki, ale przeszedł przez to, żeby mnie nie stracić.

IIe procedur zapłodnienia in vitro wykonałaś?

Dziewięć pełnych procedur.

Wiem, że to dużo, ale tego się nie planuje! Za każdym razem to inna historia, procedury, lekarze, nowa nadzieja. Udało mi się utrzymać głowę w górze i znaleźć siłę. Teraz wspieram dziewczyny, które przez to przechodzą. Niektóre z nich mówią do mnie: „Zrobiliśmy In Vitro raz, potem drugi. Jeśli za trzecim razem się nie uda, nie będziemy już próbować”. Ja nie miałam takiego planu. Miałam nastawienie: zrobię tyle, na ile pozwoli mi zdrowie, finanse i życie. A jeśli się nie uda, są inne sposoby, takie jak macierzyństwo zastępcze, adopcja i rodzina systemowa. Jeśli marzysz i naprawdę tego chcesz, to idź po to. Kiedy ludzie pytają mnie dzisiaj, mówię im, że ważne jest, aby zobaczyć inne opcje, nie zamykać drzwi przed sobą, zaakceptować to, co nie działa z pokorą, iść dalej, a wynik będzie na pewno.

Sesja dla magazynu „Viva”. fot: Olga Majrowska

Znam wiele rodzin, które marzyły o dziecku, ale z tego czy innego powodu nie wyszło i w pewnym momencie małżonkowie się rozwiedli. Jak Twój mąż odbierał walkę o rodzicielstwo? Wspierał Cię?

Później zdałam sobie sprawę, że tych partnerów w życiu, którzy tak naprawdę nie marzyli o waszych wspólnych dzieciach, nie możesz kochać na zawsze. Nie da się długo wytrzymać, gdy jedne dzieci są ważne , a Twoje kiedyś może będą . Tak, miło by było zobaczyć małą Weronikę, ale nie teraz. Teraz nie możesz.

Kiedy zaczęłam naprawdę myśleć o sobie, stwierdziłam, że tylko ktoś, kto naprawdę chce mieć dzieci, będzie mógł być moim mężem

Tak naprawdę nie mamy wpływu na innych ludzi – na ich nawyki, charakter. Dlatego musimy pracować nad sobą, aby zaakceptować sytuację ze zrozumieniem lub radykalnie zmienić swoje podejście i zbudować wszystko od nowa. Ale tylko my możemy zmienić nasze otoczenie. I tylko my możemy prowadzić się za rękę przez życie – pracując non-stop.

Kto jest Twoim drugim mężem?

Nie będę tutaj mówić o moim partnerze, ponieważ nie wyraził na to zgody. Nie jest osobą publiczną. Bardzo mi to imponuje. Sama przechodziłam przez okres, kiedy wszyscy mówili o moim życiu prywatnym. A potem to się ciągnie i ciągnie. Dlatego wyznajemy zasadę, że szczęście kocha ciszę.

Jeśli ludzie nie rozumieją, że dziś można być zakochanym, a jutro zerwać, to lepiej o tym nie mówić. To znaczy: mogę mówić o szczęściu. Trzeba to robić. Ludzie muszą zobaczyć, że ono istnieje. Ale kiedy zdajesz sobie sprawę, że jutro przyjdą do ciebie i znowu powiedzą ci, że zawiodłaś, a każdego dnia możesz ponieść porażkę – wolisz milczeć. Czy wiemy, że jutro nasz mężczyzna nie zauważy kogoś lepszego od nas i nie zmieni naszego życia? Czy wiem, co stanie się ze mną jutro, czy nie dostanę propozycji wyjazdu za granicę, a nasza rodzina nie wytrzyma rozłąki? Czy wiem, co jutro stanie się z naszymi problemami, których czasem nie potrafimy rozwiązać? Nie wiem, czy przetrwamy długo, czy całe życie. Kiedyś wierzyłam, że miłość jest tylko jedna i na zawsze, że wytrzymam wszystko i nic nie zmieni mojej woli. Dlatego mogę mówić o dziś, o wczoraj, ale nie za bardzo o jutrze. A ludzie chcą słuchać o jutrze. Postanowiłam więc o tym nie rozmawiać. Mogę mówić o sobie, o pewnych zjawiskach i rzeczach, które są już oczywiste.

Nie jesteś zmęczona zainteresowaniem mediów Tobą i Twoim życiem?

Miałam czteroletnią przerwę. Właściwie, kiedy poznałam przyszłego ojca Ani, paparazzi nas śledzili. Złożyłam pozew, chciałam rozwiązać tę sytuację, aby się nie powtórzyła. Zostałam zaproszona na prywatne spotkanie przez ważnych graczy, szefów dwóch głównych wydawców kolorowej prasy, którzy zaoferowali mi ochronę przez dwa lata pod warunkiem, że dam im szansę na robienie mi zdjęć z moim chłopakiem od czasu do czasu i podyktowanie tego, co napiszą.  Na co odpowiedziałam: „Nie! Nie chcę, żeby o nas pisali – ani ja, ani mój partner tego nie chcemy”. Odpowiedzieli: „To niemożliwe. Więc odejdź z show-biznesu, bo nie tak to tutaj działa. Jeśli chcesz w nim zostać, to będziemy o tobie pisać. Czy jesteś gotowa opuścić show-biznes dla tego związku?”. Odpowiedziałam, że tak.

Wtedy podjęłam decyzję: nie poszłam na żadną premierę, nie wzięłam udziału w żadnym projekcie, nie robiłam nic w show-biznesie przez sześć lat. To była moja decyzja. Potem przeprowadziłam się do Ukrainy. Do Warszawy wróciłam, kiedy byłam w ciąży z Anią. I ktoś o tym doniósł. Któregoś ranka wszystkie gazety, magazyny, portale pisały: „Sensacja! Marczuk jest w ciąży i będzie miała dziecko w wieku czterdziestu ośmiu lat!”. Wtedy znowu postanowiłam podać sprawę do sądu. Zebrałam zaufanych ludzi, z którymi pracowałam. Powiedzieli mi, że to bez sensu, że nie będę w stanie powstrzymać takiej sensacji i powinnam wziąć przestrzeń informacyjną w swoje ręce. Rzeczywiście, od tego czasu życie się zmieniło i każdy może mówić za siebie, zwłaszcza w mediach społecznościowych. Poradzono mi, żebym nie walczyła z paparazzi, tylko pokazywała ludziom swoje szczęście. Udało im się mnie przekonać, że lepiej dzielić się dobrymi wiadomościami, niż później żałować, że piszą kłamstwa. Bo kiedy piszą bez twojego udziału, to rzadko jest to prawda. I tak zrobiłam.

