Exclusive
20
min

Łarysa Fesenko: Marzę o Ukrainie bez zdrajców

Oto historia nauczycielki, dyrektorki liceum w Lisnostyniwce w obwodzie kupańskim, która z powodu odmowy współpracy okupantem spędziła w niewoli 45 dni. Wydali ją koledzy z pracy. Na 17 z nich 9 poszło na służbę do Rosjan

Natalia Żukowska

Łarysa Fesenko. Fot: Maria Linnik

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Inwazja, okupacja i nowe zasady

Już kilka dni przed inwazją zaczęłam przeczuwać, że coś się wydarzy, choć nie wierzyłam, że Rosja zaatakuje – wspomina Pani Łarysa. – Wciąż uspokajałam moich nauczycieli, że wszystko będzie dobrze. Ostrzegałam ich jednak, że w nieprzewidzianej sytuacji najważniejsze to nie panikować.

24 lutego, mimo wybuchów, poszłam do pracy – liceum jest niedaleko mojego domu. Zadzwoniłam do kierowniczki wydziału oświaty w Kupiańsku: kazała mi wysłać dzieci na nauczanie zdalne. Jeszcze tego samego dnia spotkaliśmy się z nauczycielami, by omówić kolejne kroki. Dwa dni później Kupiańsk został zajęty. Rosjanie natychmiast zaczęli wprowadzać swoje porządki – m.in. organizować swoją administrację. Do naszej wioski Lisna Stenka, która leży 45 kilometrów od Kupiańska, nie przybyli jednak od razu.

Ludzie starali się przeszkadzać im w każdy możliwy sposób – demontowali tablice z nazwami miejscowości, zamalowywali znaki drogowe. Ale w końcu i tak do nas dotarli

Tak czy inaczej, pod koniec marca udało nam się zdalnie zakończyć rok szkolny i wydać świadectwa dzieciom. W międzyczasie okupanci nakłaniali ludzi do współpracy. Mówili nam o nowych zasadach prowadzenia biznesu i płacenia podatków. Oczywiście, naszego liceum w spokoju nie zostawili.

Ludzie nie do poznania

Na początku czerwca 2022 r. starosta wioski przyniósł nam notatkę – dał ją mojemu mężowi i szybko zniknął. Było w niej napisane, że ja, jako kierowniczka placówki, muszę przyjechać do Kupiańska, do wydziału edukacji, by przywieźć listy pracowników, którzy będą pracować dla Rosji. Każdy miał za to otrzymać nagrodę w wysokości 10 000 rubli. Musiałam też przywieźć całą dokumentację związaną ze szkołą. Wszystko to miałam zrobić następnego dnia. Natychmiast zebrałam pracowników i powiedziałam im, co się dzieje. Jasno przedstawiłam swoje stanowisko: nie będę współpracowała z Rosjanami – i wezwałem wszystkich do zrobienia tego samego. Ale ludzie byli nie do poznania. Niektórzy patrzyli na mnie zdezorientowani, jak mi się wydawało, mieli radość w oczach.

Spodziewałem się, że cały zespół powie: „Łariso Władimirowna, nie martw się, jesteśmy z tobą” – ale zobaczyłam wyobcowanie. Byłam zraniona i urażona

Weszli do mojego biura jeden po drugim i ogłosili decyzję. Z 17 nauczycieli, którzy pracowali w liceum, 9 zdecydowało się na współpracę z Rosjanami. Wśród nich była nauczycielka, która pracowała w liceum od wielu lat. Otrzymała certyfikaty od Ministerstwa Edukacji i Nauki za patriotyczne wychowanie dzieci. Kiedy grano ukraiński hymn, po jej twarzy zawsze spływały łzy, trzymała rękę na sercu i udawała patriotkę. Ale tego dnia od progu powiedziała: „Będę współpracować”. Zastanawiałam się, co motywowało tych ludzi do podjęcia takiej decyzji. Niektórzy oczywiście wierzyli, że dostaną duże pieniądze, inni byli po prostu oportunistami. Zaniosłam listy do wydziału edukacji, ale dokumentacji im nie przekazałam im dokumentacji.

Dlaczego miałabym wyjeżdżać?

Ci nauczyciele, którzy zgodzili się pracować dla Rosji, napisali oszczerczy donos przeciwko mnie do wrogiej administracji. Stwierdzili, że mam proukraińskie stanowisko, że trzeba mi wyłączyć światło i trzymać mnie do góry nogami, żebym zastanowił się nad swoim zachowaniem. Tydzień później pod mój dom podjechał czarny jeep z literą „Z”. Wysiadło z niego trzech uzbrojonych mężczyzn, przedstawili się jako funkcjonariusze FSB. Mówili po rosyjsku: „Mamy na ciebie wielką skargę. Nie rozumiesz, że Rosja będzie tu zawsze? Ukrainy nie będzie. Jesteśmy bardzo zaniepokojeni twoją postawą”.