Zaczęłam sama odsłaniać swoje życie na Instagramie. Od tamtej pory pokazuję to, co chcę pokazać.

Wiesz, jak to jest stracić nowo narodzone dziecko...

Niestety doświadczyliśmy tej tragedii. Ciężko było tracić ciąże(to też zdarzyło się kilka razy), ale wciąż nie mogę uwierzyć, jak mogło dojść do takich błędów lekarskich i straciliśmy narodzone dzieci, nie udało się ich uratować. Bo wcześniaki  teraz w Polsce ratuje się bez problemu. To był koniec szóstego miesiąca, początek siódmego. Nie wiem, jakim cudem przeżyłam to nieszczęście.

To był błąd lekarski?

Niestety tak, chociaż dzieci urodziły się żywe i zdrowe. To się zdarzyło w Ukrainie. I ciążę prowadzili znani lekarze. Dlatego napisałam książkę, która zawiera wiele wskazówek dla każdego, kto przechodzi tą drogę, kto szuka odpowiedzi na pytania.

Jeśli poważnie myślimy o rodzinie, o posiadaniu dziecka, to jest to tak ogromna nauka, że musimy się do tego przygotować. Tak na marginesie, w ciążę z Anią zaszłam w Ukrainie, a urodziłam już tutaj, w Polsce. Przyjechałam w siódmym miesiącu.

Lekarze nie mówili Ci, że na poród w wieku 48 lat jest już za późno i że zagraża to zdrowiu i życiu kobiety?

Byli tacy, że mówili. Wtedy od razu wychodziłam z gabinetu. Jeśli lekarz nie widzi możliwości, to o czym z nim rozmawiać? Jeśli lekarz w to nie wierzy, to nie należy rozpoczynać zapłodnienia in vitro. Zdecydowanie trzeba znaleźć takiego, który powie: „Słuchaj, jesteś już w takim wieku, to może się nie udać, to będzie trudne. Ale zrobimy wszystko!”. Z takimi lekarzami można pracować.

Dlaczego wybrałaś ukraińskich lekarzy, skoro miałaś dostęp do medycyny europejskiej?

To był czas, kiedy zdecydowałam się odejść z show-biznesu i wyjechałam do Ukrainy, tam też pracowałam. Gdybym miała się leczyć w Polsce, od razu wiedziałyby o tym media, nie udałoby się tego utrzymać w tajemnicy. To jest pierwszy powód. Po drugie, nadal ufam ukraińskim lekarzom, jeśli chodzi o medycynę reprodukcyjną. Ukraina ma wysoko wykwalifikowanych specjalistów. Poza tym w Polsce obowiązują inne przepisy. Tutaj, na przykład, można zamrozić maksymalnie sześć zarodków, a miałam jedenaście. Więc co miałam zrobić z resztą? 

Jak bardzo zmieniło się Twoje życie od narodzin córki?

Zmieniło się wszystko. Chociaż teraz  wraca do normy, bo córeczka ma już 4 lata, ma swoje zainteresowania i nie potrzebuje matki tak bardzo, jak przez pierwsze trzy lata. Miałam marzenie, że gdy zostanę mamą, przestawić się na macierzyństwo i w pełni się w nim zanurzyć. Byłam jednak w stanie to robić tylko przez dwa miesiące przed wybuchem pandemii, ponieważ później zaczęłam pracować z domu. Chociaż miałam bardzo stanowczy plan, by nie pracować przez rok lub dwa, a jedynie zaangażować się w macierzyństwo. Cóż, w końcu pandemia zmusiła do zmian nie tylko nas.

A po niej nadeszła wojna... Choć wciąż nie porzucam marzenia o wygospodarowaniu chociażby jednego roku, by faktycznie zatrzymać się i poświęcić czas sobie jako kobiecie, jako matce. Jednak rytm mojego życia zmienił się diametralnie po narodzinach córki. Wszyscy moi pracownicy i współpracownicy wiedzą, że nie mogę być niepokojona do godziny 10 rano, ponieważ zajmuję się Anią. Kiedy Ania się budzi, poświęcam jej swój czas – chociaż sama mogę obudzić się o 6 lub 7 rano i zająć się swoimi sprawami, gdy moja córka śpi.

Oczywiście Ania jest moim numerem jeden. Jest moim szczęściem, daje mi najwięcej radości w życiu. Powiedz mi, kto tak bardzo nas kocha i kto tak bardzo nas potrzebuje, jeśli nie nasze dzieci?

Nie każdy może i nie każdy chce mieć dzieci. Rozumiem to i wspieram każdego na jego drodze. Poważną sprawą jest również umiejętność spędzenia życia bez przedłużenia samego siebie, swojego rodu. To nie jest tradycją. Ja jestem bardzo szczęśliwa, że udało mi się zrealizować scenariusz życia, o którym zawsze marzyłam – zostać matką.

Jakie zainteresowania ma Twoja córka? Jest do Ciebie podobna?

Anulka, jak ja, uwielbia się uczyć. Już mając półtora roku znała litery. Okazało się, że to nie było normalne, ale ja o tym nie wiedziałam, bo nie trzymam się typowych norm, nie podążam za innymi. Dla mnie to normalne, że każdy jest indywidualnością. Czytałam w wieku 3 lat, więc było to dla mnie ok. Ale kiedy byliśmy w żłobku, czasami mówiono mi, że to za wcześnie. Tylko czy to szkodzi? Jeśli dziecko lubi się uczyć, to dobrze. Ja uwielbiam się uczyć. Zamieniłabym swoją pracę na możliwość uczenia się. Stale poznaje  coś nowego. Widzę, że Ania jest taka sama. Lubi wykonywać pewne zadania. Rysuje – zdobyła 2. miejsce w konkursie. Zapowiada się na niezłą  tancerkę. Gdybyś mogła zobaczyć, co ona robi. Może to trochę moje, bo tańczyłam, kiedy byłam z nią w ciąży. Interesuje się piosenkarzami i piosenkami. Kiedy zapytałam: „Na jakie zajęcia chcesz chodzić: taniec, śpiew czy gra na instrumentach?” Moja córka odpowiedziała: „Niech dla mnie grają i śpiewają, a ja będę tańczyć”. Zapiszemy ją więc na taniec. Ćwiczy też ze mną gimnastykę i jogę. Ma plastikowego ukraińskiego iPada, którego używa do nauki ukraińskich słów. To, że interesuje się językami, bardzo mnie cieszy. No i bardzo lubi dzieci. To na pewno przejęła po mnie, ponieważ nie mogłabym żyć bez dzieci. Jest bardzo towarzyską dziewczyną, oczywiście z charakterem

5 grudnia 2020 r., Warszawa. Na planie programu Dzień Dobry TVN – z Anią. Fot: Bartosz Krupa/East News]

Jesteś surową mamą? Jakie wartości wpajasz córce?

Pierwszą wartością, którą już ma, jest szacunek dla wszystkich ludzi, ponieważ mamy wielu przyjaciół i są wśród nich uchodźcy z Ukrainy, przyjaciele z Ameryki, Gruzji, Taszkientu. Ania zawsze jest z nami podczas naszych podróży i kocha wszystkich.

Drugą wartością jest prowadzenie zdrowego trybu życia. Nie jemy słodyczy, nie mamy ich w domu. Kiedy jedziemy w odwiedziny, moja córka pyta, czy to ciasto nie jest szkodliwe, czy może je zjeść. Ona już wie, co jest dobre do jedzenia, a co nie. Uczymy ją też pomagać innym. Oczywiście ma swoje osobliwości. Nie zawsze wie, jak się dzielić. Potrafi zaprosić dziecko do domu, ale nie pozwoli mu bawić się swoją zabawką.

Nie jestem surową mamą, jestem zasadnicza. Słucham jej, zawsze reaguję. Moją zasadą jest bycie konsekwentną. Najlepiej jest dawać przykład. Wpajamy jej też dużo miłości do całego świata: do każdego kwiatka, mrówki, człowieka. Mama nauczyła mnie rzucać się na każdy kwiatek – i Ania robi to samo. Inne dzieci nie zwracają na kwiaty uwagi, a moja córka prosi mnie, bym robiła jej z nimi zdjęcia. Szczerze mówiąc, nawet nie spodziewałam się, że wyniki pojawią się tak szybko i zobaczę swoje lustrzane odbicie.

Jakiej rady udzieliłabyś kobietom, które nie mogą mieć dziecka, ale chcą?

Jeśli naprawdę tego chcesz, skoncentruj się na tym. Skupienie się na swoim marzeniu jest bardzo ważne. Uwierz mi: tam, gdzie skupia się nasza uwaga, tam trafia cała nasza energia

Kiedyś myślałam, że można myśleć o dziecku, robiąc inne rzeczy. Myślałam nawet, że nie powinnam „zwracać na to uwagi, wtedy się uda”. Ale to nieprawda. Jeśli jesteś bardzo silną osobą, jak ja, i całą swoją energię poświęcasz światu – to po prostu nie masz jej wystarczająco dużo dla dziecka, więc musisz zostawić wszystko i skoncentrować się na sobie. Może przeczytaj książkę, którą napisałam, gdzie krok po kroku mówię, jak usunąć blokady, jak prawidłowo traktować swojego mężczyznę  i cały świat. I nie bój się zwrócić się do tego, co ci pomaga. Najważniejsze to odpowiednio myśleć, dbać o siebie, wierzyć i dawać sobie alternatywę. Na przykład: opcja A – urodzić dziecko sama, opcja B – iść do lekarzy i poddać się in vitro, opcja C – adoptować dziecko, opcja D – piecza nad dzieckiem.

Kiedy masz alternatywę, nie będzie presji. Ważne jest, by wierzyć i nigdy się nie poddawać. Ludzie mówią mi: „Jak mogliście przejść przez InVitro tyle razy? To nie jest normalne”. A ja pytam: „Kiedy i kto określa moment, w którym trzeba powiedzieć: ‘stop’, jeśli nie ty sama?”

Dopóki organizm pozwalał, a lekarze dawali mi szansę, szłam do swojego marzenia. Każdy z nas ma szansę sięgać po swoją szanse. Uwierzyć i zrobić coś, aby zrealizować swoje marzenia. I niech tak będzie!

20
min
Oksana Szczyrba
Ukrainki w Polsce
Dzieci
false
false
Exclusive
Video
Foto
Podcast

Rosjanka Aleksandra Samsonowa: Dlatego walczę przeciw Rosji

Aleksandra Samsonowa pochodzi z Rosji. Jako dziecko często podróżowała na Ukrainę. Kiedy Federacja Rosyjska rozpoczęła wojnę w 2014 r., miała zaledwie 15 lat, lecz już wtedy zdecydowała, że nie będzie mieszkać w kraju, który jest agresorem. Kiedy osiągnęła pełnoletność, wyjechała do Ukrainy z jedną walizką. Później postanowiła bronić swojej nowej ojczyzny.

Z Rosji do Ukrainy

Pochodzę ze zwykłej rosyjskiej rodziny. Urodziłam się w Moskwie. Kiedy skończyłam 11 lat, po raz pierwszy odwiedziłam Ukrainę. Moja mama pojechała tam do pracy, a ja poszłam do szkoły. Jednak kilka lat później pod presją niektórych członków naszej rodziny wróciłam do Rosji, by tam mieszkać i studiować. Zajmowałam się modelingiem i aktorstwem. Dopiero gdy skończyłam 19 lat, moje życie zmieniło się diametralnie. Wojna na wschodzie Ukrainy trwała już wtedy od czterech lat.