Stałam przed nimi i po prostu milczałam. Nie wiedziałam, co powiedzieć. A oni mówili dalej: „To dobrze, że przyszliśmy do ciebie, ale mogą przyjść inni i nie wiemy, co się z tobą stanie. Nie boisz się? Jeśli tak bardzo nas nienawidzisz, dlaczego nie wyjechałaś?”.

Wtedy się odezwałam: „Dlaczego miałabym wyjeżdżać? Urodziłam się tutaj, to moja ziemia, jestem dyrektorką tego liceum. A kim wy jesteście?”.

„Radzimy się zastanowić. Mamy nadzieję, że wyciągniesz właściwe wnioski” – odpowiedzieli.

Kiedy wyszli, poczułam strach. Słyszeliśmy już o ludziach zabieranych do „piwnicy” i zabijanych

W ciągu następnych kilku dni starszy wioski, który już pracował dla Federacji Rosyjskiej, próbował przekonać mnie do współpracy. Oczywiście nie zmieniłam zdania. Kilka dni później na moje podwórko podjechał samochód z sześcioma uzbrojonymi mężczyznami. Krzyczeli: „Czy to tutaj mieszka Ukrainka!?”.

Odpowiedziałam: „Tak, tutaj”.

Raszyści wykręcili mi ręce i wciągnęli do domu. W tym czasie mój mąż, który wrócił z pracy na obiad, oglądał ukraińskie wiadomości. Kiedy to zobaczyli, zaciągnęli go na korytarz i zaczęli przeszukiwać dom. Rozrzucili wszystkie rzeczy, a jeden z nich szturchnął mnie boleśnie w bok karabinem. Krzyknęłam: „Zabijcie mnie tutaj. Nigdzie z wami nie pójdę!”. A oni powiedzieli: „Jeśli odkryjemy, że cokolwiek przed nami ukrywasz, zastrzelimy cię”.

„Niczego nie ukrywam. Oto niebieskie i żółte wstążki od dzwonka, podręczniki, szkolne laptopy, których nauczyciele nie mieli czasu zabrać do nauki na odległość” – odpowiedziałam.

Skonfiskowali moje telefony, zabrali laptopy, znaleźli wiele ukraińskich symboli. Kazali mi się przygotować. Potem założyli mi worek na głowę, skuli ręce kajdankami i wepchnęli do samochodu

Było gorąco, ciężko było oddychać. Wozili mnie przez jakieś dwie godziny, w końcu trafiłam do policyjnego aresztu w Kupiańsku. Zabrano mnie do małego pokoju, który wyglądał jak kabina prysznicowa; podłoga była śliska. Zdjęli mi worek z głowy, kajdanki i zaczęli mnie przeszukiwać. Kobieta w obecności strażników zdjęła mi stanik, oni wyciągnęli sznurówki z moich butów i zaprowadzili do celi..

Kotlet w 20 kawałkach

W areszcie było 14 cel, tylko jedna dla kobiet. Byłam szóstą w celi dla dwóch osób – od czasu do czasu było nas w niej 12. Część pomieszczenia zajmowała toaleta z zepsutą spłuczką. Wśród kobiet była wolontariuszka, sołtyska z Kupiańska, rolniczka i nauczycielka z Ługańska. Spałyśmy na podłodze, bo były tylko dwie prycze. Nigdy nie wyprowadzano nas na zewnątrz. Nie było czym oddychać. Przez pierwsze dwa dni leżałam na podłodze i szukałam dziury do oddychania. Raszyści szydzili z nas i zamykali podajniki w drzwiach, przez które do celi dostawało się trochę powietrza.

Piłyśmy wodę techniczną, która płynęła z kranu. Nie było jak się umyć

Jednak niektóre z dziewcząt, które przebywały w więzieniu od dłuższego czasu, miały nawet mydło i papier toaletowy. Dzieliły się tym z nami. Kiedy mój mąż dowiedział się, gdzie jestem, znalazł mnie. Stał w kilometrowej kolejce, by przekazać mi paczkę w dniu mojego przyjęcia. Już w celi powiedziano mi, że jeśli potrzebuję papieru toaletowego, to mam włożyć jego kawałek do pojemnika z jedzeniem, który został przysłany z domu. To było jak podpowiedź, czego potrzebuję. Jeśli ktoś chciał herbatę, wkładał zużytą saszetkę. Wszystkie paczki były dokładnie sprawdzane. Jeśli był w niej kotlet, krojono go na 20 części, a bułkę rozrywano. Zresztą strażnicy często kradli to, co wysyłali nam krewni. Mój mąż ciągle wysyłał mi banany, ale otrzymałam je tylko raz. Karmiono nas dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Nie było naczyń, jadłyśmy z plastikowych pojemników na solone ryby: 2-3 łyżki gotowanego makaronu i dwie kromki chleba. Nie byłam głodna. Przede wszystkim chciałam, by mnie wypuścili.