Zdałam sobie sprawę, że Rosja postępuje niesprawiedliwie wobec Ukrainy. Zaczęłam przyglądać się tej wojnie – i pewnego dnia postanowiłam przyłączyć się do walki z niesprawiedliwością
Aleksandra Samsonowa w Donbasie. Zdjęcie: archiwum prywatne

Powiedziałam rodzinie i przyjaciołom, że wrócę za trzy dni. Wyjechałam z jedną torbą. Wzięłam tylko najpotrzebniejsze rzeczy: ubrania, środki higieniczne, telefon i dokumenty. O mojej decyzji o pójściu na wojnę rodzina dowiedziała się później. Zareagowali ironicznie, nawet się ze mnie śmiali. Natychmiast zerwałam wszelkie kontakty z Rosją. Najbardziej boję się powrotu do domu. Wszystko tam jest przesiąknięte rosyjską propagandą, w którą nigdy nie wierzyłam, w przeciwieństwie do większości Rosjan. Ślepo ufają temu, co mówi im telewizja. To jest system, który był budowany przez dziesięciolecia, stopniowo i w przemyślany sposób. Ludzie się w nim rodzą, dorastają i dlatego ślepo mu ufają. Nie analizują ani nie weryfikują informacji. Są też całkowicie odcięci od świata zewnętrznego. Nie chcą wiedzieć, co dzieje się poza ich życiem. Tak było w przypadku wojen, które Rosja rozpoczęła przed napaścią na Ukrainę. To samo było w Gruzji, Czeczenii. Rosjanie też byli wtedy przekonani, że ich państwo postępuje słusznie. Popierają wszystko, co robi Putin.

Ja zawsze miałam własne zdanie. Dlatego gdy tylko nadarzyła się okazja, postanowiłam bronić Ukrainy

Batalion ochotników

Ze względu na moje rosyjskie obywatelstwo nie mogłam wstąpić do ukraińskich sił zbrojnych. Dołączyłam więc do jednego z batalionów ochotniczych. Informacje o nim znalazłam w Internecie, leżąc na kanapie. Zadzwoniłam do nich i kilka dni później poszłam złożyć dokumenty. Selekcja i szkolenie trwały miesiąc. Uczono nas używać broni, pracować w roli saperów, inżynierii i medycyny.  Podczas szkolenia byłam najlepsza w strzelaniu. Dlatego zdecydowałam się zostać strzelcem.

Miałam rosyjski paszport, więc oczywiście na początku wojskowi byli wobec mnie nieufni

Mówili na przykład, że jestem rosyjską agentką, „Kozaczką” wysłaną do Ukrainy. Komentowali też mój wygląd – mówili, że jestem w agencji modelek, a nie na wojnie, że tak naprawdę jestem aktorką, przygotowuję się do jakiegoś filmu i dlatego przechodzę szkolenie. Nie traktowali mnie poważnie.

Czasami miałam już dość i chciałam odpuścić. Każdego dnia musiałam udowadniać, że jestem godna być w jednostce.

Podczas ćwiczeń wojskowych. Zdjęcie: archiwum prywatne
Wszystkie zadania wykonywałam na równi z mężczyznami. A potem komunikacja przeszła na inny poziom

Zajęło mi co najmniej sześć miesięcy, zanim poczułam, że jestem wśród swoich. Na początku 2021 roku dołączyłam do „Szpitalników” [ochotniczy batalion medyczny – red.], przeszłam kurs medyka bojowego. Nawiasem mówiąc, w tamtym czasie ich proces selekcji był najtrudniejszy. Tyle że ja nie byłam medykiem, a strzelcem.

Dali mi pseudonim „Katana” – to miecz samurajski. Na ścianie jednej z naszych baz wisiała jego kopia, a ja ciągle ją brałam i oglądałam…

Wojna to głównie ból

Inwazja Rosji nie była dla nas zaskoczeniem. Dowództwo jednostki intensywnie nas szkoliło przez dwa miesiące przed rozpoczęciem tej wielkiej wojny. Powiedziano nam, skąd nadejdą uderzenia i jak to wszystko może przebiegać. I tak się stało. Rankiem 24 lutego natychmiast zdałam sobie sprawę, co się dzieje. Byłam wtedy w Kijowie.

Najbardziej martwiłam się o moje zwierzęta w domu. Wtedy miałam ich pięć

Nawiasem mówiąc, działam również jako wolontariuszka na rzecz zwierząt. Od 10 lat zajmuję się zbieraniem tych, które są bezdomne, leczeniem ich i znajdowaniem im nowych domów. Tak więc, kiedy usłyszałam eksplozje, zaczęłam trochę panikować, ponieważ nie wiedziałem, co z nimi zrobić, gdzie je zabrać. Rozwiązanie tego problemu zajęło mi dwa dni. 26 lutego byłam już w jednostce.

W ukraińskiej wsi w obwodzie donieckim. Zdjęcie: archiwum prywatne

Najpierw był Irpień i Bucza, potem południe i wschód. Wojna to przede wszystkim ból. Niestety większość tego, co pozostaje w pamięci, wiąże się z żalem. Na przykład gdy ludzie, z którymi właśnie rozmawiałaś, umierają obok ciebie i nie możesz nic zrobić.

Takie straszne sytuacje pozostawiają ślad do końca życia. Nie da się ich usunąć z umysłu

Trzeba więc z tym żyć. Z drugiej strony, zawsze staramy się wspierać nawzajem. To jest bezcenne. Jeśli chodzi o strach, to oczywiście jest on obecny. Ale jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, odczuwam go w spokojnych momentach, najczęściej w Kijowie. Podczas misji bojowych prawie nie odczuwam strachu. Nie ma na to czasu. Ciało automatycznie przełącza się na inny tryb. Nawet psychologowie twierdzą, że kiedy mózg ma czas i możliwość dużo myśleć i analizować, mogą pojawić się lęki. I na odwrót.

Najtrudniejszą rzeczą na wojnie jest dla mnie zrozumienie, że moja mama czeka na mnie w domu i że w każdej chwili mogę nie wrócić

Myśl o tym, jak ona to przeżyje, jest najtrudniejsza. Moja matka jest ze mną w Ukrainie, również opuściła Rosję. Oczywiście nieustannie mnie namawia, prosi, żebym przestała. I to nie dlatego, że uważa, że robię coś złego. Po prostu bardzo się o mnie martwi. Za każdym razem, gdy wracam z przepustki, odprowadza mnie ze łzami w oczach. To dla mnie bardzo trudne. Wiesz, na początku inwazji Rosji na pełną skalę uderzyła mnie spójność i jedność ludzi. To było bardzo motywujące i zachęcające. Szkoda, że teraz to się zmieniło.

Życie i seksizm na froncie

Często jestem pytana o warunki życia na froncie. Jestem zahartowaną kobietą. Potrafię żyć zarówno w dobrych warunkach, jak w okopach. Oczywiście nie jest to łatwe. Toaleta jest na ulicy. Nie ma prysznica. Aby się umyć, zbierałyśmy wodę do wiader, podgrzewałyśmy ją na ogniu i polewałyśmy się chochlami. I mogło to być raz na cztery dni, bo wody było za mało. Przywożono nam ją ciężarówkami w ograniczonych ilościach. Więc bardzo ją oszczędzaliśmy. Generalnie na wojnie nie ma podziału na kobiety i mężczyzn.

Robimy wszystko na równych prawach, chociaż mam raczej antyfeministyczne podejście. Uważam, że kobiety są silnymi, ale jednocześnie bardzo delikatnymi istotami – i mają zupełnie inne zadanie
W obwodzie donieckim. Zdjęcie: prywatne archiwum

To znaczy: nie walczyć. Jeśli jednak kobieta chce walczyć, nie należy jej tego utrudniać. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że muszę to zrobić. Nie potrafię wyjaśnić, skąd wzięło się to wewnętrzne powołanie. Jeśli chodzi o mnie, to prawdopodobnie wiążę tę decyzję z moim temperamentem. Od dzieciństwa walczę o prawa zwierząt, zawsze staram się interweniować i pomagać. I tak jest absolutnie ze wszystkim. W tej sytuacji chodzi o niesprawiedliwość wobec Ukrainy ze strony Rosji.

Jeśli chodzi o seksizm w armii i dyskryminację ze względu na płeć – tak, takie przypadki się zdarzają. Ale mam dla nich usprawiedliwienie

Wyobraź sobie ćwiczenia wojskowe. Jesteś w ogromnym lesie. Zadanie polega na przejściu przez niego w ciągu dnia bez wpadania na siebie. W ten sposób ćwiczono wywiad. I przychodzą kobiety, pachnące tak mocno perfumami, że czuć je z daleka. Wiesz, to jest las i są pewne zapachy, które są unikalne dla natury. Nie ma ostrych zapachów. Co więcej, gdy przebywasz w tym środowisku przez kilka godzin, możesz wyczuć wszystkie obce zapachy na pierwszy rzut oka. Tak więc szybko znaleźli się w lesie. Były kobiety, które nie traktowały tego poważnie. Przychodziły na trening w makijażu albo spóźniały się 20 minut na zbiórkę, bo musiały się wysztafirować. Są też inne, brudne momenty, o których nie chcę mówić. Moim zdaniem wiele zależy od kobiet.

Kobieta zasługuje na równość. Jeśli chce coś udowodnić, będąc w wojsku, zrobi to. Tak jak ja, pomimo żartów i odrzucenia

Ukraińskie obywatelstwo — misja niemożliwa

Teraz jestem załamana, przede wszystkim moralnie. Być może jestem po prostu zmęczona i potrzebuję odpoczynku. Ale nie mogę podróżować poza granice kraju, na przykład nad morze, z powodu moich rosyjskich dokumentów. Według paszportu jestem Rosjanką, choć w sercu jestem Ukrainką. Kocham Ukrainę, to mój ulubiony kraj. To bardzo demoralizujące, że wciąż nie mogę uzyskać obywatelstwa. Złożyłam wniosek, ale nie ma żadnych postępów. System i zasady uzyskiwania obywatelstwa są bardzo skomplikowane. W rzeczywistości system nie istnieje, bo wydawanie ukraińskich paszportów dla obywateli kraju agresora zostało zawieszone. Nawet dla tych, którzy walczą po stronie Ukrainy.

Poza tym nadal nie ma jasnego algorytmu uzyskiwania obywatelstwa ukraińskiego. Podczas wojny na pełną skalę otrzymało je tylko czterech Rosjan, mieli szczęście. Na wszystkie nasze pytania jest tylko jedna odpowiedź: „Nie możesz tego zrobić teraz, to wszystko. To, że walczysz, nie jest dowodem ani argumentem”.

Wkrótce miną cztery lata, odkąd nie opuściłam Ukrainy. I to oczywiście też jest przygnębiające. Wszystko nagromadziło się jak kula śnieżna.

Praca z psychologiem i przyjmowanie antydepresantów to tylko tymczasowa pomoc. Jedynym ratunkiem jest ciężka praca nad sobą
Podczas ćwiczeń strzeleckich. Zdjęcie: prywatne archiwum

Trzeba się zmuszać do robienia czegoś każdego dnia. Muszę zmusić się do wstania z łóżka i zrobienia czegoś. Poza tym mam pewną odpowiedzialność za zwierzęta, wśród których są też chore, które trzeba leczyć. Obecnie jest ich dziewięć, koty i psy. Był też szczur, ale oddaliśmy go w dobre ręce. To kosztowny biznes: 80% naszych finansów idzie na zwierzęta. Pomaga mi w tym moja mama. Przywiozłam z wojny wiele zwierząt. Miałam kota, który mieszkał z nami przez całą zmianę.

Zwycięstwo to upadek Rosji

W tej wojnie Rosja niestety wygrywa na wiele sposobów. Jakim kosztem? Kosztem broni i liczby ludzi. Nie biorą uwagę żadnych strat. Nie popieram tego, co widzę w Ukrainie w związku z przymusową mobilizacją. Tak, w armii jest za mało ludzi, powinna być rotacja dla tych żołnierzy, którzy byli na froncie przez długi czas. Ale nie tak powinno się to odbywać. Oczywiście powinna istnieć motywacja finansowa, ale przede wszystkim człowiek powinien rozumieć, dlaczego idzie na wojnę, kogo ma chronić i co zyskać. Element moralny jest tutaj niezwykle ważny. Musi istnieć idea i pragnienie. Przyjechałam walczyć o Ukrainę.