Możesz stąd nie wyjść

Najgorsze było to, jak przesłuchiwali ludzi. W naszych celach słyszeliśmy, jak szydzą – głównie z mężczyzn. Rosjanie przesłuchiwali nas w nocy. Ludzie krzyczeli głosem innym niż ich własny. Pamiętam, jak jeden z bitych mężczyzn krzyczał: „Jestem Ukraińcem, nadal jestem Ukraińcem!”. A oni wtedy powiedzieli: „To teraz przyprowadzimy tu twoją żonę i dziecko”.

Zaczął prosić, żeby go zabili, ale nie tykali jego rodziny.

Płakałam. Siedziałyśmy w celi i wkładałyśmy palce do uszu, żeby tego nie słyszeć

Mnie też zabrali na przesłuchanie, ale mnie nie pobili. Może miałam szczęście. Po raz pierwszy wezwali mnie trzeciego dnia po zatrzymaniu. Naprzeciwko siedziało dwóch mężczyzn w wojskowych mundurach. Pierwsze, o co mnie zapytali, to czy oddałam wszystkie klucze do liceum. Kiedy zapytałam, jak długo będą mnie tu trzymać, usłyszałam: „Możesz stąd nie wyjść”. Rozmowa była krótka.

Drugie przesłuchanie odbyło się w celi, w której torturowano ludzi. Na środku stał żelazny stół, na ścianach i podłodze były ślady krwi. Tym razem też miałem szczęście, bo zadzwonił telefon przesłuchującego – jego partner też niemal natychmiast wybiegł z pokoju. Wróciłam do celi i już nigdy, aż do mojego zwolnienia, nie byłam wzywana na przesłuchania.

Nie można było tego powiedzieć o innych dziewczynach. Mieliśmy 25-letnią, była blada. Poprosiłyśmy ją, żeby usiadła. Powiedziała: „Nie mogę. Zobacz, jak mnie pobili”. Zdjęła bluzkę i spodnie, to było straszne. Została pobita tak mocno, że mogła tylko stać. Biły ją kobiety, które prowadziły przesłuchanie.

Na szczęście udało nam się przeżyć. W Iziumie każdy, kto był przetrzymywany w takich warunkach jak my, został zastrzelony

Uwolnienie

Łarysa Fesenko po uwolnieniu z francuską dziennikarką. Zdjęcie: archiwum prywatne

To było między 7 a 8 września 2022 roku. Dwa dni wcześniej w pokój, w którym przebywali raszyści, uderzyła rakieta; było wiele ofiar. Słyszałyśmy latające helikoptery. Miałyśmy nadzieję, że to nasi nadlatują. Tego dnia nie pozwolono nam jeść – miałyśmy bułkę z makiem, którą kiedyś dostałam od męża, taki zapas na wypadek braku jedzenia – podzieliłyśmy tę bułkę na sześć części. Była noc, panowała dziwna cisza. Usłyszałyśmy, że ktoś puka do drzwi albo w ścianę. Później powiedziano nam, że chłopakom z sąsiedniej celi udało się wyłamać kraty, a jeden z nich wydostał się przez małe okienko na górze. Wszedł głównym wejściem, znalazł klucze i zaczął otwierać cele. Była pierwsza w nocy. Z jednej strony byłyśmy szczęśliwe, ale z drugiej nie rozumiałyśmy, co się dzieje. Myślałyśmy: a co jeśli wyjdziemy z komisariatu i nas zastrzelą?

Wszyscy rzucili się do pokoju, w którym znajdowały się rzeczy więźniów; były w podpisanych workach. Nie mogłam znaleźć swojego. Najbardziej martwiłam się o paszport, bo jak mogłabym wyjść bez niego? I wtedy Julia, z którą siedziałyśmy w celi, przybiegła i przyniosła moje dokumenty. Kiedy wyszłyśmy na zewnątrz, nie wiedziałyśmy, co robić. Było nas dziesięć, poszłyśmy w stronę kościoła, który stał 200 metrów od komisariatu. Musiałyśmy się gdzieś ukryć, przynajmniej do rana. Wysoka żelazna brama była zamknięta. Nie wiem, skąd wzięliśmy siły, ale wszyscy wspięliśmy się na ogrodzenie i podeszliśmy do wartowni.

Nie mogliśmy przedstawić się jako zbiegli więźniowie. Wymyśliliśmy więc historyjkę, że jesteśmy uchodźcami z Donbasu

Może strażnik naprawdę nam uwierzył, a może było mu nas żal? Pozwolił nam zostać do 6 rano, dał nam nawet herbatę.