Walczę o wolny, demokratyczny kraj, który nie ma okrutnego systemu, jaki ma Rosja. O kraj, w którym szanuje się interesy i życie ludzi

Tak czy inaczej wierzę w zwycięstwo Ukrainy i marzę o końcu tej wojny. Dla mnie osobiście zwycięstwo oznacza całkowity upadek Rosji i ich absolutne zniknięcie. Oni nigdy nie będą żyć jako cywilizowane społeczeństwo, ponieważ nie robią nic, aby to osiągnąć. Jeśli chodzi o przyszłość Ukrainy, to już widzę potężne zmiany w tym kraju. Chciałbym zobaczyć pokojową przyszłość, z narodową i ideową edukacją młodych ludzi, gdzie wszyscy, którzy zginęli za wolną Ukrainę, zostaną uhonorowani i zapamiętani. Wojna bardzo mnie zmieniła. Bardzo szybko dorosłam. I wiem na pewno, że po wojnie będę żyła bardziej dla siebie. W końcu mam dopiero 24 lata.

20
min
Natalia Żukowska
Wojna w Ukrainie
wolontariusze
Kobiety na wojnie
false
false
Exclusive
Oblicza wojny
Video
Foto
Podcast

Jarosław Mowczun, żołnierz: - Jestem rolnikiem. Jak mógłbym nie bronić ojczystej ziemi?

Najpierw walczył w szeregach 241 Brygady Obrony Terytorialnej w Kijowie, obecnie jest w batalionie dronowym. Sestrom opowiedział o tym, jak udaje mu się łączyć walkę na froncie z pracą w rolnictwie, o chwilach między życiem a śmiercią i o prawdziwej przyjaźni na wojnie.

Jagody dla sił zbrojnych

– Rozmowy z mamą o nawozie do krzewów, które prowadzę z frontu, stały się dla mnie czymś powszednim – mówi Jarosław. – Kiedy 25 lutego 2022 r. poszedłem na wojnę, zostawiłem rodzicom moją Ozeriankę – farmę truskawkową w obwodzie żytomierskim. Pod koniec 2022 roku zmarł mój ojciec, a matka przeżyła bardzo trudny czas. Staram się więc uczestniczyć we wszystkim na odległość. Mimo wszystko gospodarstwo żyje.

Przeprowadziliśmy nawet kampanię „Zawieś skrzynkę jagód dla Sił Zbrojnych” (zawiesić znaczy tutaj zapłacić za usługę, by ktoś inny mógł z niej skorzystać). Zaproponowaliśmy klientom, aby zapłacili za kilogram jagód lub więcej, dodaliśmy taką samą ilość od siebie i przekazaliśmy je wojsku. Do akcji przyłączyło się wiele osób, nawet klienci, którzy wyjechali z kraju. Później zaczęliśmy również dostarczać nasze borówki do szpitali wojskowych.

Z autopsji wiem, że można być na froncie ekonomicznym (jak wielu ludzi lubi mówić) i na prawdziwym froncie jednocześnie.

Rolnictwo to sprawa mojego życia – mówi Jarosław

Przed 24 lutego nie wiedziałem absolutnie nic o sprawach wojskowych. Wojna dopadła mnie w Kijowie, w Nowobiliczach niedaleko Hostomla, gdzie próbował wylądować desant wroga. Już następnego dnia zaciągnąłem się do obrony terytorialnej rejonu Szewczenkowskiego.

– Przyznałeś kiedyś, że zastanawiałeś się, kto przejmie gospodarstwo, jeśli zginiesz.

– To było wtedy, gdy byliśmy we wsi Horenka niedaleko Hostomla, a wróg atakował nas rakietami Grad. Zagrożenie z Gradów polega na tym, że w przeciwieństwie do moździerzy, nie słychać ich. To znaczy rakietę można usłyszeć, ale dopiero półtorej sekundy przed uderzeniem.

Najgorzej było podczas naszej pierwszej misji bojowej w Horence. Były wybuchy na ulicy, ja i chłopcy staliśmy w zniszczonej, ciemnej piwnicy, a musimy iść na swoje pozycje. Ci, którzy wyszli wcześniej, skończyli jako „dwusetki” [„dwusetki”, inaczej „ładunek 200”, to w wojskowym żargonie zabici na polu walki – red]. Patrzę na ten apokaliptyczny obraz i zdaję sobie sprawę, że teraz moja kolej. Mój towarzysz o pseudonimie „Los” klepie mnie po ramieniu: „Idziemy, co?”. Żołądek skręca mi się ze strachu. To trochę zabawne, gdy teraz o tym myślę, ale to był pierwszy raz, kiedy to zrobiłem, bez żadnego szkolenia.

Podczas obrony rejonu Kijowa zimą 2022 roku

Strach na wojnie jest zarówno konieczny, jak niepotrzebny. Z jednej strony przeszkadza w pracy. Z drugiej strony może powstrzymać cię przed zbytnim bohaterstwem. Ale takie bohaterstwo zwykle zdarza się tylko do pewnego momentu. Kiedy widzisz na własne oczy, jak lekarze dosłownie pobierają organy wewnętrzne jednego z tych „bohaterów”, nie chcesz już być bohaterem i przynajmniej nie zignorujesz rozkazów swojego dowódcy. Na wojnie ważny jest zimny umysł i jasny plan działania.

Cokolwiek się stanie, będą przy mnie

Czasami jednak ryzyko, które nie jest uzasadnione instrukcjami, może uratować życie. Mnie się to przytrafiło. Zimą siedzenie w okopie przez cały dzień w temperaturze dziesięciu stopni jest niemożliwe, więc chłopaki i ja na zmianę ogrzewaliśmy się w pobliskim małym kiosku. Pewnego dnia byłem tak zmęczony, że tam zasnąłem – byłem po prostu znokautowany. I wtedy zaczął się ostrzał.