Zapach smażonki

Rano latały rakiety, wszystko się paliło. Wrogie transportery opancerzone stały na skrzyżowaniu i sprawdzały dokumenty przechodniów. Myślałam, że to już koniec, ale dostrzegłam autobus ze znajomym kierowcą. Wskoczyłam do środka i ruszyliśmy – lecz niemal natychmiast drogę zagrodził nam transporter, a Rosjanie powiedzieli, że z Kupiańska nie ma wyjazdu.

Postanowiłem więc iść pieszo – i znów natknęłam się na Rosjan: sprawdzali ludziom dokumenty. Mimo to szłam dalej, odmawiając pod nosem Ojcze Nasz. Akurat byli zajęci dokumentami jakiegoś mężczyzny, więc postanowiłam się nie zatrzymywać. Nikt mnie nie zatrzymał.

Kiedy dotarłam na przystanek autobusowy, zobaczyłam machającą do mnie kobietę. To była Anżela, z którą dzieliłam celę. Pochodziła z Kupiańska. Uciekła tej samej nocy co ja i ukryła się w swoim sklepie, a rano przyszła na przystanek. Powiedziała: „Pomogę ci”. Właśnie przejeżdżało stare żiguli ze znakiem taksówki. Zatrzymaliśmy je, Anżela wyjęła trochę pieniędzy i powiedziała do kierowcy: „Zawieź tę kobietę do Leśnej ścianki”. A on na to: „Nie ma mowy, jeżdżę tylko po mieście”. Wtedy uświadomiłam sobie, że znam tego człowieka. Powiedziałem: „Mykoła, proszę, zawieź mnie do domu”.

Zgodził się podwieźć mnie kawałek, ale w końcu zawiózł mnie pod sam dom. Była siódma rano, mąż gotował zupę, zapach smażonki unosił się w całej kuchni. Przytulił mnie i nakarmił.

„Wiesz, mogą przyjść po mnie, bo uciekłam” - powiedziałam.

„Nie, nie, nie, nie oddam cię teraz nikomu” – odrzekł.

W tym czasie naziści wciąż byli w wiosce, ale następnego dnia nasze wojska ją wyzwoliły

Moja wiara jest niezachwiana

W ciągu tych 45 dni w areszcie schudłam 12 kilogramów. Trzymałam się, bo wierzyłam w Ukrainę, w naszą armię, w to, że Rosja nie będzie tu długo. Teraz jestem na rosyjskiej liście poszukiwanych: mówią, że jestem nazistką, że wspieram reżim w Kijowie. Myślę, że to robota tych zdradzieckich nauczycieli i tych dobrych ludzi z mojej wioski, którzy nadal chcą mnie zniszczyć.

A jeśli chodzi o zdrajców, to są tacy, którzy nadal mieszkają we wsi, jak gdyby nic się nie stało

Niektórzy wyjechali do Charkowa i pracują w prywatnej szkole. Jeden nauczyciel uciekł do Rosji, inny, który był dyrektorem liceum pod rządami raszystów, został aresztowany dopiero w styczniu tego roku, choć dowodów jego winy było aż nadto.

Bo jeśli wziąć pod uwagę naszą wioskę, to większość jej mieszkańców to tak zwane żduny [żdun to uosobienie inercji, bezwładu i braku pojęcia o świecie – red.]. Patrzą na mnie jak na dziwowisko.

Proces wójta wciąż trwa. Nie rozumiem, dlaczego to wszystko toczy się tak wolno. Zdrajcy muszą zostać ukarani. Spowodowali tak wiele smutku, tak wielu ludzi przez nich zginęło, tak wiele dzieci cierpiało psychicznie, w szczególności z powodu opresji i przymusu studiowania według rosyjskiego programu nauczania. Rodzice byli zastraszani ich odebraniem i pozbawienia praw rodzicielskich.

Łarysa ze swoimi uczniami. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wróciłam już do swoich obowiązków dyrektorki liceum, oczywiście zwolniłam wszystkich zdrajców. Nauczanie odbywa się na odległość. Odnowiłam kadrę, mamy nauczycieli z całej Ukrainy – z Kijowa, Kramatorska, obwodu sumskiego. Oczywiście martwimy się, że znów możemy znaleźć się pod okupacją. Jest mało prawdopodobne, że jeśli tak się stanie, wyjdę z tego żywa po raz drugi. Marzę o życiu w Ukrainie bez zdrajców. Chcę, aby żyli tu prawdziwi Ukraińcy, gotowi bronić swojego domu w każdych okolicznościach.