Wszyscy padli na podłogę. Wszyscy oprócz mnie – słyszałem wybuchy, ale z powodu przemęczenia jakby zadziałał mój wewnętrzny hamulec i dalej leżałem na odłączonej zamrażarce przy rolecie. To dziwny stan półsnu, kiedy wydaje się, że to wszystko wokół ciebie się nie dzieje – i nie możesz zareagować. W tym momencie mój kolega, chociaż zgodnie z zasadami nie wolno mu było wstawać podczas ostrzału, podskoczył i zwalił mnie na podłogę.

Kiedy ostrzał się skończył, zobaczyliśmy, że miejsce, w którym leżałem, było podziurawione odłamkami. Kiedy wstawaliśmy, ten, który mnie uratował, zapytał z tym swoim charakterystycznym uśmiechem: „Następnym mam cię budzić?”. Nawiasem mówiąc, jest znanym producentem z własnym studiem produkcyjnym.

Mamy ciekawy zespół: rolnik, producent filmowy, elektryk, tynkarz, bezrobotny i top menedżer Glovo. Ludzie, którzy w cywilu prawdopodobnie nigdy by się nie spotkali

– A teraz pewnie są więcej niż przyjaciółmi...

– Są mi bliżsi niż niektórzy z moich krewnych. Cokolwiek się stanie, będą przy mnie. W listopadzie 2022 roku, gdy zmarł mój ojciec, siedziałem z mamą po pogrzebie i zdałem sobie sprawę, że niektórzy z moich krewnych nawet nie zadzwonili. I wtedy odebrałem telefon, to był „Los”: „Jestem w twoim domu”. Przyniósł pieniądze – zrzucił się cały mój oddział. „Lis”, „Aleks”, „Ósemka”, i inni też tu są” – dodał.

Bezcenne.

Kawa po turecku jak medytacja

– Nasza wojskowa codzienność, żarty, rutyna z poranną kawą na mrozie to coś, czego nigdy nie zapomnimy. Kawa z blaszanego dzbaneczka i fajka z tytoniem to nasz rodzaj medytacji. Kawałek normalnego życia w absolutnie nienormalnych warunkach

Święty rytuał – kawa po turecku

Życie na wojnie to wyzwanie. Siedzisz w zimnie, wróg do ciebie strzela, nie ma prądu ani ciepłego jedzenia. Ale trzeba się dostosować. Na przykład trzeba spędzić noc w lesie w strefie lądowania. Na zewnątrz jest minus trzy, ale jest tak wilgotno, że zimno przenika do środka. Zbieram trzciny, robię improwizowane łóżko, kładę na nim futon, a na wierzchu śpiwór. Pod głowę wkładam buty, a do nóg i boków przyklejam chemiczne poduszki rozgrzewające. A potem zasypiam. Budzę się pokryty szronem, ale ta kawa w dzbanuszku i żarty moich towarzyszy przywracają mnie do życia, pomagają przetrwać bardzo trudne chwile.

Spanie na mrozie

– Opowiesz o nich?

– To bardzo trudne, gdy nie można kogoś uratować. Pamiętam, jak nasz sanitariusz o pseudonimie „Mucha”, pokryty krwią swoich towarzyszy, uratował cały oddział po ostrzale. Dosłownie trzymaliśmy go za ręce, gdy po ostrzale chciał biec do rannych cywilów. Nie miał prawa opuścić swojego stanowiska. Niektóre instrukcje mogą wyglądać opresyjnie, ale jeśli masz jednego medyka i on biegnie do cywilów, a w tym momencie zaczyna się atak, to po prostu nie będzie miał kto ratować rannych żołnierzy. A co jeśli jedyny saper potrzebuje pomocy, a my po prostu nie możemy opuścić tej pozycji bez niego? Jeśli saper zginie, zginą wszyscy.

A potem przybiega cywil i prosi nas o uratowanie jego matki. Nie wie, jak korzystać z apteczki. Więc robimy osłonę ogniową dla naszego medyka, aby pod ostrzałem mógł udzielić pomocy. W drodze powrotnej dostajemy sprawiedliwą reprymendę od dowódcy.

Nie da się uratować wszystkich. Ale i tak zrobisz wszystko, by przynajmniej spróbować

– Czy to prawda, że jeden z Twoich dowódców zdradził?

– To było jeszcze w regionie kijowskim. Po prostu uciekł. Wcześniej przez długi czas mówił mi, jakim jest oficerem i zawodowcem. Przywiózł ochotników do Hostomla, a po pierwszym ataku wsiadł do samochodu i odjechał. Następnego dnia pojawił się w komendzie z dokumentami stwierdzającymi, że rzekomo ma obustronne zapalenie płuc. Nikt go więcej nie widział. Po tym incydencie dowództwo nad naszą kompanią objął pułkownik, prawdziwy profesjonalista, którego bardzo szanujemy. Wojsko to przekrój społeczeństwa, tu są różni ludzie. A ty starasz się trzymać z tymi, którzy są ci bliżsi duchem.

– Masz zdjęcie, na którym widać, że uprawiasz truskawki nawet w strefie działań wojennych. Opatrzyłeś je podpisem: „Mogą zabrać mnie z farmy, ale nigdy nie zabiorą farmy ze mnie”.

– Zdarzyło się tak raz i chłopaki zjedli truskawki z przyjemnością. Zrobiłem to dla zasady. Oburzyła mnie historia rolnika z obwodu lwowskiego, który wykorzystując fakt, że walczył w strefie ATO [operacji antyterrorystycznej – red.], regularnie prosi o datki „na wsparcie swojej działalności”. Nadaliśmy mu nawet przydomek „Donatello”.

A w 2022 r., kiedy większość moich klientów z Kijowa przeniosła się do obwodu lwowskiego, ponownie poprosił ludzi o pół miliona hrywien, mówiąc, że mróz zniszczył jego uprawy. Rolnicy, którzy zadbali o pokrycie swoich pól agrowłókniną, nie zrobili tego – i tylko nasz „Donatello” znów potrzebował pieniędzy. Postanowiłem więc udowodnić, że nawet w niesprzyjających warunkach mogę uprawiać truskawki, bo wiem, jak o nie dbać. Krzaki dobrze rosły w skrzynkach po amunicji.