Bo patriotyzm nie polega na noszeniu haftowanej koszuli lub machaniu niebiesko-żółtą flagą. Patriotyzm oznacza bycie Ukraińcem wewnątrz, czucie tego w sercu
No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Baza wojskowa na wschodzie Ukrainy. Na prowizorycznym lądowisku, ukrytym wśród brzóz, opada chmura pyłu po wylądowaniu kolejnego śmigłowca Mi-8, który powrócił z misji bojowej. Z kabiny wychodzi kobieta. To porucznik Kateryna, dla kolegów po prostu Katia – jedyna kobieta pilot w Siłach Zbrojnych Ukrainy. Paznokcie w kolorze bordowym, staranny makijaż. Drobne szczegóły kontrastujące z surowością wojskowego otoczenia.

Kiedy jeden z żołnierzy służby naziemnej chce jej pomóc w niesieniu ciężkiego kombinezonu lotniczego, Kateryna odmawia. Nie chce specjalnego traktowania.

„Mężczyźni zawsze chcą pokazać, że są bohaterami i cię chronią” – powie później, opierając się o kadłub samolotu. Jej głos jest spokojny, ale w oczach widać determinację.

Było głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać

Nie przyjechałam tu, żeby być dziewczynką. W końcu nasza armia to zrozumie”.

To zdanie, które wypowiedziała Kateryna, wydaje się jej niepisanym mottem w codziennej służbie, gdzie walka z wrogiem przeplata się z koniecznością dowodzenia swojej wartości w męskim świecie. Jej jasne włosy są splecione w dwa warkocze.

„Jasne włosy... to nie ma znaczenia” – ucina, gdy rozmowa schodzi na drugorzędne tematy. Liczą się umiejętności. A tych Katerynie nie brakuje: od września 2024 roku wykonała ponad trzydzieści misji bojowych.

Co ty tu robisz?

Marzenie o lataniu przyszło do niej, gdy miała dziesięć lat. Ojciec, oficer sił powietrznych, zabrał ją ze sobą do bazy. Pierwszy lot śmigłowcem Mi-8 był jak olśnienie. Kateryna wspomina: „Było tak głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać”.

Dziecięca fascynacja przerodziła się w konkretny cel. Sześć lat później, w wieku 16 lat, pojawiła się na egzaminach wstępnych w Charkowskim Narodowym Uniwersytecie Sił Powietrznych im. Iwana Kożeduby. W grupie czterdziestu pięciu studentów była jedyną kobietą. Według niej, nawet dziś bardzo niewiele kobiet kształci się na pilotów w tej czołowej wojskowej uczelni lotniczej. A uniwersytet w czasie wojny odmawia ujawnienia danych dotyczących liczby studentek uczących się na tym kierunku.

Właśnie tam, na uniwersytecie, od jednego z wykładowców po raz pierwszy usłyszała słowa, które miały ją zniechęcić: „Co ty tu robisz? To nie dla dziewczyn. Po prostu nie dasz rady”.

Ale Kateryna nie należy do osób, które łatwo się poddają. Wsparcie znalazła u instruktorki latania na symulatorach.

„Powiedziała mi, żebym nikogo nie słuchała. A ja pomyślałam, że skoro ona potrafi latać, to dlaczego ja nie miałabym?”

W 2023 roku już jako oficer dołączyła do 18. samodzielnej brygady lotnictwa wojskowego. Dzisiaj jako drugi pilot i nawigator spędza długie godziny w kokpicie Mi-8, ciężkiego poradzieckiego śmigłowca, który nie wybacza błędów. Na pytanie, co najbardziej podoba się jej w lataniu, bez wahania odpowiada:

„W lataniu kocham wszystko”.

W walce mój umysł jest czysty

Każdy dzień w bazie ma swój rytm, który wyznaczają przygotowania do kolejnych zadań. Podobnie jak inni piloci, Katia bierze udział w naradach, analizuje mapy, planuje trasy. Nosi standardowy męski mundur – kombinezon lub kurtkę lotniczą w kamuflażu, na której lewym ramieniu widnieje naszywka z ukraińską flagą. Jej miejscem pracy jest półmrok kabiny wypełnionej rzędami przyrządów na panelu. Można tu dostrzec drobne osobiste akcenty, na przykład parę fioletowych i niebieskich rękawiczek. Zakłada hełm, starannie dopasowuje słuchawki i ustawia mikrofon przy ustach. Jej wzrok staje się skupiony.

Zdjęcie: Oksana Parafeniuk dla "The New York Times"

Śmigłowce startują z zamaskowanych leśnych lądowisk, a potem lecą nad ziemią na wysokości zaledwie 9-14 metrów, by uniknąć wykrycia. Kateryna często pilotuje helikopter pełniący funkcję przekaźnika: zapewnia łączność z dwoma innymi helikopterami, lecącymi przed nią i atakującymi rosyjskie cele. Jej maszyna, lecąca wyżej, jest przez to narażona na większe niebezpieczeństwo.

„Podczas lotu nigdy się nie denerwuję – mówi, a jej skupiona twarz, okolona paskami hełmu, zdaje się to potwierdzać. – Wszystkie trudne myśli mogą pojawić się przed lub po. Podczas lotu mój umysł jest czysty”.

To profesjonalizm wypracowany w ekstremalnych warunkach. Ale za tą zasłoną spokoju kryje się wrażliwość.

„Lecę i patrzę na swój kraj, myśląc, jaki jest piękny. A potem, kiedy wchodzimy na linię frontu i widzę, że wszystko jest zniszczone – spalone i zbombardowane wioski, miasta, domy i fabryki – myślę, jak to możliwe w XXI wieku”.

Poczucie ulgi przychodzi dopiero wtedy, gdy misja kończy się sukcesem.

„Gdy tylko słyszę w radiu, że trafiliśmy w cel, tak jak dzisiaj, wiem, że misja została wykonana. Wtedy czuję: uff, świetnie, udało się”

Oprócz walki z wrogiem Kateryna zmaga się z innymi wyzwaniami. Przyznaje, że czasami wątpi w swoje umiejętności, lecz szybko dodaje, że to uczucie jest znane wielu ludziom, „zwłaszcza kobietom”, i dotyczy nie tylko służby wojskowej, ale każdego zawodu. Chociaż Ukraina stale zwiększa liczbę kobiet w armii – obecnie służy ich około 70 tysięcy, z czego 5,5 tysiąca na stanowiskach bojowych – seksizm nadal pozostaje problemem. Kateryna spotyka się z nim codziennie. Zauważa, że „kobiety są często w armii marginalizowane i otrzymują mniej zadań niż koledzy”. Jak mówi, mężczyźni, z którymi służy, przeważnie starają się ją wspierać, choć czasami pozwalają sobie na seksistowskie komentarze. Nauczyła się je ignorować. Skupia się na pracy i szacunku, który zdobyła wśród kolegów pilotów i dowództwa.

Przełamałam stereotyp

Życie osobiste? W warunkach wojennych nie ma na to miejsca. Rodzinę widuje rzadko. Ma jedno marzenie związane z bliskimi: po wojnie zabrać młodszą siostrę na lot helikopterem. Chwile odpoczynku to często proste codzienne czynności – choćby pośpieszny posiłek przy stole w koszarach, pomiędzy jedną a drugą misją. Czasami, ubrana w ten sam polowy mundur, z włosami splecionymi w warkocze je ciepłą zupę z miski, a na stole obok leżą gazety i butelka wody.

To chwile, które przypominają o zwykłym życiu, tak odległym od tego, co dzieje się w kokpicie śmigłowca. Czasami odpoczywa, oglądając filmy z innymi żołnierzami w bazie. Zdaje sobie sprawę, że jej historia jest inspirująca. Sześć dziewczyn, które marzą o lataniu, napisało do niej na Instagramie z prośbą o radę.

„Staram się je wspierać. Mówię, że osiągną sukces” – podkreśla. Na pytanie, czy czuje się pionierką, odpowiada z lekkim uśmiechem:

„Być może przełamałam stereotyp. Niebo nie pyta o płeć”.

Materiał przygotowano na podstawie informacji i cytatów z materiałów prasowych, w szczególności publikacji „The New York Times” i ArmyInform, które szeroko opisywały służbę i doświadczenia porucznik Kateryny, a także wypowiedzi przypisywanych bezpośrednio bohaterce.

20
хв

Niebo nie pyta o płeć

Sestry

20 sekund, by zestrzelić wrogi dron

– Mam 52 lata i troje dzieci. Z zawodu jestem lekarką weterynarii. Do ochotniczej formacji dołączyłam latem 2024 roku – mówi Walentyna Żelezko, pseudonim „Walkiria”.

Wojna zastała ją w rodzinnej wsi Nemiszajewe niedaleko Buczy. Słyszała ostrzał lotniska w Hostomelu i sąsiednich miast. Wrogie helikoptery latały tak blisko jej domu, że można było zobaczyć twarze pilotów:

– Było strasznie. Nie wiedzieliśmy, gdzie się podziać i co robić. Jak większość Ukraińców, myśleliśmy, że to się skończy za kilka dni. Ale kiedy Rosjanie w Buczy zaczęli znęcać się nad ludźmi i ich zabijać, postanowiliśmy uciekać. Tyle że było już za późno, znaleźliśmy się pod okupacją.

Walentyna Żelezko, „Walkiria”

Najbardziej bała się o swojego młodszego syna, który miał wtedy 8 lat. Słyszała, że Rosjanie znęcają się nawet nad dziećmi. By go chronić, nie rozstawała się z nożem.

– Byłam przerażona, w głowie krążyły mi straszne myśli. Wciąż nie tylko trudno mi o tym mówić, ale nawet wspominać. Myślałam nawet o zabiciu syna własnymi rękami, byleby tylko wróg nie znęcał się nad nim. Oczywiście nie zrobiłabym tego, ale taka myśl przemknęła mi wtedy przez głowę. Nigdy tego Rosjanom nie wybaczę – wyznaje.