Uprawa w skrzynce po amunicji

Rolnictwo to sprawa mojego życia. Ilekroć mam okazję wyjechać na przepustkę, spędzam dużo czasu na farmie. Jestem bardzo wdzięczny mojej mamie, która pomaga mi to wszystko ogarnąć.

Więź pokoleń

– Masz córkę w wieku szkolnym. Rozmawiasz z nią o wojnie?

– Saszulka ma osiem lat. Na początku wojny na pełną skalę moja była żona zabrała ją z Kijowa, ale potem wróciły. Niedawno została poproszona o napisanie eseju w szkole na temat: „Moje marzenie”. Napisała, że jej marzeniem jest „wybuch na placu Czerwonym, żeby nikt tam nie został i żeby nie było nalotów”. Tak właśnie myśli dziecko żyjące w realiach wojny. W Dniu Ochotnika Sasza podarowała mi zestaw pierników ze słowami: „Kocham cię nie tylko dlatego, że jesteś moim tatą, ale też dlatego, że jesteś ochotnikiem”. Ona jest moją motywacją.

Jarosław i Sasza

– Co jeszcze motywuje Cię do walki?

– Uczyłem się w kijowskiej szkole, która teraz nosi imię Wasyla Stusa [najwybitniejszy ukraiński poeta II połowy XX w., zamęczony w 1985 r. w sowieckim łagrze – red.]. Miałem trzy lata, gdy poeta był torturowany w więzieniu. Myślę o nim i innych ludziach, którzy zostali zabici tylko za to, że byli Ukraińcami. Myślę też o moim pradziadku, rolniku, który został przez bolszewików zesłany na Syberię. Jego życie zostało zniszczone, a jego duże gospodarstwo przekształcono w kołchoz.

Ja też jestem rolnikiem, a Ukraina to moja ziemia i będę jej bronił. Gdyby mój pradziadek znalazł się w takiej sytuacji, na pewno poszedłby na front. Tak samo mój tata. Kiedy rozpoczęła się inwazja, mój tata powiedział, że gdyby nie jego zdrowie, też chwyciłby za broń.

I wiesz, w niektórych momentach jestem pewien, że oni – mój ojciec, mój pradziadek i ci ludzie, którzy zginęli za swoje przekonania w różnych czasach – pomagają nam. Tak wiele razy chłopaki i ja zostaliśmy uratowani dzięki szczęściu

Na przykład kiedyś mina utknęła w dachu budynku, w którym się znajdowaliśmy, i nie wybuchła…

Po śmierci ojciec nigdy nie przyszedł do mnie we śnie. Ale matka miała ostatnio sen o nim, był w mundurze wojskowym. Przypomniałem sobie jego słowa, że będzie wojna i musimy się przygotować. Pomyślałem, że pewnie jest teraz gdzieś blisko mnie...

Z ojcem

Zdjęcia z prywatnego archiwum Jarosława Mowczuna

20
min
Kateryna Kopanieva
Twarze wojny
Wojna w Ukrainie
false
false
Poprzednie
1
Następne
8 / 13
Diana Balynska
Anastasija Bereza
Julia Boguslavska
Oksana Zabużko
Timothy Snyder
Sofia Czeliak
New Eastern Europe
Darka Gorowa
Ілонна Немцева
Олександр Гресь
Tereza Sajczuk
Iryna Desiatnikowa
Wachtang Kebuładze
Iwona Reichardt
Melania Krych
Tetiana Stakhiwska
Emma Poper
Aldona Hartwińska
Artem Czech
Hanna Hnatenko-Szabaldina
Maria Bruni
Natalia Buszkowska
Tim Mak
Lilia Kuzniecowa
Jędrzej Dudkiewicz
Jaryna Matwijiw
Wiktor Szlinczak
Dwutygodnik
Aleksandra Szyłło
Chrystyna Parubij
Natalia Karapata
Jędrzej Pawlicki
Roland Freudenstein
Project Syndicate
Marcin Terlik
Polska Agencja Prasowa
Zaborona
Sławomir Sierakowski
Oleg Katkow
Lesia Litwinowa
Iwan Kyryczewski
Irena Tymotiewycz
Odile Renaud-Basso
Kristalina Georgiewa
Nadia Calvino
Kaja Puto
Anna J. Dudek
Ołeksandr Hołubow
Jarosław Pidhora-Gwiazdowski
Hanna Malar
Paweł Bobolowicz
Nina Kuriata
Anna Ciomyk
Irena Grudzińska-Gross
Maria Cipciura
Tetiana Pastuszenko
Marina Daniluk-Jarmolajewa
Karolina Baca-Pogorzelska
Oksana Gonczaruk
Larysa Poprocka
Julia Szipunowa
Robert Siewiorek
Anastasija Nowicka
Śniżana Czerniuk
Maryna Stepanenko
Oleksandra Novosel
Tatusia Bo
Anastasija Żuk
Olena Bondarenko
Julia Malejewa
Tetiana Wygowska
Iryna Skosar
Larysa Krupina
Irena De Lusto
Anastazja Bobkowa
Paweł Klimkin
Iryna Kasjanowa
Anastazja Kanarska
Jewhen Magda
Kateryna Tryfonenko
Wira Biczuja
Joanna Mosiej
Natalia Delieva
Daria Górska
Iryna Rybińska
Anna Lisko
Anna Stachowiak
Maria Burmaka
Jerzy Wojcik
Oksana Bieliakowa
Ivanna Klympush-Tsintsadze
Anna Łodygina
Sofia Vorobei
Kateryna Kopanieva
Jewheniia Semeniuk
Maria Syrczyna
Mykoła Kniażycki
Oksana Litwinenko
Aleksandra Klich
Bianka Zalewska

Wesprzyj Sestry

Zmiana nie zaczyna się kiedyś. Zaczyna się teraz – od Ciebie. Wspierając Sestry,
jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Wpłać dotację
  • YouTube icon
Napisz do redakcji

[email protected]

Dołącz do newslettera

Otrzymuj najważniejsze informacje, czytaj inspirujące historie i bądź zawsze na bieżąco!

Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.
Ⓒ Media Liberation Fund 2022
Strona wykonana przez
Polityka prywatności• Polityka plików cookie • Preferencje dotyczące plików cookie