11 marca całej rodzinie udało się wyrwać z okrążenia. Jednak myśl o zemście na wrogu i walce za kraj jej nie opuszczała. Pewnego dnia natrafiła w mediach społecznościowych ogłoszenie o naborze kobiet do oddziału „Czarownic bojowych”. Na rozmowę kwalifikacyjną zabrała ze sobą przyjaciółkę, która też ma już ponad 50 lat.

– Od razu nas zapytali: „Jaka jest wasza motywacja?”. Już po trzech minutach rozmowy z dowódcą zrozumiałyśmy, że zostajemy. Uważam, że państwa powinni bronić wszyscy. Przede wszystkim mężczyźni, ale kiedy widzisz te codzienne straty na froncie, to jak mogłabyś siedzieć w domu? Przecież my możemy zastąpić mężczyzn tutaj. Powiedziałyśmy dowódcy: „Nauczcie nas wszystkiego”.

Bieganie, pompki i przysiady w kamizelce kuloodpornej nie były tak trudne, jak przyzwyczajenie się do dyscypliny wojskowej i opanowanie broni.

Rozkładając i składając karabin Kałasznikowa, czułyśmy się jak dzieci z klockami LEGO. Wciąż pytałyśmy instruktorów: „Co to za część? Jak to się nazywa?”

Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego. Teraz zapach prochu dodaje nam adrenaliny.

Dyżury „Czarownic” trwają trzy godziny. Algorytm działania mobilnej grupy ogniowej jest standardowy: alarm – wyjazd na pozycję – czekanie – strzelanie... Każda w zespole ma swoje zadanie. Najważniejsze jest zgranie. Działania muszą być wyćwiczone do perfekcji, dlatego w każdą sobotę na poligonie doskonalą swoje umiejętności strzeleckie.

„Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego”

– Najbardziej bałam się, że zrobię coś nie tak i zawiodę swój oddział. Od rozkazu dowódcy na dotarcie na pozycję, ustawienie karabinu maszynowego, przygotowanie osprzętu i włączenie kamery mamy 10 minut.

Niebo, które jest podzielone na sektory, obserwują na tabletach. Na ekranie widać cel, wysokość, odległość i kurs wrogiego drona. Na tej podstawie trzeba ustalić punkt, w który strzelec powinien skierować ogień. Każda grupa mobilna odpowiada za swój sektor.

– Ostatnio trudniej nam zestrzeliwać drony, bo zaczęły latać nisko i szybko. Latają z prędkością około 50 metrów na sekundę, więc na zestrzelenie mamy do 20 sekund. Gdy lecą nisko, nasze radary mogą ich nie wykryć. Wtedy ich nie widzimy ich, orientujemy się tylko na podstawie dźwięku. Dlatego trzeba być maksymalnie skoncentrowanym i uważnie nasłuchiwać.

Zestrzelenie dronów jest trudniejsze w nocy, bo wróg maluje je na czarno. „Czarownice” używają karabinów maszynowych „Maxim” z 1939 roku.

– Są sprawne, chociaż czasami mogą zawieść. Trzeba je ciągle czyścić, rozbierać, napinać sprężyny. Owszem, mamy również lepszy karabin maszynowy dużego kalibru, ale bardzo chciałybyśmy mieć też „browningi”. Najlepsze uzbrojenie Ukraina wysyła na front.

Ale Rosjanie boją się nas. Czasami pokazują nas w telewizji i próbują wyśmiewać, deprecjonować: „Spójrzcie, oni nie mają już nikogo i nie mają czym walczyć. Nawet już ciotki z kuchni idą”

– Dopóki trwa wojna, moje miejsce jest tutaj. Teraz piszemy historię naszego kraju. Chcę po sobie zostawić godny ślad, mieć udział w zwycięstwie. Kiedyś powiem moim wnukom: „Wasza babcia, którą zwali Walkirią, pomagała walczyć z wrogiem”.

Najprzyjemniejszy dźwięk to dźwięk spadającego wrogiego drona

– Mam 32 lata. Z wykształcenia jestem menedżerką turystyki, pracowałam jako administratorka restauracji w Buczy. Spodziewałam się, że będzie wielka wojna, i nawet się do tego przygotowywałam: spakowałam walizkę z niezbędnymi rzeczami, zebrałam dokumenty, leki – wspomina żołnierka o pseudonimie „Kalipso”.

Kiedy się zaczęło, od razu wywiozła mamę do Hiszpanii, po czym wróciła. Pamięta, że bardzo denerwowały ją przerwy w dostawach prądu, a później aktywność wrogich dronów. Była już wtedy w dobrej formie fizycznej, poza tym od dzieciństwa znała broń, bo strzelać nauczył ją dziadek.

– Przyszłam do dowódcy i powiedziałam: „Będę u was służyć”. Usłyszałam: „Jeszcze cię nie przyjęliśmy”. Ale byłam wytrwała, przeszłam rozmowę kwalifikacyjną, a potem szkolenie. Jedyna przykrość, która mnie spotkała, to stwierdzenie dowódcy, bym zapomniała o długich paznokciach – uśmiecha się.

„Kalipso” na służbie

Była jedną z pierwszych, które dołączyły do buczańskiego oddziału obrony terytorialnej (DFTG). Na początku była dowódcą patrolu szybkiego reagowania. Pilnowała porządku w gminie, patrolowała ulice miasta, sprawdzała schrony przeciwbombowe, by nie były zamknięte w razie alarmu. Później pojawił się pomysł stworzenia plutonu „Czarownic”. Stanęła na jego czele.

– Zaczynałyśmy jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali nas na „Czarownice z Buczy”.

Miałam naszywkę z czarownicą na granatniku. Bardzo spodobała się dowódcy.

Pomyślałyśmy, że to trafne, bo w Ukrainie wszystkie kobiety są czarownicami, do tego wściekłymi na Rosjan za to, co zrobili z naszym krajem, miastem, ludźmi. Wielu moich towarzyszy zostało zamordowanych na terenie Buczy

Teraz „Czarownice z Buczy” mają bardzo dużo pracy, bo wróg każdego dnia i każdej nocy ostrzeliwuje ukraińskie miasta rakietami i dronami.

– Praktycznie każdej nocy jest niespokojnie. Jesteśmy zawiedzione, kiedy jakiś Szahid nie wlatuje w sektor naszego ostrzału. Bo każda chciałaby zestrzelić tego potwora, żeby nie trafił w czyjś dom, nie niszczył naszej infrastruktury, byśmy nie zostali bez światła, ogrzewania i wody. Jesteśmy dla Rosjan jak kość w gardle, dlatego zasypują nas dronami.

Zaczynały jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali je na „Czarownice z Buczy”.

Jej oodziałowi udało się już zestrzelić sześć wrogich dronów. „Kalipso” przyznaje, że najtrudniejsze w tej pracy jest czekanie:

– Pamiętam, jak było z pierwszym. Słyszeliśmy, że się zbliża, aż tu nagle po prostu wyskoczył zza drzew. W sekundę otworzyłyśmy ogień, bo znalazł się w sektorze naszego ostrzału. Kiedy usłyszałyśmy, jak spada, szalałyśmy ze szczęścia.

Najgorzej jest wtedy, gdy widać wrogiego drona, ale nie można go dosięgnąć z karabinu. I potem przeczytać w raportach, że ten dron spadł gdzieś w dzielnicy mieszkalnej.

– Był taki przypadek, że dron spadł na Hostomel. Przebił się przez dach, zniszczył ogrodzenie i drzewa. Na szczęście nie było ofiar. W takich momentach wyrzucasz sobie, że go nie zestrzeliłaś – nawet jeśli obiektywnie nie miałaś na to szans. Gdybyśmy miały lepsze uzbrojenie o większym zasięgu, wyniki naszej pracy byłyby znacznie lepsze.

Ostatnio wróg pokrywa drony nieznaną trucizną, która powoduje oparzenia płuc.

– Rosjanie regularnie wymyślają nowe strategie ostrzału. A my wymyślamy sposoby, jak im przeciwdziałać. To jak taniec, kręcimy się wokół siebie

– Kiedy jest alarm, przyjaciele często dzwonią do mnie i pytają, czy jestem na zmianie. Kiedy słyszą, że tak, mówią: „No to wszystko będzie dobrze ”. Ale ja zawsze wszystkim mówię, że alarmu nie wszczyna się bez powodu. Waszym obowiązkiem jako obywateli jest zejść do schronu, bo to wy odpowiadacie za swoje życie.

„Kalipso” marzy o tym, by się w końcu porządnie wyspać. Teraz śpi po 3-4 godziny na dobę. No i chce odwiedzić mamę w Hiszpanii. Nie widziała jej już ponad trzy lata.

Zdjęcia: prywatne archiwa bohaterek

20
хв

Czarownice z Buczy. Jak „Walkiria” i „Kalipso” polują na drony

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Gabrielius Landsbergis: – Tylko Ukraina może powstrzymać Rosję

Ексклюзив
20
хв

Ondřej Kolář: – Europejscy przywódcy zdali już sobie sprawę, że za partnera mają klauna. Trump nie wie, co mówi i co robi

Ексклюзив
20
хв

By pokonać Putina, trzeba obronić demokrację przed prorosyjskimi nacjonalistami w UE

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress